Cicha wspólniczka - Jonathan Kellerman - E-Book

Cicha wspólniczka E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!Czy warto odnawiać znajomość z byłą kochanką, która bez słowa wyjaśnienia zostawiła cię nagle dziesięć lat temu?Alex Delaware spotyka na przyjęciu dawną partnerkę Sharon Ransom, atrakcyjną dr psychologii, z którą rozstał się w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Ku zadowoleniu Alexa ponętna Sharon pragnie odnowić z nim znajomość, desperacko prosząc go o pomoc. Następnego dnia okazuje się, że Sharon popełniła samobójstwo... Zrozpaczony Delaware rozpoczyna prywatne śledztwo, próbując ustalić, co kryło się za perwersyjnym zachowaniem Sharon i kto jest związany z jej pozorowanym samobójstwem. Jeśli lubisz złożone, przejmujące thrillery o głęboko skrywanych sekretach rodzinnych, ta intrygująca opowieść o morderstwie i manipulacji na pewno ci się spodoba.Oto czwarty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. SILENT PARTNER, Copyright © 1989 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 520

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Cicha wspólniczka

Przekład Urszula Gutowska

Saga

Cicha wspólniczka

 

Tytuł oryginału Silent Partner

 

Język oryginału angielski

SILENT PARTNER, Copyright © 1989 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1989, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540923 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Gdyby bogacze mogli opłacać biedaków,

by umierali za nich,

biedakom całkiem nieźle by się żyło.

Nigdy nie znosiłem przyjęć i zazwyczaj nie uczestniczyłbym w owej sobotniej imprezie.

Ale w moim życiu panował chaos. Odstąpiłem od wyznawanych zasad. I poszedłem, wdepnąłem w ten koszmar.

W czwartek rano byłem solidnym lekarzem skupionym na pacjentach, zawsze uważającym, by nie przenosić na nich własnych humorów.

Nie spuszczałem chłopca z oczu.

Nie doszedł jeszcze do etapu ukręcania główek lalkom. Obserwowałem, jak doprowadził do nieuchronnego czołowego zderzenia dwóch samochodów.

– Buch!

Głośny dźwięk metalu zagłuszył szmer kamery. Chłopiec odrzucił samochodziki, jakby parzyły mu palce. Jeden wylądował na dachu i wyglądał jak żółw leżący na wznak. Chłopiec wskazał nań palcem, a potem spojrzał na mnie pytająco.

Skinąłem głową, więc chwycił oba pojazdy. Przekładał je z rączki do rączki, wpatrywał się w maleńkie podwozia, obracał koła, buczał, naśladując odgłos pracującego silnika.

– Uuu-uuu – buch!

Miał więcej niż dwa lata – duży i silny jak na swój wiek, poruszał się w sposób, który zapowiadał sylwetkę atlety. Włoski blond, buzia jak u mopsa, oczki jak rodzynki – kojarzyło mi się to nieodmiennie z bałwanem – nosek obsypany piegami, pyzate policzki. Każdy prawdziwy Amerykanin byłby dumny z takiego synka.

Rdzawa plama krwi z ciała jego ojca widniała na jednym z poboczy centralnej autostrady Ventura.

– Babach...

Po sześciu seansach zrobił nikłe postępy w sztuce mówienia. Zastanawiałem się nad tym, zastanawiał mnie również jakiś tępy wyraz jego oczu.

Następna kraksa wydarzyła się nagle i była znacznie groźniejsza w skutkach. Chłopiec działał z coraz większą determinacją. Niebawem przyjdzie czas na lalki.

Siedząca w kącie pokoju matka uniosła brwi. Przez dziesięć minut czytała wciąż tę samą stronę książki pod tytułem „Dąż do sukcesu”. Jej napięta sylwetka i sposób bycia zadawały kłam pozornemu spokojowi. Siedziała na krześle sztywno wyprostowana, drapała się po głowie, poruszała dłońmi w ciemnych włosach jakby przewijała przędzę. Stopą wybijała nieprzerwanie czterotaktowy rytm, który ożywiał jej nieruchomą nagą, białą łydkę i znikał pod rąbkiem letniej sukni.

Gdy doszło do trzeciej kraksy, drgnęła. Położyła książkę na kolanach i spojrzała na mnie mrugając powiekami. Szybko przemijająca uroda – pomyślałem. Była z rodzaju kobiet, które rozkwitają w szkole średniej, a potem szybko więdną. Uśmiechnąłem się. Błyskawicznie opuściła głowę i wróciła do lektury.

– Babach! – wymamrotał chłopiec, wziął samochodziki w obie dłonie, stuknął nimi o siebie jak cymbałkami i cisnął na ziemię. Potoczyły się po dywanie w różnych kierunkach. Oddychając ciężko, chłopiec ruszył za nimi drobnym kroczkiem.

– Buch! – Podniósł samochodziki i z całych sił rzucił je na ziemię. – Babach!

Powtarzał to jeszcze kilka razy, po czym nagle odepchnął samochodziki na bok i z błyskiem w oku zaczął czegoś szukać po całym pokoju. Szukał lalek, choć zawsze trzymałem je w jednym miejscu.

Problem z pamięcią albo niezgoda na coś. Gdy ma się do czynienia z dwulatkiem, można tylko wyciągać wnioski.

To właśnie oświadczyłem Malowi Worthy, gdy opowiedział mi o wszystkim i poprosił o konsultację.

 

– Nie licz na niezbite dowody.

– Nie mam takiego zamiaru, Alex. Daj mi tylko jakieś dane, żebym mógł w swojej pracy na czymś się oprzeć.

– A co z matką?

– Jak się domyślasz, jest kompletnie skołowana.

– Ktoś się nią zajmuje?

– Na razie nikt. Chciałem jej kogoś przysłać, ale odmówiła. Pracuj nad Darrenem, a jeśli przy okazji uda się trochę pomóc matce, nie będę miał nic przeciwko temu. Bóg świadkiem, jak bardzo tego potrzebuje – że też coś takiego przydarzyło się komuś w jej wieku.

– Jak właściwie doszło do tego, że zajmujesz się tą sprawą?

– Drugie małżeństwo. Ojciec był moją „złotą rączką”. Załatwiłem mu rozwód gratis. Ona była tą drugą kobietą i mnie lubiła. Na początku zajmowałem się takimi sprawami. Cieszę się, że teraz do tego wróciłem. Powiedz mi, jak ci idzie z małym?

– Miałem do czynienia z jeszcze młodszymi dzieciakami. Jak on się wysławia?

– Nigdy nie słyszałem, by mówił. Ona twierdzi, że przed wypadkiem składał do kupy kilka słów, ale nie sądzę, by ciułali forsę do Kalifornijskiej Szkoły Technicznej. Jeśli dowiedziesz upośledzenie inteligencji jako skutek urazu, będzie można to wymienić na dolary.

– Mal...

– Roześmiał się do słuchawki.

– Wiem, wiem, proszę mi wybaczyć, doktorze... Konserwatywny. Ja też jestem jak najdalszy od...

– Miło się z tobą gadało, Mal. Niech matka zadzwoni do mnie i poda termin spotkania.

– ...od wywierania nacisku na biegłego. Ale gdy dokonasz głębszej analizy sytuacji, to z pewnością szybko zrozumiesz, co ją czeka: samotne wychowywanie dziecka, bez perspektyw, bez pieniędzy... I żyj tu, człowieku, z takimi wspomnieniami. Mam zdjęcia z wypadku – prawie straciłem przez to ochotę na lunch... Widzę tu wiele niejasności, Alex, które należy wyświetlić.

 

– Buch!

Znalazł lalki. Trzej mężczyźni, kobieta i chłopiec. Małe, zrobione z miękkiego plastiku – różowe, o delikatnych szczerych buziach, anatomicznie bez zarzutu, kończyny ruchome. Potem jeszcze dwa samochodziki, większe od tamtych – jeden czerwony, drugi niebieski. W niebieskim na tylnym siedzeniu przymocowano miniaturowy dziecięcy fotelik.

Ustawiłem kamerę, kierując jej oko na stół, i usiadłem na podłodze przy chłopcu.

Sięgnął po niebieski samochodzik i zgodnie z logiką porozsadzał w nim lalki: kierowca przy kółku, obok drugi mężczyzna, za kierowcą na tylnym siedzeniu kobieta, dziecko obok, w foteliku. Czerwony samochód pozostał pusty. Jedna lalka rodzaju męskiego wciąż leżała na stole.

Chłopiec klasnął w dłonie, pociągnął noskiem. Trzymając niebieski samochodzik w wyprostowanej lewej ręce, patrzył w bok.

Poklepałem go po ramieniu.

– W porządku, Darren.

Nabrał powietrza, wypuścił je, wziął do ręki czerwony samochodzik i oba postawił na podłodze, w odległości dwóch stóp, jeden naprzeciw drugiego. Znowu głęboki wdech, nadął policzki, wrzasnął przenikliwie i z całej siły pchnął pojazdy na siebie.

Pasażer oraz kobieta wylądowali na dywanie, dziecko ugrzęzło w foteliku, główką do dołu.

Uwagę chłopca przykuł kierowca – leżał w poprzek siedzenia, z nogą zablokowaną kierownicą, co uniemożliwiało mu ucieczkę. Ciężko dysząc, chłopiec usiłował uwolnić nogę kierowcy. Ciągnął, szarpał, prychał ze złości, ale w końcu się udało. Potem wyrwał nogę z tułowia kierowcy; przyglądał się chwilę uważnie plastikowej twarzy, i ukręcił lalce głowę. Tak okaleczonego posadził obok dziecka.

Usłyszałem ciężkie westchnienie i odwróciłem się w kierunku skąd dobiegało. Denise Burkhalter ukryła twarz za książką.

Nie zważając na jej reakcję, chłopiec upuścił bezgłowy tułów na podłogę, podniósł natomiast lalkę rodzaju żeńskiego, przytulił ją i odłożył. Znów sięgnął po lalki męskie – bezgłowego kierowcę i pasażera z przedniego siedzenia. Uniósł je wysoko nad głowę i rzucił nimi o ścianę, patrzył jak walą w mur i spadają.

Spojrzał na dziecko uwięzione w foteliku i po chwili oderwał mu główkę. Obrócił ją kilkakrotnie w rączce, po czym odrzucił w kąt.

Skierował się teraz ku mężczyźnie, który nie poniósł szwanku w katastrofie – kierowcy drugiego samochodzika – zrobił następny krok, znieruchomiał na chwilę i zawrócił.

W pokoju panowała cisza, słychać było tylko szum pracującej kamery. Szelest przewracanej strony. Chłopiec stał chwilę nieruchomo i nagle się zaktywizował – wpadł w taki szał, że zelektryzował cały pokój.

Chichocąc miotał się to w tę, to w drugą stronę, wykręcał sobie rączki, wymachiwał ramionkami, pluł, charczał. Biegał z jednego końca pokoju w drugi, kopał półki z książkami, krzesła i biurko, porysował boazerię, podrapał ściany, zostawiając na tynku brudne smugi. Śmiech jego osiągnął najwyższe tony, zanim przeszedł w bulgoczące gardłowe wycie; wreszcie z oczu dziecka trysnął strumień łez. Chłopiec rzucił się na podłogę, a potem skulił w pozycji embrionalnej i tak został cicho ssąc kciuk.

Jego matka siedziała dalej – nieruchoma, z nosem w książce.

Podszedłem do chłopca – przygarnąłem go, utuliłem w ramionach.

Był spięty i wciąż ssał kciuk. Trzymałem go w objęciach, mówiłem, że wszystko jest okay, że dobry chłopiec... Otworzył na chwilę oczy. Pachnący mlekiem oddech mieszał się z wonią dziecięcego potu.

– Chcesz do mamusi?

A ona wciąż trwała nieruchoma, w tej samej pozycji. Powiedziałem:

– Denise. – Cisza. Powtórzyłem jej imię.

Schowała książkę do torby, zarzuciła ją na ramię, wstała i zabrała chłopca.

Wyszliśmy z gabinetu i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Zanim doszliśmy do drzwi, on już spał. Otworzyłem drzwi. Wdarło się do środka chłodne powietrze. Łagodny początek lata – zapowiedź upałów. Z dala dobiegał szum silnika kosiarki.

– Masz do mnie jakieś pytania, Denise?

– Nie.

– Jak spał w tym tygodniu?

– Bez zmian.

– Sześć czy siedem koszmarów sennych?

– Mniej więcej. Nie liczyłam. A powinnam?

– Pomogłoby mi to w diagnozie ogólnego stanu chłopca.

Brak odpowiedzi.

– Prawnikom wystarczy tyle, ile mam – powiedziałem. – Zebrałem dla Worthy’ego sporo informacji. Ale Darren wciąż się szamoce – nic dziwnego... po takich przeżyciach.

Brak odpowiedzi.

– Przebył długą drogę – ciągnąłem. – Lecz wciąż nie jest w stanie wyjść z roli... tego drugiego kierowcy. Pełno w nim lęku, złości. Trzeba mu pomóc wyrzucić to z siebie. Chciałbym go jeszcze parę razy zobaczyć.

Spojrzała w sufit.

– Te lalki.

– Wiem, trudno to znieść.

Przygryzła wargę.

– To mu bardzo pomaga, Denise. Następnym razem możesz zostać w drugim pokoju.

– Mam daleko do ciebie – powiedziała.

– Zły dojazd?

– Góry i doły.

– Ile ta podróż zabiera ci czasu?

– Godzinę i trzy kwadranse.

– Z Tujunga do Beverly Glen. Czterdzieści minut autostradą. Jeśli jedziesz autostradą...

– Duży tu ruch na ulicach?

– No tak. I dużo zakrętów.

– Wiem. Czasami, gdy...

Nagle się odwróciła.

– Dlaczego mieszkasz w takim miejscu? Jeśli zależy ci na ludziach, to dlaczego sam stwarzasz im takie cholerne trudności?

Chwilę milczałem.

– Rozumiem, Denise. Jeśli wolałabyś spotkać się u pana Worthy’ego...

– Ojej, zapomnij o tym! – I drzwi się za nią zamknęły.

Obserwowałem ją, jak z synem na ręku schodziła po schodach. Uginała się pod ciężarem dziecka, kołysząc się z boku na bok jak kaczka. Widząc tę jej nieporadność, powinienem pospieszyć z pomocą. Zamiast tego stałem i przyglądałem się jej zmaganiom. W końcu dotarła do wypożyczonego samochodu, z widocznym wysiłkiem otworzyła drzwi jedną ręką. Pochyliła się, upychając bezwładne ciałko Darrena na tylnym siedzeniu. Zatrzasnęła drzwi, obeszła wóz i wsiadła od strony kierowcy.

Włożyła kluczyk do stacyjki i chwilę siedziała nieruchomo, z głową opuszczoną na kierownicę. Dopiero po chwili uruchomiła silnik.

 

Wróciłem do gabinetu i wyłączyłem kamerę. Wyjąłem kasetę, opisałem ją i przystąpiłem do sporządzania raportu; pracowałem powoli, z większą niż zazwyczaj precyzją.

Starałem się przewidzieć nieuchronność wydarzeń.

Po paru godzinach skończyłem. Nareszcie poczułem się zwolniony z roli udzielającego pomocy, stałem się znów kimś, kto tej pomocy potrzebuje. Czułem się jak sparaliżowany, jakby zawisło nade mną jakieś fatum.

Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Robin, ale pomyślałem, że lepiej nie. Nasza ostatnia rozmowa była żartobliwą, uprzejmą wymianą zdań, po której pozostała tylko głęboka uraza i gniew.

– ...wolność, perspektywa, sądziłem, że mamy to już za sobą.

– Nigdy nie mamy za sobą wolności, Alex.

– Wiesz przecież, co przez to rozumiem.

– Nie, nie wiem.

– Usiłuję po prostu dociec, o co ci chodzi, Robin.

– Tłumaczyłam ci to już setki razy. Co jeszcze mogę dodać?

– Jeżeli chodzi ci o dystans, to dzieli nas dwieście mil. Masz uczucie niespełnienia?

– Nie o to chodzi.

– Więc o co!

– Przestań, Alex, proszę cię.

– Co mam przestać? Mam nie dociekać przyczyny?

– Przestań mnie przesłuchiwać. I nie mów do mnie takim tonem.

– A jakim? Skoro tydzień wydłuża się w miesiąc. Do czego to zmierza?

– Chciałabym... móc ci na to odpowiedzieć.

– Straszne... Wieczna huśtawka. I na czym polega ten mój największy grzech? Za bardzo się zaangażowałem? Okay. To można zmienić. Wierz mi, potrafię być zimny jak głaz. To łatwe, zwłaszcza w moim zawodzie. Ale jeśli zniknę ci z oczu, to gotów jestem się założyć, że oskarżysz mnie o męską obojętność.

– Dość tego, Alex! Całą noc spędziłam przy Aaronie. Nie mogę teraz tego znieść.

– Czego nie możesz znieść?

– Tych twoich słów. Po prostu mnie ranisz.

– Jak można bez słów wyjaśnić sytuację?

– W tej chwili nie musimy niczego wyjaśniać, dajmy sobie spokój. Do widzenia.

– Robin...

– Powiedziałam do widzenia. Proszę cię. Nie chcę odkładać słuchawki.

– To nie odkładaj.

Cisza.

– Do widzenia, Robin.

– Do widzenia. Wciąż cię kocham.

Szewc bez butów chodzi.

Słowa uwięzły mi w gardle.

 

Mój nastrój przygnębienia wciąż się pogłębiał, czułem się zdruzgotany.

Gdybym miał z kim porozmawiać...

Lista moich powierników jest cholernie krótka.

Na pierwszym miejscu Robin.

Potem Milo.

Wyjechał na ryby z Rickiem, do Sierras.

Ale nawet gdyby był gdzieś blisko, i tak nie wypłakałbym mu się w kamizelkę.

Przez wszystkie te lata nasza przyjaźń toczyła się pewnym ustalonym nurtem. Przy piwie i precelkach rozmawialiśmy o morderstwach, obłędzie. Z pewnością siebie antropologów obserwujących stado pawianów analizowaliśmy ludzkie losy.

Czasem za dużo już było tych okropności i Milo zaczynał kląć, a ja słuchałem. A gdy przebrał miarę w piciu, przywoływałem go do porządku, podawałem pomocną dłoń.

Gliniarz-oferma, mięczak. Wolałbym nie być w jego skórze.

 

Na stole w jadalni czekał na mnie plik listów. Niechętnie je zazwyczaj otwierałem w obawie przed tanią reklamą, kuponami, ofertami niezliczonych firm mamiących szybkim sukcesem i zyskiem. Choć tego właśnie potrzebowałem – błahych drobiazgów, by uciec przed groźbą introspekcji.

Zaniosłem stertę listów do sypialni, przysunąłem do łóżka kosz na śmieci, usiadłem i zacząłem je przeglądać. Moje oko spoczęło na ciemnożółtej kopercie. Gruby, dobry gatunkowo papier, adres zwrotny Holmby Hills, tłoczony srebrny napis na odwrocie.

Za wysokie progi... Elity schodzą do maluczkich... Odwróciłem kopertę spodziewając się wydruku komputerowego i ujrzałem swoje nazwisko i adres wykaligrafowane srebrnymi literami. Ktoś się musiał porządnie napracować, by uzyskać taki efekt.

Spojrzałem na pieczątkę na znaczku – wysłany dziesięć dni temu. Rozciąłem kopertę i zobaczyłem zaproszenie na ciemnożółtym kartoniku, w srebrnej otoczce, starannie wykaligrafowane:

„Drogi Doktorze Delaware,

zapraszam Pana serdecznie na garden-party, w którym wezmą udział znakomici wychowankowie oraz profesorowie naszego uniwersytetu.

Doktor Paul Peter Kruse

Fundacja Blalock

Profesor psychologii i nauk o rozwoju ludzkości Uroczystość odbędzie się z okazji mianowania Profesora na dziekana wydziału psychologii.

Sobota, trzynastego czerwca 1987 roku, godzina czwarta po południu.

Skylark

La Mar Road

Los Angeles, California 900 77”

Kruse jako dziekan! Ciepły fotelik, godziwa nagroda za wyjątkową erudycję.

Bez sensu. Był raczej miernotą. I choć przez całe lata nie miałem z nim do czynienia, nie sądzę, by mógł stać się człowiekiem godnym szacunku.

Gdy go znałem, był felietonistą udzielającym porad pospólstwu i ulubieńcem cyklicznych talk-show, posługującym się sztuczkami rodem z Beverly Hills, repertuarem truizmów wygłaszanych pseudonaukowym żargonem.

Jego felietony ukazywały się raz na miesiąc w rozprowadzanym w supermarketach kobiecym magazynie – był to rodzaj ulotki reklamowej, w której podaje się ostatnie rewelacje na temat diety-cud, a zaraz potem przepisy na tort czekoladowy, napomnienia, by „zawsze być sobą”, testy oceniające sprawność seksualną, które bezbłędnie wywołują u czytelników kompleks niższości.

Uhonorowany profesor pozorujący „uczoność”. Jego dorobek stanowiło jakieś dziełko na temat seksualizmu człowieka, o którym to utworze nawet nikt nigdy słowem nie wspomniał.

Tyle że nie wymagano od niego prac o charakterze ściśle akademickim, bo nie był etatowym pracownikiem wydziału, tylko współpracownikiem kliniki. Jeden z wielu praktykujących lekarzy zabiegających o szlify akademickie.

Miał prawo do wykładów. Mówił zwykle o hipnozie i manipulacyjnej formie psychoterapii, co nazywał „dynamiką wzajemnego oddziaływania” – opiekował się studentami przed absolutorium i udzielał im pomocy lekarskiej.

I raptem profesor. Nie do wiary.

Pamiętam, kiedy po raz ostatni widziałem Kruse’a – jakieś dwa lata temu. Minęliśmy się w campusie – ja udawałem, że go nie zauważyłem, on zresztą też.

Szedł w stronę gmachu wydziału psychologii – tweedowy garnitur, łatki skórzane na łokciach, zapach dzikiej róży, po lewicy i prawicy młode studentki. Krocząc trochę zadumany, czyhał tylko na każde przelotne dotknięcie.

Patrzyłem na tę srebrną pisaninę. Zaproszenie na koktajl ku czci szefa.

Ma to prawdopodobnie jakiś związek z klientelą Holmby Hills, ale – tak czy owak – to mianowanie nie mieści mi się w głowie.

Jeszcze raz sprawdziłem datę uroczystości – za dwa dni – i znów przeczytałem adres wpisany po formule zaproszenia. Skylark. Skowronek. Bogacze mają zwyczaj nazywać swoje posesje, jakby to były dzieci...

La Mar, bez numeru. Czytaj: władamy wszystkim, łącznie z ludźmi.

Wyobraziłem sobie, co będzie się tam działo za dwa dni. Opasłe samochody, cienkie drinki i nużące słowne przepychanki wśród dolarowozielonych trawników.

To nie dla mnie. Wrzuciłem zaproszenie do kosza i zapomniałem o panu Kruse. I o dawnych czasach.

Ale nie na długo.

Kiepsko spałem i w piątek rano obudziłem się o wschodzie słońca. Nie miałem umówionych pacjentów, więc zająłem się pracą organizacyjną: wysłałem Malowi taśmę wideo z Darrenem, skończyłem pisanie raportów, zapłaciłem rachunki na poczcie, nakarmiłem rybki i oczyściłem im ocean, wysprzątałem dom, aż wszystko lśniło. Zajęło mi to czas do południa – potem mogłem już tylko pławić się we własnych smutkach.

Nie miałem apetytu, wyszedłem więc, żeby sobie pobiegać, ale nie dałem rady z oddechem i po przebiegnięciu mili zrezygnowałem. W domu jednym haustem wypiłem piwo i rozbolała mnie przepona, więc jeszcze jedna puszka, a potem cały karton zabrałem ze sobą do sypialni. Siedziałem w samej bieliźnie i gapiłem się w telewizor. Opera mydlana. Ludzie, których spotykają same nieszczęścia. Gry telewizyjne: tym razem przeciętne typy.

Błądziłem myślami gdzieś daleko. Spojrzałem na telefon, sięgnąłem po słuchawkę. Odłożyłem ją z powrotem na widełki.

Szewc bez butów...

 

Z początku myślałem, że ma to związek z pracą – z odrzuceniem świata wielkiej techniki na rzecz stłamszonego, kiepsko wynagradzanego życia rzemieślnika.

Muzycy tokijscy zaproponowali Robin, by kilka z jej gitar wprowadzić do masowej produkcji. Ma przygotować szczegółowy opis, a armia komputerów zrobi resztę.

Załatwili jej przelot do Tokio pierwszą klasą, ulokowali w apartamencie hotelu Okura, kłaniali się bez końca, prawili grzeczności, a potem wysłali do domu obładowaną kosztownymi podarunkami, arkuszami umów wydrukowanych na ryżowym papierze, obietnicami...

Mimo tych wszystkich zabiegów odesłała umowy nie podając nawet przyczyny, choć osobiście podejrzewałem, że chodzi w tym wypadku o jej korzenie. Była jedyną córką bezwzględnego perfekcjonisty, producenta mebli ogromnie szanującego rzemiosło, oraz eks-aktoreczki, która gorzkniała grając Betty Crocker i nie była już zdolna, by szanować cokolwiek.

Nieodrodna córka i uczennica swego ojca pracą własnych rąk chciała nadać sens światu. Gdy żył, brnęła uparcie przez college, a po jego śmierci, na jego cześć, rzuciła naukę i zabrała się za meble. W końcu jednak uznała, że jej powołaniem jest lutnictwo, więc nadawała kształt i wystrój gitarom i mandolinom.

Dwa lata byliśmy kochankami, zanim zdecydowała się ze mną zamieszkać. Ale nawet wtedy nie zlikwidowała swojej pracowni w Venice. Po powrocie z Japonii coraz częściej tam uciekała. Gdy zapytałem ją o przyczynę, powiedziała, że musi nadrobić zaległości.

Zgodziłem się. Niewiele czasu spędzaliśmy wówczas razem. Dwoje upartych ludzi, walczących zaciekle o niezależność, żyjących w różnych światach, popadających niekiedy – czasem całkiem przypadkowo – w pełne dramatyzmu kolizje.

Lecz owe kolizje zdarzały się nam coraz rzadziej. Zaczęła nocować w swojej pracowni, jako powód podając zmęczenie; odrzucała moje propozycje, że będę po nią przyjeżdżał. Na szczęście byłem na tyle pochłonięty pracą, że udawało mi się o tym nie myśleć.

W wieku trzydziestu trzech lat, po przedawkowaniu ludzkich nieszczęść, odszedłem od zawodu psychologa dziecięcego i rozpocząłem wygodne życie, odcinając kupony z inwestycji, jaką poczyniłem nabywając nieruchomość w Południowej Kalifornii. W końcu jednak opanowała mnie tęsknota do pracy w klinice, choć długo się opierałem, by zaangażować się ponownie w długoterminową psychoterapię. Przyjąłem więc wyjście kompromisowe – zostałem konsultantem sądowym. Moja praca to ocena nadzorów prawnych, sprawy dziecięcych urazów... Niedawno uczestniczyłem w procesie, z którego dowiedziałem się trochę o genezie obłędu.

Dobra praca, która nie wymaga szczególnego zaangażowania, a jeśli już, to w stopniu minimalnym. Chirurgia psychologii. Lecz i to wystarczyło, żebym poczuł się jak uzdrowiciel.

Powielkanocny okres spokoju dał mi mnóstwo czasu – czasu spędzonego samotnie. Uświadomiłem sobie, jak bardzo nasze – moja i Robin – drogi się rozeszły, i zadałem sobie w duchu pytanie, czy odczuwam jakiś brak. Licząc na spontaniczny odruch, czekałem, aż ona się zjawi. Skoro się nie zjawiła, później, gdy przyszła, przyparłem ją do muru.

Zbyła mnie, zlekceważyła wszystkie moje wątpliwości i nagle przypomniała sobie, że zostawiła coś w pracowni, i poszła. Toteż coraz rzadziej ją widywałem. Moje telefony do Venice przyjmowała sekretarka automatyczna. Wpadanie bez uprzedzenia było absolutnie bezsensowne. Wszędzie kręcili się smętnoocy muzycy z pokiereszowanymi gitarami, nucący różne odmiany bluesa. Gdy udało mi się wreszcie zastać ją samą, słyszałem tylko zgrzyt piły lub tokarki, szum pistoletu ze sprayem, a to skutecznie eliminowało wszelką rozmowę.

Zacisnąłem zęby i wziąłem nogi za pas, powtarzając sobie w duchu, że muszę być cierpliwy. Bo przecież i ja byłem specjalistą od ładowania sobie na barki licznych obowiązków. Przez całą wiosnę przeprowadzałem analizy, pisałem raporty, świadczyłem w sądzie, orałem jak wół. Lunch z adwokatami, potem tkwienie w korkach ulicznych. Zarabiałem moc forsy, tylko że nie miałem z kim jej wydawać.

Zbliżało się lato, a my byliśmy już jak uprzejmi nieznajomi. Coś musiało się wydarzyć. I wydarzyło się, na początku maja.

Niedzielny, optymistyczny poranek. W sobotę pod wieczór przyszła do mnie po jakieś zapomniane szkice. Została na noc i kochała się ze mną z jakąś precyzyjną determinacją, która mnie przeraziła, ale lepszy rydz niż nic.

Obudziłem się i wyciągnąłem rękę w jej stronę, lecz natrafiłem na pustkę. Z saloniku dobiegały jakieś odgłosy. Zerwałem się na równe nogi – była już ubrana, torba na ramieniu, szła ku drzwiom wyjściowym.

– Cześć, dziecinko.

– Cześć, Alex.

– Wychodzisz już?

Skinęła głową.

– Skąd ten pośpiech?

– Mam dużo roboty.

– W niedzielę?

– Niedziela, poniedziałek, co to ma za znaczenie. – Położyła dłoń na klamce. – Zrobiłam sok, dzbanek jest w lodówce.

Podszedłem do niej, ująłem ją za przegub.

– Zostań trochę dłużej.

Uwolniła rękę.

– Naprawdę muszę iść.

– Przestań! Daj sobie trochę luzu.

– Luz nie jest mi do niczego potrzebny, Alex.

– Zostań chwilę, chcę porozmawiać.

– O czym?

– O nas.

– Co tu jest do mówienia?

Powiedziała to z wymuszonym spokojem, a we mnie miarka się przebrała. Długie miesiące frustracji zaowocowały kilkoma minutami płomiennego monologu.

Egoistka. Nawiedzona. Czy ona wie, jak czuje się człowiek, który żyje jak pustelnik? Czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie?

A potem zasypałem ją stertą moich zalet, przypomniałem jej wszystkie moje szlachetne porywy, wszystko, co dla niej uczyniłem od pierwszego dnia naszego związku.

Gdy moja mowa dobiegła końca, zdjęła z ramienia torebkę i usiadła na kanapie.

– Masz rację. Musimy porozmawiać. – Wyjrzała przez okno.

– Słucham – powiedziałem.

– Muszę zebrać myśli. Słowa to twoja specjalność. Pod tym względem nie mogę z tobą konkurować.

– Kto mówi o konkurencji? Po prostu porozmawiaj ze mną. Powiedz szczerze, co myślisz.

Potrząsnęła głową.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć, żeby cię nie urazić.

– Tym się nie przejmuj. Po prostu powiedz.

– A więc, szanowny doktorze... – I po chwili: – Przepraszam, ale to będzie przykre.

Czekałem.

Splotła dłonie, wyprostowała ręce i wyciągnęła je do przodu. – Rozejrzyj się po tym pokoju – meble, dzieła sztuki, nic się tu nie zmieniło, wszystko jest tak jak było, kiedy przyszłam do ciebie po raz pierwszy. Wspaniałe obrazy – masz świetny gust. Przez pięć lat byłam tu gościem.

– Jak możesz tak mówić? To twój dom.

Mruknęła coś, potrząsnęła głową i odwróciła się.

Starałem się przyjąć jej punkt widzenia, wskazałem na stół z sękami, oparty na krzyżaku.

– To jedyny mebel, który coś dla mnie znaczy. Bo ty go zrobiłaś!

Cisza.

– Powiedz słowo, a porąbię wszystko na kawałki. Zaczniemy od stołka. Razem.

Ukryła twarz w dłoniach i chwilę siedziała tak bez ruchu, w końcu spojrzała na mnie, ze łzami w oczach.

– Nie o to chodzi, Alex.

– Więc o co?

– O ciebie. O twoją osobowość. Dominującą. Przytłaczającą. Prawda wygląda tak, że nigdy ci nawet nie przyszło do głowy, żeby zapytać, czy może mam ochotę na coś innego, czy może tym razem to ja mam pomysł...

– Nie przypuszczałem, że to może mieć dla ciebie znaczenie.

– Nigdy ci o tym nie wspominałam, to fakt. Zawsze akceptowałam twoje decyzje, szłam krok w krok za tobą, dopasowywałam się do twoich poczynań. A tak naprawdę tkwiłam w kłamstwie, bo myślałam, że jestem kobietą silną i niezależną.

– Jesteś silna.

Roześmiała się z goryczą.

– Tata tak uważał. „Jesteś silną dziewczynką, piękną i silną”. Wściekał się na mnie, kiedy traciłam pewność siebie, krzyczał i powtarzał w kółko, że jestem inna niż wszystkie dziewczyny. Silniejsza. A dla niego siła to były ręce – jak twórczo je wykorzystywać... Gdy inne dziewczyny bawiły się lalkami Barbie, on mnie uczył, jak posługiwać się piłą mechaniczną. Palce miałam poobcierane do krwi. Skonstruowałam wspaniałą ukośnicę. Byłam silna. Długo pracowałam na taką opinię. Tymczasem teraz, gdy przeglądam się w lustrze, widzę zupełnie inną kobietę, kobietę, która jest przypisana do mężczyzny.

– Czy tokijska historia ma z tym jakiś związek?

– Po tokijskiej historii powiedziałam sobie: dość, i zaczęłam się zastanawiać, czego właściwie chcę; uświadomiłam sobie wtedy, jak daleko odeszłam od moich planów, jak bardzo byłam zawsze od kogoś uzależniona.

– Dziecinko, nigdy w niczym cię nie ograniczałem...

– Otóż to właśnie! Jestem dziecinka, cholerna dziecinka! Bezradna, gotowa w każdej chwili przyjąć opiekę doktora Alexa!

– Nigdy nie traktowałem cię jak pacjentki – rzekłem. – Przecież kocham cię, na litość boską!

– Miłość. Co to, do cholery, znaczy?

– Wiem, co znaczy dla mnie.

– Wobec tego jesteś lepszym człowiekiem niż ja, zgoda? I to jest problem. Doktor Doskonały. Ratownik dusz. Prezencja, mądrość, urok osobisty, pieniądze... i ci twoi pacjenci, dla których jesteś guru.

Wstała, przeszła kilka kroków tam i z powrotem.

– Niech to szlag, Alex. Kiedy cię poznałam, miałeś problemy – byłeś załamany, pełen niewiary w siebie. Ot, przeciętny facet i mogłam się o ciebie zatroszczyć. Pomogłam ci przez to przejść. Głównie dzięki mnie wyszedłeś z dołka, z całą pewnością.

– Tak, i wciąż jesteś mi potrzebna.

Uśmiechnęła się. – Nie, kochanie. Teraz jesteś doskonale ustawiony, wszystko gra. A ja już nic nie mam do roboty.

– Kompletny idiotyzm. Jestem nieszczęśliwy bez ciebie.

– Chwilowa reakcja. Poradzisz sobie.

– Uważasz mnie widocznie za płytkiego człowieka.

Przechadzając się, potrząsnęła głową.

– Mój Boże, gdy tak siebie słucham, dochodzę do wniosku, że wszystko sprowadza się do zazdrości. Głupiej, dziecinnej zazdrości. Podobnie myślałam o życiu popularnych gwiazd. Ale nic na to nie poradzę – jesteście tacy sami. Świetna organizacja, doskonała rutyna: trzy mile biegu, prysznic, trochę pracy, inkasowanie czeków, gra na gitarze, lektura magazynów. Pieprzysz mnie, gdy jestem w domu, i zadowolony zasypiasz. Kupujesz bilety na Hawaje – jedziemy na urlop. Pojawiasz się z koszem na piknik – jemy lunch. Taśma montażowa, Alex, a ty tylko naciskasz guziki. A historia tokijska uświadomiła mi, że to nie dla mnie. To bzdura, że takie życie jest wspaniałe. Gdybym na to poszła, zaopiekowałbyś się mną raz na zawsze, uczyniłbyś z mojego życia doskonały mechanizm, przesłodzone marzenie senne. Wiem, że mnóstwo kobiet wiele by dało za takie szczęście, ale nie ja.

Patrzyliśmy sobie w oczy. Czułem się głęboko dotknięty, odwróciłem wzrok.

– O Boże, zraniłam cię. Nie cierpię zadawać bólu...

– Nic z tych rzeczy. Mów dalej.

– To by było wszystko. Jesteś wspaniałym człowiekiem, Alex, ale życie z tobą zaczęło mnie przerażać. Czuję groźbę samounicestwienia. Wspomniałeś o małżeństwie. Gdybym wyszła za mąż, moja osobowość ucierpiałaby na tym jeszcze bardziej. Nasze dzieci widziałyby we mnie nudne, ospałe, zgorzkniałe babsko. A ich tatuś uosabiałby wielki świat, w którym dokonuje się bohaterskich wyczynów. Potrzebuję trochę czasu, Alex, dystansu. Żeby się w tym wszystkim połapać.

Ruszyła ku drzwiom.

– Muszę już iść.

– Masz tyle czasu, ile tylko chcesz – powiedziałem. – I właściwy dystans. Tylko mnie nie rzucaj.

Stała w progu wyraźnie poruszona. Podbiegła do mnie, pocałowała w czoło i zamknęła za sobą drzwi.

Po dwóch dniach, gdy wróciłem do domu, zastałem na stole kartkę:

Drogi Alexie!

Pojechałam do San Luis. Moja kuzynka Terry urodziła dziecko.

Chcę jej pomóc, wracam za tydzień.

Nie myśl o mnie z nienawiścią,

Twoja R. 

Jedna ze spraw, którą właśnie skończyłem, dotyczyła pięcioletniej dziewczynki; o opiekę nad nią trwała zaciekła, nie przebierająca w środkach walka między producentem filmowym i jego czwartą żoną.

Przez cztery lata jej rodzice, dopingowani przez adwokatów do kosztownej wojny, nie doszli do żadnego porozumienia. W końcu bezradny sędzia zwrócił się do mnie, bym wydał fachowe orzeczenie. Poddałem dziewczynkę badaniu i poradziłem sędziemu, żeby inny psycholog zajął się rodzicami.

Konsultant, którego zarekomendowałem, nazywał się Larry Daschoff i był moim dawnym kolegą; świetny diagnosta i uczciwy człowiek, za co bardzo go ceniłem. Przyjaźniliśmy się od lat, polecaliśmy wzajemnie swoje usługi, od czasu do czasu jedliśmy razem lunch bądź graliśmy w piłkę ręczną. Zaliczał się do kategorii przyjaciół dorywczych, toteż szczerze się zdziwiłem, gdy w piątek o dziesiątej wieczorem zadzwonił do mnie.

– Doktor Di? Czy doktor Di przy aparacie? – wykrzyknął jak zwykle radośnie. Jego głos zagłuszał potworny hałas – piski opon, strzały z telewizora połączone z jednostajnym wrzaskiem, jaki rozlega się na szkolnym boisku podczas przerwy.

– Cześć, Larry. Co się dzieje?

– Tylko tyle, że Brenda chłonie wiedzę w bibliotece prawniczej, a ja mam na głowie całą piątkę potworów.

– Rozkosze ojcostwa.

– O, tak. – Poziom hałasu wzrastał. Dobiegał przeraźliwy cienki pisk: – Tato, tato, tato!

– Chwileczkę, Alex. – Przesłonił dłonią słuchawkę, ale i tak słyszałem jego słowa: – Zaczekajcie, aż skończę. Nie, nie teraz! Jeśli ci dokucza, to trzymaj się od niego z daleka. Nie, nie teraz, Jeremy! Nie chcę o tym słyszeć. Rozmawiam przez telefon. Jeśli nie przestaniecie, to nie ma mowy o cieście kakaowym i za dwadzieścia minut pójdziecie do łóżka!

Podjął rozmowę:

– Ni stąd, ni zowąd stałem się fanem terapii szokowej. Niech szlag trafi Annę Freud i Brunona Bettelheima. Siedzieli w swoich gabinetach i pisali książki, a ktoś wychowywał ich dzieci. Czy staruszka Anna w ogóle miała dzieci? Chyba od zawsze była żoną tatusia. W każdym razie pierwsza rzecz, jaką zrobię w poniedziałek, to poślę po sześć strzykawek ze środkiem usypiającym dla bydła. Po jednej dla każdego bachora, a szósta dla mnie – za to, że zachęcałem Brendę, by wróciła do nauki. Jeżeli Robin wpadnie kiedyś do głowy taki twórczy pomysł, szybko zmień obiekt swoich pożądań.

– Nie omieszkam.

– Coś nie tak, Di?

– Jestem po prostu trochę zmęczony.

Był za dobrym psychologiem, by się nie domyślić, że coś ukrywam. I za dobrym psychologiem, by ciągnąć ten wątek.

– Czytałem twój raport na temat rodziny Featherbaugh i całkowicie się z tobą zgadzam. Czy przy takich rodzicach sieroctwo byłoby dla dziecka bardziej wskazane? Sprzeciwiłem się i orzekłem, że ustanowienie wspólnego nadzoru byłoby zdecydowanie mniejszym złem. Chcesz się założyć, czy są szanse, by się udało?

– Założyłbym się o coś wręcz przeciwnego.

– Nie opowiadaj. – Znowu mnie przeprosił. Krzyknął do któregoś dziecka, by wyłączyło telewizor. Bezskutecznie. – Ludzie są rozpaskudzeni, nie uważasz? I co z tą cudowną intuicją wyspecjalizowaną po trzynastu latach pracy jako badacz osobowości? Nikt już nie chce do niczego się przyłożyć. Bóg mi świadkiem, że nie urwałem się nawet na dzień, tak samo Brenda. Jeśli wytrzymaliśmy ze sobą przez te wszystkie lata, to inni też mogliby się postarać.

– Uważałem was zawsze za idealnie dobraną parę.

– Co rok to prorok. – Zachichotał. – My jak włoskie małżeństwa: mucho passione, mucho screamo, szaleństwo. Godzi się na mnie z powodu mojej perwersji seksualnej.

– Naprawdę?

– Naprawdę! – przedrzeźniał mnie. – Di, to zabrzmiało cholernie sucho, nijak się to ma do twoich błyskotliwych ripost. Naprawdę dobrze się czujesz?

– Świetnie, wierz mi.

– Skoro tak twierdzisz... Ale wracam do rzeczy. Dostałeś zaproszenie na wielką balangę do Kruse’a?

– Zdobi dno mojego kosza na śmieci. Błyskotliwa riposta?

– W żadnym wypadku. Nie zamierzasz iść?

– Chyba żartujesz, Larry.

– Bo ja wiem. Może być całkiem zabawnie, w stylu mondo bizarro. Człowiek zobaczy, jak żyją inni; stanie sobie z boku i tłumiąc burżuazyjną zawiść, będzie dociekał tego i owego...

Coś mi się przypomniało.

– Larry, czy ty nie byłeś przez krótki okres asystentem Kruse’a?

– Przez cały semestr! I zgadza się, stosowałem taktykę obronną. To nieciekawy facet. Na moje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że byłem wówczas załamany – właśnie się ożeniłem i zacząłem doktorat, toteż w połowie semestru cofnięto mi stypendium.

– Daj spokój, Larry, nie przesadzaj. Trafiło ci się z tą pracą. Całymi dniami oglądaliście wtedy świńskie filmy.

– Niesłusznie rozumujesz, Delaware. Badaliśmy granice seksualizmu człowieka. – Roześmiał się. – Teraz zresztą też całymi dniami oglądamy studentów ślęczących nad świńskimi filmami. Och, a co do tych frywolnych siedemdziesięciolatków – czy dzisiaj dałbyś sobie radę z tym problemem?

– Tragiczna strata dla nauki.

– Katastrofalna. Prawdę mówiąc, Di, było to jedno wielkie gówno. Kruse’owi uszło to na sucho, bo włożył w to forsę – prywatna fundacja; badanie wpływu pornografii na potencję seksualną.

– Doszedł do jakiegoś wniosku?

– Główna teza: filmy porno podniecają studentów college’u.

– Wiem to z własnego doświadczenia.

– Ty byłeś opóźniony.

– Czy on publikował?

– Gdzie? W „Penthouse”? Nie, wyniki swych badań prezentował w różnych talk-showach. Propagował porno jako zdrowe wyżycie się w seksie, i tak dalej, i tak dalej. Po czym, na początku lat osiemdziesiątych, kompletnie zmienił stanowisko. Przeanalizował uprzednio stawianą tezę. I zaczął głosić, że porno zachęca do stosowania przemocy wobec kobiet.

– Nasz nowy dziekan ma po prostu niezależny umysł.

– O, tak.

– Jakim cudem on się wdrapał na ten szczyt, Larry? Pracował przecież jako techniczny w niepełnym wymiarze godzin.

– Techniczny w niepełnym wymiarze godzin, ale jak ustawiony...

– Fundacja nazywa się Blalock?

– A, już wiesz. Stary mułła – stal, koleje – jedna z tych rodzin, do których zawsze płynie forsa gdzieś z zachodniego Mississipi.

– Co Kruse ma z nimi wspólnego?

– Podobno pani Blalock miała kłopoty z dzieckiem, a Kruse je leczył. Widocznie pomógł, bo mamusia od lat słała pieniądze do wydziału – pod warunkiem, że Kruse będzie nimi zarządzał. Awansowano go i dostawał wszystko, czego zapragnął. Ostatnie jego życzenie to dziekanat i voilà, stąd przyjęcie.

– Handel urzędem – powiedziałem. – Nie miałem pojęcia, że jest aż tak źle.

– I będzie coraz gorzej, Alex. Mam jeszcze te wykłady na temat terapii rodzinnej, więc dobrze wiem, że sytuacja finansowa wydziału jest kiepska. Pamiętasz, jak nawet najprostsze badania na nas zwalali, jak patrzyli z góry na wszystko, i prawie nic nie robili. Jak „Szczurek” Frazier zwykł powtarzać, że zwrot „ważne dla sprawy” jest nieprzyzwoity. Nikt nie chce dawać pieniędzy na badanie odbicia oka w wyłuszczonym homarze. A najważniejsze, że spada procent studentów zabiegających o stopień naukowy – zawód psychologa nie ma najwyższych notowań. Wszyscy teraz, nawet mój najstarszy syn, chcą prowadzić biznes – to da im zdrowie, szczęście i bogactwo. A dla nas znaczy obcięcie budżetu, zwolnienia z pracy, puste sale wykładowe. Na dziewiętnaście miesięcy wypożyczyli zamrażarkę – wtedy nawet profesorowie zwyczajni spuścili nos na kwintę. I oto Kruse przynosi forsę pani Blalock, więc stanowisko podano mu na talerzu. Jak mówi mój najstarszy chłopak: pieniądz ma głos, tato, a dupek pusty trzos. Cholera, nawet Frazier skoczył do góry. Słyszałem ostatnio, że drogą korespondencyjną rozprowadzał taśmy propagujące walkę z paleniem.

– Bujasz!

– Nie bujam.

– A co Frazier może wiedzieć o rzuceniu palenia? O jakiejkolwiek ludzkiej sprawie?

– Skoro stała się ważna, to wie. Krótko mówiąc, tak wygląda sytuacja. Ale teraz w kwestii soboty. Wydzierżawiam jutro na trzy godziny całą piątkę moich cukiereczków. Mógłbym robić pompki, oglądać mecz lub zająć się czymkolwiek równie ekscytującym, jednak myśl, że mogę się wystroić i wlewać w siebie darmowe drinki oraz przeżuwać chrupki w pewnej pięknej rezydencji w Holmby Hills, nie sprawia mi przykrości.

– Drinki będą na pewno podłe, Larry.

– Lepsze niż ten, który teraz piję. Rozrzedzony sok jabłkowy. Wygląda jak siuśki. Jedyny napój, jaki jest w domu; zapomniałem zrobić zakupy. Przez dwa dni będę ładował w dzieci osłodzone płatki zbożowe. – Westchnął ciężko. – Jestem jak w potrzasku, Di. Myślę o ostrej formie klaustrofobii. Przyjdź na to cholerne przyjęcie – sprzedajmy tym cynicznym barbarzyńcom kilka godzin. Dla nas obu murowane stanowiska prodziekanów. Przyprowadź Robin, przejdź się z nią przed ich nosem, niech te nadziane pierdoły wiedzą, że nie wszystko można kupić za pieniądze.

– Robin nie przyjdzie. Wyjechała.

– Służbowo?

– Uhum.

Cisza.

– Jeśli jesteś umówiony, Di, rozumiem, nie ma sprawy.

– Nie, jestem wolny – odrzekłem po chwili.

Rozłączyłem się.

Holmby Hills to najdroższa dzielnica Los Angeles, mały skrawek bogactwa wciśnięty między Beverly Hills a Bel Air. Finansowo oddalony ode mnie o całe lata świetlne, a terytorialnie – około mili na południe.

Według mojej mapy La Mar Road znajduje się w samym sercu okręgu, kawałek krętej, ślepej uliczki, kończącej się wśród pagórków, z których widać Country Club Los Angeles. Niedaleko rezydencji „Playboya”, ale nie przypuszczam, by Hef został zaproszony na tę imprezę.

O czwartej piętnaście włożyłem letni garnitur i ruszyłem na piechotę. O tej porze jezdnie były zatłoczone – amatorzy jazdy na nartach wodnych i amatorzy słońca wracali właśnie z plaży, a gamonie z mapą przed nosem jechali w kierunku wschodnim, by odszukać rezydencje znanych gwiazd. Pięćdziesiąt jardów w głąb Holmby Hills zgiełk ucichł – zapanowała sielska atmosfera.

Rezydencje były olbrzymie, ukryte za wysokimi murami, zabezpieczone systemami alarmowymi, a w tle – zieleń lasków. Tylko wąskie odcinki dachówki lub wieżyczka w stylu hiszpańskim wyłaniająca się z zieleni świadczyły, że gdzieś tam ktoś mieszka. I jeszcze dostojne i groźne szczekanie niewidzialnych psów obronnych.

La Mar pojawiło się za łagodnym zakrętem; prowadząca w górę asfaltowa dróżka kończyła się przed murem wysokich eukaliptusów. Zamiast znaku drogowego do jednego z drzew przybity był krążek sosny, nad szyldami towarzystw ubezpieczeniowych i czerwono-białą odznaką straży powietrznej. Rustykalne litery ryte w krążku układały się w słowa: „La Mar, posiadłość prywatna, wstęp wzbroniony”. Jadąc czterdzieści mil na godzinę, łatwo było go przeoczyć, choć rolls-royce corniche, który przemknął obok mnie, zatrzymał się przed wejściem bez wahania.

Ruszyłem ledwie widocznym tropem royce’a. Dwadzieścia stóp w kierunku posesji i dwa bliźniacze kamienie polne po obu stronach bramy, z kolejnym ostrzeżeniem, że to droga prywatna, wbudowane w mur wysokości ośmiu stóp, którego szczyt zwieńczały trzy stopy pozłacanego kutego żelaza. Owo żelazo oplatały rozmaite gatunki winnej latorośli, angielskiego bluszczu, passiflory, róży jerychońskiej, wistarii. Dzięki obfitości zieleni środki zabezpieczające wyglądały całkiem naturalnie.

Za murem droga była wysadzana wysokimi na prawie siedem pięter, szarozielonymi eukaliptusami. Ćwierć mili dalej liście tworzyły coraz grubszą przesłonę, robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Plamy mchu i innej roślinności zdobiły polne kamienie. Powietrze było wilgotne i mentolowo czyste. Ćwierkające nieśmiało ptaki odzywały się coraz rzadziej.

Droga skręciła, wyprostowała się i dobiegła kresu. Zaokrąglony łukowato kamienny mur znaczyły pieczęcie bram z kutego żelaza. Stały tu liczne samochody – dwa rzędy chromu i lakieru.

Gdy podszedłem bliżej zorientowałem się, że podział nie był przypadkowy; błyszczące auta w jednym rzędzie; w drugim – wozy combi oraz inne, o plebejskim rodowodzie. Jako pierwszy samochód-marzenie stał biały mercedes coupe, zrobiony na zamówienie, o zwiększonej mocy silnika, odpowiednio zabezpieczonych zderzakach i pozłacanych częściach metalowych, i oczywiście jeszcze z tabliczką z inicjałami nazwiska i tytułu naukowego.

Przystrojeni w czerwone surduty kamerdynerzy kręcili się wokół podjeżdżających wozów niczym muchy na końskim grzbiecie, rzucali się, by otworzyć drzwiczki samochodów i odebrać kluczyki. Ruszyłem ku bramie i stwierdziłem, że jest zamknięta. Po jednej jej stronie przyczepiony był domofon, słuchawka telefonu i guziki systemu alarmowego.

Któryś z czerwonych surdutów dostrzegł mnie i wyciągnął rękę w moim kierunku.

– Kluczyki – oznajmił.

– Nie mam kluczyków. Przyszedłem pieszo.

Oczy mu się zwęziły. W ręku trzymał olbrzymi klucz przymocowany łańcuchem do politurowanej płytki drewna. Na owej płytce wyryte były litery: Brama fr.

– Zajmujemy się parkowaniem – nalegał. Był gruby, miał ciemną cerę, okrągłą twarz, kędzierzawą brodę, mówił z akcentem śródziemnomorskim, słowom towarzyszyła ożywiona gestykulacja.

– Nie przyjechałem samochodem – oświadczyłem. – Przyszedłem pieszo. – Patrzył na mnie z kamienną twarzą, więc poruszyłem palcami, by pokazać na migi proces chodzenia.

Obrócił się do drugiego kamerdynera, niskiego, chudego czarnego chłopaka, i coś mu szepnął. Obaj wytrzeszczyli na mnie oczy.

Spojrzałem na zwieńczenie bramy i zobaczyłem złote litery: Skylark.

– To jest posiadłość pani Blalock, tak?

Milczenie.

– Przyjęcie uniwersyteckie? Doktor Kruse?

Brodaty wzruszył ramionami i pospieszył ku perłowoszaremu cadillacowi. Czarny chłopak postąpił krok w moją stronę.

– Ma pan zaproszenie?

– Nie. A jest potrzebne?

– Hmmm. –Uśmiechnął się i na jego twarzy odmalowała się męka myślenia. – Nie przyjechał pan samochodem, nie ma pan zaproszenia.

– Nie wiedziałem, że muszę mieć przy sobie zaproszenie.

Mlasnął językiem.

– Czy tak samo jak zaproszenie potrzebny jest panu samochód? – zapytałem.

Uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Całą drogę przeszedł pan na pieszo?

– Tak.

– A gdzie pan mieszka?

– Niedaleko stąd.

– W sąsiedztwie?

– Jestem zaproszony. Nazywam się Alex Delaware.

– Chwileczkę. – Podszedł do głośnika, podniósł słuchawkę, przemówił. Odkładając słuchawkę, powtórzył: – Chwileczkę – i pobiegł otwierać drzwi długiego, białego lincolna.

Rozglądałem się. Coś brązowego i bliskiego sercu przykuło mój wzrok: prawdziwie wzruszający pojazd zatrzymał się przy krawężniku, z dala od innych wozów. Osamotniony.

Łatwo było odgadnąć przyczynę. Chropowaty wehikuł starego rocznika marki Chevy, typu combi, z plamami rdzy na karoserii i łatami dawnego lakieru. Opony wyraźnie potrzebowały powietrza. Tylne siedzenia zawalone były zwiniętymi ubraniami, butami, jakimiś kartonami, puszkami z żywnością i pogniecionymi kubkami jednorazowego użytku. Na tylnej szybie widniała żółta nalepka, a na niej napis kursywą: Mutanty na pokładzie.

Uśmiechnąłem się. Zauważyłem, że ten stary gruchot ustawił się tak, że nie będzie go można wycofać. Kilkanaście aut musiałoby odjechać, by umożliwić mu opuszczenie stanowiska.

Z białego lincolna wysiadła modnie ubrana para w średnim wieku – brodaty kamerdyner odprowadził ich do bramy. Włożył do zamka swój ogromny klucz, nacisnął guziki systemu kodowego i żelazna brama stanęła otworem. Wśliznąłem się przy okazji i ruszyłem za ową parą wspinającą się po podjeździe wyłożonym, metodą rybiej łuski, czarnym klinkierem. Gdy mijałem kamerdynera, kiwnął mi głową, ale bez entuzjazmu, i nie próbował mnie zatrzymać.

Wskazałem mu chevy i rzekłem:

– Ten brązowy wóz combi, coś panu o nim powiem.

– Co takiego?

– Jego właściciel to najbogatszy facet na tym przyjęciu. Traktujcie go jak należy, słynie z dużych napiwków.

Pokiwał głową i popatrzył na starego grata. Odszedłem. Gdy po chwili obejrzałem się, stwierdziłem, że dyryguje samochodami, tak by kierowca brązowego chevy miał możliwość manewrowania.

Sto jardów za bramą eukaliptusy rozwarły się, ukazując niebo nad wypielęgnowanym polem golfowym. Strzegły je uformowane w kolumny włoskie cyprysy wśród gazonów z bylinami. Dalej wznosiły się sztucznie usypane pagórki i doliny. Najwyższy kurhan dotykał chyba granicy posiadłości, a na jego szczycie rosły czarne sosny; jałowce kalifornijskie były idealnie przycięte, tak by mogły stawić opór podmuchom wiatru.

Droga dojazdowa wyłożona rybią łuską wznosiła się pod górę. Zza jej wierzchołka dobiegały dźwięki muzyki. Zespół smyczkowy grał jakiś barokowy utwór. Gdy doszedłem do szczytu, zobaczyłem idącego ku mnie starszego faceta w liberii majordomusa.

– Czy pan doktor Delaware?

Jego akcent lokował go gdzieś między Londynem a Bostonem; rysy twarzy miał delikatne, szlachetne, policzki nieco obwisłe; cerę koloru łososia z puszki. Pęczki trzcinowatych włosów okalały twarz. Biały goździk zdobił butonierkę.

– Tak.

– Jestem Ramey, będę dalej panu towarzyszył. Proszę wybaczyć wcześniejsze niedogodności.

– Drobiazg. Kamerdynerzy nie mają widać do czynienia z piechurami.

Przekroczyliśmy już najwyższy punkt podjazdu. Powędrowałem wzrokiem ku horyzontowi. Spojrzałem na zielone, pokryte miedzią daszki, dwa piętra białego stiuku, zielone żaluzje, kolumnadę portyków, balkony z balustradami, werandy, łukowato sklepione drzwi i okna w kształcie wachlarza. Monumentalny tort weselny wśród akrów zielonego lukru.

Przed rezydencją rozciągał się park – utrzymany wedle obowiązującej konwencji; żwirowane ścieżki, cyprysy, gmatwanina żywopłotów z bukszpanu, fontanny, sadzawki dekoracyjne, setki klombów róż o tak lśniących płatkach, jakby emanowały fluoryzacyjnym blaskiem. Goście, dzierżąc w garści szklanice o podłużnym kształcie, przechadzali się po ogrodzie, podziwiając rośliny i podziwiając siebie w lustrzanych taflach sadzawek.

Szedłem w milczeniu, ugniatając stopami żwir. Słońce prażyło, powietrze było gorące i gęste jak rozpuszczone masło. W cieniu największej fontanny zasiadał zespół filharmoników w pełnej obsadzie – mieli ponure twarze i przepisowe stroje. Dyrygent, młody długowłosy Azjata, podniósł batutę i rozległy się tony szacownej muzyki Bacha.

Z dźwiękami instrumentów mieszał się dźwięk szkła i utrzymany w tonacji basowej szmer rozmów. Po lewej stronie parku znajdowało się duże, wyłożone płytami kamiennymi patio – pod osłoną żółtych parasoli stały tam białe okrągłe stoliki. Na każdym lilie, purpurowe irysy i białe goździki. W namiocie w biało-żółte pasy, takich rozmiarów, że zmieściłby się w nim cyrk, ustawiono długi, biało lakierowany bar, obsługiwany przez dwojących się i trojących barmanów. Około trzystu ludzi siedziało przy stolikach i piło. Połowa z nich oblegała bar. Kelnerzy z tacami drinków i kanapek lawirowali wśród gości.

– Czy mogę służyć panu drinkiem?

– Wystarczy woda sodowa.

– Proszę mi wybaczyć. – Ramey przyspieszył kroku, wyprzedził mnie i zniknął w tłumie przy barze; po chwili wyłonił się niosąc szklankę z zamrożonym napojem wraz z żółtą płócienną serwetką. Wręczył mi je, gdy właśnie wchodziłem do patio.

– O, jest pan tutaj. Jeszcze raz przepraszam za wszelkie niedogodności.

– Nieważne. Dziękuję.

– Życzy pan sobie coś do zjedzenia?

– Nie, na razie nie.

Ukłonił się z godnością i odmaszerował. Zostałem sam, sączyłem wodę sodową i szukałem wzrokiem jakiejś znajomej twarzy.

Jak się niebawem zorientowałem, towarzystwo było podzielone na dwie odrębne grupy – podział społeczny odpowiadający dwu rzędom zaparkowanych aut.

Scenę centralną zdominowali wielcy bogacze, stado królewskich łabędzi. Opaleni i smukli w konserwatywnych haute couture, witali się muśnięciem w policzek, śmiali się cicho i dyskretnie, pili ostro i nie tak dyskretnie i nie zwracali najmniejszej uwagi na obcych etnicznie ludzi siedzących w pobliżu.

Środowisko uniwersyteckie to gaduły, zapaleńcy, niezmordowani dyskutanci. Skupiali się najchętniej w niewielkich grupkach; obgadywali jeden drugiego, rozglądając się uważnie wokół. Niektórzy byli w zwracających uwagę, nieskazitelnych, prosto ze sklepu strojach, w sukniach i garniturach na specjalną okazję; inni postawili sobie za punkt honoru, by wyglądać niedbale. I niemal wszyscy, z mieszaniną bolesnego łaknienia i wzgardy, obserwowali rytuał królewskich łabędzi.

Kończyłem właśnie wodę sodową, gdy szmer poprzedzający pojawienie się samego Paula Kruse przebiegł przez patio, przez obie strefy. Kroczył z wdziękiem wśród „gawiedzi i luminarzy nauki”. U jego ramienia wisiała drobna, ładna srebrzysta blondynka w czarnej sukni bez ramiączek i na wysokich, chyba dziesięciocentymetrowych obcasach. Była już po trzydziestce, ale włosy miała upięte jak królowa studenckiej potańcówki – opadały poniżej ramion, ekstrawagancko zakręcone na końcach. Suknia opinała jej ciało jak skóra jaszczurki. Szyję zdobiła brylantowa kolia. Nie odrywała wzroku od Kruse’a, który uśmiechał się, obracając głowę ku gościom.

Dobrze się przyjrzałem nowemu dziekanowi. Na pewno dobiegał sześćdziesiątki – wciąż jednak był przystojny, dzięki chemii i diecie. W dalszym ciągu miał długie włosy o wątpliwym żółtawym odcieniu, modnie ostrzyżone, opadające falą na jedno oko. Niegdyś przypominał modela – reprezentował ten typ pospolitej urody, która świetnie wypada na fotografii; traci natomiast w zestawieniu z rzeczywistością. Na twarzy znać jednak było upływ czasu; dolna szczęka jak gdyby trochę opadła, ostre dawniej rysy zwiotczały, co nadawało mu wyraz znudzenia i zblazowania. Był tak mocno opalony, że wyglądał, jakby się spiekł. Upodobniło go to do jego forsiastych gości, podobnie jak szyty na zamówienie garnitur. A garnitur był lekki niczym puch, choć niewątpliwie tweedowy, z wywatowanymi ramionami – śmieszne ustępstwo na rzecz akademików. Obserwowałem, jak uśmiecha się promiennie do kolegów naukowców, wymienia uścisk dłoni z mężczyznami, panie całuje, po czym rusza do następnego zestawu swoich sympatyków.

– Gładki, prawda? – odezwał się ktoś za moimi plecami.

Rozejrzałem się, spojrzałem w dół na dwieście funtów faceta o złamanym nosie i krzaczastych wąsach, przyodzianego w brązowy garnitur w kratkę, różową koszulę, czarny krawat z dzianiny i tanie, sfatygowane mokasyny.

– Czołem, Larry. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale spostrzegłem, że on ma obie zajęte: w lewej trzymał kufel piwa, w prawej – talerz z kurzymi skrzydełkami, jajkami w szynce i częściowo obgryzionym żeberkiem.

– Byłem przy różach – powiedział Daschoff. – Usiłowałem dociec, jak im się udało tak je wyhodować. Użyźniają chyba glebę starymi banknotami. – Uniósł brwi, obracając głowę w stronę rezydencji. – Całkiem przyjemna chałupka.

– Owszem, przytulna.

Skierował wzrok ku dyrygentowi.

– To Narahara, wunderkind. Wyobrażam sobie, ile kosztuje taki występ. – Upił nieco piwa. Dolną partię jego wąsów ozdobiła piana. – Budweiser –oznajmił. – Liczyłem na coś bardziej egzotycznego. Ale przynajmniej jest mocne.

Usiedliśmy przy wolnym stoliku. Larry z widocznym wysiłkiem założył nogę na nogę i znów łyknął spory haust piwa. Jego klatka piersiowa niebezpiecznie napęczniała, zagrażając guzikom marynarki. Rozpiął ją i usiadł wygodniej. Do paska przyczepiony miał pager.

Larry mierzy prawie tyle samo wszerz co wzdłuż i chodzi jak kaczka; typowe dla grubasów. Lecz w spodenkach kąpielowych wygląda krzepko, jak kawał zamrożowej wołowiny – interesujące połączenie mięśni poprzerastanych łojem. To jedyny facet o wzroście poniżej sześciu stóp, który był obrońcą w drużynie Uniwersytetu Arizona. Kiedyś, jeszcze w szkole, obserwowałem, jak na zajęciach gimnastycznych podnosił ciężar dwukrotnie cięższy niż on sam i nawet specjalnie się nie zasapał, po czym pchnięciem jednej ręki uniósł go do góry.

Krótkimi palcami przejechał po swojej stalowo-wełnistej czuprynie, wytarł wąsy, nie przestając obserwować Kruse’a, który z wdziękiem przeciskał się przez tłum. Trasa nowego dziekana przebiegała w pobliżu naszego stolika – na tyle blisko, że mogliśmy śledzić mechanizm błyskotliwej wymiany zdań, lecz za daleko, by słyszeć co mówią. Pewien typ gry towarzyskiej.

– Twój mentor jest w dobrej formie – powiedziałem.

Larry napił się piwa, a potem wyciągnął przed siebie obie dłonie.

– Mówiłem ci już, Di, że jestem absolutnie załatwiony. Pracowałbym dla samego diabła. Ubiłbym interes jak Faust.

– Nie musisz mi tłumaczyć, doktorze.

– Czemu nie? Stale mnie to dręczy, że jestem takim gównianym towarem. – Jeszcze łyk piwa. – Ostatni semestr przepadł. Właściwie to nie mam z Kruse’em wiele do czynienia – od dawna nie zamieniłem z nim chyba nawet dziesięciu zdań. Nie lubię go, bo to płytki i fałszywy facet. A on też nie ma do mnie przekonania, bo jestem mężczyzną – jego załoga to same asystentki.

– To dlaczego cię zatrudnił?

– Ponieważ przedmiotem jego badań są mężczyźni, którzy w towarzystwie pilnych studentek nie rozluźniliby się w pełni. I przypuszczalnie nie chcieliby udzielić odpowiedzi na pytania, jak często na przykład im staje, jakie przedkładają rodzaje masturbacji. Czy robią to w publicznych toaletach. Jak często i z kim się pieprzą i ile czasu im potrzeba do wytrysku. I jaki mają naprawdę stosunek do wątróbki w puszce.

– Granice seksualizmu człowieka – zacytowałem.

– A mogłoby to przynieść pożytek – ciągnął potrząsając głową. – Popatrz na wyniki Mastersa i Johnsona. Ale Kruse nie przywiązuje wagi do gromadzenia danych klinicznych. Jak gdyby zależało mu tylko na dobrnięciu do końca.

– A sponsorzy nie wykazują zainteresowania?

– Nie. To gnojki, bogaci amatorzy pornosów. A on po prostu temu hobby nadął akademicką rangę.

Odwróciłem się i spojrzałem na Kruse’a. Blondynka w czarnej sukni chybotała się przy nim na tych swoich wysokich szpilkach.

– Co to za babka u jego boku?

– Pani K. Nie pamiętasz Suzanne?

Potrząsnąłem przecząco głową.

– Suzy Straddle. Cały wydział o niej plotkował.

– Jakoś mi to umknęło.

– Poważna luka, Di. Sławna w campusie osoba. Eks-aktoreczka porno. Nosiła przezwisko nawiązujące, powiedzmy, do jej... giętkości. Kruse poznał ją na jakimś przyjęciu w Hollywood, na którym był „służbowo”. Miała wówczas najwyżej osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Porzucił dla niej swoją drugą żonę... czy może trzecią, kto się w tym połapie. Zapisał ją na uniwersytet, na anglistykę. Wytrzymała chyba trzy tygodnie. Zaskoczyłeś teraz?

– Nie. Kiedy to było?

– W siedemdziesiątym czwartym.

– Byłem wtedy w San Francisco. W Langley Porter.

– Prawda, jesteś niezły as – absolutorium i dysertacja w tym samym roku. Twój przedwczesny rozwój dał ci szansę wkroczenia na rynek pracy dwanaście miesięcy przed nami, ale za to ominęła cię Suzy. Naprawdę dobrze się zapowiadała. Pracowałem z nią – przez cały tydzień. Kruse zatrudnił ją jako sekretarkę. Tylko że nie umiała pisać na maszynie i narobiła bałaganu w teczkach z dokumentami. Słodkie dziecko. Lecz w pewnym sensie prymitywne.

Szacowny gospodarz wraz z małżonką zbliżali się do naszego stolika. Suzanne Kruse dreptała tuż za mężem jakby prowadził ją na sznurku. Była wątła – stawy ramion wyraźnie się zaznaczały, szyja ściśnięta obrożą brylantowego naszyjnika, prawie płaska pierś, zapadnięte policzki, ostro zarysowany podbródek. Przedramiona miała kształtne, choć zbyt muskularne; kościste dłonie, cienkie palce. Długie paznokcie polakierowane na czerwono. Uczepiła się nimi mężowskiego rękawa, wpijając się niemal w tweed.

– Wygląda mi to na wielką miłość – powiedziałem. – Tyle lat jej się trzyma.

– Nie dałbym głowy za jego monogamię. Kruse ma opinię pierwszoligowego jebaki, a Suzy jest znana z tolerancji. – Odchrząknął. – Uległa niewiasta.

– W sensie dosłownym?

– Skinął głową. – Pamiętasz te przyjęcia u Kruse’a w Mandeville Canyon, tego roku, kiedy tu przyszedł? Ach prawda, byłeś wtedy we Frisco. – Zamilkł, jadł jajko w szynce, przeżuwał dokładnie. – Czekaj, zdaje się, że w siedemdziesiątym piątym te przyjęcia jeszcze się odbywały. Wróciłeś w siedemdziesiątym piątym, tak?

– Po dyplomie – odparłem. – Dostałem pracę w szpitalu. Wtedy go poznałem. Nie przypadliśmy sobie do gustu. Więc mnie nie zapraszał.

– On nikogo nie zapraszał, Alex. Prowadził tak zwany dom otwarty. Pod każdym względem. – Chwycił mnie za podbródek. – Ty byś prawdopodobnie tam nie poszedł, bo byłeś porządnym chłopcem, poważnym. Szczerze mówiąc, to ja dalej niż za próg nie doszedłem. Brenda tylko rzuciła okiem i wyciągnęła mnie stamtąd za kołnierz. Ale ci, co tam chodzili, opowiadali, że byli na kilku orgiach, jeśli można sobie wyobrazić pieprzenie innych psycholi. Chłosta, co za okropny pomysł, nie sądzisz? A Suzy Straddle – główna atrakcja – związana i zakneblowana.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Wydziałowe plotki. Wszyscy o tym wiedzieli – żadna tajemnica. Wówczas nikomu nie przyszło do głowy, że to po prostu koszmar. Premikrobowe czasy – swoboda seksualna, uwolnione id , poszerzenie granic świadomości, et caetera. Nawet radykalne feministki w naszej grupie uważały, że Kruse jest o krok od czegoś bardzo znaczącego. Albo może dawało im to asumpt do dominacji. Tak czy owak, chłostanie Suzy było z egzystencjalnego punktu widzenia do zaakceptowania, ponieważ zaspokajało jej wewnętrzną potrzebę.

– Kruse też ją chłostał?

– Wszyscy. Było to prawdziwie gangsterskie widowisko – każdy miał wobec niej równe szanse. I popatrz tylko na nią, jak przywarła do niego. Co za uległość! Prawdopodobnie jest osobowością pasywnie uzależnioną – doskonale dopasowaną do takiego żądnego władzy byka jak Kruse.

Według mnie wyglądała na zalęknioną. Tak, stała tuż przy mężu, ale jakby trochę z tyłu. Widziałem, jak stawiała krok do przodu i uśmiechała się, gdy ktoś coś do niej mówił, lecz zaraz się cofała. Ruchem głowy odrzuciła do tyłu długie włosy, spojrzała na paznokcie. Uśmiech jej był sztuczny, bez wyrazu, oczy nienaturalnie błyszczące.

Stanęła pod takim kątem, że słońce zapaliło brylanty w jej naszyjniku, aż posypały się iskry. Pomyślałem o obroży.

Kruse obrócił się gwałtownie, aby uścisnąć czyjąś dłoń, i małżonka straciła równowagę. Nieoczekiwanie pozbawiona oparcia chwyciła męża za rękaw, owijając się niemal wokół niego. Nie przestawał masować jej nagiego ramienia, choć uwaga, jaką jej poświęcał, była raczej bezosobowa.

„Miłość! Obojętne, do cholery, jak się ona przejawia!”

– Niedowartościowanie – powiedział Larry. – Można trafić na siebie nawet w takim kurewskim pornosie.

– Właśnie.

Przytknął kufel do ust.

– Idę dolać. Przynieść ci coś?

Wyciągnąłem ku niemu rękę ze szklanką.

– To samo.

Wzruszył ramionami i poszedł do baru.

Kruse’owie zawrócili od naszego stolika i skierowali ku temu, przy którym siedziały same gaduły. Szmer krótkiej wymiany zdań; po czym gospodarz się roześmiał – z głębi serca płynący, pełen samozadowolenia śmiech. Powiedział coś do abiturienta, uścisnął mu zamaszyście dłoń, a jego oczy powędrowały ku jego ładnej młodej żonie. Suzanne Kruse nie przestawała się uśmiechać.

Wrócił Larry.

– Jak ci leci? – zapytał sadowiąc się obok.

– Wspaniale.

– Hm. Mnie też. Właśnie dlatego, że jesteśmy tu bez naszych pań, prawda?

Sączyłem wodę i patrzyłem na niego. Wytrzymał moje spojrzenie, a potem zajął się skwapliwie skrzydełkiem kurczęcia.

Spojrzenie terapeuty. Pełne troski.

Szczerej troski. Ale ja nie chciałem być jej przedmiotem. Nagle poczułem pragnienie ucieczki. Szybki krok w stronę sklepionej, kamiennej bramy i żegnaj, Gatsbylandzie!

Zamiast tego wykonałem ruch psychologa – odrzuciłem piłeczkę.

– Jak idzie Brendzie na uczelni?

Wyczuł pismo nosem, ale odpowiedział:

– Dziesięć procent czołówki zaliczyło rok.

– Musisz być z niej dumny.

– Oczywiście. Z wyjątkiem tego, że zajmie jej to cały przyszły rok. Wpadnij do mnie czasem i sprawdź, czy jeszcze funkcjonuję.

– Słyszałem, że to drański wydział.

Jego uśmiech stracił całe swoje ciepło.

– Każda instytucja produkująca prawników jest drańską, zgodzisz się ze mną? Coś jak przetwarzanie polędwicy w gówno. Najbardziej lubię, jak po powrocie do domu Brenda bierze mnie w krzyżowy ogień pytań na temat domu i dzieciaków. – Wytarł usta i przysunął się do mnie. – Połowa mojej osoby wykazuje w tej kwestii pełne zrozumienie – ona jest inteligentna, inteligentniejsza ode mnie, zawsze podejrzewałem, że praca w domu jej nie wystarczy. Tymczasem ona sama powiedziała – nie; jej matka pracowała na pełnym etacie, a Brendą zajmowały się opiekunki. I potem miała żal. Zaszła w ciążę podczas naszego miodowego miesiąca, dziewięć miesięcy później przyszedł na świat Steven, potem reszta, co rok prorok. I teraz nagle, ni stąd, ni zowąd poczuła potrzebę odnalezienia się. – Potrząsnął ze smutkiem głową. – Problem tkwi w synchronizacji. Mogę dziś tu być, bo doszedłem do punktu, w którym nie muszę się spieszyć, lecieć wszędzie na złamanie karku. Mam rzetelnych współpracowników, w istocie rzeczy, tylko odcinam kupony... W przyszłym roku najmłodsze idzie do szkoły, moglibyśmy mięć dla siebie trochę wolnego czasu, podróżować. Tymczasem ona dwadzieścia godzin na dobę jest poza domem, a ja odgrywam rolę przykładnej mamusi. – Wykrzywił się. – Uważaj, przyjacielu, choć z Robin jest pewnie inaczej, ona już zrobiła karierę, teraz może śmiało się ustatkować.

– Rozeszliśmy się – powiedziałem.

Wytrzeszczył na mnie oczy, znów potrząsnął głową. Potarł brodę z cichym westchnieniem.

– Cholerą, przepraszam. Kiedy to się stało?

– Przed pięcioma tygodniami. Czasowa rozłąka, która ma tendencję przedłużania się.

Ciągnął piwo.

– Naprawdę bardzo mi przykro. Uważałem was zawsze za doskonałą parę.

– Ja też tak sądziłem, Larry. – W gardle mi zaschło, w piersi czułem dojmujący ciężar. Byłem pewien, że wszyscy mi się przyglądają, choć gdy rozejrzałem się wokół, zobaczyłem tylko zajętych sobą ludzi. Jeden Larry patrzył na mnie oczami poczciwego spaniela.

– Mam nadzieję, że da się to naprawić – powiedział.

Zajrzałem do szklanki. Lód całkiem się rozpuścił.

– Może bym spróbował coś mocniejszego?

Utorowałem sobie łokciami drogę do baru i zamówiłem podwójny dżin z tonikiem, co w efekcie dało umiarkowaną moc. Gdy wracałem spotkałem się twarzą w twarz z Kruse’em. Spojrzał na mnie. Oczy miał jasnobrązowe w zielone cętki, tęczówki nienaturalnie powiększone. Rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy mnie zobaczył. Poznał mnie niewątpliwie. Stanął bokiem i utkwił wzrok gdzieś poza moimi plecami. Jednocześnie wyciągnął ku mnie rękę, mocno uścisnął mi dłoń, nakrył ją drugą ręką i machając moją jedną, a swoimi dwiema, z góry na dół, wykrzyknął:

– Jak to miło, że przyszedłeś!

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, przepchnął się za mną, wykorzystując siłę uścisku naszych dłoni, obrócił mnie dookoła, a dopiero potem puścił moją rękę i odszedł.

Pośpiech polityka. Zręczne.

Znów.

Obejrzałem się i zobaczyłem oddalające się plecy w świetnie skrojonej marynarce, a tuż za nimi połyskująca srebrem fala włosów małżonki, kołysząca się rytmicznie na jej małej, jędrnej derrière.

Zrobili kilka kroków, gdy rzuciła się na nich wysoka pani w średnim wieku.

Szczupła, nienagannie zbudowana, w jasnożółtej jedwabnej koktajlowej sukni, bukiecik białych róż i strategicznie porozmieszczane brylanty – śmiało mogłaby być pierwszą damą kraju. Włosy o kasztanowym odcieniu z połyskiem stali miała zaczesane do tyłu, upięte w kok, twarz podłużną o wydatnych szczękach. Usta wąskie, uchylone w półuśmiechu.

Uśmiech wystudiowany. Ogłada zakodowana w genach.

Usłyszałem Kruse’a.

– Jak się masz, Hope. Piękna w każdym calu.

– Dziękuję, Paul. Jeśli masz chwilkę czasu, to jest tutaj kilka osób, które powinieneś poznać.

– Oczywiście, kochanie.

Jakby recytowali kwestie z marnej sztuki. Suzanne Kruse była wyłączona z ich spektaklu. Cała trójka skierowała się do patio, Kruse z pierwszą damą ramię w ramię, a Suzy z tyłu, jak służąca. Podeszli do grupy królewskich łabędzi wygrzewających się w odbitym świetle jednego z basenów. Ich nadejście poprzedziło nagłe wyciszenie gwaru pogawędek oraz brzęk odstawianych szklanek. Lekkie poruszenie i w ciągu sekundy wszystkie łabędzie słuchały Kruse’a z zapartym tchem. Dama w żółci miała natomiast znudzoną, wręcz urażoną minę.

Wróciłem do stolika i wypiłem spory haust dżinu. Larry uniósł szklankę, trącił się ze mną.

– Za zdrowie staroświeckich dziewczyn, Di. Niechaj żyją nam cholernie długo.

Wysączyłem resztkę dżinu. Przez cały dzień nic nie jadłem, zaszumiało mi trochę w głowie, potrząsnąłem nią, żeby pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia. W tej chwili w polu mego widzenia pojawiła się kremowa żółć.

Pierwsza dama u boku Kruse’a. Szła rozglądając się dokoła, ale po kilku krokach zatrzymała się i popatrzyła na żółtą plamkę na trawniku. Zużyta serwetka. W mgnieniu oka zjawił się kelner. Niczym kapitan na dziobie fregaty kobieta o kasztanowych włosach przesłoniła oczy dłonią i uważnie lustrowała teren. Podpłynęła do klombu z różami, pochyliła się nad jedną i bacznie jej się przyglądała. Kelner z sekatorem w ręku stał już przy niej. Po chwili różę miała we włosach. Odeszła.

– Czy to jest gospodyni? – zapytałem. – Ta w jasnożółtej sukni?

– Nie mam pojęcia, Di. W każdym razie nikt, kogo mógłbym znać.

– Kruse mówił do niej Hope.

– No to ona. Hope Blalock. Niewyczerpane źródło. – Po chwili dodał: – W pewnym sensie pani domu. Zauważ, że wszyscy goście są na zewnątrz, nikogo nie wpuszcza się do rezydencji.

– Jesteśmy jak nie wytresowane psy obrończe trzymane na dworze.

Roześmiał się. Przesunął się na krześle, usiadł bokiem i wydał z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk. Następnie położył niemal głowę na blacie stolika. – Skoro mowa o tresurze zwierząt, to obserwuj tę ludzką gmatwaninę.

Ośmiu lub dziewięciu studentów otaczało mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Chłopcy mieli na sobie sztruksowe spodnie bądź dżinsy i zwykłe bawełniane podkoszulki; włosy długie, okulary w drucianych oprawkach. Ich mentor był człowiekiem zgarbionym, łysym i nosił białą, podstrzyżoną brodę. Był ubrany w szare workowate ubranie, o parę numerów za duże. Spowijało go jak zakonny habit. Bez przerwy mówił, dźgając palcem powietrze. Studenci wyglądali, jakby byli na rauszu.

– To „Szczurek” we własnej osobie – powiedział Larry. – I jego wesoła banda rakieterów. Prawdopodobnie rzecz idzie o czymś bardzo seksy, jak na przykład korelacja między nakłonieniem przez wstrząs elektryczny do defraudacji a stymulacją woltażem, czego następstwem jest wprowadzona eksperymentalnie frustracja z powodu częściowego uchylania się od odpowiedzialności. Siedzi po uszy w takich wariactwach.

Roześmiałem się.

– Wygląda na to, że schudł. Może między innymi opracowuje program walki z otyłością?

– Nie. W zeszłym roku przeszedł zawał serca i dlatego zrezygnował z funkcji dziekana, przekazując ją Kruse’owi. Taśmami wideo zajął się zaraz potem. Pieprzony hipokryta. Pamiętam, jak załatwił kilku asystentów, bo jego zdaniem nie powinniśmy traktować doktoratów jak legitymacji związkowej, uprawniającej do prywatnej praktyki. Co za dupek! Żebyś zobaczył ogłoszenia, jakie zamieszcza, uprawiając tę swoją hałaśliwą kampanię antynikotynową.

– Gdzie się ukazują?

– W brukowych piśmidłach. Jeden cal kwadratowy, czarno-biały druk, na ostatniej stronie, obok szkół wojskowych, rupieci i korespondencyjnych porad jak-szybko-zdobyć-fortunę i wyznań orientalnych kumpli po piórze. A wiem o tym od jednego z moich pacjentów. „Wypracuj pozytywny stosunek do rzucenia palenia i zachęcaj do tego innych”, a na plastiku po prawej stronie nazwisko „Szczurka” i jeszcze marna broszurka odbita na powielaczu z listą jego akademickich uwierzytelnień. A teraz opowiada o tych cholernych bzdurach pompatyczno-monotonnym głosem. Usiłuje być ciepły i przyjacielski, jakby przez te wszystkie lata pracował z ludźmi, a nie z gryzoniami. – Popatrzył na niego z niesmakiem. – Legitymacja związkowa!

– Czy on zarabia jakąś forsę?

– Jeśli zarabia, to na pewno nie wydaje jej na ubranie.

Odezwał się pager Larry’ego. Wyciągnął go zza paska, popatrzył. – Służba nie drużba, wybacz.

Zatrzymał kelnera, zapytał, skąd może zadzwonić, i kelner wskazał mu dłonią wielki biały dom. Obserwowałem jego kaczy chód, gdy grubas przemierzał park, po czym wstałem, zamówiłem następny dżin z tonikiem i sączyłem go powolutku, rad z własnej anonimowości. Zacząłem już odczuwać przyjemny szmerek w głowie, gdy nagle uszu moich dobiegło coś, co wstrząsnęło mną do głębi.

Znane dźwięki, ta sama modulacja.

Głos z przeszłości.

Pomyślałem, że to gra wyobraźni. I wówczas znów usłyszałem. Szukałem jej wzrokiem wśród tłumu.

Zobaczyłem ją – za kilkoma rzędami ramion.

Wehikuł czasu cofnął mnie o ileś tam lat. Usiłowałem patrzeć w inną stronę, ale nie mogłem.

Sharon. Wytworna jak zwykle.

Bez problemu wyliczyłem jej wiek. Trzydzieści cztery. Urodziny w maju. Piętnastego, aż dziw, że to pamiętam...

Podszedłem parę kroków w jej stronę, żeby się przyjrzeć; dojrzałość, ale piękna jak zwykle.

Twarz jak kamea.

Owalna, idealny kształt głowy, piękne rysy. Włosy gęste, układające się w fale, czarne, o połysku kawioru, zaczesane do tyłu i opadające na ramiona, czoło wysokie, bez jednej zmarszczki. Mlecznobiała karnacja, ani śladu modnej opalenizny. Wyraźnie, lecz delikatnie zarysowane kości policzkowe, naturalne, jakby z lekka przydymione rumieńce. Małe kształtne uszy ozdobione dwiema perłami. Łuki czarnych brwi nad szeroko rozstawionymi, intensywnie niebieskimi oczami. Wąski prosty nos o wzdętych chrapkach.

Pamiętam dotyk jej skóry, jasna jak porcelana, ale ciepła, zawsze ciepła. Wyciągnąłem szyję, by lepiej jej się przyjrzeć.

Była ubrana w płócienną jasnogranatową suknię do kolan, z krótkim rękawem. Nieudany kamuflaż: kształt jej ciała walczył z materią i wygrał. Pełne piersi, talia cienka jak u osy, kształtne biodra, długie nogi, kostki nad stopami jak wyrzeźbione. Ramiona białe, gładkie. Nie zdobiły ich bransoletki, nie zauważyłem pierścionków na palcach. Tylko perłowe kolczyki i taki sam sznur owalnych pereł, który spływał ukosem na wydatne piersi. Niebieskie buciki na średnim obcasie dodawały cal do pięciu i pół stóp, bo tyle miała wzrostu. W jednej dłoni trzymała niebieską torebkę, drugą ją gładziła.

Nie miała obrączki.

Cóż z tego?

Gdybym był tu z Robin, zwróciłbym na nią przelotną uwagę.

Ale tylko tak myślałem.

Nie mogłem oderwać od niej wzroku.

Ona natomiast wzrok miała utkwiony w mężczyźnie – jednym z tych królewskich łabędzi, starszym panu, który śmiało mógłby być jej ojcem. Dużą, kwadratową, smagłą twarz żłobiły głębokie bruzdy. Wąskie wodniste oczy, włosy ostrzyżone na jeża miały barwę metalowych opiłków. Jak na swoje lata był dobrze zbudowany i doskonale się prezentował w dwurzędowej niebieskiej marynarce i szarych flanelowych spodniach.

Zadziwiająco chłopięcy – zaliczał się do tych młodzieżowych starszych panów, którzy zaludniają co lepsze kluby i lokale, i bez specjalnego ryzyka mogą sypiać z młodymi kobietami.

Kochanek?

Co to mnie obchodzi?

Wciąż się w nią wpatrywałem. Nie wyglądało mi to na romans. Stali z boku i ona wyraźnie o coś się z nim spierała, usiłowała go przekonać. Robiła to bardzo dyskretnie, nie poruszała niemal ustami, czyniła wysiłki, by nie zwracać na siebie uwagi. A on tylko stał i słuchał.

Sharon na przyjęciu. Coś mi tu nie gra. Nienawidziła przyjęć tak samo jak ja.

Ale to było dawno. Ludzie się zmieniają. Może ona też...

Podniosłem szklankę do ust, patrząc, jak pociąga się za ucho – pewne gesty pozostają niezmienione.

Przesunąłem się jeszcze bliżej, potrącając rozłożyste biodro jakiejś matrony – spojrzała na mnie znacząco. Wymamrotałem słowa przeprosin i parłem do przodu. Tłum niełatwo dawał się sforsować. Z trudem torowałem sobie drogę w poszukiwaniu dogodnego punktu obserwacji – chciałem być blisko, ale tak, żeby mnie nie zauważyła. Wmawiałem sobie, że powoduje mną tylko ciekawość, nic więcej.

Nagle odwróciła głowę i spojrzała na mnie. Zarumieniła się, uchyliła usta. Popatrzyliśmy sobie w oczy. Jak w tańcu...

„Taniec na tarasie. Światła w oddali, bezkształtne, ulotne...”

Byłem oszołomiony i znowu na kogoś wpadłem. Znowu to przepraszanie.

A Sharon nie spuszczała ze mnie oczu. Jej towarzysz patrzył w innym kierunku i wyglądał na zamyślonego.

Cofnąłem się, wchłonął mnie tłum i prawie bez tchu wróciłem do stolika; ściskałem szklankę tak mocno, że poczułem ból w palcach.

– Dzieci – powiedział Larry. – Pobiły się. Moja córeczka ma napad złego humoru i chce wracać do domu. Matka jej koleżanki mówi, że obie wpadły w histerię – są przemęczone. Muszę moją zabrać. Przepraszam, Di.

– Nie ma sprawy. Ja też wolałbym już pójść.

– Dlaczego jesteś taki nadęty? A ja obejrzałem sobie hol La Grande Maison – wielki, można jeździć na wrotkach. Zrobiliśmy kiepski biznes, Di?

– A co byłoby dobrym biznesem?

– Należało ożenić się z nim za młodu i do końca życia mieć wszystko w dupie.

Popatrzyłem na białe domostwo, objąłem wzrokiem park.

– Bardzo się cieszę, Alex, że się spotkaliśmy; łączy nas męskie kumplostwo bez wzajemnej wrogości. Co ty na to, żebyśmy za parę tygodni pograli sobie w bilard w klubie fakultetu i zwiększyli zawartość cholesterolu we krwi?

– Wspaniały pomysł!

– Fantastyczny. Zadzwonię do ciebie.

– Będę czekał, Larry.

Podtrzymani na duchu odrobiną niewinnego kłamstwa opuściliśmy przyjęcie. Spieszyło mu się, ale zaproponował, że mnie podrzuci. Powiedziałem, że wolę się przejść – odczekałem aż brodaty kamerdyner wręczy mu kluczyki. Jego wóz stał na swoim miejscu, ale wokół było pusto, by właściciel bez problemu mógł się wycofać. I był umyty. Kamerdyner przytrzymał otwarte drzwiczki, szafując szczodrze słowem „sir”; czekał, aż Larry zasiądzie wygodnie za kierownicą. Kiedy ten ostatni włożył kluczyk do stacyjki, kamerdyner zamknął drzwiczki z wyczuciem i uśmiechając się wyciągnął rękę.

Larry spojrzał na mnie. Pomachałem mu na pożegnanie. Uśmiechnął się, opuścił szybę i uruchomił silnik. Szedłem powoli wzdłuż zaparkowanych wozów, gdy usłyszałem sapanie silnika i po chwili przekleństwa miotane w jakimś śródziemnomorskim języku. Brzęk i pisk, i Larry przemknął z wigorem obok mnie, wystawił przez okno lewą rękę i pomachał mi całym ramieniem.

Przeszedłem kilka jardów, gdy usłyszałem, że ktoś kogoś woła. Nie podejrzewając, że to o mnie chodzi, szedłem dalej.

– Alex!

Obejrzałem się. Jasnogranatowa suknia. Czarne włosy. Długie nogi poruszające się w przyśpieszonym tempie.

Dopadła mnie, zasapana, kropelki potu nad górną wargą.

– Alex! To naprawdę ty? Nie mogę w to uwierzyć!

– Cześć, Sharon. Jak się miewa pani doktor Dowcipna?

– Świetnie. – Dotknęła małżowiny usznej, potrząsnęła głową. – Nie, jesteś jedyną osobą, przed którą nie muszę udawać. Nie, nie miewam się świetnie, absolutnie nie.

Łatwość, z jaką zdobyła się na poufały ton, i to, że bez najmniejszego wysiłku przeszła do porządku dziennego nad tym, co stało się między nami, wzmogło moją czujność.

Zbliżyła się. Poczułem zapach jej perfum – mydło z wodą zmieszaną ze świeżą trawą i wiosennymi kwiatami.

– Przykro mi – powiedziałem.

– Och, Alex! – Położyła dwa palce na przegubie mojej dłoni. – Niech tam, co mi to szkodzi.

Poczułem ciepło jej ciała, a także gwałtowny przypływ energii w moich dolnych rejonach. Nagle twardy jak skała. Byłem na niego wściekły. Od dłuższego czasu tak się nie zachowywał.

– Cieszę się, że cię spotkałam, Alex. – Głos miała słodki, śmietankowy. Ciemnoniebieskie oczy błyszczały.

– Też się cieszę – powiedziałem zdławionym głosem. Nie wypadło to zdawkowo, jak chciałem. Jej palce wypaliły dziurę w mojej dłoni. Odsunąłem je, włożyłem rękę do kieszeni.

Jeśli nawet poczuła się urażona, nie okazała tego po sobie, tyle że jej ramię opadło, ale uśmiech nie zniknął.

– Czy to nie zabawne, Alex, że wpadliśmy tak na siebie, niesamowita historia. Chciałam do ciebie zadzwonić.

– Po co?

Trójkącik języka wysunął się z ust i zlizał pot z górnej wargi. – Wydarzyło się coś... pewne sprawy... Ale to nie jest odpowiednia chwila. Jeśli znajdziesz dla mnie trochę czasu, będę ci wdzięczna.

– Jakie sprawy mielibyśmy omawiać po tylu latach?

Jej uśmiech był blady, jak światło księżyca w nowiu. Zbyt nagle, zbyt bezpośrednio.

– Miałam nadzieję, że właśnie dlatego, że po tylu latach...

– Nie jestem zły, Sharon. Po prostu zakłopotany.

Chwyciła się za kolczyk. Potem wyciągnęła rękę i musnęła mnie delikatnie po policzku. – Porządny z ciebie chłopak, Delaware. Zawsze taki byłeś. Wszystkiego dobrego.

Odwróciła się by odejść. Wziąłem ją za rękę, zatrzymała się.

– Przykro mi, Sharon, że masz problemy.

Roześmiała się, przygryzła wargę.

– Rzeczywiście mam. Ale to chyba nie twoja sprawa.

Mówiąc to, zbliżała się do mnie – coraz bardziej. I wtedy uświadomiłem sobie, że to ja ją przyciągam, ale jakby mimo woli, a ona nie stawia oporu.

Wiedziałem, że jest gotowa zrobić wszystko, czego bym tylko zażądał, i ta jej bierność pogmatwała moje uczucia. Litość. Wdzięczność. Radość, że ktoś mnie potrzebuję, nareszcie. Ciężar między moimi nogami stawał się nie do zniesienia. Puściłem jej rękę.

Staliśmy blisko siebie, twarzą w twarz. Język napierał mi na zęby niczym rozjuszony wąż.

Jakiś facet powiedział moim głosem: – Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to możemy się spotkać i pogadać.

– Bardzo zależy.

Umówiliśmy się na kolację w poniedziałek.

W chwili gdy przekraczała bramę, wiedziałem, że popełniłem błąd. Lecz nie jestem pewny, czy tego żałowałem.

Po powrocie do domu zadzwoniłem do centrali, licząc na telefon od Robin, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że postąpiłem niesłusznie.

– Nikt do pana nie dzwonił – powiedziała telefonistka. Wydało mi się, że usłyszałem w jej głosie cień współczucia. Pomyślałem zaraz, że chyba dostaję bzika.

Tego wieczoru położyłem się do łóżka wypełniony erotycznymi wizjami. W godzinach rannych – mokry sen. Obudziłem się lepki i roztrzęsiony; wiedziałem już, że nie pójdę na randkę z Sharon. Nie myśląc o przyszłości przystąpiłem do zwykłych porannych czynności – prysznic, golenie się, łyk kawy, dyktowanie raportów; i kilka godzin zmarnowanych na przerzucanie prasy. W południe zadzwonił Mal Worthy, poprosił, żebym zarezerwował sobie środę – będzie sprawa Darrena Burkhaltera.

– Pracujesz w niedzielę, Mal?

– Prawie już godzina zero – powiedział. – A zło nie śpi, więc porządni ludzie też nie powinni. Strona przeciwna będzie miała siedmiu rzeczników. Czy masz już wszystko dograne?

– Dlaczego aż tylu?

– To sobie policz. Towarzystwo ubezpieczeniowe tamtego kierowcy wyznaczyło dwóch cwaniaków ze śródmieścia. Agent przysyła jednego. Pijak, który ich potrącił, jest zamożnym przedsiębiorcą budowlanym i włożył w to parę ładnych dolców. I jeszcze mamy rzecznika producenta wozu i faceta reprezentującego dealera, który miał pieczę nad samochodem. No i restaurator, ten, który serwował drinki. Razem szóstka. Dodaj do tego adwokata okręgowego, ponieważ my składamy zażalenie na złe oświetlenie i niedostateczną liczbę pachołków przy kanale. I już masz w sumie siedmiu. Strach cię obleciał?

– A powinien?

– Nie. Ważna jest jakość, nie ilość, prawda? Przeprowadzimy to w moim biurze, liczy się atmosfera domowa. Zacznę od odczytania twoich kwalifikacji i jak zwykle ktoś mi przerwie, żebyś nie wypadł za dobrze i zgłosi zastrzeżenie do twojej ekspertyzy. Już ją zrobiłeś? Wiesz, że cała sprawa oparta jest na faktach, jasna, a ja będę na miejscu, by w razie czego cię chronić, jak zacznie się robić nieklawo. Faceci z zakładu ubezpieczeń strzelą pewno z grubej rury – mają wiele do stracenia. Przewiduję, że zamiast zaatakować per se  twoje informacje, będą cię pytać, czy koncepcja skutków urazu we wczesnym dzieciństwie jest słuszna, czy to potwierdzone przez naukę, czy tylko głupoty psychologów. A jeśli to pierwsze, to jak długo owe skutki będą się utrzymywać. Czy będziesz mógł udowodnić, że półtoraroczne dziecko może być po takim urazie niesprawne umysłowo do końca życia?

– Nigdy tego nie mówiłem.

– Ja o tym wiem i ty wiesz, ale proszę cię, bądź w środę bardziej przebiegły. Najważniejsze jest to, że oni nie mogą dowieść czegoś wręcz przeciwnego. I to się liczy na rozprawie, wierz mi. Wykażę niezbicie, niech mnie szlag, że nasze dowody obciążają właśnie ich. Ława przysięgłych będzie roniła łzy nad tym miłym małym brzdącem, który obudził się w samochodzie tylko po to, by zobaczyć głowę ojca przelatującą na tylne siedzenie i lądującą tuż koło niego. Twoje nagranie z zajęć z chłopcem to strzał w dziesiątkę, Alex. Chłopiec wykazuje ogromną wrażliwość. Podczas procesu wykorzystam każdą sekundę tego nagrania – cały ten świetny materiał, łącznie z migawkami po wypadku. Nic bardziej niż ta ucięta głowa nie podziała na ramoli, nie wyciśnie im łez z oczu, mam rację?

– Masz.

– Sędziowie przysięgli nie będą mieć wątpliwości, Alex. Bo nie potrafią sobie wyobrazić, że po tym wszystkim dziecko może być kiedykolwiek normalne... I tak naprawdę, czy ktokolwiek może zagwarantować, że mały wróci do zdrowia? I oni dobrze o tym wiedzą. Odrzucili propozycję zadośćuczynienia finansowego – skurwysyńskie dusigrosze! Więc pozostaje kwestia, ile i kiedy. Twoim zadaniem będzie powiedzieć, jak to wygląda, ale nie rób z siebie mądrali. Po prostu mów tylko „na podstawie całej mojej wiedzy z dziedziny psychologii” – i wystarczy. Dostałem z zakładu ubezpieczeń odpowiednie wyliczenia i zamierzam tak przyszpilić tych skurwieli, że będą musieli płacić Darrenowi rentę nawet w domu starców. – Po chwili milczenia dodał: – To jedynie słuszna droga, Alex. Denise ma zrujnowane życie. I tylko w ten sposób ktoś taki jak ona może coś uzyskać...

– Jesteś białym rycerzem, Mal.

– Coś cię gryzie? – zapytał i w jego głosie zabrzmiał szczery niepokój.

– Nie, wszystko gra. Jestem tylko trochę zmęczony.

– Nie zalewasz?

– Nie.

Przez chwilę panowało milczenie.

– Jest dobrze dopóty – powiedział – dopóki potrafimy się ze sobą porozumieć.

– Porozumiewamy się bez zarzutu, Mal. Liczy się jakość, nie ilość.

Znowu cisza. A potem jego głos:

– Wypocznij i zadbaj o siebie, doktorze. Gdy będziemy się użerać z tymi siedmioma mydłkami, chcę cię widzieć w szczytowej formie.

Po południu zatelefonowałem do Sharon. Odebrała sekretarka automatyczna, niech ją szlag trafi! „Tu doktor Ransom, nie ma mnie w tej chwili w domu, ale bardzo proszę zostawić wiadomość”.

Nawet brzmienie jej głosu na taśmie przywołało wspomnienia... dotyk jej palców na moim policzku.

I nagła myśl: muszę wyzwolić się od niej, i to zaraz.

Czekałem na brzęczyk, jaki terapeuci włączają zazwyczaj pod koniec nagrywania. Brzęczyk.

– Sharon, tu Alex – powiedziałem. – Nie przyjdę w poniedziałek. Wszystkiego dobrego.

Krótko i przyjemnie.

Doktor Łamaczserc.

Minęła godzina, a ja wciąż widziałem jej bladą twarz...

Usiłowałem przepędzić ten obraz, co dało odwrotny skutek: stał się jeszcze bardziej wyrazisty. Wyrzekałem się wspomnień, wmawiałem sobie, że chuć padła mi na mózg i odebrała zdolność jasnego rozumowania. Mimo to pogrążałem się coraz bardziej w nękających rozpamiętywaniach, w końcu zacząłem się zastanawiać, czy postąpiłem słusznie odwołując randkę.

Po kwadransie, łudząc się, że bliska osoba zdoła mi pomóc odegnać niechciane myśli, zadzwoniłem do San Luis Obispo. Matka Robin odebrała telefon.

– Słucham?

– Dzień dobry, Rosalie, mówi Alex.

– Jak się masz.

– Jest Robin?

– Nie ma jej.

– Nie wiesz, kiedy wróci?

– Wyszła na dłużej. Umówiła się z przyjaciółmi.

– Rozumiem.

Cisza.

– Jak się czuje maleństwo?

– Świetnie.