Ciało i krew - Jonathan Kellerman - E-Book

Ciało i krew E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times! Jak można zapomnieć o zmysłowej striptizerce, w której rozpoznaje się swoją dawną pacjentkę z poważnymi zaburzeniami psychicznymi? Alex Delaware podczas wieczoru kawalerskiego u kolegi lekarza uważnie przygląda się perwersyjnemu pokazowi dwóch striptizerek. Ku jego zaskoczeniu jedną ze skąpo odzianych kobiet okazuje się być Lauren Teague – dziewczyna którą zapamiętał jako ponurą nastolatkę uczęszczającą do niego kiedyś na terapię psychologiczną… Niedługo potem u doktora Delaware'ego zjawia się zrozpaczona matka Lauren, prosząc go pomoc w odnalezieniu zaginionej córki. Policyjny psycholog rozpoczyna śledztwo, ale ta sprawa szybko przynosi tragiczny finał - dziewczyna zostaje brutalnie zamordowana. Przed tobą pełna zwrotów akcji opowieść o zbuntowanej nastolatce, zawodowej porażce terapeuty i podejrzanych eksperymentach psychologicznych. Lektura przypadnie do gustu szczególnie miłośnikom kryminałów Harlana Cobena i powieści sensacyjnych Davida Baldacci. Oto piętnasty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. FLESH & BLOOD, Copyright © 2001 by Jonathan Kellerman

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 417

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Ciało i krew

 

Saga

Ciało i krew

 

Tytuł oryginału Flesh and Blood

 

Język oryginału angielski

FLESH & BLOOD, Copyright © 2001 by Jonathan Kellerman

Copyright ©2001, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540817 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Moim dzieciom

Jesse, Rachel,

Ilanie i Alizie

@1.

Smutna prawda jest taka: gdyby była po prostu jedną z pacjentek, prawdopodobnie bym jej nie pamiętał.

Tyle lat słuchania, tyle twarzy. Kiedyś pamiętałem każdą z nich. Zapominanie przychodzi z doświadczeniem. Nie przeszkadza mi to tak bardzo, jak kiedyś.

Jej matka zadzwoniła do mnie do pracy w sobotę rano tuż po Nowym Roku.

– Dzwoniła jakaś pani Jane Abbot – oznajmiła sekretarka. – Mówi, że jej córka była kiedyś pańską pacjentką. Lauren Teague.

„Jane Abbot” nic mi nie mówiło, ale „Lauren Teague” przywołało nieprzyjemne uczucie nostalgii. Numer telefonu zaczynający się na 818 wskazywał, że to gdzieś w Valley. Kiedy znałem tę rodzinę, mieszkali w zachodnim Los Angeles. Postanowiłem przeszukać swoją starą kartotekę, zanim oddzwonię.

Teague, Lauren Lee. Data przyjęcia – dziesięć lat temu, pod koniec mojej praktyki przy Wilshire Boulevard. Wkrótce potem zainkasowałem pieniądze za nieruchomość, chciałem zrezygnować z pracy, poznałem piękną dziewczynę, zaprzyjaźniłem się ze smutnym, błyskotliwym detektywem i dowiedziałem się więcej o złych rzeczach, niż bym chciał. Od tego czasu unikałem angażowania się w długotrwałe terapie. Ograniczyłem się do konsultacji sądowych i pracy z policją, do łamigłówek, które trzymały mnie z dala od mojego gabinetu.

Lauren miała wtedy piętnaście lat. Skąpa dokumentacja: jedno długie spotkanie z rodzicami, a po nim dwie sesje z dziewczyną. Potem nie przyszła na umówione spotkanie, brak wytłumaczenia. Następnego dnia ojciec zostawił wiadomość, że rezygnuje z leczenia. Ostatnia sesja niezapłacona; pamiętam, że podjąłem bez przekonania parę prób odzyskania pieniędzy, ale w końcu dałem spokój.

Kiedy odzywa się dawny pacjent, to zwykle po to, by pochwalić się, jak świetnie mu idzie. Albo wręcz przeciwnie. W każdym razie, zwykle dają o sobie znać osoby, z którymi udało mi się nawiązać kontakt. Lauren Teague nie była jedną z nich. Jeśli mnie nawet pamiętała, to byłem prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, jakiego chciałaby zobaczyć. Dlaczego teraz jej matka chce się ze mną porozumieć?

Problemy: kiepskie wyniki w szk., nie słucha się rodziców. Uwagi klin.: ojciec poddenerwow.; matka prawdop. w st. depres. Ojciec i matka spięci – kłopoty małżeńskie? Rodzice zgadzają się co do tego, że zachowanie Lauren stanowi gł. problem. Poród bez powikłań, jedyne dziecko, brak śladów problemów zdrow. Skontaktować się z pediatrą, żeby potwierdzić. Szkoła: matka: „Lauren jest bardzo bystra”. „Kiedyś lubiła czytać, teraz tego nienawidzi”. Do ostatniego roku średnia cztery, potem „zmiana nastawienia”, nowi znajomi – „szumowiny” (ojciec), wagary, dwójki i trójki. Dominujący nastrój – „ponura”. „Brak komunik”. Rodzice próbują rozmawiać, brak reakcji. Podejrzewają narkotyki.

Kiedy przeglądałem dokumentację, zacząłem sobie niewyraźnie przypominać twarze Jane i Lyle’a Teague’ów. Ona: chuda, poddenerwowana blondynka, była stewardesa, teraz „pełnoetatowa mama”. Dużo pali – czterdzieści pięć minut bez papierosa było dla niej torturą.

Ojciec Lauren miał przymrużone oczy, kamienną twarz i nie chciał brać udział w rozmowie. Jego żona mówiła szybko, gestykulowała, na granicy płaczu. Kiedy zwracała się do niego o poparcie, odwracał się.

Oboje mieli po trzydzieści dziewięć lat, ale on sprawiał wrażenie starszego. Pracował chyba w branży budowlanej… o, jest, „elektryk”. Wyglądał na silnego mężczyznę, walczącego z początkiem wieku średniego za pomocą długich, spryskanych lakierem włosów, które opadały mu na ramiona. Czarna gęsta broda. Muskulatura uwydatniona przyciasną koszulką polo i obcisłymi dżinsami. Grubo ciosane, ale harmonijne rysy twarzy… złoty łańcuszek na ogorzałej szyi… złota bransoleta z inicjałami. Jak ja sobie przypomniałem tę bransoletę? Słowem, ubierz go w jelenie skóry, a będziesz miał trapera, polującego na grizzly.

Lyle Teague siedział z szeroko rozstawionymi nogami, co chwila spoglądał na zegarek i bawił się swoim pagerem, jakby w nadziei, że ktoś przerwie rozmowę. Niezdolny do utrzymania kontaktu wzrokowego, co jakiś czas obdarzał mnie niewidzącym spojrzeniem. Kłopoty z koncentracją? Czyżby Lauren również je miała? Ale kiedy zapytałem o wyniki w nauce, nie patrzył na mnie bezradnie, a jego żona oznajmiła, że dwa lata temu Lauren była badana przez szkolnego psychologa, który stwierdził, że jest „normalna i niezwykle bystra”.

– Bystra – podchwycił dość obojętnie. – Z jej mózgiem nie dzieje się nic tak złego, czego nie wyleczyłaby odrobina dyscypliny. – Oskarżające spojrzenie w kierunku żony.

Wykrzywiła usta, ale powiedziała:

– Przyszliśmy właśnie, żeby się o tym przekonać.

Lyle Teague uśmiechnął się krzywo.

– Panie Teague – powiedziałem – myśli pan, że z pańską córką jest coś nie w porządku, oprócz tego, że jest rozpieszczona?

– Nieee, to zwyczajne kłopoty z nastolatkami. – Kolejne spojrzenie w kierunku żony. Tym razem w poszukiwaniu potwierdzenia.

– Lauren to dobra dziewczyna – oznajmiła pani Teague.

– To dlaczego, do diabła, tu przyszliśmy – zaśmiał się ostro Lyle.

– Ależ kotku…

– Tak, tak, w porządku.

Chciał się wyłączyć z rozmowy, ale mu na to nie pozwoliłem i w końcu udało mi się namówić go, żeby powiedział, czym różni się Lauren od tej „słodkiej, małej dziewczynki”, którą kiedyś zabierał swoją ciężarówką na place budowy. W miarę jak wspominał, jego twarz ciemniała, a głos stawał się urywany. Pod koniec swojej przemowy oznajmił, że córka jest „naprawdę trudna. Mam, cholera, nadzieję, że przemówi jej pan do rozumu”.

 

Dwa dni potem w mojej poczekalni pojawiła się spóźniona o pięć minut Lauren, bez rodziców. Wysoka, szczupła, dziewczyna o kasztanowych włosach i wydatnym biuście, z którą dobrze obszedł się wiek dojrzewania.

Piętnastolatka, ale mogła uchodzić za kobietę dwudziestoletnią. Miała na sobie biały top z dżerseju, skąpe, wygodne szorty z niebieskiego drelichu i białe sandały na absurdalnie wysokich obcasach. Jej strój podkreślał gładkie opalone ramiona i długie nogi. Pomalowane na różowo paznokcie u nóg przyciągały wzrok. Pasek od małej, czarnej, skórzanej torebki przecinał nagie ramię. Jeśli uczyła się mody od dziwek z Sunset Boulevard, to niewątpliwie była bardzo pojętna.

Gdy młode dziewczyny starają się za wszelką cenę podkreślić swoje wdzięki, rezultat często bywa komiczny. Wydawało się jednak że Lauren Teague szczyci się swoim ciałem. Jaki tatuś, taka córka?

Karnacją przypominała ojca, a budową ciała matkę, ale nie była specjalnie podobna do żadnego z rodziców. Miała proste grube włosy w kolorze palonej umbry z rdzawym połyskiem, spadające do połowy pleców, z przedziałkiem pośrodku i ekstrawaganckimi loczkami na skroniach. Wydatne kości policzkowe, szerokie, pomalowane na różowo usta, dominujący, ale doskonale proporcjonalny podbródek, oczy obrysowane błękitnymi cieniami – niebieskie i szydercze. Mocny, prosty, zadarty nos był pokryty piegami, które starała się zatuszować makijażem gruba warstwą pudru. Jej twarz, otynkowana od czoła aż po brodę, wyglądała jak maska.

Kiedy się przedstawiałem, szybko wkroczyła do mojego gabinetu, stawiając długie, swobodne kroki na swoich nieprawdopodobnych obcasach. Nie należała do licznej grupy przygarbionych, skulonych nastolatek i nastolatków. Trzymała się prosto i wypinała biust. Bardzo ładna dziewczyna z urodą ukrytą pod krzykliwym, wyzywającym makijażem.

Wybrawszy krzesło najbliżej mnie, usiadła, jak gdyby była tu już sto razy.

– Fajne meble – rzuciła.

– Dziękuję.

– Jak w którejś z tych bibliotek na starych filmach. – Zamrugała, skrzyżowała i rozkrzyżowała nogi, ziewnęła, przeciągnęła się, złożyła i rozłożyła ręce, które nagle opadły wzdłuż ciała. Istny kabaret bezbronności.

Zapytałem, dlaczego ją tu przysłano.

– Moi rodzice myślą, że jestem do niczego.

– Do niczego?

– No.

– A ty, co o tym myślisz?

Zaśmiała się drwiąco i odrzuciła włosy do tyłu. Czubek języka prześlizgnął się po dolnej wardze.

– Może i jestem. – Wzruszenie ramionami. Ziewnięcie. – To co… Czas porozmawiać o moich problemach, nie?

Jane i Lyle Teague twierdzili, że córka nie była przedtem poddawana terapii, ale zachowanie Lauren sprawiło, że miałem co do tego wątpliwości. Zapytałem ją o to.

– Nie, nigdy. Pedagog w szkole próbował porozmawiać ze mną parę razy.

– O?

– O moich ocenach.

– Pomogło?

Zaśmiała się.

– Jasne, jasne. To co, gotowy pan na moją neurozę?

– Neurozę – powtórzyłem.

– Mamy w tym roku psychologię. Głupi przedmiot. To, co: gotowy pan?

– Jeśli ty jesteś gotowa, to ja też.

– Jasne, jasne. O to chodzi, no nie? Powinnam wyrzucić z siebie wszystkie głęboko ukryte, mroczne tajemnice.

– Nie chodzi o to, co powinnaś.

– Wiem, wiem – odparła. – Psychoanalitycy zawsze tak mówią: Nikt cię nie będzie do niczego zmuszać.

– Dużo wiesz o psychoanalitykach.

– Wiem, ile trzeba. Niektóre z moich kumpelek się u nich leczyły. Jednej z nich pier… mówiono, że ma się do niczego nie zmuszać. A w tydzień później ten sam lekarz wysłał ją do wariatkowa.

– Dlaczego?

– Chciała popełnić samobójstwo.

– To wygląda na całkiem niezły powód.

Wzruszyła ramionami.

– Jak się czuje twoja przyjaciółka?

– W porządku. Ale pana to przecież wcale nie obchodzi. – Przewróciła oczami.

Nie odpowiedziałem.

– No tak, kolejna wasza sztuczka. Po prostu siedzieć i gapić się. Mówić „acha” i „uhm” i odpowiadać pytaniami na pytania. Nie?

– Acha.

– Bardzo śmieszne – powiedziała. – Do czego pan zmierza? Nie będę tu przychodzić przez całe życie. A on pewnie zadzwoni, żeby się przekonać, czy na pewno przyszłam, i czy mi dobrze poszło, więc jedźmy dalej.

– Twojemu tacie się śpieszy?

– No. Więc niech mi pan wystawi dobrą ocenę, dobra? Proszę mu powiedzieć, że byłam w porządku. Nie chcę kłopotów.

– Powiem mu, że współpracowałaś.

– Niech pan mówi, co pan chce.

– Ale nie będę się wdawał w szczegóły, ponieważ…

– Tak, tak, wiem: tajemnica zawodowa i pełna dyskrecja. Nieważne, co pan powie. Nic mnie to nie obchodzi.

– Nie masz tajemnic przed mamą i tatą?

– Po co? – Bawiąc się włosami, obdarzyła mnie znudzonym uśmiechem. – I tak nie mam żadnych fajnych sekretów. Moje życie to nuda. Tym gorzej dla pana; niech się pan postara nie zasnąć.

– Więc – powiedziałem – twój tata chce się z tym szybko uporać?

– Nieważne – odparła, nadal zajmując się włosami.

– Co właściwie twój tata powiedział na temat tego, co masz tu osiągnąć, Lauren?

– Mam wziąć się w garść, nie popalać i być dobrą dziewczynką. – Zaśmiała się, założyła nogę na nogę i położyła rękę na łydce.

– Nie popalać narkotyków?

– Tak, oni mają świra na tym punkcie. Ale sami palą.

– Marihuanę?

– Maryśkę, papieroski. Troszkę po obiadku. Czasem golną sobie koktajlik. „Jesteśmy na tyle dorośli, żeby nad tym zapanować, Lauren”. – Roześmiała się. – Jane była kiedyś stewardesą. Pracowała na tych prywatnych lotach czarterowych dla dzianych gości. Nadal mają kolekcję tych małych buteleczek. Ja lubię te melonowe – Midori. Ale nie mogę ich ruszać, dopóki nie skończę osiemnastu lat. – Znowu śmiech. – I tak mam to gdzieś.

– Trawka ci nie odpowiada?

– Zielsko to nuda. – Robi z człowieka przygłupa: Hej, koleś, poudawajmy, że jesteśmy dzieci kwiaty. Najarajmy się, pogapmy w gwiazdy, siądźmy w kółeczku i porozmawiajmy o Bogu. – Kolejny wybuch śmiechu, boleśnie pozbawiony radości. – Z nich trawa na pewno robi nudnych tępaków. Ona tylko wtedy się rozluźnia. A on po prostu siedzi przed telewizorem, chrupie chipsy i tak dalej. Ale miałam nie mówić o ich złych nawykach, to ja muszę się zmienić.

– Zmienić? W jaki sposób?

– Sprzątać pokój – wyklepała – wynosić śmieci, nie nazywać mamy dziwką, przestać mówić „kurwa”, „chuj”, „pizda”. Chodzić do szkoły, uważać na lekcjach, poprawić średnią ocen, mieć porządnych przyjaciół, a nie szumowiny. – Obracała ręką jak kołowrotkiem.

– I ja mam cię skłonić do robienia tych wszystkich rzeczy?

– Lyle mówi, że nic z tego. Nigdy się to panu nie uda.

– Lyle?

Jej oczy rozbłysły radośnie.

– To kolejna rzecz, której mam nie robić. Mówić mu po imieniu. Nienawidzi tego, strasznie się wkurza.

– Więc nie przestaniesz tego robić?

– Kto wie, co zrobię? – Odparła, bawiąc się puklem włosów.

– Jak on reaguje, gdy robisz rzeczy, które go drażnią?

– Ignoruje mnie. Odchodzi i zaczyna się zajmować czymś innym.

– Ma jakieś hobby? Majsterkuje?

– On? Gdzie tam! On tylko pracuje, je, jara trawkę, napycha gębę chipsami i ogląda telewizję. Nie wierzy we mnie. W pana zresztą też. – Konspiracyjny uśmieszek. – Myśli, że psychoanalitycy to banda przepłacanych błaznów, którzy nie potrafią nawet sami wkręcić głupiej żarówki, a ja wyprowadzę pana w maliny, jak wszystkich innych. Płaci panu tylko dlatego, że Jane naprawdę go wkurza ciągłym gadaniem.

– Mama bardziej wierzy w psychoanalizę?

– Mama jest totalnie zdołowana. Lubi cierpieć. Oni są… o, to pikantny szczególik dla pana: pobrali się tylko dlatego, że musieli. Któregoś dnia szukałam stanika w szufladzie Jane i znalazłam akt ślubu. Dwa miesiące przed moim narodzeniem. Zostałam poczęta w grzechu. No i co pan o tym sądzi?

– Czy to dla ciebie problem?

– Po prostu myślę, że to śmieszne.

– Dlaczego?

– Bo są niby tacy moralni, nakazy, zakazy, i tak dalej.

Podniosła swoją tandetną torebkę, rozpięła ją, zajrzała do środka, znowu zatrzasnęła.

– Mama lubi cierpieć – podjąłem.

– No, nienawidzi swojego życia. Kiedyś latała po całym świecie z milionerami na pokładzie. Żałuje, że kiedykolwiek dotknęła ziemi.

Lauren przesunęła się na krawędź krzesła.

– Jak długo muszę tu jeszcze siedzieć?

– Pół godziny – odpowiedziałem, zamiast wdawać się w subtelne rozważania na temat wolnej woli.

Znowu otworzyła torebkę, wyjęła kosmetyczkę, przejrzała się w lusterku, wyskubała rzęsę i strząsnęła ją na podłogę.

– Pół godziny – powtórzyła. – Jezu, nie mam problemów na pół godziny. Chce pan o nich wszystkich usłyszeć?

– Jasne.

Rozpoczęła długą, nużącą opowieść o głupich czepialskich koleżankach, głupich byłych chłopakach na tyle tępych, żeby myśleć, że ciągle są w jej łaskach, głupich nauczycielach, którzy wiedzą mniej od uczniów, głupich imprezach, o całym głupim świecie.

Mówiła bez przerwy jednostajnym głosem przygotowywanego do rozprawy świadka, patrząc wszędzie, tylko nie na mnie.

Kiedy skończyła, powiedziałem:

– Więc wszyscy cię denerwują?

– No, właśnie tak… Długo jeszcze?

– Dwadzieścia pięć minut.

– Kurde, aż tyle? Powinien pan tu mieć zegar. Żeby ludzie nie tracili poczucia czasu.

– Zwykle ludzie nie chcą mieć tu poczucia czasu.

– Dlaczego?

– Nie chcą, żeby coś im przeszkadzało.

Obdarzyła mnie gorzkim uśmiechem i przysunęła swoje krzesło jeszcze bliżej.

– Ale ja chciałabym wyjść wcześniej, dobra? Tylko dzisiaj. Proszę. Znajomi na mnie czekają, muszę być w domu o wpół do szóstej, bo Jane i Lyle się wściekną.

– Dlaczego ci znajomi czekają?

– Po prostu, dla zabawy.

– Mają po ciebie wpaść?

Kiwnęła głową.

– Gdzie?

– Powiedziałam im, że spotkamy się na następnej ulicy. To co, mogę już iść?

– Lauren. Nie zmuszam cię…

– Ale jeśli wyjdę wcześniej, to mnie pan zakabluje, nie?

– Posłuchaj – powiedziałem – to tylko dwadzieścia minut. Skoro już tu jesteś, to dlaczego tego nie wykorzystać?

Oczekiwałem protestu, ale ona po prostu siedziała dalej, marudząc:

– To niesprawiedliwe. Przecież już wszystko powiedziałam. Wszystko jest ze mną w porządku.

– Nie mówię, że jest inaczej.

– To o co panu chodzi?

– Chciałbym cię trochę lepiej poznać…

– Wcale nie jestem tego warta. Moje życie to nuda. Już to panu mówiłam. – Położyła ręce na piersi. – To naprawdę cała ja. Nic interesującego.

Milczałem przez parę chwil, potem zapytałem:

– Lauren, czy wszystko ci się tak dobrze układa?

Wpatrywała się we mnie spod grubych, czarnych rzęs, znowu sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej paczkę Virginia Slims.

Kiedy sięgnęła po zapalniczkę, potrząsnąłem głową.

– No, niech mi pan pozwoli, proszę.

– Przykro mi.

– Jak pan to może robić? Ludzie tu przychodzą cali zestresowani. Nie narzekają? Jane to wytrzymała? Pali jak lokomotywa.

– Przyjmuję tu głównie dzieci i nastolatków. Ludzie jakoś to wytrzymują.

– Nastolatki! – Wydała z siebie krótki, zimny śmiech. – Każdy nastolatek, jakiego znam, pali. Co, jest pan uczulony, czy jak?

– Niektórzy z moich pacjentów są.

– Dlaczego wszyscy muszą cierpieć z powodu nielicznych? Czy to jest demokracja?

– Przez wzgląd na innych – odparłem.

– Dobra. – Wtłoczyła papierosy do torebki. – Ile czasu teraz zostało?

@2.

Na drugą sesję spóźniła się dwadzieścia minut, wpadła do mojego gabinetu, wymamrotawszy coś, co brzmiało jak przeprosiny.

Ubrana w tym samym stylu, lecz zmienił się układ kolorów: czarny top, różowe szorty, usta pociągnięte intensywną czerwienią.

Te same wątpliwej urody sandały i tandetna torebeczka. Roztaczała wokół siebie nieprzyjemną, ciężką woń papierosów i różanych perfum. Miała wypieki na policzkach i rozwiane włosy.

Długo sadowiła się na krześle, w końcu powiedziała:

– Coś nas zatrzymało.

– Ciebie i twoich przyjaciół?

– No. – Odrzuciła włosy do tyłu. – Przepraszam.

– Gdzie?

– Przy… molo.

– W Santa Monica? – zapytałem.

– Lubimy plażę. – Rozmasowała nagie, opalone ramię.

– Ładny dzień – powiedziałem z uśmiechem. – Wcześniej skończyliście lekcje.

Spomiędzy jej karminowych warg buchnął nagły, wesoły śmiech.

– Jasne.

– Niezbyt lubisz szkołę, co?

– Niezbyt to ja ją lubię, kiedy mam dobry dzień. – Wyciągnęła paczkę papierosów i zaczęła ją odbijać o swoje błyszczące kolano. – Kiedy byłam mała, sprawdzali mój iloraz inteligencji. Podobno jestem superinteligentna. Oni mówią, że powinnam się więcej uczyć, a ja – że jestem wystarczająco inteligentna, żeby wiedzieć, że to strata czasu.

– Nie interesuje cię żaden przedmiot? – zapytałem.

– Odżywianie. Uwielbiam pieczywo czosnkowe. Czy dzisiaj porozmawiamy o seksie?

To mnie zaskoczyło.

– Nie pamiętam, żebyśmy coś takiego planowali.

– Ale oni to zaplanowali. Poinstruowali mnie, że mam o tym z panem porozmawiać.

– Kto? Rodzice?

– No.

– Dlaczego?

– To pomysł Lyle’a. Jest przekonany, że się „szlajam z czarnuchami”, zajdę w ciążę i podrzucę mu wnuczka murzynka. Że niby jak bym była w ciąży, rozmowa z panem by mi pomogła. Myślą, że jak nie rozmawiam z nimi, to wygadam wszystko przed jakimś obcym facetem.

– Czasem rozmowa z kimś obcym może być bezpieczniejsza.

– Może dla niektórych – odparła. – Ale niech mi pan wytłumaczy taką sprawę. Kiedy jesteś młoda, każdy do znudzenia kładzie ci do głowy: nigdy nie rozmawiaj z obcymi, strzeż się obcych, uważaj na obcych. A teraz płacą za to, żebym opowiedziała wszystkie swoje tajemnice obcemu. – Rozcięła czubkiem paznokcia celofan na paczce papierosów i zaczęła się nim bawić: – Co za bujda.

– Może liczą, że w końcu przestaniesz mnie traktować jak obcego?

– Mogą sobie liczyć, na co tylko chcą. – Śmiech. – Hej, nie zamierzam być nieuprzejma, tylko tak mi to jakoś wychodzi. Przepraszam, wydaje się pan miłym facetem, tylko że ja nie powinnam tu być? Prawda jest taka, że oni posługują się panem, żeby mnie ukarać. Tak jak poprzednio próbowali mnie uziemiać i grozili, że nie zrobię prawka w przyszłym roku. Tamto nie poskutkowało, to też nie poskutkuje.

– Za co chcą cię ukarać, Lauren?

– Mówią, że to przez moje nastawienie – powiedziała. – Ale wie pan co? Ja myślę, że mi po prostu zazdroszczą.

– Czego?

– Mojego szczęścia.

– Ty jesteś szczęśliwa, a oni nie?

– Udają, że niby mają wszystko… pod kontrolą. Zwłaszcza on. – Zniżyła głos, parodiując zirytowany baryton?: – „Lauren, zchrzanisz sobie życie. Ta cała gówniana terapia drogo mnie kosztuje. Masz tam pójść i wszystko mu powiedzieć”.

– Więc – kontynuowałem – twoi rodzice nie są szczęśliwi. Wyżywają się z tego powodu na tobie, a ja jestem ich bronią.

– Ugrzęźli w swoim zafajdanym bagienku, a ja jestem na luzie, wolna, korzystam z życia. I to ich wnerwia. Jak tylko zacznę zarabiać, zmywam się stąd. Pa-pa, Lyle i Jane!

– Wiesz, jak chcesz zarabiać?

Wzruszyła ramionami.

– Coś się wykombinuje. Nie mówię, że teraz, od razu. Wiem, że nawet w McDonaldzie nie zatrudnią mnie bez ich zgody. Ale któregoś dnia…

– Chcesz pracować w McDonaldzie?

Skinęła głową.

– Chcę mieć własne pieniądze. Ale oni powiedzieli „nie”. „Żadnej pracy dopóki nie poprawisz ocen”. A wcale nie poprawię, więc niech się wypchają z takim interesem.

– Dlaczego nie poprawisz ocen?

– Bo nie chcę.

– To znaczy, że jeszcze się kilka lat pomęczysz.

Przewróciła oczami.

– Coś się wymyśli. Niech pan posłucha, zapomnijmy o tym seksie. Nie chcę o tym z panem gadać. Ani o innych rzeczach. Bez obrazy, ale po prostu nie chcę się przed panem wywnętrzać.

– W porządku.

– Serio? Świetnie. – Skoczyła na równe nogi. – No to do zobaczenia za tydzień.

Mieliśmy jeszcze dziesięć minut, więc powiedziałem:

– Może jeszcze chwilę posiedzisz?

– Czy powie im pan, że wcześniej wyszłam?

– Nie, ale…

– Dzięki – powiedziała. – Nie, naprawdę nie mogę dłużej zostać. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Ale wie pan co? Za tydzień przyjdę punktualnie i zostanę do samego końca, dobra? Obiecuję.

– To tylko dziesięć minut.

– Dziesięć minut za dużo.

– No, Lauren, spróbuj. Nie musimy rozmawiać o twoich problemach.

– To o czym?

– Opowiedz mi, czym się interesujesz.

– Plażą, w porządku? – powiedziała. – Wolnością, czyli właśnie tym, czego teraz potrzebuję. Za tydzień będę dobrą dziewczynką, naprawdę.

Za tydzień. Nabierała mnie, czy rzeczywiście zamierzała przyjść?

– Muszę się stąd wyrwać.

– Jasne – odparłem. – Trzymaj się.

Obdarzyła mnie szerokim uśmiechem. Odgarnęła włosy.

– Jest pan cudowny.

Wyszła szybko, kołysząc torebką. Dogoniłem ją w poczekalni, kiedy wyciągała zapalniczkę.

Wetknąwszy w usta papierosa, ruszyła do drzwi. Patrzyłem na nią, jak biegła korytarzem w aureoli szarego dymu.

Myślałem o niej jeszcze kilka razy. Typowy obraz autodestrukcyjnej ucieczki. Z czasem i o tym zapomniałem.

 

Sześć lat później zostałem zaproszony na wieczór kawalerski zaplanowany na weekend przed Halloween.

Pewien czterdziestopięcioletni onkolog z Zachodniego Szpitala Pediatrycznego żenił się z pielęgniarką. Konsylium lekarzy i urzędników szpitalnych zafundowało mu w prezencie apartament prezydencki w hotelu Beverly Monarch.

Steki, żeberka, zimne piwo, szwedzki bufet, kubańskie cygara, budyniowate deserki. Moja znajomość z przyszłym żonkosiem – burkliwym, nietowarzyskim samotnikiem – ograniczała się do kilku drętwych i jałowych rozmów na temat pacjentów, więc zastanawiałem się, dlaczego w ogóle mnie zaproszono. Pewnie im więcej ludzi, tym lepiej.

Spóźniłem się. Kiedy w końcu przyszedłem, ludzi nie brakowało. Apartament był duży. Składał się z szeregu nastrojowo oświetlonych pokoi z czarnymi dywanami, po których dreptali stłoczeni, spoceni mężczyźni. Jedno z ostatnich pięter – z pewnością ze wspaniałym widokiem, ale kotary były zasunięte, a powietrze ciężkie i duszne. Marynarki i krawaty leżały rzucone na wersalce koło drzwi, obok odręcznie napisanego obwieszczenia: NIE OBOWIĄZUJĄ STROJE WIECZOROWE! Zacząłem się przedzierać wśród harmidru pieprznych dowcipów, przypadkowych poklepywań po plecach, błękitnej mgły dymu z cygar, pijackich toastów.

Przy barze panował tłok. W końcu udało mi się upolować szaszłyk z wołowiny teriyaki i Grolscha. Pobekiwania, oklaski i śmiechy z pobliskiego pokoju poprowadziły mnie do większej sali. Wszedłem i na stucalowym ekranie telewizyjnym, w jaki hotel zaopatrzył prezydentów zobaczyłem przymrużone, nieprzytomne oczy.

Mignięcia nagiej skóry powiększone do nadludzkich rozmiarów. Ciała gniotące się, ściskające i obijające o siebie w rytm astmatycznych dźwięków saksofonu. Mężczyźni wokół mnie wgapiali się w ekran i udawali, że zachowują się normalnie. Wyszedłem stamtąd, dołożyłem sobie jedzenia. Stanąłem z boku, przeżuwając i zastanawiając się, co tu, do diaska, robię, dlaczego nie wycieram sobie ust i nie wracam do domu.

Wtedy napatoczył się pewien znajomy patolog ze szklaneczką whisky w garści.

– Hej! – zawołał, łypiąc porozumiewawczo na wielki ekran. – Czy to nie ty masz się zajmować wytłumaczeniem, dlaczego to robimy?

– Chyba mnie pomyliłeś z antropologiem.

Zarechotał.

– Raczej z paleontologiem. Idę o zakład, że już jaskiniowcy malowali sprośne obrazki. Może nagramy to na wideo i pokażemy na Grand Rounds?

– Albo na balu dobroczynnym?

– No. Ćwierćmetrowe kutasy i soczyste cipki. Musimy mieć pod ręką tlen dla pani Prince i innych szczodrobliwych matron.

Ryki od strony ekranu sprawiły, że obaj odwróciliśmy głowy. Dźwięk sztućców, okrzyki proszące o ciszę, i w końcu porykiwania umilkły, dając miejsce rzężącej ścieżce dźwiękowej filmu porno. Pojękiwania biły w uszy z dwóch głośników. Kobiecy głos zachęcał: „Rżnij mnie, Jezu, rżnij”, powodując wśród publiczności wybuchy nerwowego śmiechu. Potem napięta, kłopotliwa cisza.

Grubokościsty różowiutki człowieczek, trzymający prawie pełny kufel piwa – urzędnik z działu finansów o nazwisku Beckwith – wkroczył w przestrzeń łączącą dwa pokoje. Okulary zsunęły mu się na mięsisty nos, a kiedy je poprawiał, piwo wylało się i zapieniło na czarnym dywanie.

– Dalej, Jim! – krzyknął ktoś.

– Przebadaj sobie układ nerwowy!

– Właśnie dlatego gryzipiórki nie mogą być chirurgami!

Beckwith zataczał się przez chwilę, potem się uśmiechnął.

– Panowie, panowie, spójrzcie tylko! Czy to nie odlotowa impreza?!

Brawa, pohukiwania, toasty.

– Ty już na pewno odleciałeś, Jim!

Beckwith potarł oczy i nos, zasalutował, a piwo znowu chlapnęło na podłogę.

– Skoro wszyscy, jak tu stoimy, jesteśmy wielce poważnymi, prawymi obywatelami, skoro przenigdy nie opuścilibyśmy naszego kraju, naszych drogich żon i nie narazilibyśmy na szwank naszej nienagannej reputacji, gdyby nie zaszła taka konieczność – Chrypliwy śmiech. – Bogu niech będą dzięki, iż z najwyższą koniecznością mamy do czynienia, bracia! Oto nasz najdroższy, jedyny i niepowtarzalny brat i kumpel, doktor Phil Harnsberger, pan radioaktywnego promienia, lepiej znany jako El Terminador vel Ten, Który Czai Się Za Ołowianymi Drzwiami, został skazany na spętanie najświętszym węzłem małżeńskim! Chodź tu, Phil! Gdzie jesteś, drogi chłopcze?

Pana młodego ani widu.

Beckwith złożył dłonie przy ustach.

– Wzywam doktora Promieńśmiertelskiego! Doktor Promieńśmiertelski proszony na środek sceny! Dalej, pokaż się, Phil!

– Phil, Phil, Phil, Phil… – podjęto.

– Oooo, tu jesteś!

Ozwały się gromkie owacje, gdy tłum wypychał w kierunku Beckwitha przylepionego do szklanki martini Phila Harnsbergera.

Łysiejący i zwykle blady radioterapeuta z różowo-rudym wąsikiem, porastającym górną wargę, zarumienił się. Do twarzy miał przylepiony uśmiech paranoika i wydawało się, że zaraz się przewróci. Ubrany był w spodnie od garnituru i mocno za dużą, czarną koszulkę z krótkimi rękawami, sięgającą do kolan. Żółty obrazek przyprasowany na przodzie koszulki przedstawiał solidnie zbudowaną, mrugającą zawadiacko okiem pannę młodą, trzymającą na smyczy prostatę pana młodego. Oboje stali przed sędzią. Napis pod spodem głosił: Nikogo, Wysoki Sądzie, nie zabiłem! Dlaczego dożywocie?

Beckwith klepnął Harnsbergera po ramieniu. Harnsberger cofnął się i spróbował łyknąć martini. Większość płynu popłynęła mu po podbródku, który otarł rękawem.

– Odkażanie! – krzyknął ktoś.

– Pierdolona kultura bakterii!

Beckwith znowu klepnął Harnsbergera. Harnsberger uśmiechnął się z wysiłkiem.

– Hej, Phil, słuchaj stary, no a naprawdę jesteś stary, skoro już o tym mowa, czy nie czas już, żebyś stracił kwiat swego dziewictwa?!

Beckwith schylił się, jakby szukał czegoś na podłodze, dokładnie obejrzał mankiety Harnsbergera, w końcu wyprostował się i wyjął z jego szklanki żółtą parasolkę.

– Aaaa, tutaj jest! Zżółkł całkiem ze starości!

Tłum zaczął wiwatować. Harnsberger uśmiechnął się, ale spuścił głowę.

– Phil – powiedział Beckwith – może i jesteś żałosny, ale wiesz, że cię kochamy.

Cisza.

– Terminador? – ozwał się znowu Beckwith. – Czy to wiesz?

– Jasne, Jim… – wymamrotał Harnsberger.

– Co wiesz? – kontynuował Beckwith.

– Że mnie kochacie.

Beckwith odsunął się trochę od Harnsbergera.

– Nie tak szybko, samotny strzelcu! – powiedział, po czym zwrócił się do zebranych: – Może brak pytań na ten temat jest dobry dla gości z marynarki, ale czy nie powinniśmy o tym poinformować panny młodej?

Harnsberger poczerwieniał. Tłum wybuchł dzikim śmiechem. Beckwith znów przysunął się do swego celu, tak że stanęli nos w nos:

– Ale poważnie, Phil, czy na pewno dobrze się bawisz?

– O, tak, naprawdę świetnie…

Beckwith sięgnął ręką za Harnsbergera i wymierzył mu kolejne klepnięcie, na tyle mocne, że ten upuścił szklankę. Beckwith rozgniótł ją podeszwą buta i wtarł rozbite szkło w dywan.

– Jak to mówią Żydzi, mazel tow, szczęśliwego wieczoru kawalerskiego, Phil! Mam, do cholery, nadzieję, że smakuje ci twój ostatni posiłek. No, jak żarcie? W porząsiu?

Harnsberger kiwnął potakująco głową.

– Napiłeś się, ile trzeba?

– Tak…

– Bo wiesz, żaden z nas nie chce, żebyś się wkurzył i poprześwietlał tymi swoimi śmiercionośnymi promieniami, Philly.

Okrzyki potwierdzenia. Harnsberger z wysiłkiem wyszczerzył zęby. Beckwith ciągnął:

– Zresztą z tego samego powodu nikt z nas nie chce przy tobie być, kiedy dostaniesz za tę imprezkę rachunek!

Chwilowa panika w oczach Harnsbergera. Beckwith znowu go klepnął.

– A to cię przestraszyłem, co? Nieee, niech cię o to nie bolą cojones. Zadbaliśmy o wszystko. Odciągniemy to z funduszu pacjentów. – Beckwith potarł palec wskazujący o kciuk. – Przykro nam. Żadnych refundowanych przeszczepów nerek w tym miesiącu!

Rozweselone okrzyki.

Beckwith chwycił Harnsbergera za ramię.

– To co? Na pewno dobrze się najadłeś?

– Na pewno, Jim.

– A może… nie.

Beckwith uśmiechnął się i zamachał ręką Harnsbergera. Przez chwilę nic się nie działo; potem światła przygasły, a zza gigantycznego telewizora puszczono głośną, dynamiczną muzykę disco, która zagłuszyła dźwięki filmu porno.

Tłum rozsunął się, a przez powstałe przejście wkroczyły dwie kobiety w długich czarnych płaszczach. Gdy Beckwith zniknął z pola widzenia, zajęły miejsca po przeciwnych stronach Harnsbergera.

Młode kobiety – wysokie, kształtne, smukłe, szły, wysoko podnosząc nogi obute w pantofle na szpilkach. Posyłały szerokie uśmiechy, jakby rozdawały dzieciom cukierki, kręciły biodrami, wykonywały przesadne ruchy wytrenowanych tancerek. Jedna miała kruczoczarne, długie włosy. Włosy jej partnerki były krótkie, platynowe, postawione na sztorc żelem.

Obie wiły się i ocierały o Harnsbergera w rytm muzyki, gładziły go po szyi, całowały w policzki. Para języków pieściła uszy radiologa, które teraz były pąsowe. Na jego twarzy odbijały się podniecenie i strach.

Dziewczyny tańczyły, przytupując i pokrzykiwały, gładziły swoje podbrzusza, udawały, że rozpinają rozporek Harnsbergera. Odrzuciły głowy do tyłu i zaczęły pantomimicznie naśladować głośny śmiech. Potem zaczęły popychać między sobą lekarza do przodu i w tył w sposób, w jaki młode szakale bawią się zającem.

Muzyka stała się szybsza. Czarne płaszcze opadły na podłogę; obie dziewczyny nosiły identyczne staniki z czarnej skóry, czarne pasy, podwiązki oraz kabaretki.

Kilka taktów podskoków i kręcenia biodrami. Patrzyłem razem ze wszystkimi, widziałem ich biuściaste profile, słyszałem, jak śmieją się i droczą z Harnsbergerem. Szatynka łaskotała go pod brodą, przytulała się, targała mu włosy na głowie. Blondynka zajęła się jego twarzą, całowała go długo i mocno w usta, gdy ten próbował się wyrwać, wymachując w desperacji rękoma. Nagle przestał się wzbraniać i dał się ponieść pocałunkowi. Dotknął ręką jej pośladka, wtedy odepchnęła go i zrobiła zręczny przysiad. Podnosiła się, tańcząc i wymachując głową na lewo i prawo, zsunęła na chwilę stanik, odsłaniając sutek, potem pozwoliła powrócić biustonoszowi na swoje miejsce.

Ciemnowłosa dołączyła do koleżanki w wyzywającym zsynchronizowanym tańcu. Oba staniki powędrowały w dół, a po chwili zostały zdarte i rzucone w tłum.

Pełne, młode piersi kołysały się i obracały. Dziewczyny szczypały swoje sutki, aż stały się twarde. Pochyliły się, wykonały idealny szpagat, podskoczyły na równe nogi, tańczyły dziko, bawiąc się swoimi stringami.

Wskazując go palcami, zbliżyły się znowu do Harnsbergera, ale tym razem wyprowadziły go ze sceny i wróciły same, trzymając się za ręce. Znowu tańczyły, naciągając i puszczając stringi, które strzelały o ich jędrne, płaskie podbrzusza.

Jeszcze trochę zabawy w chowanego z genitaliami w roli głównej i czarnowłosa dziewczyna opadła na czworaka. Kręcąc pośladkami, chwyciła blondynkę za kostkę. Blondynka stała, przecząco kręcąc głową, wydymając wargi, udając opór. Chrapliwe krzyki zachęty z tłumu. Wszyscy bacznie obserwują.

W oka mgnieniu obie dziewczyny nie miały na sobie nic prócz pasów do pończoch i kabaretek. Muzyka stała się, ckliwa i słodka, a one zaczęły pieścić się, uwodzić, gładzić, całować.

Czarnowłosa opadła na dywan, położyła się na wznak, uniosła biodra. Blondynka usadowiła się między nogami partnerki, uklękła, skłoniła głowę jak w modlitwie, pieściła brzuch ciemnej nastroszonymi, platynowymi włosami.

Wsunęła język w pępek szatynki. Ciemnowłosa wiła się w rozkoszy. Blondynka podniosła wzrok, położyła palec na ustach, jakby zastanawiała się, co teraz zrobić. Wielkooka trawestacja niewinności, wyciągająca ramiona, jakby oczekiwała od zgromadzonych rady.

Tłum bił brawo i pokrzykiwał zachęcająco.

Znów pochyliła głowę ku podbrzuszu koleżanki, zaczęła ją całować, lecz nagle podniosła twarz. Klęczała nieruchomo, a szatynka, ciągle wypinając w górę biodra, chwyciła ją łapczywie za ramię.

Blondynka obserwowała publiczność. Omiatała spojrzeniem salę.

Gdy zwróciła się w moim kierunku, mogłem zobaczyć jej twarz.

Pociągła owalna twarz pod srebrzystym jeżem włosów. Blade oczy pod wyskubanymi brwiami, dominujący, ale doskonale zharmonizowany podbródek.

Poczułem w piersi ukłucie. Rozpoznałem ją.

Ona mnie też. Chytry wyraz jej twarzy ustąpił… niepewnemu uśmieszkowi.

Wpatrywała się we mnie, jej głowa zamarła nad biodrami ciemnowłosej, wijącej się partnerki. Wydawało mi się, że lekko kręci głową – opierała się jakiejś myśli?

Muzyka sączyła się nadal. Szatynka wciąż się wiła, ale zaczęła się orientować, że coś się stało. Chwyciła Lauren za głowę.

Lauren nie ugięła się.

Potem jednak pochyliła głowę.

Gdy pozwoliła się ściągnąć w dół, uciekłem.

@3.

Jechałem do domu prawie oślepiony wstydem, przecinając ciemne, chłodne ulice, nie zwracając na to, co się wokół mnie dzieje.

Nie mam dzieci, ale może dlatego podobnie traktuję pacjentów; ludzi, dla których jestem oparciem. Spotkanie Lauren sprawiło, że zacząłem rozumieć, przez co muszą przechodzić rodzice prostytutek i przestępców.

Wyraz jej twarzy, kiedy mnie rozpoznała – wystudiowana, pokazowa mina striptizerki zastąpiona wskazującym na brak równowagi zmieszaniem. Niepewność, której nie okazywała jako nastolatka.

Teraz miała dwadzieścia jeden lat. Legalna praca. Ta myśl sprawiła, że głośno się roześmiałem.

Po kiego diabła w ogóle polazłem na tę idiotyczną imprezę? Dlaczego nie wyszedłem, kiedy ton wieczoru stał się dla mnie oczywisty?

Bo, jak u większości mężczyzn, coś we mnie dopominało się o mocną dawkę świeżych erotycznych obrazów.

Robin czekała na mnie, ale tej nocy byłem bardzo kiepskim kochankiem.

 

Źle spałem, obudziłem się następnego ranka, zastanawiając się, co, jeśli cokolwiek, powinienem zrobić w związku z tym spotkaniem. O ósmej zadzwoniłem do mojej sekretarki, która poinformowała mnie, że o północy nagrała się Lauren i prosiła o spotkanie.

– Wydawało mi się, że jej się śpieszy – powiedziała sekretarka. – Wiedziałam o odwołanej sesji o drugiej, więc zadzwoniłam do niej i umówiłam ją na tę godzinę. Mam nadzieję, że tak będzie dobrze, doktorze Delaware.

– Jasne – odpowiedziałem chory z przerażenia. – Dziękuję.

Punktualnie o drugiej po południu dobiegł mnie dzwonek do bocznych drzwi. Serce podskoczyło mi do gardła.

Pacjenci, którzy nigdy nie byli u mnie w domu, zwykle zatrzymują się przed bramą. Dzwonek do drzwi oznaczał, że Lauren otworzyła furtkę, przeszła przez podjazd i ogród. Żadnego ostrzegawczego szczekania psa; Robin wyjechała o świcie do Carpinteria kupić drewno i zabrała Spike’a ze sobą.

Odstawiłem kubek z kawą, której nawet nie tknąłem, i poszedłem otworzyć drzwi.

Po drugiej stronie – nowa twarz.

Świeża, jasna twarz bez wyrazu. Śnieżne, zaczesane do przodu włosy opadały miękko na czoło i skronie.

Żadnego makijażu. Te same niebieskie oczy – twardsze, bardziej zdecydowane. Twarz nie naznaczona ciężkimi doświadczeniami, prócz oczu.

Jako dwudziestojednolatka wyglądała młodziej niż w wieku lat piętnastu.

Jasna drelichowa koszula i luźne dżinsy okrywały ją aż po nadgarstki i kostki. Zapiętą pod samą szyję koszulę ozdabiała turkusowa broszka. Na nogach miała białe espadryle. Przewieszona przez ramię duża torba z cielęcej skóry – bogate wykończenie, złote zatrzaski – wyglądała na bardzo drogą.

– Witam, Lauren.

Utkwiwszy wzrok w punkcie znajdującym się gdzieś za moimi plecami, podała mi rękę. Jej dłoń była zimna i sucha. Nie było mi wcale do śmiechu, ale kiedy nasze spojrzenia w końcu się spotkały, udało mi się uśmiechnąć. Jej się to nie udało.

– Pracuje pan teraz w domu. Przytulne miejsce.

– Dzięki. Proszę, wejdź.

Zaprowadziłem ją do gabinetu. Poruszała się szybko, jakby chciała tak bardzo się tam znaleźć, jak kiedyś wydostać.

– Bardzo tu ładnie – powiedziała, gdy byliśmy na miejscu. – Nadal przyjmuje pan dzieci i nastolatków?

– Właściwie skończyłem już z praktyką terapeutyczną.

Zatrzymała się.

– Pańska sekretarka nic mi o tym nie mówiła.

– Nadal działam, tyle że ograniczam się głównie do konsultacji – odparłem. – Do spraw sądowych, pracy z policją. Ale zawsze jestem do dyspozycji byłych pacjentów.

– Praca z policją. Tak, czytałam o panu w gazecie. O tej strzelaninie w szkole. Więc teraz jest pan bohaterem.

Patrzyła za mnie. Przewiercała mnie wzrokiem.

– Wejdź, proszę – powiedziałem.

 

– To się nie zmieniło – powiedziała, wskazując starą skórzaną kanapę.

– To taki mój antyk – odparłem.

– Nie jest pan… Nie zmienił się pan za bardzo.

Usiadłem za biurkiem.

– Ja się zmieniłam.

– Wydoroślałaś.

– Tak pan sądzi? – Siedziała sztywno, chciała sięgnąć do torby, ale zatrzymała się i uśmiechnęła. – Nadal zakaz palenia?

– Przykro mi, tak.

– Okropny nałóg – powiedziała. – Odziedziczyłam go po mamie. Kilka lat temu nieźle się wystraszyła – odkryto plamę na jej zdjęciu rentgenowskim. Potem okazało się, że to tylko jakiś cień, głupi lekarz. Ale dzięki temu rzuciła palenie. Wydawałoby się, że też będę miała nauczkę. Ludzie są słabi. Wie pan to. W końcu pan na tym zarabia.

– No cóż, każdy ma swoje wady.

Jedna z jej nóg zaczęła podskakiwać.

– Jak kiedyś przychodziłam, musiałam być nieznośna.

– Nie bardziej niż inni.

– Może nie było tego widać, ale pomysł terapii zaczynał mi się nawet podobać. Nastawiłam się na nią, ale oni mieli inne zdanie.

– Twoi rodzice?

Zaskoczenie w moim głosie sprawiło, że poczerwieniała.

– Nie powiedzieli panu? – Uśmiechnęła się zimno. – Twierdzili co innego. Ale zawsze mnie to zastanawiało.

– Zadzwonili tylko i powiedzieli, że rezygnują z dalszej terapii – powiedziałem. – Żadnych wyjaśnień. Dzwoniłem do was do domu kilka razy, ale nikt nie odbierał.

– A to sukinsyn – powiedziała z nienawiścią w głosie. – Dupek jeden.

– Twój ojciec?

– Zakłamany kutafon. Obiecywał, że wszystko panu wytłumaczy. To była jego decyzja. Ciągle narzekał na brak pieniędzy. Tego dnia, kiedy miałam do pana przyjść, odebrał mnie ze szkoły. Myślałam, że chce mieć pewność, że do pana dotrę, bo pan mnie okłamał i zakablował, że się spóźniłam. Byłam na pana wściekła. Ale zamiast do gabinetu pojechaliśmy w odwrotnym kierunku, do Valley, na minigolfa w Familijnym Centrum Rozrywki. Wie pan, bejsbol, gry, flippery i tak dalej. On parkuje, gasi silnik i mówi: Potrzebujesz więcej czasu ze swoim ojcem, a nie opieki do dziecka za sto dolców.

Przygryzła wargi.

– Czy to nie brzmi tak, jakby był o pana zazdrosny?

Gdy zamierzałem jej odpowiedzieć, dodała:

– Jakby mnie uwodził, nie sądzi pan?

Wciąż się namyślałem. W końcu wypaliłem:

– Lauren, czy nie zdarzyło się…

– Nie – powiedziała – nigdy. Nic z tych rzeczy, nigdy mnie nie tknął. Nie okazywał mi nawet normalnej czułości. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek mnie dotknął. Jest zimny jak śnięta ryba. A wie pan, co: on i mama w końcu się rozwiedli. Skołował sobie jakąś lafiryndę, wywłokę, którą spotkał w pracy. Więc nigdy nie powiedzieli panu, że to nie ja zrezygnowałam. Do przewidzenia. Wychowywali mnie w kłamstwie.

– Jakim kłamstwie?

Błękitne oczy zwróciły się ku mnie. Stężały.

– Nieważne.

– Ten dzień w centrum rozrywki. Co się wtedy stało?

– Nic się nie stało. Pograliśmy trochę w golfa, aż tak się znudziłam, że chciałam wracać do domu. Próbował mnie przekonać. A ja usiadłam na trawie i nie chciałam się ruszyć. Wkurzył się. Zrobił się jak zwykle czerwony, a w końcu odwiózł mnie do domu. Mama siedziała w swoim pokoju, było jasne, że płakała. Myślałam, że przeze mnie. Myślałam, że wszystko to była moja wina i tkwiło to we mnie jak jakiś guz na mózgu. Teraz wiem, że sami byli kompletnie popaprani.

Skrzyżowała nogi.

– Kilka tygodni później odszedł. Wniósł o rozwód, nic jej o tym nie mówiąc. Chciała wycisnąć od niego alimenty, ale twierdził, że interes kiepsko idzie. Nigdy nie dostałyśmy od niego ani grosza. Mówiłam jej, żeby go ciągała po sądach, ile tylko wlezie. Ale nie chciała. Nie umie walczyć o swoje. Nigdy nie umiała.

– Więc mieszkałaś z matką?

– Przez jakiś czas, jeśli to można nazwać mieszkaniem. Straciłyśmy nasz dom i musiałyśmy się wynieść do mieszkania w Panorama City. Straszna dziura, burdy, strzelaniny w nocy i tak dalej. Ogólnie było do dupy, byłyśmy spłukane, a ona ciągle płakała. Za to ja świetnie się bawiłam, bo już nawet nie próbowała mnie wychowywać. Mogłam robić, co chciałam. Ze mną też nie chciała walczyć.

Wyjęła chusteczkę ze strategicznie przeze mnie ustawionego pudełka, zwinęła ją w kulkę i rozwinęła z powrotem.

– Mężczyźni są do dupy – powiedziała, wpatrując się we mnie. – Porozmawiajmy teraz o ostatniej nocy.

– Można to nazwać nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Jej oczy błysnęły.

– Nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Tylko to może mi pan powiedzieć? Wie pan, co jest nie tak z tym gównianym światem? Nikt nigdy nie mówi, że mu przykro.

– Lauren…

– Nieważne. – Zamachała chusteczką, jakby coś od siebie odganiała. – Nie wiem, dlaczego w ogóle tu przyszłam.

Zaczęła grzebać w torbie.

– Koniec sesji. Ile pan teraz bierze? Pewnie jeszcze więcej niż wtedy. Jest pan przecież w gazetach.

– Lauren, proszę…

– Nie – odparła, podnosząc się z krzesła. – To mój czas, więc niech mi pan nie mówi, co z nim robić. Nikt mi już nie rozkazuje. Właśnie to lubię w swojej pracy.

– Że masz władzę?

Spojrzała na mnie z góry.

– Wiem, że wstawia mi pan psychoanalityczny kit, ale w tym akurat przypadku ma pan rację. Wczoraj był pan pewnie zbyt podniecony, żeby to zauważyć. Ale to ja kontrolowałam sytuację – ja i Michelle. Wszyscy się śliniliście na nasz widok. Więc niech mnie pan nie osądza, jakbym była jakąś bezmózgą kurewką.

– Nie osądzam.

Zacisnęła pięści i podeszła do mnie.

– Dlaczego pan się zmył? Dlaczego się pan mnie wstydził?

Kiedy przygotowywałem odpowiedź, uśmiechnęła się z triumfem i dodała:

– Podnieciłam pana i dlatego pan spanikował.

Odparłem:

– Gdybym cię nie znał, pewnie bym został. Wyszedłem, bo wstydziłem się samego siebie.

Obdarzyła mnie afektowanym uśmiechem.

– Pewnie by pan został?

Nie odpowiedziałem.

– Ależ my się wcale nie znamy. Jak może pan mówić, że jest inaczej?

– Fakt, że tu jesteś…

– To co?

– Lauren, kiedyś przyszłaś do mnie po pomoc, a ja miałem obowiązek ci jej udzielić. To tak, jakbym był zastępcą twoich rodziców. Czułem, że ciebie też zawstydziłem, ale to mój wstyd sprawił, że wyszedłem.

– Jak szlachetnie! – powiedziała. – Jezu, ale pan kręci. Wszyscy faceci to… Dobra, dostałam, po co przyszłam. Czas na zapłatę.

– Daj spokój, nie ma żadnej zapłaty.

Pokiwała palcem.

– O, nie. Ma pan tytuł, renomę, szacunek. W pana oczach jestem tylko jakąś rozbierającą się wywłoką. Ale jak zapłacę, siły się wyrównają.

– Nie oceniam cię, Lauren.

– Taaak pan twierdzi? – Wyciągnęła z kieszeni zwitek banknotów. – Ile płacę, doktorze?

– Porozmawiajmy o…

– Ile? – nalegała. – No, ile za godzinę?

Powiedziałem jej. Gwizdnęła.

– No, nieźle.

Odliczyła kwotę i wręczyła mi pieniądze.

– Proszę. Nie musi pan nawet tego deklarować w urzędzie skarbowym. Znajdę drogę do wyjścia.

I tak ją odprowadziłem. Kiedy dotarliśmy do drzwi, powiedziała:

– Te pieniądze, z których panu zapłaciłam? Widział pan, ile tego było? To moje napiwki, kotku. Dostaję świetne napiwki.

@4.

Teraz, cztery lata później, miałem rozmawiać z jej matką.

Pani Jane Abbot.

Więc ponownie wyszła za mąż. Czy tym razem życie lepiej się z nią obeszło? Czy na jej płucach znów pojawiła się plamka? Byłem ciekaw, ale mógłbym żyć bez wiedzy na ten temat.

Życie byłoby znacznie prostsze, gdybym był jednym z tych, którzy nie czują się zobowiązani do odpowiadania na telefony.

Moja mała pompatyczna przemowa do Lauren o byciu zastępczym rodzicem wciąż dźwięczała mi w uszach. Może trochę odłożyć ten telefon? Włączyłem ekspres do kawy, posprzątałem i tak czystą kuchnię, sprawdziłem zapasy w spiżarce. Kiedy wróciłem do kuchni, odkryłem, że zapomniałem nasypać kawę do ekspresu i zacząłem cały proceder od nowa. Słuchanie bulgotanie ekspresu, zajęło mi kilka kolejnych minut. I kiedy w końcu usiadłem, by wypić kawę, wkropiłem trochę brandy, zacząłem ją leniwie sączyć, przeglądając gazetę, którą wcześniej przeczytałem od deski do deski.

Nadszedł czas na to, co nieuniknione. Gapiąc się na wielką sosnę, która prawić całkowicie zasłaniała kuchenne okno, wklepałem numer telefonu.

Dwa sygnały.

– Halo?

– Pani Abbot?

– Tak, kto mówi?

– Doktor Delaware.

Dwie sekundy ciszy.

– Nie sądziłam, że pan oddzwoni. Pamięta mnie pan?

– Mama Lauren.

– Tak, mama Lauren – powiedziała. – Mój powód do dumy. – Jej głos się załamał. – Dzwonię do pana właśnie w sprawie Lauren, doktorze Delaware. Ona zaginęła. Tydzień temu. Wiem, że współpracuje pan z policją. Widziałam pana nazwisko w gazetach. Lauren też widziała. Bardzo jej to zaimponowało. Zawsze pana lubiła, wie pan. To mój mąż, mój były mąż, odwołał dalsze wizyty. To był, to jest bardzo zły człowiek. Lauren nie widuje się z nim od lat. Ale nie o to chodzi… Chodzi mi o to, że nie mogę jej znaleźć. Od dawna już mieszka sama, ale boję się o nią. Trzeciego dnia zadzwoniłam na policję, ale powiedzieli mi, że jest dorosła i jeśli nie ma dowodów przestępstwa, mogą tylko sporządzić raport. Czułam, że nie traktują mnie poważnie. Ale ja wiem, że Lauren nie wyjechałaby ot tak, bez powiadomienia mnie.

– Czy Lauren ma zwyczaj podróżować?

– Tylko od czasu do czasu. Ale nigdy nie wyjeżdża na tak długo. Zawsze mówi dokąd się wybiera.

– To znaczy, że jest z nią pani w stałym kontakcie? – zapytałem, zastanawiając się, czy Lauren nadal rozbiera się dla pieniędzy i czy jej matka o tym wie.

Pauza.

– Tak, oczywiście. Ja dzwonię do niej, ona do mnie. Udaje nam się utrzymać kontakt, doktorze Delaware. Wie pan, ja teraz mieszkam w Valley. – Dodała, jakby to tłumaczyło brak bezpośredniego kontaktu.

– A gdzie mieszka Lauren?

– W mieście. Niedaleko Miracle Mile. Nie odeszłaby tak bez słowa, doktorze. Nie powiedziała nic swojemu współlokatorowi. I wygląda na to, że nic ze sobą nie zabrała. Czy nie sądzi pan, że to przerażające?

– Może jest jakieś wytłumaczenie…

– Proszę, panie doktorze, wiem, jak to się odbywa. Trzeba mieć znajomości. Pan pracuje z policjantami, pana posłuchają. Musi pan znać kogoś, kto mógłby mi pomóc.

– Jaki jest adres Lauren?

Podała mi numer domu przy ulicy Hauser.

– To blisko Szóstej Ulicy. Niedaleko od muzeum Smoliste Bagna La Brea. Zabierałam ją tam, kiedy była mała. Proszę pana, doktorze Delaware, niech pan porozmawia ze znajomymi w mojej sprawie. Pan ma kontakty.

Moim głównym kontaktem był Milo. Jego rejon obejmował Zachodnie Los Angeles, a Hauser koło Szóstej to Wilshire. Petra Connor, mój drugi i jedyny po Milo znajomy z Departamentu Policji Los Angeles, pracował w hollywoodzkim wydziale zabójstw. Para detektywów od morderstw. Jane Abbot nie chciała o tym słyszeć.

– Podzwonię – powiedziałem.

– Bardzo, bardzo dziękuję, panie doktorze.

– A jak się w ogóle wiedzie Lauren?

– Byłby pan z niej bardzo dumny. Ja jestem. Ona… Miałyśmy kilka trudnych lat po tym, jak jej ojciec od nas odszedł. Zrezygnowała z nauki w szkole średniej… To było trochę… Ale potem wzięła się w garść, skończyła szkołę i otrzymała licencjat z honorami, a ostatniej jesieni przeniosła się na uniwerek. Właśnie zakończyła pierwszy kwartał nauki, ma same piątki. Specjalizuje się w psychologii, chce być terapeutą. Wiem, czyj to wpływ. Podziwia pana, doktorze. Zawsze mówiła, jaki pan dobry.

– Dziękuję – powiedziałem, czując, że zaraz stracę kontakt z rzeczywistością. – Na uczelni mamy teraz przerwę międzykwartalną. Będzie trwała parę tygodni. Studenci czasem podróżują.

– Nie – odpowiedziała – Lauren nie wyjechałaby nigdzie bez mojej wiedzy. I bez bagaży.

– Zrobię, co będę mógł.

– Jest pan dobrym człowiekiem, zawsze to czułam. Świetnie pan na nią wpłynął, doktorze. Widział ją pan tylko parę razy, ale to wystarczyło. Pewnego razu powiedziała mi, że żałuje, że to nie pan jest jej ojcem.

 

Zadzwoniłem najpierw do Milo do domu, nikt nie odpowiadał, tylko taśma z głosem Ricka Silvermana. Spróbowałem więc na policji.

– Sturgis.

– Cześć, postanowiłem cię obudzić.

– Do tego to ja mam wschód słońca, chłopie.

– Wziąłeś nadgodziny w weekend?

– Co to jest weekend?

– Wydawało mi się, że krzywa morderstw poszła w dół – powiedziałem.

– No właśnie – odparł. – Dlatego teraz wszyscy jesteśmy przykuci do najstarszych spraw. Co się urodziło?

– Czy wyświadczysz mi przysługę? – Opowiedziałem mu o Lauren, dając do zrozumienia, że była moją pacjentką. Wiedziałem, że zrozumie, co mogę, a czego nie mogę powiedzieć.

– Ile ma lat?

– Dwadzieścia pięć. Ci z Osób Zaginionych powiedzieli jej matce, że może tylko złożyć raport.

– I co? Złożyła?

– Nie pytałem.

– Chce, żeby ktoś pociągnął za sznurki… Problem polega na tym, że Osoby Zaginione mają rację. Dziewczyna jest dorosła, brak śladów upośledzenia, krwi, czy prześladującego ją chłopaka. Przez pierwsze tygodnie wszystko sprowadza się do rutynowych działań.

– A gdyby chodziło o córkę mera?

Długie westchnięcie.

– A gdybym tak, lecąc małym samolocikiem z dala od wybrzeża, spadł przy Cape Cod? Miałbym fuksa, gdyby drużyna ratunkowa składała się z dwóch pijanych wioślarzy w łódce, o niszczycielu marynarki wojennej i flocie śmigłowców w ogóle nie wspomnę. Dobra, przedzwonię do Osób Zaginionych. Coś jeszcze, co powinienem wiedzieć o tej dziewczynie?

– Studiuje na uniwersytecie, ale możliwe, że wplątała się w coś niebezpiecznego.

– No?

– Cztery lata temu pracowała jako striptizerka – powiedziałem. – Prywatne zamówienia. Możliwe, że nadal się rozbiera.

– Jej matka ci o tym powiedziała?

– Nie, sam się dowiedziałem. Ale nie pytaj, jak.

Cisza.

– W porządku. Przeliteruj mi jej imię i nazwisko.

Przeliterowałem, a on powiedział:

– Czyli mówimy o niegrzecznej dziewczynce?

– Tego nie wiem – odparłem ze złością. – Wiem tylko, że tańczyła.

Nie zareagował na moje zdenerwowanie.

– Cztery lata temu. Co jeszcze?

– Jej matka twierdzi, że pierwszy kwartał na uniwersytecie skończyła z piątkami od góry do dołu.

– Mamusia wie najlepiej?

– Tak to już jest z niektórymi mamusiami.

– Czy to jedna z nich?

– Nie wiem. Jak powiedziałem, dawno jej nie widziałem, Milo.

– Widzę, że na ciebie też się walą stare sprawy.

– Coś w tym rodzaju.

 

Milo obiecał, że się ze mną skontaktuje tak szybko, jak będzie mógł. Podziękowałem mu i odłożyłem słuchawkę. Poszedłem pobiegać, wróciłem do domu zlany potem, wziąłem prysznic, ubrałem się, nakarmiłem rybki w stawie, nie podziwiając w ogóle ich kolorów. Wróciłem do gabinetu i zająłem się sprawami o opiekę sądową.

Skończyło się na tym, że zacząłem myśleć o Lauren.

Od striptizu do piątek na uniwerku… Postanowiłem zadzwonić do Jane Abbot i poinformować ją, co do tej pory zdziałałem. Może na tym cała sprawa się zakończy.

Tym razem odpowiedziała automatyczna sekretarka. Męski głos, trochę sztuczny. Jedno z tych nagrań, jakich używają samotne kobiety dla bezpieczeństwa. Zostawiłem wiadomość, popracowałem kilka godzin. Po dwunastej pojechałem do południowego Westwood, kupiłem włoską kanapkę na wynos i piwo u Wally’ego, zawróciłem do parku Holmby, gdzie usiadłem na ławce i zjadłem swój posiłek, starając się nie wyglądać dziwnie wśród bogatych dzieciaków, niań i staruszków, korzystających z drzew i zielonej trawy pośród odgłosów przejeżdżających samochodów. Kiedy wróciłem do domu, czerwona lampka mojej automatycznej sekretarki mrugała, oznajmiając, że mam wiadomość.

Jeden telefon. Głos Milo wydawał się jeszcze bardziej zmęczony:

– Cześć, Alex. Chodzi o Lauren Teague. Oddzwoń, kiedy będziesz mógł.

Wykręciłem numer. Odebrał jakiś inny detektyw i zajęło kilka chwil, zanim usłyszałem Milo.

– Matka złożyła raport. Wczoraj. Osoby Zaginione sprawdziły Lauren. – Zakasłał. – Ma kartotekę, Alex. Jeszcze nie powiadomili o tym matki. A chyba nie powinni.

– Jaką kartotekę? – zapytałem.

– Prostytucja.

Milczałem.

– To na razie tyle – powiedział.

– Czy to znaczy, że nikt nie będzie jej tak naprawdę szukał?

– Chodzi o to, że właściwie nie ma od czego zacząć. Pytali matkę o znajomych córki, ale nie potrafiła nikogo wskazać. Detektyw z Zaginionych podejrzewa, że matka nie jest wtajemniczona w życie osobiste Lauren. A może jej podróż nie jest wcale taka niespodziewana. Aresztowali ją nie tylko tutaj, w Nevadzie też.

– W Las Vegas?

– W Reno. Wiele dziewczyn pracuje na tej trasie. Robią jedno- lub dwudniowy objazd, żeby szybko zarobić grubszą kasę. Więc może wyjazd bez wieści jest po prostu częścią jej stylu życia. Bez względu na to, czy jest studentką, czy nie.

– Nie ma jej już od tygodnia. Czy to nie za długo na szybką rundkę?

– Może gra w Vegas. Albo podłapała jakiegoś dzianego gościa i chce z niego wyciągnąć, ile się da. Sęk w tym, że nie mówimy tu niewinnym dziewczęciu, które zaginęło w drodze kościoła.

– Kiedy ją ostatnio aresztowano? – zapytałem.

– Cztery lata temu.

– Tu czy w Nevadzie?

– W starym dobrym Belverly Hills. Była jedną z dziewczynek Gretchen Stengel. Aresztowano ją w hotelu Beverly Monarch.

To tam, gdzie odbywał się wieczór kawalerski Harnsbergera. Kremowa rokokowa fasada hotelu stanęła mi na chwilę przed oczami.

„Napiwki. Dostaję świetne napiwki”.

– Jaki to był miesiąc? – spytałem.

– Co za różnica?

– Ostatnio widziałem ją cztery lata temu w listopadzie.

– Poczekaj, zaraz sprawdzę… dziewiętnasty grudnia.

– Gretchen Stengel – powiedziałem.

– Burdelmama zachodniej dzielnicy we własnej osobie. Przynajmniej nie zarabiała na ulicy na prochy.

Ścisnąłem słuchawkę tak mocno, że poczułem ból w palcach.

– Czy ma jakiś zapis o narkomanii?

– Nie, tylko prostytucja. Ale dziewczynki Gretchen nieźle imprezowały. Słuchaj, Alex, wiesz, że nie oceniam ludzi po ich życiu seksualnym, a o narkotykach nawet nie myślę, jeśli nie prowadzą do czyjejś śmierci. Ale fakt, że Lauren była dziewczyną pracującą, musi zostać wzięty pod uwagę. Najprawdopodobniej wyjechała, żeby sobie dorobić, a jej współlokator kryje ją przed mamusią. Nie widzę powodu do paniki.

– Pewnie masz rację – odparłem. – Mama może nie być wtajemniczona. Chociaż trochę się chyba orientuje: powiedziała mi, że Lauren miała w życiu trudny okres, a jej głos drżał, kiedy mi o tym mówiła. Ale jeśli ostatnie aresztowanie miało miejsce cztery lata temu, to może Lauren rzeczywiście się zmieniła. W końcu zaczęła studia.

– Możliwe.

– Tak, tak, wiem. Jestem niepoprawnym optymistą.

– Hej, to część twojego chłopięcego uroku… Więc leczyłeś ją cztery lata temu?

– Nie, dziesięć. Widziałem ją raz sześć lat później.

– No cóż – odparł. – Dziesięć lat to szmat czasu.

– Cholerny eon.

Długa pauza.

– Ciągle ci na niej zależy.

– Po prostu wykonuję swoją pracę. – Byłem zaskoczony złością w moim głosie. Nie drążyłem tematu i podziękowałem Milo, że zajął się sprawą Lauren.

– Detektyw od Zaginionych zgodził się podzwonić po szpitalach.

– Po kostnicach też?

– Tak. Alex, wiem, że nie chcesz słuchać o jej kartotece, ale w tym przypadku to może być dobry znak. Dziewczyna ma powód, żeby zniknąć bez wieści. Najlepsze, co można zrobić, to czekać. W dziewięciu przypadkach na dziesięć zaginiona osoba się odnajduje.

– A jeśli nie, to i tak jest za późno, żeby jej pomóc.

Nie odpowiedział.

– Przepraszam. Zrobiłeś więcej niż musiałeś.

– Nie – zaśmiał się miękko. – Musiałem.

– Może zjemy kiedyś lunch? – zapytałem.

– Jasne, jak wygrzebię się z tych pleśniejących raportów.

– Tak stare te sprawy?

– Kurz włazi mi nawet do dupy.

– Nad czym ślęczysz?

– Taki tam groch z kapustą. Zabójstwo dziecka sprzed dziesięciu lat. Prawdopodobnie zrobili to rodzice, ale brak dowodów. Dwunastoletni, spaprany napad na sklep, żadnych świadków, brak nawet porządnej analizy balistycznej, bo źli faceci użyli strzelby. Pijak zaciukany w ciemnej ulicy osiem lat temu. I moja ulubiona sprawa: staruszka zaduszona we własnym łóżku za czasów prezydenta Nixona. Powinienem pisać pracę z historii starożytnej.

– Literatura angielska też nieźle pasuje.

– Doprawdy?

– Każdy ma jakąś opowieść – powiedziałem.

– Tak, tyle, że te, których ja wysłuchuję, nie kończą się happy endem.

@5.

„Współlokator ją kryje…”

Czyżby i on prowadził takie życie jak Lauren? Jeśli tak, to dlaczego rozmawiał z Jane? Zainteresowanie policji też nie byłoby mu na rękę.

Jane Abbot twierdziła, że Lauren mnie uwielbiała. Jakoś trudno mi było w to uwierzyć, ale może Lauren mówiła coś o mnie swojemu współlokatorowi.

Zadzwoniłem do Lauren pod numer zaczynający się na 323, jaki podała mi Jane. Odezwał się kolejny męski robot z sekretarki. Odłożyłem słuchawkę, nie zostawiwszy wiadomości.

Poświęciłem jeszcze trochę czasu na refleksję nad tym, jaką drogę życiową obrała Lauren. Biorąc pod uwagę, jak mało wiedziałem na temat jej życia rodzinnego, nie powinienem być zaskoczony. W końcu jednak znowu zacząłem szukać w tym swojej winy.

Dziesięć lat temu. Dwie sesje.

Ojciec zakończył terapię, ale czy ja nie odpuściłem wtedy zbyt łatwo? Wydawało mi się, że nie. Lyle Teague nigdy nie zaakceptował pomysłu terapii. Nawet jeśli bym się do niego dodzwonił, nie ma powodu przypuszczać, że zmieniłby zdanie.

Nie miałem podstaw, żeby czuć się winnym. Powtarzałem sobie, że dobrze się z tym czuję. Ale gdy nadeszło popołudnie, zniknięcie Lauren nadal mnie prześladowało. Wkrótce po drugiej wyszedłem z domu, wjechałem swoim starym seville na Sunset, skierowałem się na wschód przez Beverly Hills do instalacji wesołomiasteczkowej kolejki, która wieńczyła La Cienega.

Wjechawszy w Trzecią, zaraz za Centrum Beverly, skręciłem w Szóstą na Crescent Heights i przejechałem obok smolistych bagien z Muzeum George’a C.Page’a. Gipsowe mastodonty stawały dęba, a gromady szkolnych wycieczek gapiły się na nie. Codziennie wydobywają tam jakieś kości. Jedna z największych atrakcji turystycznych Los Angeles, to w istocie gigantyczny cmentarz.

Mieszkanie Lauren na Hauser znajdowało się wpół drogi między Szóstą i Wilshire, w sześciopiętrowym pudełkowatym domu z rdzawą elewacją, który był na tyle stary, że miał zewnętrzne schody przeciwpożarowe. Po betonowym chodniku dotarłem do szklanych drzwi z żelazną kratą. Przez szybę widać było słabo oświetloną klatkę wyłożoną ciemnym dywanem. Podpis na domofonie mówił, że TEAGUE/SALANDER mieszkają pod czwórką.

Nacisnąłem odpowiedni przycisk. Ku memu zaskoczeniu, ktoś natychmiast otworzył. Klatka schodowa pachniała proszkiem do prania i gulaszem. Dywan ze starożytnej wełny – różowawe liście na błotnistobrązowym tle, kiedyś bardzo drogi, teraz był wytarty i zadeptany. Mahoniowe drzwi zostały ponownie pomalowane i pociągnięte zbyt grubą warstwą lakieru. Zza żadnych z nich nie dobiegała muzyka ani odgłosy rozmowy. Terakotowe poobijane schody w tyle budynku zaprowadziły mnie na górę.

Mieszkanie numer cztery znajdowało się od strony ulicy. Zapukałem i nim zdążyłem opuścić rękę, drzwi się otworzyły. Wyjrzał zza nich młody mężczyzna, trzymający kawałek białej szmatki.

Metr siedemdziesiąt, sześćdziesiąt kilo, jasnowłosy, drobny, ubrany w białą podkoszulkę bez rękawów, bardzo niebieskie dżinsy z czarnym skórzanym paskiem i wysoko sznurowane, ciężkie, czarne buty. Z przedniej kieszeni spodni zwieszał się solidny srebrny łańcuch.

– O, myślałem, że to… – powiedział dźwięcznym, wysokim głosem.

– …ktoś inny – dokończyłem. – Przepraszam, jeśli w czymś przeszkodziłem. Nazywam się Alex Delaware.

W piwnych oczach malowało się zaskoczenie. Jego brązowo-żółte włosy były obcięte na krótkiego jeża. Ciało pozbawione tłuszczu, ale nie umięśnione, tylko żylaste. W prawym uchu niewielki złoty kolczyk. Czarno-niebieski kunsztowny tatuaż z napisem „Nie Panikuj!” na lewym ramieniu. Prawy biceps okalała cierniowa opaska wytatuowana w tych samych barwach. Wyglądało na to, że był mniej więcej w wieku Lauren. Miał okrągłą, gładką twarz, różowe policzki i uniesione brwi rozpieszczonego dziecka. Kiedy mierzył mnie wzrokiem z góry do dołu, zaskoczenie ustąpiło podejrzliwości. Ścisnął mocno białą ścierkę, odchylił do tyłu głowę.

– Jestem dawnym znajomym Lauren – powiedziałem. – Jednym z jej lekarzy, ściślej mówiąc. Jej matka zadzwoniła do mnie zaniepokojona, że Lauren nie ma od tygodnia.

– Jeden z lekarzy? A… tenpsycholog. Tak, mówiła mi o panu. Nazywa się pan jak któryś ze stanów… Czy jest pan indianinem?

– Raczej mieszańcem.

Uśmiechnął się, pociągnął za srebrny łańcuch i wyjął z kieszeni zegarek wielkości talerza.

– Jezu, za dwadzieścia trzecia! – Potarł ręką oko. – Zdrzemnąłem się, usłyszałem dzwonek, zerwałem się, myślałem, że jest za dwadzieścia czwarta.

– Przepraszam, że pana obudziłem.

Machnął ściereczką.

– Proszę nie przepraszać. Wyświadczył mi pan właściwie przysługę. Stary… przyjaciel ma do mnie wpaść. Potrzebuję czasu, żeby się ogarnąć. Ale dlaczego właściwie rozmawiamy w korytarzu? – Kościste ramię wyciągnęło się w moim kierunku. Żelazny uścisk ręki. – Jestem Andrew Salander – powiedział, przeciągając drugą sylabę. – Mieszkam z Lauren.

Otworzył drzwi na oścież, odsunął się na bok i wprowadził mnie do dużego salonu z wysokim obelkowanym sufitem. Okna zasłaniały ciężkie rubinowo-złote zasłony, nie wpuszczając do środka światła. Uderzył mnie bukiet aromatów: woda kolońska, kadzidełka, ledwo wyczuwalny zapach sadzonych jajek.

– Niech stanie się światłość – powiedział Andrew Salander, odsuwając zasłony. Nad dachami budynków po drugiej stronie ulicy unosił się miejski smog. Światło oświetliło cytrynowe ściany ze złoceniami. Belkowanie było także złocone. Francuskie sztychy, ckliwe stare krajobrazy w zniszczonych ramach i wystrzępione hafty porozwieszane na ścianach współistniały w przedziwnej harmonii. Przeładowany art deco, sztuką wiktoriańską i nowoczesnymi meblami z cylindrycznymi nóżkami pokój, stwarzał nastrój intymności. Bliższe spojrzenie pozwalało stwierdzić, że rzeczy te pochodzą ze sklepów ze starociami.

Salander powiedział:

– Więc pani A. dzwoniła do pana. Do mnie też. Codziennie przez ostatnie trzy dni. Na początku myślałem, że przechodzi menopauzę. Ale minęło już ponad sześć dni i sam zaczynam się niepokoić o Lo.

Ściągnął wytartą jedwabną narzutę z oliwkowej, aksamitnej otomany.

– Proszę usiąść. Przepraszam za nieład. Czy mogę zaoferować panu coś do picia?

– Nie, dziękuję. Do nieładu tu daleko.

– Niech pan da spokój. – Machnął ręką. – Ciągle pracujemy nad wystrojem. Z marnym skutkiem. – Lo i ja zaczęliśmy się tym zajmować, odkąd się wprowadziłem. Spędzamy niedziele w Rose Bowl Swap Meet, na Zachodniej Alei, od czasu do czasu udaje się nam coś znaleźć w La Brea. Problem polega na tym, że oboje nie mamy właściwie czasu, żeby się tym porządnie zająć. W każdym razie da się tu już mieszkać. Kiedy Lo mieszkała sama, ściany były zupełnie gołe. Myślałem, że jest jedną z tych osób bez zmysłu artystycznego. A tu okazało się, że ma wyśmienity gust. Tylko nie robiła z niego użytku.

– Jak długo mieszkacie razem?

– Sześć miesięcy – odparł. – Przedtem też mieszkałem w tym budynku, tylko na dole, pod dwójką. – Zmarszczył brwi, usiadł na otomanie ze sztucznego futra leoparda, skrzyżował nogi. – Już miałem się przeprowadzić… Potem sytuacja się zmieniła, jak to zwykle bywa, a właściciel wynajął moje mieszkanie komu innemu i nagle znalazłem się na bruku. Mieliśmy z Lo dobry kontakt – często gadaliśmy w pralni. Łatwo się z nią rozmawia. Kiedy się dowiedziała, że nie mam gdzie mieszkać, zaproponowała, żebym się do niej wprowadził. Na początku odmówiłem – nie lubię zdawać się na łaskę innych. Ale w końcu mnie przekonała, że dwie sypialnie to dla niej aż nadto i mógłbym się dołożyć do czynszu.

Czubkiem palca pogładził wyskubaną brew.

– Prawdę mówiąc, chciałem, żeby mnie przekonała. Samotność jest taka… mroczna. A Lo jest wspaniałą osobą, tylko teraz dokądś odleciała. Doktorze Delaware, czy mamy powody, żeby się martwić? Nie chcę się martwić, ale muszę przyznać, że mnie to gryzie.

– Czy Lauren zasugerowała w jakiś sposób, dokąd się wybiera?

– Nie, nie zabrała nawet samochodu. Stoi na parkingu za blokiem. Więc może rzeczywiście odleciała – dosłownie. Trudno ją nazwać autokarową dziewczyną. Pracuje jak demon; studiuje, prowadzi badania.

– Badania na uniwerku?

– Uhm.

– Na jaki temat?

– Nigdy mi nie mówiła, tylko twierdziła, że miała czas zjeść obiad między wykładami a badaniami. Myśli pan, że wyjechała w związku z pracą?

– Może – odparłem. – Nie wie pan, dla kogo pracowała?

Salander potrząsnął przecząco głową.

– Kumplujemy się i w ogóle, ale Lo chodzi swoimi drogami, a ja swoimi. Mamy inaczej ustawione zegary biologiczne. Ona jest rannym ptaszkiem, a ja nocnym markiem. Idealny układ: ona jest do rzeczy rano, kiedy jedzie na zajęcia, a ja – kiedy zbliża się czas mojej pracy. Kiedy się budzę, jej już zwykle nie ma. Dlatego zajęło mi parę dni, nim zorientowałem się, że nie spała w swoim łóżku. – Zaczął się niepewnie kręcić na otomanie. – Sypialnie to nasza prywatna przestrzeń, ale pani A. miała tak zaniepokojony głos, że zgodziłem się zajrzeć do pokoju Lo.

– Całkiem słusznie – powiedziałem.

– Mam nadzieję.

– Czym się pan zajmuje, panie Salander?

– Andrew. Miksturologią stosowaną. – Uśmiechnął się. – Jestem barmanem w Cloisters. To taki lokal w zachodnim Hollywood.

Milo i Rick czasami chadzali do Cloisters.

– Znam to miejsce.

Jego brwi podskoczyły jeszcze do góry.

– Naprawdę? To dlaczego nigdy tam pana nie widziałem?

– Wpadałem tam tylko przejazdem.

– A – powiedział. – Cóż, moje martini bombajskie to prawdziwe dzieło sztuki, powinien pan kiedyś skosztować. – Jego twarz spochmurniała. – Proszę posłuchać, Lauren nie ma, a ja tu gadam. – Nie, panie doktorze, nie wiem, gdzie się mogła wybrać. Ale nie panikowałem, dopóki nie zadzwoniła pani A. Lauren wyjeżdża od czasu do czasu.

– Na tydzień?

Zmarszczył brwi.

– Nie, na jedną, dwie noce. W czasie weekendu.

– Jak często?

– Co dwa miesiące, co sześć tygodni, nie potrafię dokładnie powiedzieć.

– Dokąd wyjeżdżała?

– Któregoś razu powiedziała, że była na plaży. W Malibu.

– Sama?

Pokiwał głową.

– Mówiła, że wynajęła pokój w motelu, potrzebowała trochę czasu, żeby się odstresować, a dźwięki oceanu ją uspokajają. Jeśli chodzi o pozostałe wypady, to nic nie wiem.

– Czy zabierała zwykle na takie wycieczki swój samochód?

– Tak, zawsze… Więc ten raz jest inny? – Rozmasował ręką cierniowy tatuaż, krzywiąc się, jakby rysunek był nowy, a ból jeszcze świeży. – Czy sądzi pan, że stało się coś złego?

– Nie mam dość informacji, żeby cokolwiek sądzić. Ale pani Abbot chyba się martwić.

– Może pani A. przesadza. Matki zwykle przesadzają.

– Czy widział ją pan?

– Tylko raz, jakiś czas temu. Minęły może dwa, trzy miesiące. Przyszła zabrać Lo na obiad i trochę rozmawialiśmy, kiedy Lo się szykowała. Wydała mi się dość miła, chociaż raczej passé, jeśli wolno tak powiedzieć. Starannie dobrany kostium, ale trochę się już sypie. Wyglądała, jakby została wycięta z magazynu z lat pięćdziesiątych. Jak ktoś, kto jeździ chryslerem imperialem z wszystkimi szykanami i tylnym siedzeniem wypełnionym zakupami z Bullocks Wilshire.

– Konserwatywna – podrzuciłem.