W obronie własnej - Jonathan Kellerman - E-Book

W obronie własnej E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!Co łączy przysięgłą w procesie seryjnego zabójcy z mrocznymi snami dziecka będącego świadkiem makabrycznej zbrodni sprzed lat? Alex Delaware nie przyjmuje już prywatnych pacjentów, ale na prośbę detektywa Sturgisa robi wyjątek i postanawia pomóc Lucy Lorell skarżącej się na powracające koszmary senne. Psycholog szybko ustala, że kobieta w dzieciństwie mogła widzieć morderstwo, do jakiego doszło na terenie osobliwej posiadłości jej ojca. W trakcie śledztwa wychodzą na jaw przerażające fakty o miejscu schadzek dla artystów o wątpliwej reputacji, którzy mogą być odpowiedzialni za dziecięcą traumę Lucy i wiedzieć, co tak naprawdę stało się w upiornym lesie z jej snów. Przed tobą pełna napięcia opowieść o podwójnej moralności, niezaleczonej depresji i dramacie dziecka, które nie mogło pojąć tego, co przypadkiem ujrzało. Kto i dlaczego stał się wielokrotnym zabójcą? Spróbuj wytypować sprawcę z całego kręgu podejrzanych u dra Delaware. Oto dziewiąty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. SELF-DEFENSE, Copyright © 1995 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę przyjaciela detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 434

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

W obronie własnej

Przekład Jacek Spóiny

Saga

W obronie własnej

 

Tytuł oryginału Self-defense

 

Język oryginału angielski

SELF-DEFENSE, Copyright © 1995 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1995, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540879 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mojej córce Ilanie,

subtelnej i czarodziejskiej duszy,

muzyce mego życia

Rozdział pierwszy

Uśmiechnęła się, jak zwykle. Z krzesła miała doskonały widok na ocean. Tego ranka przypominał pofałdowaną ciemnoniebieską blachę, pozłacaną przez wschodzące słońce. Na niebie pelikany rozpoczęły zwiadowczy lot. Wątpię, czy ona to wszystko zauważyła.

Przeszła przez pokój, próbując się rozluźnić.

– Dzień dobry, Lucy.

– Dzień dobry, doktorze Delaware.

O nogi obijała jej się ogromna torebka na skórzanym pasku. Ubrana była w jasnoniebieski bawełniany sweter i różową plisowaną spódnicę. Lśniące, płowe włosy, z tapirowaną grzywką, spływały do ramion. Szczupłą twarz pokrywały delikatne piegi. Miała wystające kości policzkowe i delikatne rysy twarzy, w której uwagę przykuwały olbrzymie piwne oczy. Nie wyglądała na swoje dwadzieścia pięć lat.

– A więc – powiedziała wzruszając ramionami.

– Więc?

Uśmiech zamarł jej na ustach.

– Dzisiaj chcę porozmawiać o nim.

– W porządku.

Na moment umilkła.

– O tym, co zrobił.

Skinąłem głową.

– Nie, nie – dodała. – Nie chodzi mi o to, co pan już wie, lecz o sprawy, o których jeszcze nie wspominałam.

– Jakie sprawy?

Zacisnęła usta. Palcami jednej ręki nerwowo postukiwała w kolana.

– Nawet pan sobie nie wyobraża czegoś takiego.

– Lucy, czytałem akta procesowe.

– Wszystkie?

– Wszystkie szczegóły związane ze zbrodnią. Zeznania detektywa Sturgisa, jak również zeznających z wolnej stopy.

– A zatem... pewnie pan wie – spojrzała na ocean – Sądziłam, że wyrównałam już z nim rachunki, a tymczasem okazuje się, że nie.

– Męczą cię koszmarne sny?

– Nie, nie, rozmyślania na jawie. Przepływają mi przed oczyma różne obrazy. Gdy siedzę przy biurku czy oglądam telewizję, w każdej właściwie sytuacji.

– Obrazy z procesu?

– Te najgorsze... powiększone zdjęcia. Wyrazy twarzy rodziców Carrie Fieldings. Męża Anny Lopez. – Odwróciła wzrok. – Jego twarz. Tak jakbym przeżywała to wszystko od nowa.

– Niewiele czasu upłynęło, Lucy.

– Dwa miesiące to mało?

– Za mało po tym, co przeszłaś.

– Chyba ma pan rację – odparła. – Przez cały czas, gdy zasiadałam w ławie przysięgłych, czułam się, jakbym sięgała dna. Im bardziej brutalne stawały się zeznania, tym lepiej się bawił. Jakby wyzywająco obnosił się ze swoją podłością. Prowokował, żeby go ukarać – uśmiechnęła się. – Powinnam się czuć usatysfakcjonowana ukaraniem go, więc dlaczego tak nie jest?

– Wyrok może i był satysfakcjonujący, ale zanim do tego doszło...

Potrząsnęła głową, jakbym jej nie zrozumiał.

– Nawet nie śmiałbym podejmować analizy jego czynów.

Przez dłuższą chwilę milczała.

– Dla niego wszystko było zabawą. Pod pewnym względem był wyrośniętym dzieciakiem. Zmieniał ludzi w lalki, żeby się nimi pobawić... Niektóre dzieci właśnie tak się bawią, prawda?

– Normalne dzieci nie.

– Czy sądzisz, że mówił prawdę o molestowaniu?

– Nie mamy na to żadnych dowodów.

– No, tak... ale przecież, jak można... czy rzeczywiście mógł popadać w jakieś odmienne stany, mieć wiele osobowości, tak jak utrzymywał tamten psychiatra?

– Na to też nie mamy dowodów, Lucy.

– Wiem, ale co pan o tym myśli?

– Wydaje mi się, że jego anormalne zachowanie na procesie było udawane i miało na celu potwierdzenie niepoczytalności.

– Uważa pan zatem, że postępował całkowicie racjonalnie?

– Nie wiem, czy to właściwe określenie, ale z pewnością nie był maniakiem i nie władały nim niemożliwe do opanowania popędy. Robił wszystko z własnej woli. Zadawanie cierpień sprawiało mu przyjemność.

– Myśli pan, że był nienormalny? – dotknęła wilgotnego policzka.

– W każdym razie nie zażywał żadnych pigułek i nie uczestniczył w żadnych seansach psychoterapeutycznych – podałem jej chusteczkę.

– A zatem najlepszym wyjściem jest wyrok śmierci?

– Najlepszym wyjściem jest odizolowanie go od reszty społeczeństwa.

– Tak też zrobiliśmy. Adwokat twierdzi, że on z pewnością zasłużył na komorę gazową – zaśmiała się nerwowo.

– I to cię dręczy? – zapytałem.

– Nie... zresztą może. Sama nie wiem. Jeśli jednak skończy się na komorze, z pewnością nie pójdę oglądać, jak się dusi. Zasłużył sobie na to, lecz najbardziej przeraża mnie chyba jego wyrachowanie. Świadomość, że w danym dniu, o dokładnie oznaczonej godzinie... ale czy ja podjęłabym inną decyzję? Czy byłby inny wybór? Wypuścić go i dać mu okazję do powtórzenia tych czynów?

– Każdy werdykt sądu jest trudną decyzją.

– A pan wierzy w karę śmierci?

Zamyśliłem się, układając sobie w głowie odpowiedź. Z reguły starałem się nie ujawniać w trakcie terapii własnych poglądów, ale w tym wypadku byłoby to błędem.

– Zgadzam się z tobą, Lucy. Dręczy mnie myśl o tym, że można kogoś uśmiercić z zimną krwią i trudno byłoby mi to wykonać. Ale uważam, że w niektórych przypadkach jest to najwłaściwsza decyzja.

– Kim w końcu jesteśmy, doktorze Delaware? Hipokrytami?

– Nie – zaprzeczyłem. – Ludźmi z krwi i kości.

– Podpisałam się pod tym wyrokiem z oporami. Wstrzymywałam się od głosu. Inni nakłaniali mnie do pośpiechu.

– Ciężko było?

– Nie, nie byli złośliwi, nic z tych rzeczy. Tylko traktowali mnie tak, jakbym była głupią dziewczynką, którą można w końcu przekonać. A presja opinii publicznej dokonała reszty.

– Nie było chyba innego wyjścia?

– Raczej nie.

– Lucy, masz chyba wyrzuty sumienia – powiedziałem. – Może właśnie dlatego znowu nawiedzają cię koszmary.

– O co chodzi? – wyglądała na zdezorientowaną.

– Prawdopodobnie jeszcze raz przeżywasz wszystko od początku.

– Żeby przekonać się o słuszności mojej decyzji?

– Właśnie.

To ją chyba nieco uspokoiło, choć jeszcze płakała. Chusteczka zmieniła się w mokry zwitek, więc podałem jej następną.

– A właściwie chodziło o seks, prawda? – zapytała, znienacka rozeźlona. – Podniecało go cierpienie innych. Cała argumentacja obrony, dotycząca niemożliwych do opanowania popędów, to jedna wielka bzdura. Muszę już chyba iść – popatrzyła na zegarek.

Zegar na kominku wskazywał, że do zakończenia wizyty pozostał jeszcze kwadrans.

– Mamy jeszcze czas.

– Wiem, ale nie będzie pan chyba miał nic przeciwko temu, że wyjdę nieco wcześniej? Mam kupę roboty, na biurku panuje... – skrzywiła się i odwróciła wzrok.

– Co?

– Chciałam powiedzieć kompletny burdel – zaśmiała się. – Całe to zdarzenie źle na mnie wpłynęło, doktorze Delaware.

Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia.

– Czas leczy wszystkie rany.

– Z pewnością ma pan rację... Czas. Tak bym chciała, żeby doba miała trzydzieści cztery godziny.

– Masz jakieś zaległości w związku z uczestnictwem w ławie przysięgłych?

– Nie, nadrobiłam je już po tygodniu. Ale odnoszę wrażenie, że praca jest coraz cięższa. Zwalają na mnie robotę, jakby chcieli mnie za coś ukarać.

– A to dlaczego?

– Za trzy miesiące urlopu. Firma miała obowiązek udzielenia mi go. Kiedy pokazałam szefowi wezwanie z sądu, poradził, żebym się od tego wykręciła. Nie posłuchałam. Uważałam, że to ważne. Nie zdawałam sobie sprawy, w co się pakuję.

– A gdybyś się tego spodziewała, zrezygnowałabyś?

– Sama nie wiem – zamyśliła się. – Tak czy inaczej, dostałam jeszcze do zbilansowania księgi ośmiu wielkich przedsiębiorstw. Kiedyś taki nawał pracy zdarzał się tylko w okresie rozliczeń podatkowych.

Wzruszyła ramionami i wstała, a za jej plecami widać było lecące gdzieś pelikany. Gdy doszliśmy do drzwi, zapytała:

– Widział się pan ostatnio z detektywem Sturgisem?

– Kilka dni temu.

– Co u niego?

– Wszystko w porządku.

– Miły z niego facet. Nie mam pojęcia, jak on może prowadzić takie sprawy.

– Nie wszystkie przestępstwa przypominają sprawę Schwandta.

– I dzięki Bogu – wygładziła spódnicę na wąskich biodrach.

– Czy aby na pewno chcesz wyjść wcześniej? Zajęliśmy się bardzo ważnymi i niepokojącymi problemami.

– Wiem, jakoś sobie poradzę. Rozmowa o tym trochę mi pomogła.

Wyszliśmy z domu i skierowaliśmy się do bramy. Stanęliśmy przy autostradzie Pacific Coast. W tym miejscu, na północ od Kolonii Malibu, ruch był niewielki. Mimo to huk mknących pojazdów był ogłuszający i z trudem dosłyszałem powtórzone przez nią wyrazy wdzięczności.

Patrzyłem, jak wsiada do małego niebieskiego colta. Samochód zapalił, skręciła ostro i odjechała. Wróciłem do siebie i wpisałem jej wizytę do karty. Czwarty seans. Znowu rozmowa na temat zbrodni Schwandta, o procesie, ofiarach, ani słowa o wizjach, które sprowadziły ją tu za pierwszym razem. Napomknąłem o nich wtedy, ale natychmiast zmieniła temat i musiałem zrezygnować. Możliwe więc, że już jej nie dręczą, gdyż przynajmniej część przerażających scen udało nam się zawrzeć w słowach, wyrzucić z jej świadomości.

Włączyłem ekspres i wyszedłem na taras. Obserwując pelikany, wyobrażałem sobie, jak siedziała przez trzy miesiące w ławie przysięgłych.

Dziewięćdziesiąt dni w cuchnącym bagnie. A wszystko dlatego, że nie je mięsa.

– Stuprocentowa wegetarianka – mówił Milo znad kieliszka scotcha. – Jeździ z naklejką Frontu Wyzwolenia Zwierząt. Rzecz jasna, obrońca od razu to wywęszył.

– Współczuje wszystkiemu, co żyje – wtrąciłem.

– Obrona sądziła, że wykaże na tyle refleksu, żeby nie wiązać tej zasranej sprawy z ekologią – chrząknął Milo. Zaśmiał się nieprzyjemnie, dopił alkohol i przesunął ręką po twarzy, jakby chciał ją przemyć.

– Nic z tego. Trudno przypuszczać, żeby mieli mu wkrótce podać cyjanek, podczas gdy jego prawnicy zasypują sąd tonami papieru.

Był nieźle podchmielony, ale jakoś się trzymał. Siedzieliśmy o pierwszej po północy w opustoszałym cocktail barze. Lokal znajdował się niedaleko od sądu, w którym już od trzech miesięcy Jobe Rowland Schwandt zajmował sąd swą osobą. Lubieżny, chichoczący, dłubiący w nosie, wyciskający pryszcze i pobrzękujący kajdankami Schwandt, uwielbiał przyciągać uwagę, tak samo jak z wielką rozkoszą zadawał ból. Po trwającej dziesięć miesięcy krwawej uczcie proces stał się dlań obfitym deserem. Człowiek upiór.

Im bardziej odpychające stawały się zeznania, tym częściej wykrzywiał twarz w obrzydliwym grymasie. Po odczytaniu wyroku śmierci chwycił się za krocze i próbował się obnażyć na oczach rodzin ofiar.

– Bez ryb – ciągnął Milo, stawiając kieliszek na barze. – Bez jajek i wyrobów mlecznych. Same owoce i warzywa. To chyba nazywa się jarskie żarcie?

Twierdząco skinąłem głową.

Barman, podobnie jak większość klientów, był Japończykiem. Menu składało się z zaprawionej soją mieszanki: ogórków i ryżu w wodorostach oraz malutkich, różowych krewetek. Rozmawiano tu cicho i uprzejmie, więc nawet ściszony głos Mila brzmiał donośnie.

– Większość ludzi o szlachetnych intencjach, potrafi tylko ładnie mówić, ale ona jest wyjątkiem. Cichy, łagodny głos – ładne, lecz nie przywiązuje do tego wagi. Znałem kiedyś podobną dziewczynę. Chodziliśmy razem do tego samego liceum. Potem wstąpiła do zakonu.

– Czy Lucy wygląda na zakonnicę?

– Skąd ja mogę wiedzieć?

– Potrafisz oceniać ludzi.

– Naprawdę? Nie wiem nic o jej życiu uczuciowym. W ogóle mało o niej wiem poza tym, że trapią ją koszmary.

– Panna?

– Tak zeznała.

– Jakiś chłopak?

– Nic o tym nie mówiła. A bo co?

– Zastanawiam się, jak układają jej się stosunki z rodziną?

– Mówiła, że ojciec nie żyje, a z matką się nie widuje. Wygląda na to, że jest raczej samotniczką. Spodobała się chyba adwokatom z obrony.

– Więc dlaczego prokuratura jej nie odrzuciła?

– Rozmawiałem o tym z George’em Bidwellem. Mówił, że lista kandydatów zaczęła się kurczyć, Przypuszczali, że dzięki swej pozytywnej postawie moralnej będzie w stanie wydać właściwą opinię.

– Zgadzasz się z tym?

– Chyba tak. Jest w niej jakiś hart ducha. Znasz dowcip o konserwatyście, czyli eks-liberale, którego napadli na ulicy? Mam wrażenie, że sporo w życiu przeszła.

– Z czego żyje?

– Przelicza cyferki w jednej z tych wielkich firm rachunkowych w Century City.

– Rewidentka?

– Księgowa.

– Czy oprócz snów coś jeszcze ją męczy?

– Nic na ten temat nie mówiła. O snach wspomniała tylko dlatego, że zauważyłem, jak źle wygląda, na co odpowiedziała, że ostatnio nie najlepiej sypia. Poszliśmy więc do lokalu i opowiedziała mi o wszystkim. Szybko zmieniła temat, więc już nie nalegałem. Następnym razem też miała znużony głos. Poleciłem jej wizytę u ciebie. Miała to przemyśleć. Stwierdziła potem, że pójdzie za moją radą.

Wyjął z kieszeni cygaro, popatrzył na nie pod światło i schował z powrotem.

– Czy inni przysięgli także mają jakieś kłopoty? – zapytałem.

– Nie kontaktowałem się z nikim innym.

– A w ogóle, jak się zetknęliście?

– Jak zwykle przyglądałem się ławnikom i nasze oczy przypadkiem się spotkały. Zwróciłem na nią uwagę już wcześniej, bo zawsze sprawiała wrażenie osoby, która bardzo się stara. Gdy zacząłem składać zeznania, dostrzegłem, że mi się uporczywie przypatruje. Potem raz po raz na siebie spoglądaliśmy. Co dzień, po zakończeniu posiedzenia sądu, odprowadzano ławników pod ochroną za budynek sądu, gdzie akurat stał mój zaparkowany samochód. Zamachała ręką w moim kierunku. Miała skupione spojrzenie. Wyczułem, że mnie o coś prosi, więc dałem jej swoją wizytówkę. Trzy dni później zadzwoniła.

Przycisnął jedną dłoń do kontuaru i zaczął przypatrywać się knykciom.

– Wyczerpałem już w tym roku pulę dobrych uczynków. Nie bardzo wiem, na ile ją stać...

– Nie sądzę, żeby księgowe inwestowały w dochodowe akcje – odparłem. – Coś wymyślimy.

Jedną ręką miętosił ciężki podbródek. Grubymi jak serdelki palcami obciągał tłuste ciało w kierunku mięsistej szyi. W stalowoniebieskim świetle, jakie panowało w barze, jego twarz przypominała pokryty dziobami, gipsowy odlew, a czarne włosy opadały na czoło niczym rondo kapelusza.

– OK – powiedział. – Co słychać na plaży?

– Gorąco. Masz ochotę trochę się ochlapać?

– Gdybyś widział mnie kiedyś w kostiumie kąpielowym, te słowa nie przeszłyby ci przez gardło – stęknął. – Jak idzie budowa domu?

– Wolno. Bardzo wolno.

– Jakieś kłopoty?

– Zdaje się, że każdy fachowiec za swój psi obowiązek uważa zepsucie tego, co zdążył zrobić poprzednik. W tym tygodniu faceci od suchych tynków pokryli odcinki kabla elektrycznego, a hydraulicy zniszczyli podłogi.

– Szkoda, że nie wypaliło z tym Binglem.

– Dobry był, tyle że nie miał czasu. Potrzebny był ktoś na stałe, a nie dorywczo.

– Jako policjant też nie spisuje się najlepiej – powiedział. – Chociaż inni kumple, u których wykonywał prace budowlane, mówili, że wyszło mu to całkiem nieźle.

– To, co zdążył zrobić, było bez zarzutu. Teraz, kiedy zabrała się za to Robin, idzie jeszcze lepiej.

– Jak jej to wychodzi?

– Od kiedy robotnicy zaczęli traktować ją poważnie, bardzo jej się to spodobało. Nauczyli się wreszcie, że nie można traktować jej jak powietrza – wchodzi na rusztowanie, bierze narzędzia i pokazuje, jak powinna wyglądać robota.

– To kiedy kończysz? – uśmiechnął się.

– Najwcześniej za pół roku. Tymczasem będziemy musieli gnieść się w Malibu.

– Hm... A jak ma się pan pies?

– Nie lubi wody, ale piasek przypadł mu do gustu i to dosłownie, bo się nim zajada.

– Super. Może mógłbyś wytresować go, żeby srał cegłami, to wtedy taniej cię wszystko wyniesie.

– Że też ty zawsze tak mocno chodzisz po ziemi, Milo.

Rozdział drugi

Rok ten upłynął pod znakiem wędrówek. Trzynaście miesięcy temu, jeszcze zanim Jobe Schwandt zaczął wchodzić przez okna i rozrywać ludzi na strzępy, jakiś psychopata podpalił mi dom i zamienił dziesięć lat wspomnień w popiół. Gdy wreszcie zdobyliśmy się wraz z Robin na pozytywne myślenie, zaczęliśmy snuć plany odbudowy domu, szukając tymczasem czegoś do wynajęcia.

Znaleźliśmy wreszcie coś nad morzem, w wiejskiej części zachodniego krańca Malibu, o lata świetlne od luksusu. Mogliśmy sobie na to pozwolić dzięki recesji.

Gdyby kiedyś starczyło mi sprytu albo motywacji, mógłbym zostać właścicielem tego miejsca. Gdy za młodu – kiedy jak szaleniec rzucałem się w wir zajęć – pracowałem na pełny etat w szpitalu pediatrycznym, a wieczorami leczyłem pacjentów we własnym gabinecie – zgromadziłem tyle pieniędzy, że mogłem zacząć inwestować w nieruchomości, kupując i sprzedając parę budynków mieszkalnych, by dzięki zyskom stworzyć sobie portfel akcji i obligacji, który byłby potem w sam raz na czarną godzinę. Nigdy jednak nie chciałem mieszkać na tej plaży, sądząc, że leży zbytnio na uboczu od pulsującego życiem miasta.

Teraz z kolei taka izolacja bardzo mi się spodobała: tylko ja, Robin, Spike i pacjenci, których nie odstraszała odległość.

Od wielu już lat nie prowadziłem rozłożonej w czasie terapii, ograniczając się do konsultacji sądowych. Sprowadzało się to zazwyczaj do diagnozowania i leczenia dzieciaków, na których ciele i psychice różne wypadki i przestępstwa pozostawiły trwałe blizny, oraz do starań o prawa rodzicielskie. Od czasu do czasu trafiały się przypadki w rodzaju Lucy Lowell.

Dom był nieduży: trzysta parędziesiąt szarych drewnianych metrów kwadratowych, postawionych na piasku, ze spadzistym dachem; od autostrady oddzielał go wysoki drewniany płot i garaż dla dwóch samochodów, w którym Robin po wynajęciu swego sklepu w Venice postanowiła otworzyć warsztat. Między domem i bramą w zagłębieniu gruntu rozciągał się obsadzony roślinami sucholubnymi ogród, gdzie stała od dawna nie używana, drewniana wanna. Górą natomiast biegła kładka. Przez bramę za domem wychodziło się na dziesięć nierównych schodków, które prowadziły na plażę, niewielką kamienistą łachę, ukrytą w zapomnianej przez Boga i ludzi zatoczce. Od strony lądu wznosiły się porośnięte roślinnością góry. Zachody słońca były olśniewająco piękne, a czasami prawie do samego brzegu podpływały figlujące delfiny i lwy morskie. Jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu zaczynała się strefa wodorostów, gdzie od czasu do czasu zasadzali się w łódkach rybacy, na wyścigi z kormoranami i pelikanami polujący na ryby. Nawet tam raz popłynąłem, ale woda była lodowato zimna i pełna wirów, a dno pokryte ostrymi kamykami.

Spokojny zakątek, chociaż czasami nad głową rozlegał się huk ponaddźwiękowego myśliwca z bazy lotniczej Edwards. Legenda głosiła, że dawnymi czasy mieszkała tu ze swymi dwoma młodocianymi kochankami sławna aktorka, która potem zrobiła w tej okolicy swój wielki film i zbudowała na Broad Beach zamek w stylu orientalnym. Niezaprzeczalnym zaś faktem jest, że pewien nieśmiertelnej sławy muzyk jazzowy spędził tu kiedyś całą zimę, narkotyzując się co noc w opuszczonym domku na wschodnim krańcu plaży oraz grając na trąbce w rytm fal, dopóki nie pogrążył się w morfinicznym spokoju.

Teraz nie słyszało się o żadnych sławach. Niemal wszystkie domki należały do niedzielnych turystów, którym nie starczało czasu na odpoczynek, i nawet w większe święta, gdy przez centrum Malibu przewalały się tłumy jak na autostradzie, my mieliśmy plażę dla siebie: małe jeziorka, drewno wyrzucone przez morze i piach, którego starczyłoby na podtrzymywanie apetytu Spike’a w nieskończoność.

Jest francuskim buldogiem o dziwacznej aparycji. Dwadzieścia kilo najeżonego czarną sierścią nieskoordynowanego cielska, obwisłe uszy i pomarszczona morda, na tyle płaska z profilu, że można by na niej pisać. Przypomina do złudzenia żabę, ale odwagę ma godną lwa. Jego wygląd najlepiej oddaje określenie: bulterier na środkach dopingowych. Natomiast z temperamentu jest stuprocentowym buldogiem – spokojnym, lojalnym, oddanym, upartym. Trafił do mnie przypadkiem, niemal konając już z głodu i pragnienia, po śmierci swej poprzedniej pani. Nie miałem wtedy najmniejszej ochoty na trzymanie w domu żadnego zwierzęcia, ale jakoś udało mu się w końcu zaskarbić sobie naszą życzliwość. Od szczeniaka nauczono go wstrętu do wody, nie znosił więc morza, trzymając się z daleka od fal i szalejąc z wściekłości na widok przypływu. Czasem zabłąkał się do nas jakiś pies myśliwski lub seter i wtedy Spike ganiał z nim, aż cały się zgrzał, zdyszał i zaślinił. Ale nadrabiał te wady nowym upodobaniem do krzemu, jak również obszczekiwaniem morskich ptaków charczącym głosem, który przypominał dźwięki wydawane przez duszącego się starca.

Większość czasu towarzyszył Robin, rozkładając się w jej furgonetce i jadąc z nią do pracy. Tego dnia wyjechali o szóstej i teraz w domu panowała grobowa cisza. Odsunąłem szklane drzwi. Do pokoju wpadło rozgrzane powietrze i szum morza. Kawa była gotowa. Wziąłem ją na taras i pogrążyłem się w rozmyślaniach o Lucy.

Od chwili, gdy dostała od Mila mój telefon, do momentu, w którym do mnie zadzwoniła, upłynęło dziesięć dni. Nic w tym dziwnego. Pierwsza wizyta u psychoterapeuty to dla wielu ludzi krok rewolucyjny, nawet w Kalifornii. Nieco bojaźliwie zapytała, czy możemy umówić się na wpół do ósmej rano, tak żeby mogła na dziewiątą dostać się do Century City. Moja zgoda zaskoczyła ją.

Spóźniła się pięć minut i powitała mnie przepraszającym uśmiechem.

Był to ładny, lecz bolesny uśmiech. Jej instynkt samozachowaczy dyktował przebieg pierwszego seansu. Była inteligentna, wygadana i konkretna: na temat prawniczych zawiłości strategii adwokata, zmanierowania sędziego, spokoju ducha rodzin ofiar, ordynarności Schwandta i bełkotu prasy. Gdy nadeszła pora odjazdu, sprawiała wrażenie rozczarowanej.

Podczas drugiej wizyty była w towarzystwie jakiegoś młodzieńca. Około trzydziestki, wysokiego, szczupłego, z wysokim czołem i rzednącymi blond włosami. Miał bladą cerę i piwne oczy Lucy, na twarzy malował się jeszcze bardziej bolesny uśmiech. Obwieściła, że to jej brat Peter; przywitał się cichym, sennym głosem. Uścisnęliśmy sobie dłonie: Ręka jego była koścista i chłodna, a mimo to miękka.

– Zapraszam na przechadzkę po plaży.

– Dziękuję, zostanę w samochodzie – otworzył tylne drzwi i spojrzał na siostrę. Patrzyła, jak wsiada. Było ciepło, ale on miał na sobie gruby brązowy sweter, białą koszulę, wytarte dżinsy i trampki. Przy bramie Lucy raz jeszcze odwróciła się w jego stronę. Rozparł się na przednim siedzeniu i przyglądał się czemuś na swoich kolanach.

Po kolejnych trzech kwadransach okazało się, że jej uśmiech nie jest już tak pewny. Tym razem skupiła się na Schwandcie, zastanawiając się, co mogło sprowadzić go na samo dno. Zadawała pytania retoryczne. Bardzo ją to gnębiło ale gdy poruszyliśmy temat Mila, wyraźnie humor jej się poprawił.

Za trzecim razem przyjechała sama i większość czasu poświęciła Milo. Jawił się jej jako superglina, a sprawa człowieka Upiora zdawała się utwierdzać ją w tym mniemaniu.

Schwandt był rzeźnikiem, który nie przebierał w ofiarach; wybierał ludzi z całego Los Angeles i okolic. Gdy wyszło na jaw, że wszystkie te zbrodnie coś łączy, utworzono oddział specjalny, składający się z różnych funkcjonariuszy, od policjantów z Sekcji Devonshire po szeryfów z posterunku w Lynwood. Dochodzenie dopięto na ostatni guzik dopiero dzięki rozpracowaniu przez Mila morderstwa Carrie Fielding.

Po tej zbrodni panika opanowała miasto. Ofiarą była śliczna dziesięciolatka z Brentwood, porwana z własnej sypialni, zawieziona w nieznane miejsce, zgwałcona, uduszona, okaleczona i zmaltretowana; szczątki zostały porzucone na wysepce, przebiegającej środkiem bulwaru San Vicente, gdzie o świcie natknęli się na nie amatorzy joggingu. Zabójca jak zwykle nie pozostawił żadnych odcisków palców. Z jednym, nie zidentyfikowanym wyjątkiem – częściowym odciskiem na oparciu łóżka Carrie. Nie zgadzał się on z odciskami palców rodziców i opiekunki, nie znaleziono go także wśród wzorów w kartotekach FBI. Policjantom nie mieściło się w głowie, że upiór może być debiutantem, więc rozpoczęli przeszukiwanie kartotek lokalnych, skupiając się na nowych przestępcach, których danych nie było jeszcze w komputerach. Żadnych wskazówek.

Gdy Milo wrócił do domu Fieldingów, uwagę jego zwróciła ziemia do sadzonek pod oknem Carrie. Zaledwie kilka grudek, praktycznie niewidocznych, ale niebawem okazało się, że ziemia pod oknem jest twardo ubita.

Nie przypuszczał, że to odkrycie jest istotne, ale na wszelki wypadek wypytał rodziców Carrie, którzy poinformowali go, że w ogrodzie nie posadzono niczego od lata – ogrodnik to potwierdził.

Ulicę natomiast ozdobiono mnóstwem sadzonek magnolii – mających zastąpić zniszczone przez zarazę stare drzewa – w ramach pokazu miejskiego patriotyzmu, wynikającego w faktu, że jednym z sąsiadów Fieldingów był polityk. Nowe rośliny posadzono w takiej samej ziemi, jak ta odkryta pod oknem dziewczynki.

Milo pobrał odciski palców wszystkich pracowników zieleni miejskiej. Ślad zaginął po pewnym robotniku, nowo zatrudnionym człowieku nazwiskiem Rowland Joseph Sand, więc Milo udał się do jego mieszkania w Venice. Nie zastał ani mężczyzny, ani jego pięcioletniej czarnej furgonetki marki Mazda. Właściciel powiedział, że Sand opłacił czynsz za dwa miesiące, ale wczoraj spakował manatki i gdzieś pojechał. Milo otrzymał zezwolenie na rewizję i stwierdził, że mieszkanie jest odkażone i śmierdzi jakimś aromatyzowanym środkiem czyszczącym. Po uważniejszych poszukiwaniach natrafiono na zdemontowany bojler, a pod nim zarys drzwi.

– Do starej piwnicy, nie używanej już od bardzo długiego czasu – oznajmił gospodarz.

Milo odsunął bojler i zszedł na dół.

Prosto do piekła, Alex.

Ślady krwi, strzępy ciała i fragmenty tkanek w formalinie. Igły, ostrza, zlewki i flaszki.

W jednym z kątów stały torby torfu, mchu, ziemi do rozsad, ludzkich odchodów. Półka była zastawiona doniczkami.

Sprawdzono w urzędach i okazało się, że Sand podał fałszywe dane. Dalsze śledztwo wykazało, że naprawdę nazywa się Jobe Rowland Schwandt i był lokatorem kilku więzień i szpitali dla umysłowo chorych, z wyrokami za kradzieże samochodów, ekshibicjonizm, molestowanie nieletnich i morderstwa. Większość życia spędził w więzieniach, w których nigdy nie zdarzyło mu się siedzieć dłużej niż trzy lata. W zieleni miejskiej otrzymał piłę motorową.

Tydzień później niedaleko Tempe w Arizonie namierzył go policjant patrolujący autostradę; Schwandt akurat zmieniał koło w czarnej furgonetce. W schowku pod przednią szybą znaleziono zakonserwowaną ludzką rękę, nie należącą do dziecka i nigdy już nie zidentyfikowaną.

Wyszło na jaw, że ślad na oparciu łóżka jest fałszywym alarmem, gdyż należy do służącej Fieldingów, która w tygodniu śmierci Carrie przebywała w Meksyku i nie można było zdjąć jej odcisków palców.

Siedziałem w milczeniu i słuchałem opowieści Lucy, przypominając sobie nocne spotkania z Milem, który rozwodził się nad tym samym.

Różne obrazy pojawiały się także w mojej głowie. Zdjęcie Carrie Fielding w piątej klasie. Hipnotyczny wzrok, opadające wąsy i ujmujący uśmiech Schwandta, lśniący czarny kosmyk włosów, opleciony wokół jego długich, białych palców.

Czy Lucy może liczyć na powrót do niewinnej nieświadomości? Mógłbym coś o tym powiedzieć, gdybym dowiedział się więcej o jej życiu. Ta furtka pozostawała jak na razie zamknięta.

***

Zająłem się dokumentami, pojechałem zrobić zakupy na targu w Trancas i zdążyłem akurat na telefon Robin, która chciała zawiadomić, że przyjedzie do domu za parę godzin.

– Jak tam w naszej beczce bez dna? – zapytałem.

– Coraz głębiej. Potrzebna będzie nowa kanalizacja.

– Czyli stal. Jak ogień mógł dać sobie z nią radę?

– Prawdę mówiąc za przeciwnika miała glinę. Z tego chyba robiło się kiedyś rury, które nie spaliły się, lecz zostały uszkodzone czyimś ciężkim sprzętem.

– Czyimś?

– Nikt się jak dotąd nie przyznał. Może traktor, buldożer, jakaś ciężarówka, wystarczyłby nawet kilof.

Wydech. Wdech. Przypomniałem sobie, jak to pomagam setkom pacjentów w odprężeniu się.

– Ile?

– Jeszcze nie wiadomo. Musi przyjechać ktoś z urzędu i porozmawiać z hydraulikami. Przykro mi, skarbie, ale to powinna być już ostatnia większa awaria. Co u ciebie?

– Nie najgorzej? A ty co powiesz?

– Powiedzmy, że codziennie uczę się czegoś nowego.

– Dzięki, że babrzesz się w tym bajzlu.

– Kobieta musi mieć jakieś hobby – roześmiała się.

– A jak spisuje się Spike?

– Bardzo grzecznie.

– W stu procentach?

– W stu! Jeden z dekarzy przywiózł ze sobą pit bulla, sukę, i uwiązał ją przy ciężarówce; Spike zaprzyjaźnił się z nią.

– To świadczy nie o dobrych manierach, lecz mocnym instynkcie samozachowawczym.

– No, całkiem miły z niej piesek. Znalazła się pod urokiem Spike’a, i w końcu nawet się nim zaopiekowała.

– Kolejny podbój Księcia Żab – odpaliłem. – Zrobić obiad?

– Może byśmy gdzieś wyszli?

– Gdzie tylko zapragniesz.

– Hm... może na ósmą do „Beauville”?

– Jak pani sobie życzy.

– Kochany jesteś, Alex.

– Ty też.

Dom na plaży wyposażony był w kablówkę, co oznaczało, że głupota wylewała się nie z siedmiu, lecz sześćdziesięciu programów. Na jednej z miejscowych stacji znalazłem coś, co miało stanowić poważny dziennik, ale wytrzymałem tylko pięć minut wypełnionych słodką mową prezenterów. Wtedy męska połowa zespołu redakcyjnego oznajmiła: „A teraz najświeższe doniesienia na temat demonstracji w centrum”.

Ekran wypełniła zbudowana z wapienia fasada budynku sądu, przed którą maszerował krąg niosących tablice z napisami. Przeciwnicy kary śmierci z wydrukowanymi uprzednio plakatami. Za nimi kłębił się jeszcze jeden tłumek. Mniej więcej dwadzieścia czarno odzianych kobiet, wymachujących pokrytymi niestarannym pismem tablicami. Bogetki.

W czasie procesu lubiły nakładać trupioblady makijaż i satanistyczną biżuterię. One też skandowały swoje hasła i z kłębowiska głosów rosła wrzawa. Kamera najechała na wydrukowane plakaty.

GUBERNATORZE, ZAMKNIJ KOMORĘ GAZOWĄ!

ZABIJANIE NIE JEST SŁUSZNE!

PRECZ Z KARĄ ŚMIERCI!

BIBLIA MÓWI: NIE ZABIJAJ!

Po chwili na ekranie ukazał się jeden z pokrytych ręcznym pismem kwadratów: pentagramy i czaszki, trudna do odcyfrowania gotycka czcionka:

UWOLNIĆ JOBE’A!

JOBE JEST BOGIEM!

Demonstranci podeszli do budynku sądu. Wyposażona w odpowiedni sprzęt policja zastąpiła im drogę. Gniewne okrzyki. Szydercze żarty.

Jeszcze jedno zbiegowisko. Robotnicy budowlani, pokazujący palcami i drwiąco się śmiejący. Jedna z Bogetek wrzasnęła w ich stronę. Po obu stronach ulicy wściekłe okrzyki i uniesione w górę środkowe palce. Nagle ktoś runął do przodu, wywijając pięściami. Towarzysze poszli za jego przykładem i zanim policja zdążyła wkroczyć do akcji, robotnicy wbili się klinem w tłum z siłą i skutecznością piłkarskiej kontry. Kotłowanina: ręce, nogi, głowy, szybujące w powietrzu tablice. Do utarczki włączyła się używająca pałek policja.

Powrót do studia.

Była to, hm, relacja na żywo z centrum miasta – powiedziała kobieta do kolegi przy biurku – gdzie mieliśmy najwyraźniej do czynienia z jakimiś rozruchami w związku z demonstracją na poparcie Jobe’a Schwandta, zabójcy upiora, który dokonał co najmniej... tak, zdaje się, że nawiązaliśmy z powrotem kontakt... niestety nie, proszę państwa. Gdy tylko odzyskamy łączność, przeniesiemy się na miejsce zajść.

Zgodzisz się, chyba, Trish, że emocje nadal biorą górę – dodał jej kolega.

Racja, Chuck. Nie ma się zresztą co dziwić, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia z serią morderstw i... hm, kontrowersyjnymi zagadnieniami w rodzaju kary śmierci.

Pełne powagi skinienie głową. Szelest papieru. Chuck zaczął się wiercić niespokojnie i zajrzał do rozkładówki.

Tak... nieco później zajmiemy się tą sprawą pod kątem kary śmierci, a opowie nam o tym nasz korespondent Barry Bernstein. Zobaczymy kilka wywiadów z więźniami z celi śmierci i ich rodzinami. Tymczasem prognozę pogody przedstawi Biff.

Wyłączyłem.

Dość łatwo zrozumieć przeciwników kary śmierci: problem wartości. Ale młode kobiety w czerni miały na swoje usprawiedliwienie jedynie ślepe zauroczenie Schwandtem. Z początku były nieznanymi nikomu osobami, wystającymi w kolejce przed drzwiami do sali rozpraw i siedzącymi w ponurym milczeniu przez kilka pierwszych dni procesu. W jego trakcie pojawiało się coraz więcej drastycznych opisów i ich liczba urosła niebawem do sześciu. Potem do tuzina. Jakiś błyskotliwy żurnalista nadał im przydomek Bogetek, a w porannym wydaniu pewnej gazety ukazał się wywiad z jedną z nich, byłą nastoletnią prostytutką, która uważała, że osiągnęła zbawienie dzięki oddawaniu czci diabłu. Czasopisma poświęcone idolom i komercyjne telewizje uznały je za odlot tygodnia, dzięki czemu grono powiększyło się o dwanaście nowych adeptek. Wkrótce zaczęły zbierać się przed i po każdym posiedzeniu sądu, tworząc zwartą grupę kobiet ubranych w czarne dżinsy i koszulki, z upiornym makijażem i stalową biżuterią.

Gdy Schwandt wchodził na salę, mdlały i uśmiechały się od ucha do ucha. Gdy głos zabierali członkowie rodzin ofiar, prokuratorzy lub policjanci, znienacka znajdowali się pod milczącym obstrzałem wrogich i złośliwych grymasów, co skłoniło adwokata do złożenia protestu, a sędziego do udzielenia im nagany. W końcu niektóre dostały się za kratki za znieważanie sądu: obnażały przed Schwandtem piersi; darły się „Gówno prawda!” po złożeniu przez koronera oświadczenia pod przysięgą; podkładały nogi wracającej na swe miejsce, szlochającej matce Carrie Fielding. W kiciu udzielały na prawo i lewo wywiadów, w których rozwodziły się nad swoim smutnym życiem: wszystkie utrzymywały, że były molestowane; większość była w dzieciństwie prostytutkami i bezdomnymi.

Wypowiadający się w talk-show terapeuci stwierdzali, że mają one obniżony poziom samooceny. To tak, jakby przyczyn postępowania Hitlera upatrywać w nie spełnionych aspiracjach artystycznych. W ostatnich tygodniach procesu nie wpuszczano ich na salę, więc stały na schodach przed sądem i wrzeszcząc wniebogłosy domagały się sprawiedliwości. W dniu ogłoszenia wyroku zarzekały się, że za wszelką cenę wyswobodzą Schwandta i wymierzą swą własną, prywatną sprawiedliwość.

Milo zetknął się z nimi bliżej, więc zapytałem go, czy stać je na wprowadzenie pogróżek w czyn.

– Wątpię. Zaprzedały duszę i ciało opinii publicznej. Gdy debile z talk-show przestaną zapraszać je do swoich programów, schowają się w swoich mysich dziurach. Ale to ty jesteś znachorem i powinieneś znać się na tych rzeczach.

– Chyba masz rację.

Człowiek, który podpalił mój dom, uprzedził mnie. Inne ofiary zginęły, niczego się nie spodziewając. Rozmyślałem o nich czasami i dziękowałem Bogu, że mieliśmy z Robin tyle szczęścia. Zdarzało się, że wspominałem noc, w której nasz dom zamienił się w płonący stos, i ręce same zaciskały się boleśnie w pięści.

Możliwe, że nie byłem odpowiednim psychiatrą dla Lucy. Chociaż z drugiej strony miałem wszelkie potrzebne kwalifikacje.

Rozdział trzeci

Robin i Spike wrócili piętnaście po czwartej. Zielony dres Robin pokrywały brudne smugi. Zieleń ładnie kontrastowała z bursztynem jej włosów. Pocałowała mnie, a ja wsadziłem jej rękę pod dres.

– Jestem brudna i spocona.

– Miłość do kobiety nieczystej.

Roześmiała się, ucałowała mnie jeszcze mocniej, odsunęła i poszła się wykąpać.

Spike godnie zniósł ten wybuch uczuć, ale teraz wyraźnie się najeżył. Zetknięcie z miską wody było dlań zbyt wielkim przeżyciem. Nakarmiłem go jego ulubioną mieszanką karmy dla psów i mięsa, po czym wyprowadziłem na mały spacer po plaży, gdzie przyglądałem się, jak pochłania krzem. Był odpływ, więc nie musiał uciekać przed falami i od czasu do czasu podnosił nogę. Stare przyzwyczajenia pozostały.

Robin moczyła się w wannie, czytając, a ja kończyłem opinię dla sądu rodzinnego, dotyczącą sprawy o przyznanie praw rodzicielskich, w której nie można było liczyć na szczęśliwe zakończenie. Miałem tylko nadzieję, że moje rady oszczędzą trojgu dzieciom przynajmniej części cierpienia.

O wpół do ósmej zawiadomiłem sekretarkę, gdzie mnie można złapać, daliśmy Spike’owi sztuczną kość i zostawiliśmy go przed telewizorem, w którym na MTV transmitowano muzykę rap; potem wsiedliśmy do starego seville’a rocznik 79, minęliśmy uniwersytet Pepperdine, molo w Malibu i pomknęliśmy do „Beauville”.

To francuski lokal, w porównaniu z innymi restauracjami w Los Angeles staroświecki, czyli powstały po erze reaganowskiej. Zbudowany w stylu kolonialnym Monterey, z widokiem na kawałek morza za parkingiem i fantastyczną kuchnią prowansalską; naprawdę sympatyczna obsługa i niefrasobliwy pianista, który swego czasu odgrywał kawałki z oper mydlanych, a tu potrafi ze starego fortepianu zrobić organy Hammonda.

Zjedliśmy w spokoju kolację, słuchając przy tym osobliwej mieszanki: od Szostakowicza, przez serię piosenek Carpentersów, po muzykę z „Oklahomy”. Piliśmy już kawę, gdy podszedł szef sali i zapytał:

– Doktór Delaware? Telefon do pana.

Podszedłem do telefonu za barem.

– Witam, doktorze Delaware, tu Sara z przychodni. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, ale przed chwilą dzwoniła do pana pacjentka imieniem Lucy Lowell. Mówiła, że sprawa może poczekać, ale była wyraźnie zaniepokojona. Jakby tłumiła łzy.

– Kazała coś przekazać?

– Nie. Powiedziałam jej, że nie ma pana w domu, ale w razie potrzeby mogę się z panem skontaktować. Odpowiedziała, że nie trzeba i że zadzwoni jutro. Nie zakłócałabym panu spokoju, ale sprawiała wrażenie bardzo zdenerwowanej.

W postępowaniu z pacjentami poradni psychiatrycznych należy mieć się na baczności.

– To dobrze, Saro. Zostawiła jakiś numer telefonu?

Wymieniła kierunkowy 818, chodziło więc o numer domowy Lucy w Woodland Hills. W słuchawce rozległ się głos Petera.

– Nie możemy w tej chwili odebrać telefonu, prosimy o zostawienie wiadomości.

Ledwie zacząłem mówić, przerwał mi głos Lucy.

– Mówiłam, żeby pana nie niepokoili, doktorze Delaware. Przepraszam.

– Nie szkodzi. W czym mogę pomóc?

– Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

– Skoro zdecydowałem się zadzwonić, mogłabyś mi powiedzieć, co się dzieje.

– Nic wielkiego, tylko ten sen, który miałam, gdy przyszłam na pierwszą wizytę. Nie powrócił po pierwszym seansie i zaczęłam już myśleć, że na dobre się od niego uwolniłam. Ale dziś pojawił się znowu – był bardzo plastyczny.

– Jeden? – zapytałem. – Powtarzający się?

– Właśnie. Poza tym bawiłam się chyba w lunatyczkę. Usnęłam jak zwykle przed telewizorem, a ocknęłam się na podłodze w kuchni.

– Coś ci się stało?

– Nie, nie, jestem cała i zdrowa, nie chciałabym wyolbrzymiać, tyle że czuję się nieswojo.

– Czy we śnie widzisz Schwandta?

– Nie, i w tym sęk: sen nie ma z nim nic wspólnego. Dlatego też nie chciałam o nim mówić. A kiedy zniknął, pomyślałam...

Spojrzałem na Robin, siedzącą samotnie przy stoliku i pudrującą sobie nos.

– Chciałabyś mi o tym opowiedzieć?

– Hm, wiem, że wyjdę na prostaczkę, ale to nie jest opowieść na telefon.

– Jest ktoś przy tobie?

– Nie, a dlaczego pan pyta?

– Myślałem, że znajdujesz się w niezręcznym położeniu.

– Nie, nie, jestem sama.

– Peter z tobą nie mieszka?

– Peter? A, sekretarka – zaśmiała się. – Nie, Peter ma swój dom. Nagrał się ze względu na bezpieczeństwo. Nikt nie wiedział, że jestem mieszkającą samotnie kobietą.

– Z powodu procesu?

– Nie, brat opiekuje się mną. Doktorze Delaware, bardzo mi przykro, że pana fatygowałem. Możemy pomówić o tym przy okazji kolejnego spotkania.

– To dopiero za tydzień. Nie wolałabyś przyjść wcześniej?

– Wcześniej... Niech będzie, dziękuję.

– Na przykład jutro rano?

– Mogę pozwolić sobie tak wczesną wizytę? Mam coraz więcej roboty, a droga do pana...

– O tej samej porze. Ranny ptaszek ze mnie.

– Bardzo dziękuję, doktorze Delaware. Dobranoc.

Gdy wróciłem do stolika, Robin odkładała właśnie kosmetyczkę.

– Coś nie cierpiącego zwłoki?

– Nie.

– Nie jesteś zajęty?

– Nie, ale nisko się cenię.

– Cieszę się – powiedziała dotykając mojego policzka. – Wpadł mi do głowy pomysł, żeby wybrać się na spacer plażą i na małe co nieco.

– Sam już nie wiem, jak na mój gust jesteś trochę za elegancko ubrana.

– Nie ma sprawy, najpierw potarzamy się trochę w błocie.

 

Gdy wróciliśmy, na MTV nadawali Bal Szarpidrutów i Spike’owi zobojętniała telewizja. Przebraliśmy się w dresy i zabraliśmy go na plażę.

Śnieg był zmrożony, fale coraz wyższe, tak że zostało tylko tyle miejsca, żeby suchą stopą przejść do przybrzeżnych jeziorek i z powrotem. Światła z sąsiednich domów tworzyły na wydmach szare pasy; reszta okolicy pogrążona była w ciemnościach.

– Całkiem tak jak w kinie – zauważyła Robin. – Czuję się jak w jednym z tych okropnych hitów tygodnia.

– Ja też. Przeprowadźmy poważną rozmowę na temat naszego związku.

– Wolałabym pogadać o tym, co ci zrobię, jak wrócimy.

Nachyliła się do mnie i dała upust swoim pragnieniom. Roześmiałem się.

– Co w tym śmiesznego?

– Nic. Świetny pomysł.

 

Nazajutrz wyszła dość późno i minęły się z Lucy w bramie.

– Pana żona jest przepiękna – oznajmiła, gdy zostaliśmy sami. – A pies śliczny. Jakiej rasy – mops?

– Buldog francuski.

– Taki miniaturowy buldog?

– Zgadza się.

– Nigdy takiego nie widziałam.

– To dość rzadka rasa.

– Śliczny – uśmiechnęła się.

Odczekałem chwilę, po czym spytałem:

– Czy chcesz porozmawiać o śnie?

– Tak będzie chyba lepiej.

– Proszę nie traktować tego jako obowiązku.

– A jak? – zachichotała. – Robi pan niezły interes, doktorze Delaware. Obniżył pan dla mnie honorarium o połowę, a mimo to ja określam warunki gry. Wyobraża pan sobie, że w telewizji reklamują się jacyś znachorzy – „zadzwoń, ufaj swoim gwiazdom” – którzy cenią się wyżej?

– No dobrze, ale ja nie twierdzę, że umiem przepowiadać przeszłość.

– Samą przeszłość?

– Przy odrobinie szczęścia.

– No, możliwe, że sen ma swe korzenie w przeszłości – spoważniała – bo nie ma nic wspólnego z położeniem, w którym znajduję się obecnie. Teraz czuję się jak dziecko.

– Ile to dziecko ma lat?

– Około trzech, czterech – poruszała nerwowo palcami.

Czekałem.

– W porządku – przerwała milczenie. – Najlepiej zacznijmy od początku: jestem gdzieś w lesie, w jakiejś chacie, typowej, z bali.

Kolejne kilka niespokojnych poruszeń.

– Czy ta chata jest ci znana?

– Nic takiego sobie nie przypominam – wzruszyła ramionami i położyła ręce na kolanach.

– A więc chata z bali.

– Właśnie... najwyraźniej nocą, bo w środku panują ciemności. Znienacka przenoszę się na zewnątrz... chodzę. Mrok jest jeszcze głębszy. Słyszę ludzkie głosy. Krzyczą, a może śmieją się. Trudno powiedzieć.

Zamknęła oczy i podwinęła pod siebie nogi. Zaczęła kołysać głową; po chwili znieruchomiała.

– Ludzie krzyczą lub śmieją się – zawtórowałem.

– Tak... i światła – ciągnęła, nie otwierając oczu. – Jak świetliki, gwiazdy na ziemi, tyle że kolorowe. A potem...

Zagryzła wargi. Miała mocno zaciśnięte powieki.

– Mężczyźni – wykrztusiła.

Zaczęła dyszeć.

Opuściła głowę, jakby zniechęcona.

– Znasz ich, Lucy?

Skinęła głową.

– Kim są?

Cisza. Kilka pospiesznych płytkich oddechów. Skuliła się.

– Kim oni są, Lucy? – ponowiłem łagodnie pytanie.

Wzdrygnęła się. Milczenie przedłużało się.

– Ojciec... i inni... i...

– I kto?

– Dziewczyna – odpowiedziała półszeptem.

– Podobna do ciebie?

– Nie, to raczej kobieta. On niesie ją na ramieniu.

Gałki oczne poruszają się pod powiekami. Czy ona śni?

– Twój ojciec niesie jakąś kobietę?

– Nie... ktoś inny.

– Poznajesz go?

– Nie – odparła, zjeżywszy się, jakby odpierała atak. – Widzę ich tylko z tyłu – zaczęła mówić bardzo szybko: – Leży przerzucona przez ramię jednego z nich – jak worek ziemniaków – włosy ma rozpuszczone.

Ni stąd, ni zowąd otworzyła oczy.

– To dziwne uczucie. Jakbym... jakbym się tam znalazła z powrotem.

– To nic. Uspokój się.

Raz jeszcze zamknęła oczy. Ciężko dyszała.

– Co teraz widzisz?

– Ciemność – powiedziała. – Trudno przebić się wzrokiem. ale... księżyc... duży księżyc... i...

– I co, Lucy?

– Oni wciąż ją niosą.

– Dokąd?

– Nie wiem... – na twarzy pojawił się grymas, na czole kropelki potu. – Śledzę ich.

– Wiedzą o twojej obecności?

– Nie, idę z tyłu... takie duże drzewa... coraz więcej... mnóstwo drzew, wszędzie, las. Olbrzymie drzewa... zwisają ich konary... jeszcze więcej drzew... splątane... ładnie – zaczerpnęła tchu. – Przystają... kładą ją na ziemi.

Wargi jej zbielały.

– Co wtedy, Lucy?

– Zaczynają rozmawiać, rozglądają się. Po chwili odwracają się do mnie tyłem i ruszają. Nie mogę ich już dojrzeć, jest za ciemno... błądzę... jeden odgłos: pocierania lub mlenia. Jakby ktoś coś mełł, regularny ruch.

Otworzyła oczy. Kropelki potu spłynęły jej aż do nosa. Podałem jej chusteczkę.

– I to właściwie wszystko, ta sama scena powtarza się raz za razem – usiłowała się uśmiechnąć.

– Ile razy miałaś ten sen?

– Sporo – ze trzydzieści, czterdzieści, nigdy nie liczyłam.

– Każdej nocy?

– Czasami. Są też okresy, kiedy mam go kilka razy w tygodniu.

– Od kiedy?

– Od połowy procesu, czyli już cztery miesiące, może pięć. Ale – jak już mówiłam – przestałam go mieć, gdy rozpoczęliśmy seanse, więc pomyślałam, że to wszystko przez napięcie nerwowe.

– Czy dziewczyna we śnie przypomina którąś z ofiar Schwandta?

– Nie. Nie sądzę – może się mylę, ale czuję, że koszmary nie mają z nim nic wspólnego. Nie potrafię tego uzasadnić, po prostu tak mi się wydaje.

– Może jednak ma to jakiś związek?

– Nie wiem, pewnie gadam od rzeczy.

– Czy ci się to śniło przed rozprawą?

– Nigdy.

– Czy w połowie procesu zdarzyło się coś, co szczególnie cię rozdrażniło?

– Prawdę mówiąc, wszystko zaczęło się po zeznaniach Mila Sturgisa. Na temat Carrie. Jej przeżyć – wpatrywała się we mnie rozszerzonymi źrenicami.

– Mogę się więc mylić. Możliwe, że opowieść o Carrie coś we mnie poruszyła, utożsamiłam się z nią i stałam się małą dziewczynką. Sadzi pan, że to możliwe.

Skinąłem głową. Powędrowała wzrokiem w stronę morza.

– Sęk w tym, że skądś znam tę sytuację. Coś w rodzaju déjà vu. Jednocześnie zawiera pewne nowe i dziwaczne elementy. Na dodatek jeszcze lunatykowanie – obawiam się, że tracę nad sobą panowanie.

– Czy wcześniej przytrafiało ci się chodzić we śnie?

– Nie przypominam sobie.

– Czy w dzieciństwie moczyłaś się w łóżku?

– A co to ma do rzeczy? – zaczerwieniła się.

– Zdarza się, że lunatyzm i moczenie się są biologicznie powiązane. U niektórych ludzi pojawiają się genetyczne skłonności do obu zachowań.

– Aha... no, tak, faktycznie, moczyłam się trochę, gdy byłam bardzo mała.

Zmieniła pozycję.

– Czy budzisz się podczas tych snów?

– Budzę się z myślą o nich.

– O jakiejś konkretnej porze?

– Tuż nad ranem, gdy za chwilę ma zacząć się szarówka.

– Jak się wtedy czujesz pod względem fizycznym?

– Jakbym była chora – pocę się, serce wali mi w piersi. Od czasu do czasu boli mnie żołądek. Jakbym miała wrzody – pokazała miejsce pod mostkiem.

– Miałaś kiedyś wrzody?

– Jakieś początki, i to tylko parę tygodni tuż przed pójściem na college’u. Po koszmarach czułam się podobnie, chociaż nie było to takie dokuczliwe. Ból znikał, gdy trochę sobie poleżałam i uspokoiłam się. Gdy to nie skutkuje, zażywam tabletkę.

– Często miewasz bóle brzucha?

– Zdarzają się, ale nie dzieje się nic poważnego. Jestem zdrowa jak ryba – zerknęła znowu na wodę.

– A co z odgłosami mielenia? – spytała. – Co powie pan o tym?

– Czy wymyśliłaś jakąś interpretację?

– Coś... z seksem. Tak mi się zdaje. Ten rytm.

– Przypuszczasz więc, że ci mężczyźni odbywają z tobą stosunki?

– Możliwe. Ale czy to coś zmienia? To tylko sen. Może byłoby lepiej, gdybyśmy o wszystkim zapomnieli.

– Uparcie powracające nieprzyjemne sny oznaczają, że coś jest nie w porządku, Lucy. Dobrze, że zwróciłaś na to uwagę.

– Co może być nie w porządku?

– Właśnie tego chcielibyśmy dowiedzieć się w czasie tych wizyt.

– A, tak – uśmiechnęła się. – Ma pan rację.

– Masz coś do dodania na temat tego koszmaru?

– Czasami zmienia się ostrość – i to dokładnie w środku.

– Czy obraz zaostrza się, czy staje bardziej mętny?

– Raz tak, za chwilę inaczej. Jakby ktoś w moim mózgu dobierał właściwą soczewkę – jakiś człowieczek... inkubus. Wie pan, o co mi chodzi?

– Zły duch, który nawiedza kobiety we śnie i gwałci je.

– Zły duch – powtórzyła. – Popadam więc w zabobon. Zaczynamy zajmować się głupotami.

– Czy kobieta we śnie przypomina ci kogoś znajomego?

– Jest odwrócona plecami. Nie widzę jej twarzy.

– Czy mogłabyś jakoś ją opisać?

Zamknęła oczy, a głowa ponownie zaczęła się kołysać.

– No, tak... ma na sobie krótką białą sukienkę – bardzo krótką. Podjeżdża jej do góry, ukazując nogi... długie nogi. Wysportowane uda, jakby uprawiała aerobik... i długie ciemne włosy. Opadają bujnie na ramiona.

– W jakim jest mniej więcej wieku?

– Hm... ciało ma bardzo młode – otwiera oczy. – Najdziwniejsze, że ani drgnie, nawet kiedy niosący ją mężczyzna potrząsa nią. Jak ktoś... bezwładny. Nic więcej nie pamiętam.

– Nic o mężczyznach?

– Nic – wpatrzona w torebkę.

– Ale jeden to z pewnością twój ojciec.

– Tak – gwałtownym ruchem składa ręce.

– Widzisz jego twarz?

– Przez chwilę, gdy się odwraca.

Zbladła, na twarzy znowu ukazały się kropelki potu.

– Co cię dręczy w tej chwili, Lucy? – zapytałem.

– Rozmowa... gdy zaczynam o tym mówić... czuję się, jakbym tam była.

– Tracisz kontrolę.

– Zgadza się. Sen jest potworny. Nie chcę tam wracać.

– Dokąd wracasz?

– Do środka.

– Do chaty?

Skinienie głową.

– Ktoś kazał ci tam zostać?

– Nie wiem. Wiem tylko tyle, że mam tam zostać.

Potarła twarz, czym przypominała Mila w chwilach rozdrażnienia lub roztargnienia. Na skórze pojawiły się plamki.

– Co to zatem oznacza? – spytała.

– Jeszcze nie wiem. Najpierw będę musiał dowiedzieć się czegoś więcej na twój temat.

Wyprostowała nogi. Ręce miała cały czas złożone, ze zbielałymi knykciami.

– Pewnie wszystko to wyolbrzymiam. Dlaczego denerwuję się z powodu głupiego snu? Jestem zdrowa, mam dobrą pracę, a są przecież bezdomni, ludzie ginący na ulicach, umierający na AIDS.

– Fakt, że są tacy, którym dzieje się gorzej, nie zobowiązuje cię do cierpienia w milczeniu.

– Inni mają o wiele gorzej, doktorze Delaware. Może mi pan wierzyć, że mnie się upiekło.

– Czemu nie opowiadasz mi o sobie?

– O czym?

– O młodości, rodzinie.

– Dzieciństwo, młodość. Spytał mnie pan o to za pierwszym razem, a ja pominęłam pytanie milczeniem. Nie nalegał pan. Postąpił pan bardzo delikatnie. Potem myślałam, że może stosuje pan jakąś specjalną strategię i wcześniej czy później i tak dostanie się do wnętrza mojej głowy. Niezła paranoja, co? Ale rozpoczęcie terapii wyprowadziło mnie nieco z równowagi. To mój pierwszy raz.

Pokiwałem głową.

– Teraz też się chyba migam – uśmiechnęła się. – A zatem: urodziłam się dwadzieścia pięć lat temu, czternastego kwietnia, w Nowym Jorku. Dokładniej rzecz biorąc w szpitalu Lennox Hill. Dzieciństwo spędziłam w Nowym Jorku i Connecticut, chodziłam do niezłych żeńskich szkół, a trzy lata temu skończyłam Belding College – mały college dla dziewcząt pod Bostonem. Specjalizowałam się w historii, ale na niewiele to się przydało, więc zajmowałam się w Belding księgowością, zaprowadzając porządek w rachunkach Klubu Nauczycielskiego i związku studentów. Nigdy nie przypuszczałam, że tam wyląduję. Matematyka zawsze szła mi kiepsko. Okazało się jednak, że praca przypadła mi do gustu. Pewnego dnia na studenckiej tablicy ogłoszeń wypatrzyłam ogłoszenie, że firma Bowlby i Sheldon poszukuje pracownika, więc zgłosiłam się na rozmowę kwalifikacyjną. To przedsiębiorstwo z oddziałami w całym kraju, ale wakaty były jedynie w LA. Niewiele myśląc, złożyłam podanie i zostałam przyjęta. Będąc młodą kobietą pojechałam na Zachodnie Wybrzeże. I to wszystko. Nic znaczącego, prawda?

– A rodzina?

– Składa się właściwie tylko z Petera, którego miał pan okazję poznać. Jest starszy ode mnie o rok i żyjemy na bardzo zażyłej stopie. Nazywają go Pukiem, bo swego czasu był nieznośnym, małym skrzatem.

– Masz jeszcze jakieś rodzeństwo?

– Jest jeszcze brat przyrodni, który mieszka w San Francisco, ale z nim nie utrzymuję właściwie żadnych kontaktów. Miał siostrę, która zmarła trzy lata temu – urwała. – Dziadkowie, wujkowie i ciotki nie żyją. Matka odeszła zaraz po tym, jak wydała mnie na świat.

Taka młoda, myślałem, a wokół niej wszędzie czai się śmierć.

– Co z ojcem?

Błyskawicznie spuściła wzrok, jakby w poszukiwaniu szkieł kontaktowych, które jej upadły. Nogi miała spuszczone na podłogę, a tułów ułożony tak, że bluzka ciasno opinała wąską talię.

– Liczyłam, że uda nam się ominąć ten temat – odezwała się cicho. – I to nie z powodu snu.

Odwróciła się w moją stronę. To samo skupione, nieruchome spojrzenie, jakie Milo dostrzegł na sali sądowej.

– Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, nie ma przymusu.

– Nie o to chodzi. Jego osoba wszystko odmienia.

– A to dlaczego?

– Bo jest kimś szczególnym.

Popatrzyła na sufit i uśmiechnęła się.

– Pana kolej – powiedziała i wyciągnęła rękę w teatralnym geście.

– Na co?

– Morris Bayard Lowell – wyrecytowała dobitnie i zaśmiała się, tym razem ponuro.

– To Buck Lowell.

Rozdział czwarty

Bayard Lowell figurował w mojej wyobraźni obok postaci w rodzaju Hemingwaya, Jacksona Pollocka i Dylana Thomasa.

Gdy byłem w liceum, napotykałem jego wczesną prozę i poezję w podręcznikach. Niezbyt wysoko ceniłem jego popaprane farbą abstrakcyjne płótna, choć wiedziałem, że znajdują się w salach muzealnych.

Swe utwory ogłaszał drukiem jako nastolatek. Wystawiano je, gdy był po dwudziestce, teraz zaś powojenne enfant terrible zmieniło się w klasyka literatury.

Jednak nie słyszałem o nim już od dłuższego czasu.

– Niezłe, co? – zapytała Lucy z miną pełną ponurej satysfakcji.

– Teraz rozumiem, dlaczego jego obecność wszystko zmienia, ale obchodzi mnie on wyłącznie jako twój ojciec.

– Tak? – roześmiała się. – Ot, potarzali się co nieco w stogu siana, doktorze Delaware. Oto podniosły moment poczęcia. Stary Buck zmieniał kobiety jak rękawiczki. Zniknął matce z oczu, gdy miałam parę miesięcy i nigdy więcej się nie pokazał.

Poprawiła niesforną grzywkę i wyprostowała się.

– No, a teraz nasuwa się pytanie, dlaczego o nim śniłam?

– To nic nadzwyczajnego. Nieobecność któregoś z rodziców to silny bodziec psychologiczny.

– Co to znaczy?

– Gniew, ciekawość. Zdarzają się rozbudowane fantazje.

– Fantazje na jego temat? Na przykład, że idzie na uroczystość rozdania Pulitzerów ze mną na rękach? Trudno mi się z tym zgodzić. Za mało go znałam, żeby mógł teraz powrócić.

– Ale kiedy o nim mowa, wszystko się zmienia.

– To jego obecność, jego postać. To samo działoby się, gdybym była dzieckiem prezydenta albo Franka Sinatry. Ludzie nie zwracają uwagi na to, kim jestem ja sama. I w zdumienie wprawia ich – tak jak i pana – fakt, że ten wielki człowiek spłodził kogoś tak przytłaczająco pospolitego.

– Ja...

– Nie ma sprawy – żachnęła się. – Bardzo się cieszę ze swojej pospolitości: ze swojego zwyczajnego samochodu, zwyczajnej pracy, mieszkania, rachunków, rozliczeń podatkowych, zmywania naczyń i wyrzucania śmieci. Czuję się w niej jak u Pana Boga za piecem, doktorze Delaware, bo gdy dorastałam, nie było w moim życiu żadnej regularności.

– Matka zmarła wcześnie?

– Miałam kilka miesięcy.

– Kto cię wychowywał?

– Jej starsza siostra, ciotka Kate. Sama była właściwie jeszcze dzieckiem, skończyła studia na uniwersytecie Barnarda i mieszkała w Greenwich Village. Pamiętam tylko, że ciągała mnie i Puka po restauracjach. Potem wyszła za Waltera Lazara, tego pisarza, który wtedy jeszcze parał się dziennikarstwem. Rozwiedli się po roku i ciotka wróciła do szkoły. Studiowała antropologię. Jej profesorką była Margaret Mead i już wkrótce zaczęła jeździć na ekspedycje na Nową Gwineę. Dla mnie i Puka oznaczało to wylądowanie w internacie, gdzie też minęła nam szkoła średnia.

– Obojgu?

– Nie, on chodził do szkoły prywatnej, a mnie posłano do liceum żeńskiego.

– Rozłąka musiała być ciężkim przeżyciem?

– Byliśmy przyzwyczajeni do przenoszenia się z miejsca na miejsce.

– A rodzeństwo przyrodnie? Wspominałaś coś...

– Ken i Jo? Mieszkali ze swoją matką w San Francisco. Jak już mówiłam, nie utrzymujemy żadnych stosunków.

– Gdzie przebywał wtedy ojciec?

– W nimbie sławy.

– Łożył na wasze utrzymanie?

– A, tak, przysyłał czeki, ale dla niego to żaden kłopot, miał bardzo bogatą matkę. Rachunki opłacano z jego konta, a pieniądze na moje utrzymanie przychodziły do szkoły i dyrektorka wydzielała mi je – jak na artystyczną duszę potrafił wszystko doskonale zorganizować, prawda?

– Nigdy cię nie odwiedzał?

– Ani razu – potrząsnęła głową. – Dzwonił parę razy do roku, w drodze na jakąś konferencję lub wystawę.

Usunęła coś, co zaplątało się między rzęsami.

– Kazano mi przychodzić do sekretariatu, a jedna z urzędniczek dawała mi telefon. Zdobywałam się na śmiałość i witałam go, a wtedy w słuchawce rozlegał się ten donośny głos. „Cześć, mała. Zajadasz na śniadanie krwawe mięso świeżo upolowanego łosia? Niezła rozgrzewka”. Dowcipniś. Jakby wyjęte z tych głupawych myśliwskich opowiadanek dla prawdziwych facetów. Króciutko o tym, jak mu leci, potem pożegnanie. Przez wszystkie te lata nie powiedziałam do niego więcej niż dwadzieścia słów – odwróciła się w moją stronę. – Gdy miałam czternaście lat, uznałam, że co za dużo, to niezdrowo. Koleżance z pokoju kazałam powiedzieć, że nie ma mnie w internacie. Już nigdy później nie dzwonił. Wielki człowiek daje tylko jedną szansę.

Próbowała się uśmiechnąć, starając się nadać wargom odpowiedni kształt. W końcu udało jej się unieść kąciki ust.

– Nie ma się co przejmować, doktorze Delaware. Matka zmarła tak wcześnie, że nigdy nawet nie poczułam, co to znaczy zostać sierotą. A on był... nikim. Tak jak mówiłam, innym przytrafiają się o wiele gorsze rzeczy.

– Co do pospolitości...

– Naprawdę mi to odpowiada. Ani iskry geniuszu, tak samo jak Puk. I pewnie właśnie dlatego on nie chce mieć z nami nic wspólnego. Żywe dowody na to, że stworzył coś przeciętnego. Najprawdopodobniej chciałby, żebyśmy wszyscy zniknęli z powierzchni ziemi. Biedna Jo już spełniła to życzenie.

– Jak zmarła?

– Weszła na pewien szczyt w Nepalu i przepadła bez śladu. Żony też stosują się do jego życzeń. Trzy z czterech już nie żyją.

– Twoja matka była z pewnością bardzo młoda w chwili śmierci?

– Miała dwadzieścia jeden lat. Zachorowała na grypę i dostała jakiegoś wstrząsu toksycznego.

– A więc gdy go poślubiała, miała tylko dwadzieścia lat?

– Właśnie skończyła. On za to miał czterdzieści sześć. Też studiowała na uniwersytecie Barnarda, była akurat na drugim roku. Spotkali się, gdyż zajmowała się sprowadzaniem na uczelnię różnych ważnych osobistości i pewnego razu zaprosiła jego. Po trzech miesiącach rzuciła studia, a on zabrał ją do Paryża, gdzie się pobrali. Tam też przyszedł na świat Chochlik.

– Kiedy się rozwiedli?

– Nie rozwodzili się. Zaraz po moich narodzinach ojciec wrócił do Francji. Niedługo potem zmarła matka. Lekarze dzwonili do niego, ale nie chciał podchodzić do telefonu. Dwa tygodnie po pogrzebie na adres ciotki Kate przyszła pocztówka i czek.

– Skąd wiesz to wszystko?

– Od Chochlika, który słyszał od ciotki Kate – po college’u odwiedził ją w Nowej Zelandii.

– Czy Ken i Jo są starsi niż ty i Chochlik?

– Tak. Ich matka była drugą żoną ojca, nasza – trzecią. Pierwszą była Therese Vainquer, francuska poetka.

Potrząsnąłem głową.

– Była chyba dość znana w Paryżu po wojnie, można było ją spotkać w towarzystwie Getrudy Stein i akolitów. Rzuciła go dla jakiegoś hiszpańskiego torreadora i zginęła wkrótce w wypadku samochodowym. Potem nadszedł czas Emmy, matki Kena i Jo. Artystka, nie odnosiła szczególnych sukcesów. Zmarła piętnaście, może szesnaście lat temu, chyba na raka piersi. Rzucił ją dla związku z moją matką, Isabelle Frehling. Czwartą żoną została jakaś Jane, asystentka kustosza nowojorskiego Muzeum Sztuki Współczesnej. Spotkali się, ponieważ w piwnicach muzeum kurz osiadał na paru jego obrazach, podczas gdy on chciał wrócić do malarstwa i odzyskać dawną popularność, która bardzo przygasła. Taki sam los spotkał zresztą jego pisarstwo. No, nieważne, rzucił ją po mniej więcej roku i od tego czasu już się nie ożenił. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby miał gdzieś na boku jakąś panienkę. Złudne marzenia o nieśmiertelności.

Założyła nogę na nogę i zaplotła ręce na kolanie. Zasypywała mnie szczegółami dotyczącymi mężczyzny, który rzekomo nie odegrał w jej życiu żadnej roli.

– Wiem, wiem, wygląda na to, że mimo wszystko zależy mi i szukam tych informacji – jakby czytała w moich myślach – ale dowiaduję się wszystkiego od Puka. Parę lat temu rozpoczął akcję odkrywania swoich korzeni. Nie miałam odwagi, żeby powiedzieć, że mnie to zupełnie nie obchodzi.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

– A więc – odezwałem się – wiemy przynajmniej, że nigdy nie byłaś w żadnej chatce leśnika. A już na pewno nie w towarzystwie ojca.

– Proszę go tak nie nazywać: może być Buck, wielki człowiek, macho, byle nie ojciec.

Dotknęła brzucha. Przypomniałem sobie o wrzodach przed college’em i spytałem:

– Gdzie spędziłaś lato po ukończeniu liceum?

Zawahała się przez ułamek sekundy.

– Pracowałam jako ochotniczka w Ośrodku Head Start w Bostonie.

– Trudna praca?

– Nie. Strasznie podobało mi się uczenie. Robiłam to w Roxbury, dzieciaki z getta naprawdę obchodziło to, co robię. Już po kilku miesiącach można było dostrzec efekty.

– Czy zastanawiałaś się kiedyś, czy zostać nauczycielką?

– Myślałam o tym, ale po tylu latach spędzonych w szkole – gdzie właściwie dorastałam – nie byłabym w stanie znieść dłużej takiego życia. Pewnie dałabym sobie radę, ale nadarzyła się okazja pracy w księgowości.

Myślałem o samotności, jaką naznaczone było jej dzieciństwo. Milo mówił, że trudne życie ją zahartowało.

– To wszystko – zakończyła. – Rozumie pan już mój sen?

– Ani w ząb.

– Dziękuję za szczerość – zaśmiała się.

– Lepiej ugryźć się w język niż powiedzieć coś głupiego.

– Fakt – jeszcze się śmiała, ale ręce miała niespokojne i stukała nogą w podłogę. – To byłoby chyba wszystko.

– Na jaki temat?

– Jego osoby w moich snach. To jakby... inwazja. Na co teraz kolej?

– Może teraz uda ci się ogarnąć swój gniew na niego.

– Możliwe – powiedziała bez przekonania.

– Nie o to chodzi?

– Sama nie wiem. Nie sądzę, żebym była na niego zła. Jego istnienie nie ma żadnego związku z moim, więc nie sposób się na niego gniewać.

Głos miała wściekły. Zapytałem:

– Ile lat ma dziewczyna we śnie?

– Jakieś dziewiętnaście, może dwadzieścia.

– Mniej więcej tyle co twoja matka w chwili zamążpójścia?

– A więc uważa pan, że śni mi się gwałt, jakiego dokonał na matce? za Przecież była blondynką, a ta dziewczyna ma ciemne włosy.

– Sny nie są niewolniczymi obrazami rzeczywistości.

Zamyśliła się na chwilę.

– Może rzeczywiście ma pan rację. To może być też jakiś symbol – spódniczki, za którymi się uganiał – ale nie sądzę, żeby śniły mi się jego narzeczone. Przepraszam.

– Za co?

– Domagam się od pana interpretacji, a następnie je odrzucam.

– Nie ma sprawy. To twój sen – odparłem.

– To prawda – chociaż wolałabym, żeby było inaczej. Kiedy się go pozbędę?

– Nie wiem. Im więcej będę o tobie wiedział, tym trafniejsza będzie odpowiedź.

– Czy to znaczy, że muszę bez przerwy gadać o przeszłości?

– To by mi bardzo pomogło, ale nie powinnaś się do niczego zmuszać.

– Muszę mówić o nim?

– Dopiero kiedy będziesz gotowa.

– A jeżeli nie nastąpi to nigdy?

– To zależy tylko od ciebie.

– Ale pan uważa, że byłoby to użyteczne?

– On pojawił się w twoim śnie.

Zaczęła pstrykać palcami, po chwili powstrzymała się.

– Coraz mi trudniej – powiedziała. – Może powinnam jednak zadzwonić do kolegów psychiatrów.

Rozdział piąty

Gdy odeszła, zacząłem zastanawiać się nad tym snem.

Somnambulizm. Moczenie się.

Fragmenty sennych marzeń przyjmują częstokroć wieloraką postać: powracających koszmarów, bezsenności, a nawet narkolepsji. U niej jednak nagły zalew objawów chorobowych sygnalizował reakcję na jakąś sytuację stresogenną: przebieg procesu lub wspomnienia przezeń przywołane.

Ciekawe, że napomknęła o inkubusie. Agresja seksualna.

Tata porywa dziewicę. Odgłosy jakby szorowania. Byłaby to nie lada gratka dla wyznawcy Freuda: oto nękają ją stłumione uczucia erotyczne w stosunku do ojca, który ją porzucił. Pojawiają się, ponieważ sprawa sądowa naruszyła jej psychologiczny system obronny. Miała rację pod jednym względem: ten ojciec to rzeczywiście inna sprawa. Uwaga jak najbardziej na miejscu.

Pojechałem do miasta nadmorską autostradą do Sunset, kierując się potem na wschód w stronę campusu. W spisie komputerowym czytelni bibliograficznej odnalazłem M. Bayarda Lowella: szereg stron adresów, poczynając od 1939 – daty publikacji jego rewolucyjnej pierwszej powieści, Porannego krzyku – poprzez kolejne powieści, tomiki poetyckie i wystawy malarstwa. Lektura wszystkich utworów zajęłaby bity semestr. Postanowiłem zacząć od okresu w przybliżeniu odpowiadającego czasowi akcji snu Lucy, czyli około dwudziestu dwóch lat temu.

 

Pierwszy adres bibliograficzny odnosił się do tomiku poetyckiego Rozkaz: rzucać światło, który wyszedł drukiem w Nowy Rok. Dotarłem do półek i rozpocząłem swój powtórkowy kurs literatury amerykańskiej.

W dziale poezji znalazłem tę skromną książeczkę w szarej oprawie, wydrukowaną przez jedno z uznanych wydawnictw nowojorskich. Z karty wynikało, że od trzech lat nikt jej nie pożyczał. Z działu czasopism znosiłem na wolny stolik stosy magazynów w sztywnych oprawach. Gdy zaczęły boleć mnie ręce, usiadłem i zacząłem czytać.

Okazało się, że tomik ukazał się po dziesięcioletniej przerwie, a poprzedni utwór był zbiorem opowiadań, które ukazywały się wcześniej w przeróżnych publikacjach. Nowy Rok był jednocześnie dniem pięćdziesiątych urodzin Lowella. Tomik przyciągnął powszechną uwagę: autor otrzymał dużą zaliczkę, prawa do rozpowszechniania części edycji zarezerwował sobie jeden z bardziej wpływowych klubów książki, prawa autorskie sprzedano w dwudziestu trzech krajach, jakieś niezależne studio nabyło nawet prawa do nakręcenia filmu, co w przypadku poezji jest rzadkością.

Potem kolej na głosy krytyków. W jednej z poważnych gazet określono tomik mianem celowo ponurego i zadziwiająco amatorskiego. Niżej podpisany podejrzewa, że Lowell czyni wszystko, by pozyskać sobie młodego czytelnika. Inny krytyk, opatrując twórczość Lowella etykietami wspaniałej, pełnej wigoru i zajmującej poczesne miejsce w podręcznikach historii literatury, chwalił go za podejmowanie ryzyka, lecz pisał o nowych wierszach, że z rzadka jedynie zapadają w pamięć, są przeważnie pozbawione życia i mdłe, melancholijne i bezsensowne. Blask ustąpił miejsca blichtrowi.

Wiele innych recenzji utrzymanych było w tym tonie, z jednym wyjątkiem: doktorant z Uniwersytetu Columbia wychwalał tomik w „Manhattan Book Review” jako pełen mrocznego czaru, nasycony liryką.

Z prasy wynikało, że Lowell nie wypowiedział się publicznie na temat swojej klęski. W krótkiej notce w „Publishers’ Weekly” z dwudziestego czwartego stycznia stwierdzono, że sprzedaż książki znacznie rozminęła się z oczekiwaniami. Artykuły w tym guście ukazały się także w innych czasopismach: autorzy rozwodzili się na temat śmierci poezji i zastanawiali się, gdzie tkwi źródło błędów Bayarda Lowella.

W marcowym wydaniu „Manhattan Book Review” pojawiły się pogłoski, że Lowell wyjechał gdzieś za granicę. W czerwcu bezczelny dziennikarz pewnego angielskiego brukowca donosił, że pisarz pojawił się w paśmie górskim Cotswolds.

Doszedłszy do wniosku, że osobnik w swetrze i czapce, wędrujący w towarzystwie owiec to naprawdę zgasła amerykańska gwiazda, próbowaliśmy nawiązać z nim rozmowę, lecz na spotkanie wyszła para przerażających mastifów, które nie przejawiały zainteresowania podsuwanymi im ochłapami i za pomocą kłów i śliniących się pysków przekonały nas, że na nas już czas. Ciekawe, co stało się z nienasyconym onegdaj jankeskim pragnieniem popularności pana Lowella? Przemijająca postać!

Przez całe lato ukazywały się podobne doniesienia: we Włoszech, Grecji, Maroku, Japonii. Wreszcie we wrześniu „Los Angeles Times Book Review“ obwieścił, iż zdobywca nagrody Pulitzera M. Bayard Lowell przenosi się do południowej Kalifornii i będzie odtąd pisywał felietony w dodatku tego czasopisma. W grudniu dział nieruchomości „Timesa” ogłosił, że Lowell wniósł depozyt na zakup pięćdziesięciu akrów ziemi w kanionie Topanga:

Jak się dowiadujemy, jest to gęsto zalesiona dziewicza okolica. Ostatnio służyła za kolonię dla nudystów. Ten położony z dala od uczęszczanych szlaków zakątek wręcz idealnie odpowiada nowemu wcieleniu Lowella, który upodabnia się do bohaterów Salingera. A może pisarz i malarz chce po prostu skorzystać z zalet zachodniego klimatu?

W maju Lowell uczestniczył w „naszpikowanej gwiazdami” gali na rzecz więźniów politycznych w rezydencji producenta filmowego Curtisa Appa w Malibu. W kwietniu zjawił się na jeszcze dwóch przyjęciach: w Beverly Hills i Pacific Palisades. Zapuścił brodę i nosił błękitny dżinsowy garnitur; widziano go w towarzystwie playboya miesiąca. Na widok dziennikarza zniknął w tłumie.

W czerwcu na pewnym przyjęciu, które miało na celu zebranie funduszy na rzecz walki z analfabetyzmem, wygłosił poważną w tonie mowę, ogłaszając utworzenie w swojej posiadłości w Topanga pensjonatu dla twórców kultury.

– Będzie to zaciszne sanktuarium – stwierdził – taką też otrzyma nazwę. Będzie stanowić pusta paletę, na której wolna ludzka wola będzie mogła wić się w walce z przeciwnościami, odchodzić od normy, bawić, błądzić, grzebać się w brudach i na wiele jeszcze innych sposobów rozpieszczać swoje Wielkie Id. Sztuka rozdziera zasłony banału tylko wtedy, gdy zezwala się jej na swobodną grę na naszych nerwach. Wtajemniczeni wiedzą, że prawdziwe rozkosze mają swe źródło w wyładowaniach na synapsach.

Wrześniowy dodatek do „L.A. Timesa” donosił, że producent filmowy App finansuje budowę nowych pomieszczeń mieszkalnych w Sanktuarium. Architektem był dwudziestoczteroletni Amerykanin japońskiego pochodzenia, Claude Hiroshima, cudowne dziecko, którego ostatnim dziełem było odnowienie wszystkich toalet w pewnym madryckim hotelu.

– Pracując w Sanktuarium – mówił – postawię sobie za cel dotrzymanie wierności geniuszowi tego miejsca, dobierając materiały, które wejdą w organiczną symbiozę z dominującą tam geometrią ducha i rzeczywistości. W posiadłości znajduje się już kilka budowli z bali i chciałbym, żeby moje projekty do złudzenia je przypominały.

Budowle z bali. Albo Lucy czytała o tych projektach, albo powiedział jej o nich brat.

Grudzień: kolejna zjadliwa notka w „Publishers’ Journal”: zrezygnowano z publikacji Rozkazu: rzucaj światło w papierowych okładkach; poziom sprzedaży wznowień utworów Lowella – w tym wydań w oprawach z płótna – osiągnął dno.

Marzec: w „The Village Voice” ukazało się wielce nieprzychylne podsumowanie twórczości Lowella, proponujące rewizję jego miejsca w dziejach literatury. Trzy tygodnie później czytelnik o nazwisku Terence Trafficant z Rathway w New Jersey zaatakował artykuł i obrzucił jego autora wyzwiskami w rodzaju świrniętego, ciemnego robala, określając M. Bayarda Lowella mianem mrocznego Jezusa dwudziestowiecznej myśli amerykańskiej; Bozia nie dała wam, upośledzonym debilom, na tyle rozumu, żeby to pojąć, jesteście jedną wielką kupą zasranych nowojorskich faryzeuszy.

Lipiec: Lowell ogłosił w „L. A. Times Book Review” zakończenie prac budowlanych w Sanktuarium. Przedstawił pierwszą grupę lokatorów swojego zacisza:

Christophera Graydona-Jonesa, lat 27, rzeźbiarza w stali i „objets trouvee” z Newcastle w Anglii;

Dentona Mellorsa, lat 28, byłego doktoranta na Uniwersytecie Columbia i krytyka w „Manhattan Book Review”; „Pan Mellors będzie kończył pracę nad swoją pierwszą powieścią pod tytułem Narzeczona;

Joachima Sprentzela, lat 25, kompozytora muzyki elektronicznej z Monachium;

Terrence Gary Trafficanta, lat 41, eseistę i byłego lokatora więzienia stanowego New Jersey w Rathway, w którym przebywał za zabójstwo.

Nazajutrz gazety skupiły się jedynie na osobie Trafficanta, któremu dzięki przyznaniu miejsca w Sanktuarium przyspieszono zamianę więzienia na wyrok w zawieszeniu. Przestępca miał na kącie napady rabunkowe, rozbój, narkotyki, usiłowanie gwałtu.

Protegowany Lowella, który przebywał w więzieniu praktycznie nieustannie, od momentu gdy skończył siedemnaście lat, znany był jako krnąbrny pensjonariusz zakładu karnego. Jedynym wytworem jego artyzmu był dziennik więzienny. Na zdjęciu widać go było w celi, gdy chwytał wytatuowanymi rękami za kraty: chudy blondyn o długich rzadkich włosach, brudnych zębach, zapadłych policzkach i szatańskiej koziej bródce.

Na pytanie o trafność wyboru Trafficanta, Lowell odparł:

– Terry wykazuje rozbrajająco szczerą postawę wobec tak podstawowych spraw jak wolność i wola. Jest zarazem anarchistą, co powinno wnieść do naszego grona sporo świeżości.