Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times! Dlaczego pogodna, energiczna i na pierwszy rzut oka zdrowa dziewczynka niemal co noc trafia na pogotowie z dziwnymi objawami? Alex Delaware zostaje wezwany do szpitala, by pomóc w postawieniu diagnozy małej Cassie Jones, która może być ofiarą jednego ze swych osobliwych rodziców. Kiedy psycholog próbuje ustalić, czy dziecko cierpi na zespół Münchhausena (chorobę z kręgu zaburzeń upozorowanych), na jaw wychodzą coraz to nowe, przerażające fakty z życia wpływowej i zamożnej rodziny Cassie. Niebawem dochodzi też do brutalnego morderstwa na lekarzu z otoczenia dziewczynki... Przed tobą roller coaster w upiornym wesołym miasteczku mistrza Kellermana; aż trudno oprzeć się wrażeniu, że zdarzenia tu opisane miały miejsce naprawdę.Oto siódmy tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. DEVIL'S WALTZ, Copyright © 1993 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 474
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jonathan Kellerman
Saga
Diabelski walc
Tytuł oryginału Devil's Waltz
Język oryginału angielski
DEVIL’S WALTZ, Copyright © 1993 by Jonathan Kellerman
Copyright ©1993, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728540909
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Memu synowi Jesse, dżentelmenowi i uczonemu
Był to przybytek mitu i strachu, dom cudów i najgorszych porażek.
Spędziłem tam czwartą część swego życia, ucząc się radzić sobie z rytmem, szaleństwem, z nakrochmaloną bielą tego wszystkiego.
Po pięciu latach nieobecności byłem tam obcy, więc gdy wkraczałem do holu, z niepokoju ściskało mnie w żołądku.
Szklane drzwi, czarne, granitowe posadzki, wysokie, wklęsłe, wyłożone marmurem ściany obwieszczające nazwiska zmarłych dobroczyńców.
Pozornie wspaniałe miejsce rozpoczęcia niepewnej podróży, która nie wiadomo gdzie się zakończy.
Grupa wymęczonych podwójnym dyżurem chirurgów stażystów – Boże, jacy byli młodzi – wlokła się w tekstylnych pantoflach na papierowej podeszwie. Moje własne buty miały podeszwy ze skóry i głośno stukały na granicie.
Gładkie jak lód posadzki. Zaczynałem właśnie staż, kiedy je ułożono. Przypomniały mi się protesty. Petycje przeciw niestosowności polerowanego kamienia w miejscu, gdzie chodzą i biegają, kuśtykają i jeżdżą na wózkach małe dzieci. Ale jakiś filantrop uznał, że tak będzie ładnie. W czasach gdy łatwo było o filantropów.
Tego ranka granitu prawie nie było widać. Hol wypełniał tłum ludzi, przeważnie ciemnoskórych i biednie ubranych. Stali w kolejkach do oszklonych budek, Wyczekując na łaskawą uwagę rejestratorek o kamiennych twarzach. Unikały patrzenia w oczy, kontemplując nabożnie dokumenty. Nie wyglądało na to, by kolejki posuwały się naprzód.
Dzieci płakały i ssały piersi matek, kobiety pochylały się, mężczyźni patrzyli w podłogę, tłumiąc przekleństwa.
Ludzie wpadali na siebie i rozładowywali napięcie żartami. Niektóre dzieci – te, które wyglądały jeszcze jak dzieci – wykręcały się i wyrywały ze zmęczonych ramion dorosłych, by zdobyć cenne sekundy wolności, zanim zostaną pochwycone i przyciągnięte z powrotem. Inne – blade, chude i łyse, o zapadłych policzkach i nienaturalnej karnacji – stały w milczeniu, boleśnie uległe. Słowa w obcych językach rozbrzmiewały ostro na tle monotonnego buczenia głosów operatorek pagerów. Czasem zdawkowy uśmiech czy żart rozjaśniał posępną apatię, by zaraz potem zgasnąć, niczym iskra z wilgotnego krzemienia.
Gdy podszedłem bliżej, poczułem ten zapach.
Spirytus do dezynfekcji, gorzkie mikstury antybiotyków, lepko-dojrzały eliksir życia i cierpienia.
Eau de Hospital. Pewne rzeczy zawsze pozostają takie same. Ale ja się zmieniłem, miałem zimne ręce.
Przecisnąłem się przez tłum. Właśnie dotarłem do wind, gdy mocno zbudowany mężczyzna w granatowym mundurze policjanta wyłonił się nie wiadomo skąd, zastępując mi drogę. Miał siwiejące blond włosy ostrzyżone na jeża, okulary w czarnej oprawie na trójkątnej twarzy, wygolonej tak dokładnie, że skóra sprawiała wrażenie, jakby wypolerowano ją wilgotnym piaskiem.
– Czym mogę panu służyć?
– Jestem doktor Delaware. Mam spotkanie z doktor Eves.
– Proszę okazać jakiś dokument.
Zaskoczony wyłowiłem z kieszeni przypinaną plakietkę identyfikacyjną sprzed pięciu lat. Wziął ją i obejrzał uważnie, jakby stanowiła klucz do jakiejś zagadki. Spojrzał na mnie, następnie znów na czarno-białe zdjęcie zrobione dziesięć lat temu. W ręku miał radiotelefon, przy pasie kaburę z pistoletem.
– Wygląda na to, że zaostrzono środki bezpieczeństwa, odkąd byłem tu po raz ostatni – powiedziałem.
– Ta plakietka jest już nieważna – stwierdził. – Ciągle należy pan do personelu?
– Owszem.
Zmarszczył brwi i schował plakietkę do kieszeni.
– Będą jakieś problemy? – zapytałem.
– Wymagane są nowe plakietki, proszę pana. Jeśli pójdzie pan do ochrony, prosto przez kaplicę, zrobią panu zdjęcie i załatwią wszystko. – Dotknął plakietki w swojej klapie. Kolorowa fotografia, dziesięciocyfrowy numer identyfikacyjny.
– Ile to potrwa? – zapytałem.
– To zależy, proszę pana. – Popatrzył ponad moim ramieniem, jakby nagle znudzony.
– Od czego?
– Ilu jest przed panem. Czy pana papiery są w porządku.
– Niech pan posłucha – powiedziałem – za parę minut mam spotkanie z doktor Eves. Załatwię plakietkę, wychodząc stąd.
– Niestety, proszę pana – odparł, patrząc ciągle gdzie indziej. Założył ramiona na piersi. – Przepisy.
– Jakieś nowe?
– Listy do personelu medycznego wysłano zeszłego lata.
– Musiałem go przegapić. Pewnie wyrzuciłem go do śmieci, nie otwierając, jak większość druków szpitalnych.
Nie odpowiedział.
– Naprawdę zależy mi na czasie – podjąłem. – A nie mógłbym przejść z plakietką odwiedzającego?
– Plakietki odwiedzających są dla odwiedzających, proszę pana.
– Odwiedzam doktor Eves.
Przeniósł wzrok na mnie. Znów zmarszczył brwi – z głębszym namysłem. Zlustrował deseń na moim krawacie. Dotknął swojego pasa po stronie kabury z pistoletem.
– Plakietki odwiedzających są tam, w rejestracji – wskazał zgiętym kciukiem jedną ze zbitych kolejek.
Znów założył ręce.
Uśmiechnąłem się.
– Nie da się tego jakoś obejść?
– Nie, proszę pana.
– Prosto przez kaplicę?
– Prosto i w prawo.
– Mieliście jakieś przestępstwa? – zapytałem.
– Ja nie ustalam przepisów, proszę pana. Egzekwuję je tylko.
Odsunął się dopiero po chwili, obserwując z ukosa moje odejście. Skręciłem za róg, spodziewając się, że pójdzie za mną, ale korytarz był cichy i pusty.
Drzwi z napisem „Służby Ochrony” były dwadzieścia kroków dalej. Na klamce wisiała wywieszka: „Wrócę o”. Ruchome wskazówki wydrukowanej ponad napisem tarczy zegara ustawiono na dziewiątej trzydzieści rano. Mój zegarek wskazywał dziewiątą dziesięć. Mimo to zapukałem. Żadnej odpowiedzi. Obejrzałem się. Żadnego strażnika. Przypomniałem sobie, że tuż za Medycyną Nuklearną jest winda dla personelu, i ruszyłem dalej korytarzem.
Zamiast Medycyny Nuklearnej zobaczyłem napis „Magazynek”. Następne zamknięte drzwi. Winda była na swoim miejscu, ale nie miała klamek. Żeby ją otworzyć, potrzebowałbym klucza. Rozglądałem się za najbliższą klatką schodową, kiedy pojawiło się dwóch sanitariuszy toczących puste łóżko na kółkach. Obaj byli młodzi, wysocy i czarni, z dumą obnosili swoje kanciaste fryzury. Dyskutowali o grze Raidersów. Jeden z nich wyjął klucz, włożył w zamek i przekręcił. Drzwi windy rozsunęły się, ukazując ściany z pikowanym obiciem. Podłoga zaśmiecona była opakowaniami po słodyczach i kawałkami brudnej gazy. Sanitariusze wepchnęli wózek do środka. Wszedłem za nimi.
Pediatria Ogólna zajmowała wschodnie skrzydło czwartego piętra, od Oddziału Noworodków oddzielały ją drewniane wahadłowe drzwi. Wiedziałem, że poradnię dla pacjentów z miasta otwarto dopiero przed kwadransem, ale mała poczekalnia była już przepełniona. Chorzy pokasływali, kichali, wodzili szklistymi spojrzeniami i kręcili się niecierpliwie. Matczyne ręce ściskały mocno dzieci i niemowlęta, dokumenty i połyskujące magicznie plastikiem karty ubezpieczenia Medi-Cal. Na prawo od okienka recepcji znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi z poleceniem „Pacjencie, najpierw się zarejestruj”, poniżej to samo napisano po hiszpańsku.
Przepchnąłem się i poszedłem dalej długim białym korytarzem oblepionym plakatami informującymi o wartościach odżywczych pokarmów i środkach bezpieczeństwa, komunikatami okręgowej służby zdrowia i dwujęzycznymi upomnieniami, by odrzywiać się prawidłowo, szczepić się, unikać alkoholu i narkotyków. Pacjentów przyjmowano w kilkunastu pokojach, stelaże na karty choroby były przepełnione. Spoza zamkniętych drzwi dobiegały kocie wrzaski i pomruki zadowolenia. Po drugiej stronie korytarza znajdowały się kartoteki, magazynki i lodówka z czerwonym krzyżem. Sekretarka wystukiwała coś na klawiaturze komputera. Pielęgniarki krzątały się między magazynkami i pokojami przyjęć. Stażyści rozmawiali przez zawieszone pod brodą przenośne telefony, podążając za dziarsko kroczącymi lekarzami.
W krótszym korytarzyku odchodzącym pod kątem prostym mieściły się gabinety. Otwarte drzwi, trzecie z siedmiu z kolei, prowadziły do pokoju Stephanie Eves.
Pomieszczenie miało trzy na cztery metry. Ściany pomalowane na obowiązujący beżowy kolor ożywiały półeczki pełne książek i czasopism, kilka plakatów Miró i jedno zaparowane okno, wychodzące na wschód. Ponad lśniącymi dachami samochodów szczyty wzgórz Hollywood zdawały się rozpływać w smogu i chaosie tablic ogłoszeniowych.
Standardowe szpitalne biurko, z chromu i sztucznego orzecha, przysunięte było do ściany. Solidne, chromowane krzesło z siedzeniem obitym pomarańczową tkaniną walczyło o miejsce z wytartym fotelem o opuszczanym oparciu. Na zniszczonym stoliku pomiędzy nimi umieszczono maszynkę do kawy i cherlawy filodendron w niebieskiej, porcelanowej doniczce.
Stephanie siedziała przy biurku, w białym fartuchu nałożonym na sukienkę w kolorach szarym i czerwonego wina, wpisując do formularza liczbę przyjmowanych pacjentów. Sięgający do brody stos kart przesłaniał rękę, którą pisała. Kiedy wszedłem do pokoju, podniosła wzrok, odłożyła długopis, uśmiechnęła się i wstała.
– Alex.
Stała się przystojną kobietą. Jej ciemnobrązowe włosy, niegdyś sięgające ramion, rzadkie i spięte wsuwkami, były teraz krótko przycięte, przyprószone na końcach siwizną i puszyste. Szkła kontaktowe zastąpiły babcine okulary, odsłaniając bursztynowe oczy, na które nie zwróciłem dotąd uwagi. Jej rysy wydawały się ostrzejsze, bardziej wyraziste. Nigdy nie była tęga, teraz stała się wręcz szczupła. Przekroczyła już połowę trzydziestki i czas nie oszczędził jej; w kącikach oczu pojawiła się siateczka drobnych zmarszczek, a na ustach miała lekki grymas. Makijaż doskonale wszystko to maskował.
– Miło cię widzieć – powiedziała, ściskając moją dłoń.
– Miło cię widzieć, Steph.
Objęliśmy się na chwilę.
– Podać ci coś? – Wskazała maszynkę do kawy, pobrzękując pozłacanymi bransoletkami. Na drugiej ręce miała złoty zegarek. Nie nosiła żadnych pierścionków. – Starą dobrą kawę czy prawdziwe café au lait? Ten krasnal naprawdę gotuje mleko.
Powiedziałem, że dziękuję, i spojrzałem na maszynkę. Mała i pękata, matowoczarna, z elementami z błyszczącej stali, miała logo niemieckiego producenta. Zbiorniczek był niewielki – na dwie filiżanki. Obok znajdował się mały, miedziany dzbanuszek.
– Ładny, co? – zapytała. – To prezent od przyjaciela. Chciałam, by było tu trochę bardziej szykownie.
Uśmiechnęła się. Szyk był czymś, do czego nigdy przedtem nie przywiązywała znaczenia. Odpowiedziałem uśmiechem i usadowiłem się na fotelu. Na stoliku obok leżała oprawna w skórę książka. Podniosłem ją. Wiersze zebrane Byrona. Zakładka księgarni Browserów – w Los Feliz, tuż za Hollywood. Tłocznej i pełnej kurzu, prowadzącej głównie poezję. Mnóstwo chłamu i trochę pereł. Chadzałem tam jako stażysta, w czasie przerwy na lunch.
– Pisarz z prawdziwego zdarzenia – powiedziała Stephanie. – Staram się poszerzyć zainteresowania.
Odłożyłem książkę. Stephanie siadła przy biurku, założyła nogę na nogę i patrzyła na mnie, obracając się na krześle. Jasnoszare pończochy i zamszowe pantofle pasowały do jej sukienki.
– Świetnie wyglądasz – powiedziałem.
Znów uśmiech, zdawkowy, lecz radosny, jakby ucieszył ją komplement, mimo iż się go spodziewała.
– Ty także, Alex. Dzięki, że zechciałeś przyjść tak szybko.
– Zainteresowałaś mnie.
– Czyżby?
– Pewnie. Wszystkie te napomknienia o zawiłej intrydze.
Obróciła się w stronę biurka, wyciągnęła ze stosu jedną z kart i położyła sobie na kolanach, ale nie otworzyła.
– Tak – rzekła – zastanawiająca sprawa, to pewne.
Wstała nagle, podeszła do drzwi, zamknęła je i wróciła na miejsce.
– No więc – zapytała – jak się czujesz tu z powrotem?
– Omal mnie nie zatrzymano po drodze.
Opowiedziałem jej o spotkaniu ze strażnikiem ochrony.
– Faszysta – rzuciła wesoło.
Odżyły wspomnienia: komitety protestacyjne, którym przewodniczyła. Biały fartuch wzgardzony na rzecz dżinsów, sandałów i spłowiałych bawełnianych bluzek. Stephanie, nie pani doktor. Tytuły to ekskluzywistyczny wynalazek elity władzy...
– Taa, miał w sobie coś z wojskowego – odrzekłem, ale ona wpatrywała się tylko w leżącą na kolanach kartę.
– Zawiła intryga – podjęła. – Zagadką jest, kto zrobił, jak zrobił i czy w ogóle ktoś to zrobił. Tylko że to nie Agatha Christie, Alex. Całe to zamieszanie dzieje się naprawdę. Nie wiem, czy będziesz w stanie pomóc, ale nie jestem pewna, co mam dalej robić.
Do pokoju przeniknęły głosy z korytarza, wrzaski, napomnienia, kroki biegnącego. Potem gipsowymi ściankami wstrząsnął przeraźliwy krzyk dziecka.
– Toż to istne zoo – powiedziała Stephanie. – Chodźmy stąd.
Tylne drzwi poradni wychodziły na klatkę schodową. Zeszliśmy na pierwsze piętro podziemi. Stephanie poruszała się szybko, niemał zbiegała po schodach.
W kawiarence było prawie pusto – przy jednym stoliku z pomarańczowym blatem jakiś stażysta czytał kolumnę sportową, dwa inne zajmowały wymęczone pary, które wyglądały, jakby spały w ubraniach. Rodzice spędzający noc w szpitalu. Walczyliśmy o to niegdyś.
Niektóre stoliki zastawione byty pustymi tacami i brudnymi naczyniami. Sanitariusz w siatce na włosach krążył niespiesznie po sali, napełniając solniczki.
Na wschodniej ścianie znajdowały się drzwi do jadalni dla lekarzy, na lakierowanej okładzinie z drewna tekowego widniała mosiężna tabliczka z misternie wygrawerowanym nazwiskiem. Jakiś filantrop o inklinacjach marynarskich. Stephanie minęła je i poprowadziła mnie do odgrodzonego ścianką stolika w końcu głównej sali.
– Na pewno nie chcesz kawy? – zapytała.
Przypomniałem sobie szpitalną lurę.
– Przekroczyłem już swój limit kofeiny.
– Wiem, co masz na myśli.
Przeczesała ręką włosy. Usiedliśmy.
– Dobra – powiedziała. – Mamy tu dwudziestojednomiesięczną białą dziewczynkę, ciąża donoszona, poród normalny, dziewięć punktów w skali ogólnej oceny pediatrycznej. Jedyny istotny fakt z przeszłości to to, że tuż przed urodzeniem małej jej roczny brat zmarł na zespół nagłej śmierci noworodków.
– Czy są inne dzieci? – spytałem, wyjmując notatnik i długopis.
– Nie, tylko Cassie. Chowała się świetnie aż do trzeciego miesiąca życia, kiedy to matka, wstawszy pewnej nocy, by sprawdzić, jak się czuje, spostrzegła, że nie oddycha.
– Chciała sprawdzić, bo obawiała się nagłej śmierci?
– Właśnie. Nie mogąc rozbudzić dziecka, intuicyjnie zastosowała sztuczne oddychanie oraz masaż serca i po pewnym czasie reanimowała je. Potem przywieźli dziewczynkę na ostry dyżur. Kiedy przyszłam ją zbadać, wyglądała dobrze, nie znalazłam nic szczególnego. Przyjęłam ją na obserwację, kazałam zrobić wszystkie rutynowe analizy. Nic. Po wypisaniu zainstalowaliśmy w domu monitor snu z alarmem. W ciągu kilku następnych miesięcy dzwonek odezwał się parę razy, ale były to fałszywe alarmy – dziecko oddychało normalnie. Na wykresach znalazły się miejsca mogące świadczyć o bardzo krótkich okresach bezdechu, ale często zdarzały się także artefakty ruchowe – gdy dziecko rzucało się w czasie snu. Uznałam, że może po prostu była niespokojna – te alarmy nie są niezawodne – i przypisałam cały incydent jakiejś przypadkowej nieregularności. Ale poprosiłam pulmonologów, żeby ją zbadali, bo jej brat zmarł nagle jako niemowlę. Nic nie stwierdzili. Postanowiliśmy więc poddawać ją ściślejszej kontroli w okresie największego zagrożenia śmiercią w kołysce.
– Rok?
Skinęła głową.
– Wolałam być ostrożna – piętnaście miesięcy. Zaczęłam od cotygodniowych kontroli, potem kazałam im przychodzić coraz rzadziej, więc kiedy dziecko miało dziewięć miesięcy, gotowa byłam dać im spokój aż do badania w wieku jednego roku. Dwa dni później znów są na ostrym dyżurze, kłopoty z oddychaniem w środku nocy – dziecko obudziło się z ogromnym kaszlem i głośnym świstem krtaniowym, ledwie dysząc. Znów sztuczne oddychanie w wykonaniu mamy i przywożą je tutaj.
– Czy to nie przesada robić sztuczne oddychanie przy obrzęku krtani? Czy dziecko naprawdę zemdlało?
– Nie, nigdy nie straciła przytomności, tylko z trudem łapała oddech. Matka zareagowała może przesadnie, ale czyż można ją winić, skoro straciła pierwsze dziecko? Gdy dotarłam na ostry dyżur, dziewczynka wyglądała dobrze, żadnej gorączki, żadnych dolegliwości. I nic dziwnego. Chłodne nocne powietrze zmniejsza obrzęk śluzówki. Zrobiłam rentgen klatki piersiowej, badanie krwi, wszystko w normie. Zapisałam środki zmniejszające przekrwienie, płyny i całą resztę i gotowa byłam odesłać ich do domu, ale matka poprosiła o przyjęcie do szpitala, przekonana, że to coś poważnego. Ja byłam prawie pewna, że nie, ale ponieważ mieliśmy ostatnio przypadki niepokojących zaburzeń oddechowych, przyjęłam ją i zleciłam codzienne analizy krwi. Wyniki były w normie, za to po kilku dniach kłucia mała dostawała histerii na widok białego fartucha. Wypisałam ją, wróciłam do cotygodniowych kontroli, w czasie których dziecko nie miało mnie widywać. Gdy tylko wchodzę do pokoju przyjęć, mała zaczyna wrzeszczeć.
– Przyjemna strona pracy lekarza – powiedziałem.
Uśmiechnęła się smutno, spojrzała w stronę obsługujących.
– Zamykają już. Chcesz coś?
– Nie, dziękuję.
– Wybacz, ale nie jadłam jeszcze śniadania.
Podeszła żwawo do metalowych kontuarów i wróciła z filiżanką kawy i połówką grejpfruta na talerzyku. Upiła łyk kawy i skrzywiła się.
– Może trzeba dodać gorącego mleka? – zasugerowałem.
Otarła usta serwetką.
– Nic jej już nie pomoże.
– Przynajmniej nic nie kosztuje.
– Kto to powiedział?
– Co? Nie ma już darmowej kawy dla lekarzy?
– Było minęło, Alex.
– Kolejny dobry obyczaj poszedł w zapomnienie – powiedziałem. – Stara śpiewka budżetowa?
– A cóż innego? Filiżanka kawy czy herbaty kosztuje teraz czterdzieści dziewięć centów. Ciekawe, ile filiżanek potrzeba, żeby wyrównać niedobory finansowe szpitala.
Zjadła trochę grejpfruta. Bawiąc się długopisem, powiedziałem: – Pamiętam, jak ostro walczyliście, żeby stażyści i lekarze dostawali darmowe posiłki.
Pokręciła głową.
– Zadziwiające, co wtedy wydawało się ważne.
– Coraz większe problemy z pieniędzmi?
– Niestety tak. – Zmarszczyła brwi, odłożyła łyżeczkę i odsunęła od siebie grejpfruta. – No, ale do rzeczy. Na czym skończyłam?
– Dziecko wrzeszczy na ciebie.
– Racja. Dobra, więc znów sytuacja zaczyna wyglądać lepiej, robię kontrole coraz rzadziej, kończę je, wreszcie umawiam się na następne spotkanie za dwa miesiące. Trzy dni później znów są na ostrym dyżurze, o drugiej nad ranem. Znów obrzęk krtani. Tylko tym razem matka utrzymuje, że dziecko było nieprzytomne i zrobiło się dosłownie całe sine. Znów sztuczne oddychanie.
– Trzy dni po tym, jak skończyłaś – powtórzyłem, notując. – Poprzednio były dwa.
– Ciekawe, co? Dobra, robię badania. Ciśnienie krwi nieznacznie wzrosło, przyspieszony oddech, a przecież mała oddychała powietrzem z dużym dodatkiem tlenu. Choć nie miała duszności, podejrzewałam albo ostrą astmę, albo jakąś reakcję nerwicową.
– Panika wywołana powrotem do szpitala?
– To albo po prostu udzielił jej się niepokój rodziców.
– Czy matka okazywała poważne zaniepokojenie?
– Właściwie nie, ale wiesz, jak to jest z matką i dzieckiem – wyczuwają wzajemnie swoje nastroje. Z drugiej strony nie mogłam z czystym sumieniem wykluczyć choroby somatycznej. Utratę przytomności u dziecka trzeba traktować poważnie.
– Jasne – przytaknąłem – ale mogły to być tylko przesadne konsekwencje napadu złego humoru. Niektóre dzieci bardzo wcześnie uczą się, jak zemdleć, wstrzymując oddech.
– Wiem, Alex, ale to się zdarzyło w środku nocy, a nie po jakiejś szamotaninie. Więc przyjęłam ją jeszcze raz, poleciłam wykonać testy alergiczne, kompleksowe badania czynnościowe płuc – żadnej astmy. Zaczęłam się też zastanawiać, czy nie jest to coś rzadszego: zaburzenia dyfuzji gazów, jakaś choroba mózgu czy jakiś defekt enzymatyczny. Są przez tydzień na piątce, istna karuzela, konsultanci wszelkich możliwych specjalności, ciągłe szturchanie i opukiwanie. Biedactwo szaleje, gdy tylko otworzą się drzwi do jej pokoju, nikt nie stawia żadnej diagnozy, a przez cały czas, kiedy jest tutaj, nie ma problemów z oddychaniem. Umacniam się w przekonaniu, że to reakcja nerwicowa. Wypisuję małą, a kiedy znowu widzę ją u siebie w gabinecie, nie robię nic, staram się tylko z nią pobawić. Ale ciągle nie chce mieć ze mną do czynienia. Więc ostrożnie poruszam kwestię lęku w rozmowie z matką, ale ona nie chce wierzyć.
– Jak to przyjęła? – zapytałem.
– Żadnego gniewu – to nie w stylu tej pani. Powiedziała tylko, że nie może sobie tego wyobrazić u tak małego dziecka. Tłumaczyłam, że fobie mogą wystąpić w każdym wieku, ale wyraźnie nie docierało to do niej. Ustąpiłam więc, odesłałam je do domu, dając trochę czasu na przemyślenie moich słów. Miałam nadzieję, że kiedy dziecko skończy pierwszy rok życia i zagrożenie zespołem nagłej śmierci znacznie się zmniejszy, obawy matki ustąpią i Cassie też zacznie się odprężać. Cztery dni później znów są na ostrym dyżurze, obrzęk, duszność, mama we łzach, błaga o przyjęcie. Umieszczam dziecko na oddziale, ale nie zlecam żadnych inwazyjnych badań, tylko obserwację. A dziecko wygląda świetnie, nawet nosem nie pociągnie. W tym momencie biorę mamę na stronę, kładę silniejszy nacisk na aspekt psychologiczny. Ciągle jej to nie przekonuje.
– Rozmawiałaś z nią kiedyś o śmierci pierwszego dziecka?
Potrząsnęła głową.
– Nie, Alex. Myślałam o tym, ale w takiej chwili wydawało się to po prostu niewskazane. Byłoby jej zbyt ciężko. Wydawało mi się, że dobrze ją rozumiem – miałam dyżur, kiedy przywieźli tu pierwsze dziecko, już martwe. Przeprowadziłam oględziny pośmiertne... To ja zaniosłam je do prosektorium, Alex.
Zamknęła oczy, otworzyła je, patrzyła gdzieś w bok.
– Co za piekło – powiedziałem.
– Tak – to czysty przypadek. Byli prywatnymi pacjentami Rity, ale wyjechała z miasta, a ja miałam dyżur. Choć widziałam ich pierwszy raz w życiu, musiałam z nimi porozmawiać po śmierci dziecka. Próbowałam udzielić kilku podstawowych rad, poleciłam parę grup zrzeszających osoby dotknięte stratą bliskich, ale to ich nie interesowało. Kiedy wrócili półtora roku później, chcąc, bym zajęła się ich następnym dzieckiem, byłam zupełnie zaskoczona.
– Dlaczego?
– Prędzej bym się spodziewała, że będą mnie kojarzyli z tą tragedią, jak kogoś, kto przyniósł złe wieści. Skoro tak się nie stało, sądziłam, że załatwiłam to taktownie.
– Jestem tego pewien.
Wzruszyła ramionami.
– Jak Rita zareagowała na to, że przejęłaś jej pacjentów? – zapytałem.
– Jaki miała wybór? Nie pojawiła się, kiedy jej potrzebowali. Borykała się wtedy z własnymi problemami. Jej mąż – wiesz, kto nim był, prawda?
– Otto Kohler.
– Ten słynny dyrygent – tak zawsze o nim mówiła: „Mój mąż, ten słynny dyrygent”.
– Umarł niedawno, prawda?
– Przed paroma miesiącami. Chorował przez pewien czas, miał kilka udarów. Od tamtej pory Rita jeszcze bardziej się opuściła i my wszyscy musimy załatwiać zaniedbane przez nią sprawy. Przeważnie bywa na kongresach, gdzie odczytuje swoje stare referaty. Wkrótce przejdzie na emeryturę. – Stephanie uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Pomyślałam, czy nie starać się o jej miejsce, Alex. Wyobrażasz sobie mnie jako ordynatora oddziału?
– Pewnie.
– Naprawdę?
– Pewnie, Steph. Czemu nie?
– Sama nie wiem. To stanowisko wymaga... skłonności dyktatorskich.
– Do pewnego stopnia – powiedziałem. – Ale mam wrażenie, że można tu zastosować różne style kierowania ludźmi.
– No cóż – podjęła. – Nie jestem pewna, czy byłabym dobrym kierownikiem. Tak naprawdę nie lubię mówić ludziom, co mają robić... Tak czy inaczej, dość już o tym. Odbiegam od tematu. Były jeszcze dwa drobne epizody, zanim powróciłam do koncepcji zaburzeń psychosomatycznych.
– Jeszcze dwa – powtórzyłem, spoglądając w notatki. – Czyli w sumie pięć?
– Słusznie.
– Ile miesięcy ma wtedy dziecko?
– Niespełna rok. I jest już weteranem szpitalnym. Jeszcze dwie hospitalizacje i nic nie stwierdzono. Wtedy posadziłam mamę i stanowczo zaleciłam konsultację psychologiczną. Na co zareagowała... jest, pozwól, że ci zacytuję.
Otworzyła kartę i przeczytała cicho:
– „Zdaję sobie sprawę, doktor Eves, że to, co pani powiedziała, brzmi sensownie, ale po prostu wiem, że Cassie jest chora. Gdyby ją tylko pani widziała, jak leży z objawami sinicy”. Koniec cytatu.
– Tak się wyraziła? „Z objawami sinicy”?
– Owszem. Ma wykształcenie medyczne. Uczyła się na rehabilitanta terapii oddechowej.
– I dwoje jej dzieci przestaje oddychać. Ciekawe.
– Tak – uśmiechnęła się z przymusem. – Wtedy nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak bardzo ciekawe. Tak mnie zafrapowała ta łamigłówka – starałam się postawić jakąś diagnozę, martwiłam się, kiedy nastąpi kolejny kryzys i czy będę w stanie mu jakoś zaradzić. Ku memu zaskoczeniu chwilowo nic się nie działo.
Znów spojrzała na kartę.
– Mija miesiąc, dwa, trzy, ich ciągle ani widu, ani słychu. Cieszę się, że z dzieckiem wszystko w porządku, ale zaczynam się też zastanawiać, czy przypadkiem nie znaleźli sobie innego lekarza. Zadzwoniłam więc do domu, pogadałam z mamą. Wszystko świetnie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że w całym tym zamieszaniu zapomniano o badaniach kontrolnych po ukończeniu pierwszego roku żyda. Wyznaczam termin, wszystko w najlepszym porządku, z wyjątkiem: dziewczynka jest nieco opóźniona, jeśli chodzi o rozwój mowy.
– Jak bardzo?
– To nie jest poważne opóźnienie, nic takiego. Po prostu bardzo rzadko się odzywała – prawdę mówiąc, nie słyszałam od niej ani słowa, a matka stwierdziła, że w domu też jest bardzo cicha. Usiłowałam zastosować test Baileya, ale nie mogłam, bo dziecko nie chciało współdziałać. Szacowałam opóźnienie na jakieś dwa miesiące, ale sam wiesz, że w tym wieku zbyt dokładne oceny nie mają sensu, a biorąc pod uwagę wszystkie stresy, jakich biedactwo doświadczyło, to nic wielkiego. Ale chciałam być za mądra. Matka, usłyszawszy wzmiankę o rozwoju mowy, właśnie tym się zaniepokoiła. Wysłałam je więc do poradni otorynolaryngologicznej i logopedycznej, gdzie uznano, że uszy i krtań są absolutnie normalne, i potwierdzono moją opinię o możliwości nieznacznego opóźnienia jako reakcji na stresy spowodowane leczeniem. Podsunęłam matce parę sugestii, jak pobudzić rozwój mowy, i nie słyszałam o nich przez kolejne dwa miesiące.
– Dziecko ma teraz czternaście miesięcy – stwierdziłem, zapisując.
– I znów na ostrym dyżurze, cztery dni później. Ale nie ma kłopotów z oddychaniem. Tym razem to wysoka gorączka – sporo ponad czterdzieści stopni. Dziewczynka jest rozpalona, ma przyspieszony oddech. Szczerze mówiąc, byłam nieomal szczęśliwa, widząc, że ma gorączkę – nareszcie był jakiś objaw somatyczny do rozpracowania. Ale liczba białych ciałek we krwi okazała się normalna, żadnej infekcji wirusowej czy bakteryjnej. Zleciłam analizy toksykologiczne. Nic. Mimo wszystko testy laboratoryjne nie są doskonałe – nawet u nas wskaźnik błędów wynosi dziesięć do dwudziestu procent. A gorączkę miała naprawdę – sama mierzyłam. Wykąpaliśmy dziecko i stosowaliśmy tylenol, aż temperatura spadła do trzydziestu ośmiu stopni i ośmiu kresek. Przyjęliśmy ją z rozpoznaniem: gorączka o nie ustalonej etiologii, podaliśmy płyny. Przeszła przez prawdziwe piekło: nakłucie lędźwiowe, by wykluczyć zapalenie opon mózgowych, choć uszy miała czyste, a kark giętki, bo z tego, co wiedzieliśmy, musiała piekielnie boleć ją głowa, o czym nie mogła nam powiedzieć. Nadto analiza krwi dwa razy dziennie – dostawała szału, trzeba ją było przytrzymywać. Mimo to zdołała parę razy wyjąć igłę.
Stephanie wypuściła powietrze z płuc i odsunęła grejpfruta jeszcze dalej. Jej czoło pokryło się potem. Ocierając je serwetką, zauważyła: – Pierwszy raz opowiedziałam to w ten sposób od początku.
– Nie mieliście konsylium w tej sprawie?
– Nie, rzadko to już teraz robimy. Z Rity nie ma zasadniczo żadnego pożytku.
– Jak matka reagowała na wszystkie te zabiegi? – zapytałem.
– Trochę łez, ale w zasadzie była opanowana. Zdolna pocieszać dziecko, utulić je, gdy było po wszystkim. Zwracałam uwagę, by nigdy nie musiała uczestniczyć w przytrzymywaniu Cassie – nie naruszyć więzów matka – dziecko. Widzisz, Alex, twoje wykłady nie poszły na marne. Oczywiście my wszyscy czuliśmy się jak naziści.
Znów przetarła czoło.
– W każdym razie wyniki analiz krwi były ciągle w normie, ale powstrzymywałam się z wypisaniem aż do momentu, gdy przez cztery kolejne dni dziewczynka nie miała gorączki.
Westchnąwszy, przeczesała palcami włosy i przerzuciła stronice karty choroby.
– Następny skok temperatury: dziecko ma piętnaście miesięcy, matka utrzymuje, że było czterdzieści jeden stopni Celsjusza.
– Niebezpiecznie.
– Też tak myślę. Lekarz na ostrym dyżurze notuje czterdzieści stopni i trzy kreski, kąpie ją i podaje leki, zbijając gorączkę do trzydziestu ośmiu i sześciu kresek. A mama informuje o nowych objawach: nudnościach, chlustających wymiotach i biegunce. I czarnych stolcach.
– Krwotok wewnętrzny?
– Na to wyglądało. Wtedy wszyscy ostro wzięli się do roboty. Na pieluszce, którą dziewczynka miała na sobie, były ślady biegunki, ale nie krwi. Matka powiedziała, że zakrwawioną wyrzuciła, ale spróbuje ją odszukać. Badanie wykazało lekkie zaczerwienienie okolicy odbytu i nieznaczne podrażnienie zewnętrznej krawędzi zwieracza odbytu. Ale nie wyczuwało się wzmożonego napięcia jelit – brzuszek był zdrowy i miękki, może tylko trochę wrażliwy na dotyk. Ale trudno to ocenić, bo mała wariuje przy każdym badaniu.
– Podrażnienie odbytu – powiedziałem. – Jakieś pęknięcia w śluzówce?
– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Tylko niewielkie podrażnienie, normalne przy biegunce. Trzeba było wykluczyć zaparcie i wyrostek. Wezwałam chirurga, Joe Leibowitza – wiesz, jaki jest sumienny. Przebadał ją i stwierdził, że nie ma wskazań do laparotomii, ale powinniśmy przyjąć ją na pewien czas na obserwację. Podłączyliśmy dziecku kroplówkę – świetna zabawa – zrobiliśmy pełny zestaw analiz, tym razem liczba białych ciałek była nieco podwyższona. Ale jeszcze w granicach normy, nie pasowało to do czterdziestu jeden stopni gorączki. Następnego dnia miała trzydzieści siedem i siedem kresek. Dzień później trzydzieści siedem i trzy i wyglądało na to, że brzuszek jej nie boli. Joe powiedział: „Zdecydowanie wykluczam wyrostek, wezwijcie gastrologa”. Poprosiłam o konsultację Tony’ego Franksa, brał pod uwagę wczesne objawy zespołu drażliwych jelit, chorobę Crohna, zaburzenia funkcji wątroby. Nic nie stwierdził. Następne testy toksykologiczne, drobiazgowa analiza pokarmów. Znów poprosiłam alergologię i immunologię, żeby sprawdzili, czy nie ma jakiegoś dziwacznego uczulenia.
– Czy była karmiona butelką?
– Nie, piersią, ale wtedy jadła już tylko pokarmy stałe. Po tygodniu wyglądała znakomicie. Bogu dzięki, że nie robiliśmy operacji.
– Ma piętnaście miesięcy – stwierdziłem. – Właśnie minął okres największego zagrożenia zespołem nagłej śmierci. Więc układ oddechowy stabilizuje się i zaczynają dokazywać jelita?
Stephanie obrzuciła mnie długim, pytającym spojrzeniem.
– Zaryzykujesz diagnozę?
– Czy to już wszystko?
– Aha! Jeszcze dwa razy miały miejsce zaburzenia żołądkowo-jelitowe. W szesnastym miesiącu – cztery dni po wizycie u Tony’ego w poradni gastrologicznej – i półtora miesiąca później, po ich ostatnim spotkaniu z Franksem.
– Te same objawy?
– Właśnie. Ale w obu wypadkach matka rzeczywiście przyniosła zakrwawione pieluszki, które przebadaliśmy na wszelkie możliwe zarazki chorobotwórcze – mam na myśli tyfus, cholerę, choroby tropikalne, jakie nigdy nie występowały na tym kontynencie. Różne toksyny środowiskowe – ołów, metale ciężkie, sam wiesz. Ale wszystko, co znaleźliśmy, to odrobina zdrowej krwi.
– Czy rodzice mają pracę, która mogłaby wystawić dziecko na działanie jakichś niezwykłych zanieczyszczeń?
– Właściwie nie. Ona jest pełnoetatową mamą, a on profesorem college’u.
– Biologia?
– Socjologia. Ale nim przejdziemy do opisu rodziny, jest jeszcze jedno. Kryzys innego rodzaju. Sześć tygodni temu. Żegnajcie jelita, witaj nowy układzie. Chcesz zgadnąć, o który chodziło?
Zastanowiłem się przez chwilę.
– Nerwowy?
– Bingo. – Wyciągnąwszy rękę, dotknęła mego ramienia. – Czuję, że dobrze zrobiłam, prosząc cię o pomoc.
– Napady padaczki?
– W środku nocy. Grand mal, według rodziców, łącznie z pianą na ustach. EEG nie wykazało żadnych nieprawidłowości, wszystkie odruchy dziecka w porządku, ale zrobiliśmy jej tomografię komputerową, jeszcze jedną punkcję lędźwiową i wszystkie te supernowoczesne neuroradiologiczne wideogry, na wypadek gdyby miała guza mózgu. Alex, to mnie naprawdę przestraszyło, po przemyśleniu zdałam sobie sprawę, że guz mózgu mógł być przyczyną wszystkiego, co się dotąd działo, od samego początku. Wzrastając, atakowałby kolejno różne ośrodki, powodując rozmaite objawy.
Pokręciła głową.
– Czy to nie byłaby rozkoszna sytuacja? Ja paplam o zaburzeniach psychosomatycznych, a u niej rozwija się astrocytoma albo coś podobnego? Bogu dzięki żadne zdjęcia nic nie wykazały.
– Czy kiedy zobaczyłaś ją na ostrym dyżurze, wyglądała, jakby niedawno miała napad padaczkowy?
– Była rzeczywiście senna i apatyczna, ale przyczyną mogło być to, że wyciągnięto ją z łóżka w środku nocy i przepuszczono przez szpitalną wyżymaczkę. A jednak przestraszyłam się – że przeoczyłam jakieś schorzenie somatyczne. Poprosiłam neurologię o dalszą obserwację. Robili to przez miesiąc, nic nie znaleźli, skończyli. Dwa tygodnie później – dwa dni temu – kolejny atak konwulsji. I naprawdę potrzebna mi jest twoja pomoc, Alex. Są teraz na górze, na piątce zachodniej. Oto i cały kram, wiesz już wszystko. Gotów jesteś teraz nieco mnie oświecić?
Przejrzałem uważnie notatki.
Powracające, nie wyjaśnione dolegliwości. Wielokrotne hospitalizacje.
Zaatakowane kolejno różne układy.
Brak zgodności objawów i wyników analiz laboratoryjnych.
Dziewczynka reagująca paniką na próby dotknięcia czy wykonania zabiegów.
Matka z pewnym przygotowaniem medycznym.
Sympatyczna.
Sympatyczna matka, która może być po prostu potworem. Scenarzystą, choreografem i reżyserem makabrycznego przedstawienia, w którym własnemu, nieświadomemu tego dziecku przydzieliła rolę gwiazdy.
Niezwykła diagnoza, ale fakty pasują. Jeszcze dwadzieścia lat temu nikt o tym nie słyszał.
– Zespół Münchhausena per procura – orzekłem, odkładając notatki. – Wygląda na podręcznikowy przypadek.
Stephanie zmrużyła oczy.
– Tak, istotnie. Kiedy słyszysz to wszystko połączone w jedną całość. Ale będąc w centrum wydarzeń... nawet teraz nie mam pewności.
– Ciągle podejrzewasz przyczyny somatyczne?
– Muszę, póki nie udowodnię, że jest inaczej. Był już taki przypadek w zeszłym roku, w County. Dwadzieścia pięć kolejnych przyjęć do szpitala z nawrotami dziwnych infekcji w ciągu sześciu miesięcy. Też dziewczynka; troskliwa matka, wyglądająca zbyt spokojnie, by nie zaniepokoiło to personelu. Z tamtym dzieckiem było naprawdę coraz gorzej, już mieli zawiadomić władze, gdy okazało się, że jest to rzadka postać braku odporności – trzy udokumentowane przypadki w literaturze, specjalne testy, które trzeba robić w Narodowym Instytucie Zdrowia. Gdy tylko o tym usłyszałam, kazałam przebadać na to Cassie. Wynik negatywny. Co nie wyklucza istnienia jakiegoś innego czynnika, którego nie byłam zdolna wychwycić. Ciągle pojawiają się nowe materiały – ledwo nadążam z czytaniem czasopism.
Zamieszała kawę łyżeczką.
– A może po prostu odsuwam to od siebie, by nie mieć wyrzutów sumienia, że nie dostrzegłam wcześniej Münchhausena. Właśnie dlatego poprosiłam cię o pomoc – muszę obrać jakiś kierunek, Alex. Powiedz mi, co z tym dalej robić.
Zastanowiłem się przez chwilę.
Zespół Münchhausena.
Znany też jako pseudologia fantastica.
Także jako zespół nie istniejącej choroby.
Wyjątkowo groteskowa forma patologicznej potrzeby kłamstwa, nazwana tak od nazwiska barona von Münchhausena, blagiera światowej klasy.
Zespół Münchhausena to hipochondria doprowadzona do absurdu. Pacjenci symulują choroby, kalecząc się i zatruwając, czasem po prostu kłamiąc. Prowadzą grę z lekarzami i pielęgniarkami – z całą służbą zdrowia.
Dorosłym pacjentom z zespołem Münchhausena uda się doprowadzić do tego, że są nieustannie przyjmowani do szpitala, bez potrzeby faszerowani lekami, a nawet poddawani laparotomii na stole operacyjnym.
Żałosny, wprawiający w zakłopotanie masochizm – zboczenie, które wciąż wymyka się ludzkiemu pojmowaniu.
Ale odmiana, którą rozważaliśmy, nie zasługiwała na litość. Był to wariant złośliwy:
Münchhausen perprocura.
Są rodzice – zawsze matki – wywołujący choroby u swojego potomstwa. Posługują się własnymi dziećmi – przeważnie córkami – niby tyglami do przyrządzania obrzydliwej mikstury kłamstw, cierpienia i chorób.
– Tak wiele z tego pasuje, Steph – powiedziałem. – Od samego początku. Bezdech i omdlenia mogły być spowodowane duszeniem – te artefakty ruchowe na monitorze mogły świadczyć o tym, że dziewczynka wyrywała się.
Stephanie wzdrygnęła się.
– O Boże, tak. Właśnie trochę o tym czytałam. Był taki przypadek w Anglii, dzięki artefaktom ruchowym zorientowali się, że dziecko było duszone.
– Co więcej, ponieważ matka jest rehabilitantką terapii oddechowych, układ oddechowy mógł być pierwszym, który wybrała, by w nim namieszać. A co z kłopotami jelitowymi? Jakieś zatrucie?
– Najprawdopodobniej, ale musiało to być coś, czego nie wykazały badania toksykologiczne.
– Może zastosowała środek o krótkim działaniu?
– Albo obojętny środek drażniący, który pobudził mechanicznie jelita, ale nie pozostawił śladów chemicznych.
– A napady padaczkowe?
– To samo, jak sądzę. Nie wiem, Alex. Naprawdę nie wiem. – Znów ścisnęła mnie za ramię. – Nie mam żadnych dowodów, a jeżeli się mylę, to co? Potrzebuję cię, byś spojrzał na to obiektywnie. Zaufaj trochę matce Cassie. Może źle ją osądzam. Postaraj się ją zrozumieć.
– Nie mogę obiecać cudów, Steph.
– Wiem. Ale wszystko, co będziesz mógł zrobić, okaże się pomocne. Ta sprawa może się zakończyć naprawdę paskudnie.
– Powiedziałaś matce, że będę konsultantem?
Skinęła głową.
– Czy jest teraz bardziej skłonna zasięgnąć porady psychologa?
– Tego nie powiedziałabym, ale zgodziła się. Myślę, że przekonałam ją, odwołując sugestię, iż to stres wywołał dolegliwości Cassie. Jak dla niej, wierzę w to, ataki konwulsji są bona fide somatyczne. Położyłam nacisk na potrzebę wspomożenia Cassie w przezwyciężaniu szoku związanego z hospitalizacją. Wyjaśniłam, że przy epilepsji możemy spodziewać się wielokrotnych powrotów dziewczynki do szpitala, więc musimy pomóc jej dawać sobie z tym radę. Powiedziałam, że jesteś specjalistą od urazów medycznych, będziesz w stanie zastosować hipnozę, by rozluźnić Cassie w trakcie zabiegów.
Skinąłem głową.
– Przy okazji – ciągnęła – będziesz mógł poobserwować matkę. Sprawdzić, czy to psychopatka.
– Jeśli to jest Münchhausen per procura, możemy nie mieć do czynienia z psychopatką.
– Więc z kim? Cóż za pomyleniec robi takie rzeczy własnemu dziecku?
– Tego nikt naprawdę nie wie – odparłem. – Dość dawno nie zaglądałem do literatury, ale najtrafniejszym wyjaśnieniem wydawała się hipoteza, że to rodzaj złożonych zaburzeń osobowości. Cały problem w tym, że udokumentowanych przypadków jest bardzo mało i brakuje dostatecznej ilości danych.
– Ciągle nic się nie zmieniło, Alex. Przejrzałam materiały na wydziale medycznym, znalazłam bardzo niewiele.
– Chciałbym zobaczyć te artykuły.
– Przeczytałam je na miejscu, nie pożyczałam – powiedziała. – Ale sądzę, że mam gdzieś jeszcze dane bibliograficzne. I chyba pamiętam coś o tej pomieszanej osobowości – cokolwiek to znaczy.
– Znaczy to, że nic nie wiemy, więc klecimy kulawe teorie. Problem polega po części na tym, że psychologowie i psychiatrzy opierają się na informacjach otrzymanych od pacjenta. A przeprowadzać wywiad z chorym na Münchhausena to tyle, co wierzyć nałogowemu kłamcy. Ale historie, które opowiadają, gdy się już ich zdemaskuje, wydają się dość przekonywające: poważne schorzenia czy urazy we wczesnej młodości, rodziny, w których przesadną uwagę zwracano na kwestie zdrowia i choroby, maltretowanie dzieci, czasem kazirodztwo. Co prowadzi do niskiej samooceny, trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi i nienormalnej potrzeby zwracania na siebie uwagi. Choroba staje się polem, na którym zaspokajają tę potrzebę – to dlatego tak wielu z nich obiera zawody związane ze służbą zdrowia. Ale większość ludzi z podobnymi życiorysami nie wykazuje objawów zespołu Münchhausena. Co więcej, ci, którzy znęcają się nad sobą, i ci, którzy dręczą swoje potomstwo, miewali podobne przeżycia w dzieciństwie. Wysunięto nawet sugestię, że rodzice z Münchhausenem per procura zaczynają najpierw dręczyć siebie i dopiero później przestawiają się na męczenie własnych dzieci. Ale kiedy i dlaczego tak się dzieje, tego nikt nie wie.
– Niesamowite – powiedziała, kręcąc głową. – To jest niczym taniec. Mam wrażenie, że wiruję, tańcząc z nią walca, ale to ona prowadzi.
– Diabelski walc – powiedziałem.
Wzdrygnęła się.
– Alex, wiem, że to nie są nauki ścisłe, ale gdyby udało ci się rozgryźć tę sprawę, powiedz mi, jeśli uznasz, że ona to robi...
– Jasne. Ale ciekaw jestem, czemu nie poprosiłaś o pomoc kogoś z psychiatrii.
– Nigdy nie lubiłam ludzi z psychiatrii – odparła. – Za bardzo hołdują freudyzmowi. Hardesty chciałby każdego kłaść na kozetkę. Tak czy inaczej, to bezprzedmiotowa dyskusja. Nie ma już psychiatrii.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Wywalili ich wszystkich.
– Cały oddział? Kiedy?
– Przed paroma miesiącami. Nie czytujesz biuletynu szpitalnego?
– Nie za często.
– To widać. No cóż, zlikwidowano psychiatrię. Zerwano kontrakt okręgu z Hardestym, a że nigdy nie zabiegał o dotacje, nie miał poparcia finansowego. Rada postanowiła, że nie będą pokrywać kosztów.
– A co z etatem Hardesty’ego? A inni – czy Greiler i Pantissa nie byli także na etatach?
– Prawdopodobnie. Ale etat, jak się okazuje, daje uczelnia, a nie szpital. Więc dalej mają swoje tytuły. Pensje to już całkiem inna historia. Spora niespodzianka dla tych z nas, którzy sądzili, że mamy bezpieczne posady. Co prawda nikt nie walczył o Hardesty’ego. Wszyscy uważali, że on i jego ludzie to zbędny balast.
– Nie ma już psychiatrii – powiedziałem. – Nie ma darmowej kawy. Czego jeszcze?
– Och, wielu rzeczy. Czy to, że zlikwidowano psychiatrię, ma dla ciebie jakieś znaczenie – chodzi mi o twoje uprawnienia zawodowe?
– Nie, mam umowę z pediatrią. A praktycznie z onkologią, choć już od lat nie widziałem pacjenta z rakiem.
– To dobrze – powiedziała. – Nie będzie więc żadnych scysji proceduralnych. Jeszcze jakieś pytania, zanim pójdziemy na górę?
– Tylko kilka spostrzeżeń. Jeżeli to jest Münchhausen per procura, należy się pospieszyć – zwykle dochodzi do eskalacji działań. Czasem dzieci umierają, Steph.
– Wiem – powiedziała żałośnie, przyciskając palcami skronie. – Wiem, że może będę musiała porozmawiać o tym wprost z matką. Dlatego muszę mieć pewność.
– Druga sprawa to ich pierwsze dziecko – chłopak. Przyjmuję, że bierzesz pod uwagę możliwość morderstwa.
– O Boże, tak. To mnie naprawdę gryzie. Kiedy zaczęłam precyzować podejrzenia co do matki, wyciągnęłam jego kartę choroby i przejrzałam bardzo uważnie. Ale nie znalazłam nic niezwykłego. Bieżące oceny Rity były dobre – zanim umarł, cieszył się doskonałym zdrowiem, a wyniki autopsji nie rozstrzygały, jak się to często zdarza. Teraz mam tu żywą, oddychającą dziewczynkę i nie potrafię nic zrobić, żeby jej pomóc.
– Wydaje się, że robisz wszystko, co możesz.
– Staram się, ale to jest tak cholernie frustrujące.
– A co z ojcem? – zapytałem. – Nie mówiliśmy o nim.
– Tak naprawdę niewiele mogę o nim powiedzieć. Dzieckiem opiekuje się głównie matka i to z nią miałam przeważnie do czynienia. Kiedy już zaczęłam podejrzewać Münchhausena per procura, uznałam, że to na niej powinnam się skoncentrować, bo zawsze chodzi o matki, prawda?
– Owszem – odparłem. – Ale w pewnych wypadkach ojciec staje się biernym wspólnikiem. Czy coś wskazuje na to, że on ma jakieś podejrzenia?
– Nawet jeżeli tak, nic mi o tym nie powiedział. Nie wydaje się specjalnie bierny – jest dość sympatyczny. Ona też, skoro o tym mowa. Oboje są sympatyczni, Alex. Między innymi dlatego to wszystko jest takie trudne.
– Klasyczny scenariusz münchhausenowski. Pielęgniarki zapewne ich uwielbiają.
Skinęła głową.
– A dlaczego jeszcze?
– Co?
– Jaka jest inna przyczyna, która sprawia, że jest to takie trudne?
Steph zamknęła oczy i długo nie odpowiadała, masując powieki.
– Inna przyczyna – podjęła – i może zabrzmi to strasznie cynicznie, wiąże się z tym, kim oni są. Pod względem społecznym. Politycznym. Pełne nazwisko dziecka brzmi Cassie Brooks Jones – zapaliło ci się jakieś światełko?
– Nie – odrzekłem. – Jones nie jest nazwiskiem wyjątkowo oryginalnym.
– Jones, jak Charles L. Junior. Gruba ryba finansjery? Osoba kontrolująca finanse szpitala?
– Nie znam go.
– No właśnie – nie czytujesz biuletynów. No więc, od ośmiu miesięcy jest też prezesem rady nadzorczej. Było wielkie wietrzenie.
– Budżet?
– A cóżby innego. W każdym razie, oto genealogia: jedyny syn Charlesa Juniora to Charles Trzeci – niczym w rodzie królewskim – znany jako Chip. To ojciec Cassie. Mama to Cindy. Zmarły syn nazywał się Chad – Charles Czwarty.
– Sami C – powiedziałem. – Wygląda na to, że lubią porządek.
– Może. Najważniejsze, że Cassie to jedyna wnuczka Charlesa Juniora. Alex, czyż to nie cudowne? Mam tu potencjalnego Münchhausena per procura, który w każdej chwili może wyjść na jaw z wielkim hukiem, a pacjentka jest jedyną wnuczką gościa, który odebrał nam darmową kawę.
Wstaliśmy od stołu.
– Pójdziemy schodami, dobrze? – poprosiła Stephanie.
– Poranny aerobik? Jasne.
– Dobijasz do trzydziestu pięciu lat – powiedziała, przygładzając sukienkę i zapinając biały fartuch – i stary dobry metabolizm diabli biorą. Trzeba się nieźle napracować, żeby nie przytyć. A przy tym windy ciągle jeżdżą jak po środkach uspokajających.
Szliśmy w stronę głównego wyjścia z kawiarenki. Stoliki były teraz zupełnie puste. Pracownik obsługi w brązowym uniformie przecierał na mokro podłogę, więc musieliśmy stąpać niesłychanie ostrożnie, by zachować równowagę.
– W windzie, którą jechałem do twego gabinetu, założono zamek – powiedziałem. – Po co te wszystkie środki ostrożności?
– Wedle wersji oficjalnej chodzi o zapobieganie przestępstwom – odparła. – Odgrodzenie się od zamętu, jaki panuje na ulicy. I do pewnego stopnia jest to uzasadnione – ostatnio było trochę więcej problemów, głównie w czasie nocnych dyżurów. Ale czy pamiętasz czasy, kiedy East Hollywood było bezpieczne po zmroku?
Doszliśmy do wyjścia. Inny pracownik obsługi zamykał właśnie drzwi, a kiedy nas dostrzegł, otworzył je, patrząc na nas znużonym wzrokiem.
– Skrócone godziny pracy – jeszcze jedno cięcie w budżecie – skomentowała Stephanie.
Na korytarzu panowało istne szaleństwo. Lekarze pędzili w hałaśliwych grupkach, słychać było urywki ich ożywionych rozmów. Rodziny włóczyły się tu i tam, wożąc nie większych od lalek szpitalnych weteranów na przepisane przez naukę męki.
Milczący tłum zgromadził się przy drzwiach niczym zbita masa, czekając na którąś z trzech wind, jakie zatrzymały się jednocześnie na trzecim piętrze. Czekając, zawsze czekając...
Stephanie lawirowała zręcznie, pozdrawiając znajomych skinieniem głowy, ale nie zatrzymując się. Podążałem tuż za nią, unikając kolizji ze statywami kroplówek.
Kiedy weszliśmy na schody do podziemi, zapytałem:
– Jakie mieliście tu przestępstwa?
– Te, co zwykle, tylko więcej – odparła, wchodząc po stopniach. Włamania do samochodów, wandalizm, wyrywanie torebek. Czasem rabunek na Sunset. A przed kilkoma miesiącami było parę napaści na pielęgniarki na parkingu po drugiej stronie ulicy.
– Napaści seksualnych? – zapytałem, przeskakując po dwa schodki, by dotrzymać jej kroku.
– Nigdy tego nie wyjaśniono. Żadna z nich nie wróciła, by o tym rozmawiać. Pracowały dorywczo na nocnych dyżurach, nie należały do stałego personelu. Słyszałam tylko, że pobito je dość dotkliwie i zabrano torebki. Policja przysłała oficera do spraw kontaktów ze społecznością lokalną, który wygłosił typowy wykład o osobistym bezpieczeństwie i przyznał, że w gruncie rzeczy niewiele można zrobić, żeby zlikwidować zagrożenie, o ile nie zmieni się szpitala w obóz warowny. Kobiety z personelu podniosły wielki krzyk i administracja przyrzekła częstsze patrole ochrony.
– Dotrzymali słowa?
– Raczej tak. Częściej widać mundury na parkingach, od tamtej pory napaści nie powtórzyły się. Ale ta opieka pociągnęła za sobą całą masę skutków ubocznych, o które nikt nie prosił. Strażnicy na terenie szpitala, nowe plakietki, częste scysje, jak ta, którą miałeś przy wejściu. Osobiście uważam, że poszliśmy tylko na rękę administracji – dając im pretekst do sprawowania ściślejszej kontroli. A skoro przechwycili władzę, nigdy się jej nie wyrzekną.
– Zemsta trójkowych studentów?
Zatrzymała się i spojrzała na mnie przez ramię, uśmiechając się nieśmiało.
– Pamiętasz to?
– Bardzo dokładnie.
– Byłam wtedy dość pyskata, co?
– Młodzieńczy zapał – powiedziałem. – Należało im się – za to, że traktowali cię lekceważąco, mówiąc przy ludziach „doktor Mądrala”.
– Tak, to była jednak zgraja bezczelnych typów, prawda? – Stephanie ruszyła dalej, ale już wolniej. – Godziny pracy jak w banku, zakrapiane lunche, przesiadywanie na pogawędkach w kafejce i wysyłanie nam okólników wzywających do zwiększenia efektywności pracy i ograniczenia wydatków.
Parę kroków dalej znów się zatrzymała.
– Trójkowi studenci – trudno mi uwierzyć, że rzeczywiście to powiedziałam. – Policzki jej płonęły. – Byłam jednak okropna, prawda?
– Natchniona, Steph.
– Raczej napalona. To były szalone czasy, Alex. Zupełnie szalone.
– Pewnie, że tak – odrzekłam. – Ale nie lekceważ tego, co osiągnęliśmy: równe płace dla żeńskiego personelu, noclegi dla rodziców, pokoje zabaw dla dzieci.
– Nie zapominajmy też o darmowej kawie dla pracowników szpitala.
Parę kroków dalej odezwała się znowu:
– Mimo to nasz upór dotyczył chyba czasem niewłaściwych spraw. Skupialiśmy się na osobach, a problem tkwił w systemie. Jedna klika trójkowych studentów odchodzi, przychodzi inna, a dawne kwestie pozostają nie rozwiązane. Czasem się zastanawiam, czy nie za długo pracuję w tym miejscu. Spójrz na siebie – nie było cię tu przez tyle lat, a wyglądasz lepiej niż kiedykolwiek.
– Ty także – odparłem, przypomniawszy sobie, że niedawno mówiła o swoich planach związanych ze stanowiskiem ordynatora oddziału.
– Ja? – Uśmiechnęła się. – No cóż, to uprzejmie z twojej strony, ale w moim przypadku przyczyną nie jest spełnienie marzeń. To tylko uporządkowany tryb życia.
Na piątym piętrze przebywały dzieci w wieku od roku do jedenastu lat, nad którymi opieka nie wymagała skomplikowanej aparatury medycznej. Setka łóżek oddziału wschodniego zajmowała dwie trzecie powierzchni.
Na pozostałej części, po stronie zachodniej, urządzono prywatną jednostkę na dwadzieścia łóżek. Między tą częścią a oddziałem znajdowały się drzwi z drzewa tekowego z mosiężną tabliczką „Jednostka Wydzielona Hannah Chapell”.
Chappy Ward. Niedostępny dla praktykantów i tłumu zwykłych śmiertelników, utrzymywany z darowizn, prywatnych ubezpieczeń i opłat pacjentów; nie uświadczy się tam formularza Medi-Cal. Prywatny charakter tego miejsca można było poznać dzięki muzyce płynącej z ukrytych pod sufitem głośników, dywanom na podłogach w miejscu linoleum, pokojom jednoosobowym zamiast ogólnych sal, telewizorom, choć przestarzałym, czarno-białym, lecz włączonym niemal przez cały czas.
Tego ranka prawie wszystkie z dwudziestu pokoi były puste. Trzy wyraźnie znudzone dyplomowane pielęgniarki stały za pulpitem w dyżurce. Parę metrów dalej rejestratorka piłowała paznokcie.
– Dzień dobry, doktor Eves – rzekła jedna z pielęgniarek, zwracając się do Stephanie, ale patrząc na mnie, i to niezbyt przyjaźnie. Ciekawe dlaczego, pomyślałem, ale uśmiechnąłem się do niej. Odwróciła się. Przekroczyła już chyba pięćdziesiątkę, była niska, przysadzista, miała brzydką cerę, wydłużony podbródek i polakierowane blond włosy. Nosiła szaroniebieski uniform z białymi lamówkami, a na sztywnej fryzurze wykrochmalony czepek, jakiego już tak dawno nie widziałem.
Dwie pozostałe pielęgniarki, dwudziestoparoletnie Filipinki, spojrzały na siebie i wycofały się jak na dany sygnał.
– Dzień dobry, Vicki – odpowiedziała Stephanie. – Jak się miewa nasza dziewczynka?
– Jak dotąd dobrze. – Blondynka wyjęła kartę choroby z przegródki oznaczonej numerem 505 W i wręczyła ją Stephanie. Paznokcie miała krótkie i poogryzane. Znów utkwiła we mnie spojrzenie. Mój urok osobisty ciągle nie robił na niej wrażenia.
– To jest doktor Alex Delaware – przedstawiła mnie Stephanie, przeglądając kartę. – Nasz psycholog konsultant. Doktorze Delaware, Vicki Bottomley, pielęgniarka opiekująca się Cassie.
– Cindy wspominała, że będzie nas pan odwiedzał – powiedziała pielęgniarka tonem, jakim przekazuje się złe nowiny. Stephanie ciągle czytała.
– Miło cię poznać – powiedziałem.
– Miło pana poznać. – Wyzywający ton jej posępnego głosu sprawił, że Stephanie podniosła wzrok.
– Wszystko w porządku, Vicki?
– Ekstra – odparła pielęgniarka, błysnąwszy uśmiechem wesołym jak klepnięcie po twarzy. – Wszystko świetnie. Wtrząchnęła prawie całe śniadanie, płyny i leki doustne...
– Jakie leki?
– Tylko tylenol. Godzinę temu. Cindy mówiła, że boli ją głowa...
– Tylenol I?
– Tak jest, pani doktor, ten dla dzieci, w płynie, jedną łyżeczkę – wszystko tam jest. – Wskazała kartę.
– Tak, widzę – powiedziała Stephanie, czytając. – No cóż, Vicki, niech będzie, ale następnym razem żadnych leków – nawet tych bez recepty – o ile nie wyrażę zgody. Wszystko, co dostaje to dziecko, oprócz jedzenia i napojów, musi być przeze mnie zaakceptowane. Jasne?
– Jasne – odparła Bottomley, znów się uśmiechając. – W porządku. Myślałam tylko...
– Nic się nie stało, Vicki – potwierdziła Stephanie, poklepując ją po ramieniu. – Na pewno zgodziłabym się na tylenol. Po prostu biorąc pod uwagę historię choroby, musimy być wyjątkowo ostrożni, żeby wyeliminować negatywne reakcje na leki.
– Tak, pani doktor. Coś jeszcze?
Stephanie zajrzała znów do karty, potem zamknęła ją i oddała z powrotem.
– Na razie nie, chyba że masz coś do dodania. – Bottomley potrząsnęła głową.
– Więc dobrze. Zaraz tam pójdę przedstawić doktora Delaware. Chcesz jeszcze powiedzieć coś na temat Cassie?
Bottomley wyjęła z włosów spinkę i wsunęła ją z powrotem, przytwierdzając do czepka blond pasemka. Jej szeroko rozstawione oczy o długich rzęsach jaśniały łagodnym, pięknym błękitem, kontrastując z brzydką cerą i napięciem malującym się na twarzy.
– Na przykład co? – zapytała.
– Cokolwiek, Vicki, co doktor Delaware powinien wiedzieć, by pomóc Cassie i jej rodzicom.
Bottomley patrzyła przez chwilę na Stephanie, potem odwróciła się, wlepiając we mnie wzrok.
– Wszystko jest z nimi w porządku. To całkiem normalni ludzie.
– Słyszałem, że Cassie reaguje bardzo niespokojnie na zabiegi medyczne – powiedziałem.
Bottomley wzięła się pod boki.
– A pan by nie reagował, gdyby kłuto pana tyle, co ją?
– Vicki... – upomniała ją Stephanie.
– Pewnie – odparłem, uśmiechając się. – To najzupełniej naturalne zachowanie, ale czasem całkiem normalny niepokój można złagodzić dzięki terapii behawioralnej.
Bottomley odpowiedziała skąpym uśmiechem.
– Być może. Powodzenia.
Stephanie już chciała się odezwać.
– Może byśmy poszli? – zaproponowałem, dotykając jej ramienia.
– Jasne. – Zwróciła się do Bottomley: – Pamiętaj, nic doustnie poza jedzeniem i piciem.
Uśmiech znów wypłynął na twarz pielęgniarki.
– Tak, pani doktor. A teraz, jeżeli to już wszystko, chciałabym wyjść na parę minut.
Stephanie spojrzała na zegarek.
– Przerwa?
– Nie. Chciałam tylko zejść do składu z upominkami i kupić Cassie maskotkę – zna pani te pluszowe króliczki z telewizyjnych filmów rysunkowych? Mała szaleje za nimi. Sądzę, że w towarzystwie lekarzy nic jej się nie stanie przez parę minut.
Stephanie spojrzała na mnie. Bottomley podążyła za jej wzrokiem z widocznym zadowoleniem. Raz jeszcze uśmiechnęła się zdawkowo i odeszła. Szła szybkim krokiem, kiwając się na boki jak kaczka. Nakrochmalony czepek płynął korytarzem niczym latawiec niesiony wiatrem.
Stephanie ujęła mnie za ramię i wyprowadziła z dyżurki.
– Przepraszam, Alex. Nigdy dotąd taka nie była.
– Czy przedtem też opiekowała się Cassie?
– Kilka razy, niemal od początku. Stosunki między nią a Cindy układają się dobrze, a Cassie też zdaje się ją lubić. Kiedy mała tu wraca, proszą o nią.
– Chyba stała się dosyć zaborcza.
– Łatwo się angażuje, ale zawsze uważałam to za zaletę. Rodziny ją uwielbiają – to jedna z najbardziej oddanych pielęgniarek, z jakimi pracowałam. Przy dzisiejszym morale trudno o taką postawę.
– Czy jej zaangażowanie obejmuje także wizyty domowe?
– O ile mi wiadomo, nie. Tylko ja byłam u nich w domu parę razy z jednym z lekarzy szpitalnych, na samym początku, żeby zainstalować monitor snu. – Podniosła dłoń do ust. – Nie sugerujesz chyba, że ona ma coś wspólnego z...
– Niczego nie sugeruję – odparłem, zastanawiając się, czy rzeczywiście tego nie robię, bo pielęgniarka zalazła mi za skórę. – To tylko luźne uwagi.
– Hmm... cóż, to jest jakiś pomysł. Münchhausenowska pielęgniarka? Wykształcenie medyczne pasowałoby.
– Znane są takie przypadki – wyjaśniłem. – Dotyczą pielęgniarek i lekarzy chcących zwrócić na siebie uwagę. Zwykle byli to ludzie naprawdę zaborczy. Ale skoro dolegliwości Cassie zawsze zaczynały się w domu i ustępowały w szpitalu, należałoby wykluczyć Vicki, chyba że rezyduje na stałe w domu Jonesów.
– Nie rezyduje. Przynajmniej, o ile się orientuję. Nie, oczywiście że nie, wiedziałabym, gdyby tak było.
Nie wydawała się pewna. Raczej przybita. Uświadomiłem sobie, jaką udręką była dla niej ta sprawa.
– Chciałbym wiedzieć, dlaczego odniosła się do mnie tak nieprzyjaźnie – powiedziałem. – Interesuje mnie to nie z pobudek osobistych, a ze względu na związki emocjonalne w tej rodzinie. Jeżeli Vicki i matka mają dobry kontakt, a Vicki mnie nie lubi, może to zepsuć atmosferę.
– Trafna uwaga... Nie wiem, co ją ugryzło.
– Zakładam, że nie mówiłaś z nią o swoich podejrzeniach dotyczących Cindy?
– Nie. Jesteś naprawdę pierwszą osobą, z którą o tym rozmawiałam. Dlatego uzasadniłam zakaz podawania leków koniecznością wyeliminowania reakcji na środki farmakologiczne, Z tych samych powodów poproszono Cindy, żeby nie przynosiła jedzenia z domu. Vicki i pielęgniarki z innych dyżurów zobowiązane są notować dokładnie, co Cassie je. – Zmarszczyła brwi. – Oczywiście jeżeli Vicki przekroczy swoje kompetencje, może się do tego nie stosować. Chcesz, żebym kazała ją przenieść? Przełożona pielęgniarek da mi popalić, ale sądzę, że byłabym w stanie załatwić to dość szybko.
– Nie z mojego powodu. Nie zmieniajmy na razie niczego.
Wróciliśmy do dyżurki. Stephanie wyjęła kartę i przejrzała ją powtórnie.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku – powiedziała wreszcie. – Ale i tak z nią pogadam.
– Pozwól mi spojrzeć – poprosiłem.
Podała mi kartę. Zobaczyłem jej wyraźny, jak zawsze, charakter pisma i szczegółowe notatki. Obejmowały także wywiad na temat rodziny, który przyciągnął na dłużej moją uwagę.
– Nie ma dziadków ze strony matki?
Steph potrząsnęła głową.
– Cindy straciła rodziców w młodym wieku. Także matka Chipa zmarła, kiedy miał kilkanaście lat. Stary Chuck to jedyny żyjący dziadek.
– Często tu przychodzi w odwiedziny?
– Od czasu do czasu. Jest bardzo zajęty.
Czytałem dalej.
– Cindy ma tylko dwadzieścia sześć lat... Może Vicki jest dla niej uosobieniem matki?
– Może – odparła. – Tak czy inaczej będę ją trzymać krótko.
– Nie naciskaj jej od razu zbyt ostro, Steph. Nie chcę, żeby Vicki – albo Cindy – widziały we mnie człowieka, który utrudnia komuś życie. Daj mi szansę poznać Vicki. Może okaże się sprzymierzeńcem.
– W porządku – zgodziła się. – Stosunki międzyludzkie to twoja działka. Ale daj mi znać, jeżeli nagle będą z nią kłopoty. Nie chcę, żeby cokolwiek przeszkadzało w rozpracowaniu tego przypadku.
Pokój pełen był pluszowych króliczków – stały na parapecie, nocnym stoliku, składanym stoliczku przy łóżku, na telewizorze. Błyskający sterczącymi zębami komitet powitalny w kolorach tęczy.
Poręcze łóżka byty opuszczone. Spało w nim śliczne dziecko, którego drobne ciałko jak mały tłumoczek ledwo wybrzuszało kołdrę.
Pulchna buzia w kształcie serduszka przechylona była na bok; różowe, rozchylone usta przywodziły na myśl pączek róży. Dziewczynka miała cerę koloru maślanki, pyzate policzki, mały, krągły nosek, włosy czarne, proste, przylizane, sięgające ramion. Wilgotne i posklejane kosmyki grzywki przykleiły się do czoła. Ponad brzegiem koca widać było okrągły, koronkowy kołnierzyk. Jedna ręka była przykryta, druga zaciśnięta na tkaninie okrycia. Kciuk miał wielkość ziarna fasoli.
Kanapka przy oknie była rozłożona, pościel na niej starannie zasłana po wojskowemu, poduszka gładka jak skorupka jajka. Winylowa kosmetyczka w kwiaty leżała na podłodze obok pustej tacy.
Młoda kobieta siedziała z nogą założoną na nogę na brzegu materaca, czytając „TV Guide”. Ledwo nas spostrzegła, odłożyła magazyn i wstała.
Miała metr pięćdziesiąt wzrostu, mocną budowę ciała i trochę przydługi tułów. Te same lśniące, ciemne jak u córki włosy, rozdzielone były pośrodku, związane luźno z tyłu i zaplecione w gruby warkocz sięgający niemal do pasa. Rysy pociągłej, niemal doskonale owalnej twarzy przypominały Cassie. Matka miała delikatny nos, proste, szerokie, nie umalowane usta o naturalnie ciemnych wargach. Duże brązowe oczy były teraz zaczerwienione.
Żadnego makijażu, świeża cera. Dziewczęcy wygląd. Miała dwadzieścia sześć lat, ale z łatwością mogłaby uchodzić za studentkę.
Od strony łóżka dobiegł cichy, przypominający sapnięcie dźwięk. Westchnienie Cassie. Wszyscy spojrzeliśmy na nią. Nie otworzyła oczu, ale zadrżały jej powieki. Lawendowoniebieskie żyłki prześwitywały przez skórę. Przewróciła się na drugi bok, odwracając od nas.
Przypominała mi porcelanową laleczkę.
Zewsząd łypały na nas króliczki.
Cindy Jones spojrzała na córkę i odgarnęła jej włosy z oczu.
Zwróciwszy się ku nam, pospiesznie przebiegła dłońmi po ubraniu, jakby szukając nie zapiętych guzików. Miała na sobie niewyszukaną, kraciastą bawełnianą koszulę, wyblakłe dżinsy, sandały na niskim obcasie i różowy, plastikowy zegarek marki Swatch. Nie wyglądała, jak się spodziewałem, na kogoś z towarzystwa, synową wysoko postawionej osoby.
– No proszę – szepnęła Stephanie. – Zdaje się, że ktoś przesypia życie. A ty, Cindy, zdrzemnęłaś się nieco?
– Trochę. – Miała cichy, bardzo przyjemny głos. Nie musiała mówić szeptem.
– Naszym materacom wiele brakuje, prawda?
– Czuję się świetnie, doktor Eves. – Uśmiechnęła się, lecz widać było, że jest zmęczona. – Rzeczywiście, Cassie dobrze spała. Raz się zbudziła, około piątej, musiałam ją utulić. Wzięłam ją na ręce, pośpiewałam trochę, aż usnęła koło siódmej. Pewnie dlatego ciągle nie chce wstać.
– Vicki mówiła, że bolała ją głowa.
– Tak, po przebudzeniu. Vicki dała jej trochę tylenolu w syropie, i chyba pomogło.
– Cindy, tylenol był odpowiednim środkiem, ale w przyszłości ja muszę akceptować wszelkie leki – nawet te bez recepty. Tak będzie bezpieczniej.
Kobieta otworzyła szeroko oczy.
– Och, jasne. Przepraszam.
Stephanie uśmiechnęła się.
– Nic się nie stało. Po prostu wolę być ostrożna. Cindy, to jest doktor Delaware, psycholog, o którym rozmawiałyśmy.
– Dzień dobry, doktorze Delaware.
– Dzień dobry, pani Jones.
– Cindy. – Podała mi wąską dłoń, uśmiechając się nieśmiało. Budziła sympatię. Zrozumiałem, że czeka mnie niełatwe zadanie.
– Jak ci mówiłam – podjęła Stephanie – doktor Delaware jest specjalistą od stresu u dzieci. Jeżeli ktokolwiek może pomóc Cassie dawać sobie z nim radę, to właśnie on. Chciałby pomówić z tobą już teraz, jeżeli ci to nie przeszkadza.
– Och... jasne. Doskonale. – Cindy dotknęła warkocza. Wyglądała na zakłopotaną.
– Wspaniale – powiedziała Stephanie. – Jeśli niczego ode mnie nie chcesz, pójdę już.
– Nic mi teraz nie przychodzi do głowy, pani doktor. Zastanawiałam się tylko, czy pani... już coś wie?
– Jeszcze nie, Cindy. Wczorajsze EEG było zupełnie normalne. Ale jak już mówiłam, u dziecka w tym wieku to o niczym nie przesądza. Pielęgniarki nie odnotowały żadnych objawów padaczkowych. A ty nic nie zauważyłaś?
– Nie... właściwie nie.
– Właściwie nie? – Stephanie zrobiła krok w przód. Była tylko o trzy centymetry wyższa od tamtej, ale wydawała się dużo większa.
Cindy Jones przygryzła na chwilę górną wargę.
– Nic takiego – to pewnie nieważne.
– W porządku, Cindy. Powiedz mi wszystko, nawet jeżeli sądzisz, że to nieistotne.
– No cóż, jestem pewna, że to nic takiego, ale czasem mam wrażenie, że ona się wyłącza – przestaje słuchać, gdy do niej mówię. Wpatruje się w przestrzeń – jak w petit mal. To prawdopodobnie nic takiego, wydaje mi się tylko, bo chcę coś wynaleźć.
– Kiedy spostrzegłaś takie zachowanie po raz pierwszy?
– Wczoraj, po tym jak nas przyjęto.
– W domu nigdy go nie widziałaś?
– Ja... nie. Ale mogło się zdarzyć, a ja po prostu nie zauważyłam. A może mi się zdawało. Prawdopodobnie tylko mi się zdawało – sama nie wiem.
Jej ładna twarz wykrzywiła się.
Stephanie poklepała ją po ramieniu, a Cindy przechyliła się w stronę jej ręki, prawie niedostrzegalnie, jakby spragniona pocieszenia.
Stephanie odsunęła się o krok.
– Jak często zdarzało się jej zagapić tym nieruchomym spojrzeniem?
– Może kilka razy dziennie. To pewnie nic takiego – po prostu koncentruje się. Nigdy nie miała z tym trudności – kiedy bawi się w domu, naprawdę umie się skoncentrować.
– No cóż, to dobrze, że ma łatwość skupiania uwagi.
Cindy skinęła głową, ale nie wydawała się uspokojona.
Stephanie wyciągnęła z kieszeni fartucha terminarzyk, wyrwała ostatnią kartkę i wręczyła ją Cindy.
– Wiesz co, następnym razem, kiedy zauważysz to znieruchomienie, zanotuj dokładnie czas i wezwij Vicki czy inną dyżurną pielęgniarkę, żeby rzuciła na to okiem, dobrze?
– Dobrze, pani doktor, ale to nie trwa długo. Tylko parę sekund.
– Zrób, co będziesz mogła – odparła Stephanie. – Na razie zostawiam was, byście mogli się lepiej poznać.
Przystanęła na chwilę, żeby spojrzeć na śpiące dziecko, uśmiechnęła się do nas i wyszła.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Cindy popatrzyła na swoje łóżko.
– Złożę to, żeby miał pan gdzie usiąść. – Przez jej skórę także przeświecały delikatne, lawendowoniebieskie żyłki, pulsujące na skroniach.
– Zróbmy to razem – zaproponowałem.
Zaskoczyło ją to wyraźnie.
– Nie, nie, dziękuję.
Schyliwszy się, chwyciła materac i uniosła go. Ja uczyniłem to samo i oboje podnieśliśmy oparcie sofy.
Przygładziła poduszki i odstąpiła w tył, mówiąc:
– Proszę.
Usiadłem, czując się, jakbym był w domu gejsz.
Podeszła do zielonego krzesła i zdjęła z niego króliczki. Postawiwszy je na nocnym stoliku, przesunęła fotelik tak, by znalazł się naprzeciw sofy, i usiadła, stawiając stopy płasko na podłodze, a dłonie kładąc na szczupłych udach.
Wyciągnąwszy rękę, wziąłem z parapetu jedno z pluszowych zwierzątek i pogładziłem je. Widoczne za szybą korony drzew z Griffith Park przypominały zielono-czarne chmury.
– Ładne – powiedziałem. – Prezenty?
– Niektóre tak. Inne przywieźliśmy od nas. Chcieliśmy, by Cassie czuła się tu jak w domu.
– Szpital stał się dla niej drugim domem, prawda?
Utkwiła we mnie nieruchome spojrzenie. Brązowe oczy zaszły łzami i wydawały się teraz większe. Na twarzy odbił się wstyd.
Wstyd? A może poczucie winy?
Podniosła dłonie i ukryła w nich twarz.
Przez chwilę płakała w milczeniu.
Wyjąłem chusteczkę z pudełka leżącego na stoliku obok łóżka i czekałem.
Odsłoniła twarz.
– Przepraszam.
– Nie musisz – powiedziałem. – Niewiele jest rzeczy równie stresujących, jak choroba dziecka.
Skinęła głową.
– Najgorzej jest nie wiedzieć – patrzeć, jak cierpi, i nie wiedzieć... Gdyby ktoś mógł coś wymyślić.
– Poprzednie objawy ustąpiły. Może z tym będzie tak samo.
Przerzuciwszy warkocz przez ramię, dotknęła palcami jego końca.
– Mam nadzieję, że tak... Ale...
Uśmiechnąłem się, jednak nic nie powiedziałem.
– Tamto było bardziej... typowe. Normalne – jeśli można to tak nazwać – mówiła.
– Normalne choroby wieku dziecięcego – podsunąłem.
– Tak – koklusz, biegunka. Inne dzieci też je przechodzą. Nie zawsze tak ciężko, ale jednak, więc można to zrozumieć. Ale napady padaczki... to po prostu nie jest normalne.
– Czasami – wyjaśniłem – dzieci dostają konwulsji po wysokiej gorączce. Jeden, dwa incydenty i na tym koniec.
– Tak, wiem. Doktor Eves mówiła mi o tym. Ale Cassie nie miała gorączki przed napadem. Wcześniej – kiedy cierpiała na zaburzenia trawienne – miała podwyższoną temperaturę. Była wtedy cała rozpalona. Czterdzieści jeden stopni Celsjusza. – Szarpnęła warkocz. – Potem to minęło i myślałam, że wszystko będzie dobrze, i nagle nie wiadomo skąd pojawiły się napady – doprawdy przerażające. Usłyszałam jakieś odgłosy w jej pokoju – jakby pukanie. Weszłam, a ona trzęsła się tak bardzo, że aż łóżeczko postukiwało.
Wargi Cindy zaczęły drżeć. Przycisnęła do nich dłoń. Drugą zmięła chusteczkę, którą jej podałem.
– Okropne – przyznałem.
– Przerażające – powiedziała, patrząc mi w oczy. – Ale najgorzej było patrzeć, jak cierpi, i nie być w stanie jej pomóc. Bezradność – to jest najgorsze. Potrafiłabym zrobić dla niej więcej niż tylko wziąć ją na ręce, ale jednak... Ma pan dzieci?
– Nie.
Przestała patrzeć mi w twarz, jakby nagle straciła zainteresowanie. Wstała z westchnieniem i podeszła do łóżka, ciągle trzymając zmiętą chusteczkę. Pochyliła się, otuliła dziewczynkę kocem po szyję i pocałowała ją w policzek. Oddech Cassie stał się na chwilę szybszy, potem uspokoił się. Cindy stała przy jej łóżeczku, patrząc, jak śpi.
– Śliczne dziecko – powiedziałem.
– To mój pączuś.
Wyciągnąwszy rękę, dotknęła czoła Cassie, potem cofnęła ramię, które opadło bezwładnie wzdłuż boku. Wpatrywała się w córkę jeszcze przez parę sekund, po czym wróciła na krzesło.
– Mówimy o cierpieniu, ale właściwie nic nie wskazuje na to, że ataki są bolesne – odezwałem się.
– To samo mówi doktor Eves – odpowiedziała bez przekonania. – Mam nadzieję, że tak jest... Ale gdyby widział ją pan po tym – była po prostu wycieńczona.
Odwróciła się i wbiła wzrok w okno. Odczekawszy chwilę, zapytałem:
– A poza bólem głowy, jak się dzisiaj czuje?
– Dobrze. W ciągu tych paru godzin, kiedy nie spała.
– A ból głowy wystąpił dziś o piątej rano?
– Tak. Obudziła się z nim.
– Vicki była już wtedy na dyżurze?
Kiwnęła głową.
– Ma podwójny dyżur – była od jedenastej wieczór do siódmej rano i wzięła następny, od siódmej do trzeciej.
– Jest niezwykle oddana.
– Owszem. Bardzo nam pomaga. Mamy szczęście, że jest z nami.
– Odwiedza was czasem w domu?
Zdziwiło ją to pytanie.
– Była parę razy – prywatnie, nie jako pielęgniarka. Przyniosła Cassie pierwszego króliczka i teraz mała jest w nich po prostu zakochana.
Wyraz zaskoczenia nie zniknął z jej twarzy. Nie zwracając na to uwagi, zapytałem:
– Jak Cassie daje ci znać, że boli ją głowa?
– Wskazując na nią palcem i płacząc. Nie powiedziała mi tego, jeśli to chce pan wiedzieć. Zna tylko parę słów. Mówi pieś na psa, bubu na butelkę i nawet wtedy czasem ciągle jeszcze pokazuje palcem. Doktor Eves twierdzi, że rozwój mowy jest u niej opóźniony o kilka miesięcy.
– To nic niezwykłego, że dziecko, które było hospitalizowane przez dłuższy czas, pozostaje nieco w tyle. To mija.
– Staram się pracować z nią w domu – rozmawiam z nią jak najwięcej. Czytam jej, kiedy mi na to pozwała.
– To dobrze.
– Czasem to lubi, ale czasem jest bardzo niespokojna – szczególnie kiedy miała złą noc.
– Dużo jest takich złych nocy?
– Nie, ale ciężko je znosi.
– Jak to wygląda?
– Budzi się, jakby miała zły sen. Rzuca się, przewraca z boku na bok i płacze. Przytulam ją i czasem znowu usypia. Ale nieraz bardzo długo płacze. Nazajutrz jest zwykle niespokojna.
– Jak się objawia ten niepokój?
– Ma trudności z koncentracją. Normalnie potrafi skupić na czymś uwagę przez dłuższy czas – godzinę i dłużej. Wtedy staram się jej czytać, rozmawiać z nią. Żeby pobudzić rozwój mowy. Ma pan jeszcze jakieś sugestie?
– Wygląda na to, że idziesz w dobrym kierunku.
– Czasem odnoszę wrażenie, że ona nie mówi, bo nie czuje takiej potrzeby. Mogę się domyślić, czego chce, i daję jej to, zanim się odezwie.
– Czy tak właśnie było z bólem głowy?
– Właśnie. Zbudziła się z płaczem i rzucała na łóżku. Najpierw dotknęłam jej czoła, żeby sprawdzić, czy ma gorączkę. Nie była zdenerwowana. Co mnie nie zdziwiło – nie płakała ze strachu. Raczej z bólu. Potrafię już to odróżnić. Zaczęłam więc wypytywać, co ją boli, i wreszcie dotknęła głowy. Wiem, że z punktu widzenia nauki nie brzmi to przekonująco, ale można rozwinąć w sobie wrażliwość na odczucia dziecka – to jest prawie jak radar. – Spojrzała w stronę łóżka. – Gdyby nie to, że wyniki badań tomograficznych zrobionych tego samego dnia były w porządku, naprawdę bym się wystraszyła.
– Z powodu bólu głowy?
– Gdy spędziło się tu dość czasu, zaczyna działać wyobraźnia. Myśli się o najgorszych rzeczach. Jeszcze teraz jestem przerażona, kiedy mała płacze w środku nocy – nigdy nie wiadomo, co się może stać.
Znów zalała się łzami, przyciskając do oczu zmiętą chusteczkę. Podałem jej świeżą.
– Bardzo przepraszam, doktorze Delaware. Po prostu nie jestem w stanie patrzeć, jak cierpi.
– To zrozumiałe – odparłem. – Jak na ironię, najwięcej bólu zadajemy dziewczynce w czasie zabiegów i testów, które mają jej pomóc.
Wzięła głęboki oddech i skinęła głową.
– To dlatego doktor Eves prosiła, bym się z tobą spotkał. Istnieją techniki psychologiczne pozwalające pomóc dziecku dawać sobie radę z lękiem w czasie zabiegów, a czasem nawet zmniejszyć sam ból.
– Techniki – powtórzyła podobnym tonem co Vicki Bottomley, ale pozbawionym jej sarkazmu. – Byłoby wspaniale – byłabym panu wdzięczna za każdą pomoc. Patrzeć, przez co przechodzi przy pobieraniu krwi... To wręcz potworne.
Przypomniałem sobie, co Stephanie mówiła o opanowaniu matki w trakcie zabiegów.
Jakby czytając w moich myślach, dodała:
– Ilekroć ktoś wchodzi do tego pokoju ze strzykawką, zamieram wewnętrznie, choć nie przestaję się uśmiechać. Robię to dla Cassie. Bardzo się staram nie okazywać przy niej zdenerwowania, ale wiem, że ona i tak to wyczuwa.
– Radar.
– Jesteśmy sobie tak bliskie – to moje oczko w głowie. Wystarczy, że na mnie spojrzy, i już wie. Nie pomagam jej, ale cóż mam zrobić. Nie mogę zostawić jej z nimi samej.
– Doktor Eves twierdzi, że świetnie sobie radzisz.
W jej brązowych oczach pojawił się nowy wyraz. Zacięcie? Potem uśmiechnęła się słabo.
– Doktor Eves jest wspaniała. My... Ona była... Była cudowna dla Cassie, choć teraz mała nie chce mieć z nią do czynienia. Wiem, że i dla niej wszystkie te choroby były czymś strasznym. Tak mi przykro, ilekroć wzywają ją na ostry dyżur, że narażam ją na podobne doświadczenia.
– To jej praca.
Wyglądała, jakbym ją uderzył.
– Pewna jestem, że dla niej to więcej niż praca.
– Tak, to prawda. – Zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam w ręku króliczka. Ściskałem go.
Pogłaskawszy maskotkę po brzuszku, odłożyłem ją na parapet. Cindy obserwowała mnie, gładząc warkocz.
– Nie chciałam być nieuprzejma – powiedziała. – Ale to, co pan teraz powiedział – że doktor Eves wykonuje swój zawód – przypomniało mi o mojej pracy. O macierzyństwie. Nie za dobrze mi to idzie, prawda? Tego nigdzie nie uczą.
Odwróciła wzrok.
– Cindy – powiedziałem, pochylając się do przodu – to ciężka szkoła życia, a nie biznes jak wiele innych.
Na mgnienie oka uśmiech zaigrał na jej wargach. Uśmiech smutnej madonny.
Madonny-potwora?
Stephanie prosiła, bym przystąpił do sprawy bez uprzedzeń, wiedziałem jednak, że punktem wyjścia były dla mnie jej hipotezy rzucające podejrzenia na Cindy.
Winna, dopóki nie dowiedzie się niewinności?
Milo nazwałby to zawężonym myśleniem. Postanowiłem skupić się na tym, co miałem rzeczywiście przed oczyma.
Jak dotąd nie zauważyłem żadnej wyraźnej patologii. Żadnych oznak braku równowagi emocjonalnej, oczywistej pozy czy chorobowego zwracania na siebie uwagi. Mimo to przyszło mi do głowy, czy nie udało jej się – w sposób dyskretny i taktowny – skierować rozmowy wyłącznie na swój temat. Zaczęła mówić o Cassie, a skończyła na swoich macierzyńskich niepowodzeniach.
Ale to przecież ja skłoniłem ją do tych wyznań. Stosowałem psychoanalityczne chwyty – spojrzenia, pauzy i frazesy, żeby się przede mną otworzyła.
Pomyślałem o wrażeniu, jakie mógł wywierać na innych jej wygląd – splot warkocza, którym bawiła się, by rozładować napięcie, brak makijażu, prosty strój zwracający uwagę u kobiety o jej pozycji społecznej.
Wszystko to można by uznać za pozę. W konwencjonalnym salonie rzucałaby się w oczy.
Jeszcze jedna rzecz zaciekawiła mój analityczny umysł, kiedy porównywałem ją z typowym obrazem chorego z zespołem Münchhausena per procura.
Łatwość, z jaką posługiwała się żargonem szpitalnym:
Świece gorączkowe... Ciągnąć podwójnie. Objawy sinicy.
Nawyk z okresu, kiedy przechodziła szkolenie na rehabilitantkę terapii oddechowych? A może świadectwo przewrotnej fascynacji zagadnieniami medycznymi?
A może nie chodziło o nic złowrogiego, był to tylko efekt zbyt wielu godzin spędzonych w tym przybytku? Przez długie lata pracy na oddziale spotykałem hydraulików, gospodynie domowe, kierowców ciężarówek i księgowych – rodziców przewlekle chorych dzieci – którzy mieszkając, śpiąc i jedząc w szpitalu, sami zaczynali w końcu używać żargonu początkujących lekarzy szpitalnych.
Żadne z nich nie zatruwało swoich dzieci.
Cindy dotknęła warkocza i znów spojrzała na mnie.
Przywołałem na usta pokrzepiający, jak miałem nadzieję, uśmiech, myśląc o tym, z jaką pewnością twierdziła, że była w stanie porozumiewać się z Cassie w sposób nieomal telepatyczny.
Zaburzenia osobowości?
Swego rodzaju patologiczna identyfikacja prowadząca do maltretowania córki?
Ale któraż matka nie utrzymuje – często nie bez racji – że ma intuicyjny kontakt z własnym dzieckiem? Dlaczego tę właśnie miałbym podejrzewać o coś więcej niż dobry związek uczuciowy?
Ponieważ dzieci tej matki nie miały zdrowego, szczęśliwego dzieciństwa.
Cindy wciąż patrzyła na mnie. Wiedziałem, że nie mogę wałkować w myślach każdego szczegółu, a jednocześnie wydawać się autentyczny.
Spojrzałem przelotnie na śpiące w łóżeczku dziecko, doskonałe niczym porcelanowa laleczka.
Laleczka woodoo jej matki?
– Starasz się, jak możesz – powiedziałem. – Nikt nie powinien więcej od ciebie wymagać.
Miałem nadzieję, że te słowa zabrzmiały szczerze, chociaż takie nie były. Nim Cindy zdołała odpowiedzieć, Cassie otworzyła oczy, ziewnęła, przetarła powieki i usiadła niepewnie. Obie rączki były teraz widoczne. Ta, którą schowała przedtem pod kocem, była obrzmiała, poznaczona siniakami po ukłuciach i żółtymi plamkami betadyny.
Cindy podbiegła do niej i przytuliła do siebie.
– Dzień dobry, kochanie. – W jej głosie pojawiły się nowe tony. Pocałowała Cassie w policzek.
Dziewczynka spojrzała na nią i oparła główkę o brzuch matki. Cindy pogładziła ją po włosach i przytuliła mocniej. Ziewnąwszy raz jeszcze, Cassie rozejrzała się wokół, aż wzrok jej spoczął na ustawionych na nocnym stoliku króliczkach.
Wskazując pluszowe zwierzątka, zaczęła wydawać z siebie natarczywe pojękiwania:
– Ee, ee..
Wyciągnąwszy rękę, Cindy chwyciła różowego zwierzaka.
– Masz, tu, kochanie. To Śmieszny Króliczek, mówi ci: „Dzień dobry, panno Cassie Jones. Miałaś przyjemne sny?”.
Mówiła cicho, powoli, głupawym przypochlebnym tonem gospodarza telewizyjnych programów dla dzieci.
Cassie chwyciła zabawkę. Przyciskając ją do piersi, kołysała się z przymkniętymi powiekami i przez moment myślałem, że usnęła. Ale chwilę później otworzyła oczy, duże i brązowe, dokładnie takie jak matki. Raz jeszcze omiotła pokój wzrokiem, skierowała go w moją stronę i zatrzymała.
Nasze spojrzenia spotkały się.
Uśmiechnąłem się.
A ona krzyknęła.
Cindy przytuliła ją, ukołysała i powiedziała:
– Już dobrze. To nasz przyjaciel.
Cassie rzuciła królika na podłogę i wybuchnęła szlochem, chcąc go odzyskać.
Podniosłem maskotkę i wyciągnąłem w jej kierunku. Skuliła się i przywarła do matki.
Podałem zabawkę Cindy, wziąłem z półki drugą, żółtą, i usiadłem z powrotem.