3,49 €
Earl Derr Biggers (1884–1933), amerykański pisarz, zyskał uznanie jako autor powieści detektywistycznych. „Chińska papuga” należy do jednej z jego serii powieściowych, w której Biggers wykreował postać detektywa chińskiego pochodzenia Charliego Chana. Charakterystyczny styl pracy śledczego oraz metodyczne podejście do rozwiązywania zagadek kryminalnych zaskarbiły i detektywowi, i autorowi sympatię czytelników. Biggers studiował na Uniwersytecie Harvarda. Zanim został pisarzem, pracował jako dziennikarz i krytyk teatralny.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Earl Derr Biggers
Chińska papuga
Tłumaczenie Stefan Obmiński
Warszawa 2021
Rozdział pierwszy
Perły Phillimore’ów
Aleksander Eden wszedł z mglistej ulicy San Francisca do wielkiej hali firmy Meek i Eden. Natychmiast ustawiło się usłużnie przy witrynach, pełnych kosztownych kamieni i okazałych towarów ze złota, srebra i platyny, czterdziestu sprzedawców w nienagannych cutawayach, ze świeżym, czerwonym tulipanem w butonierce lewej klapy surduta.
Eden skinął uprzejmie głową na lewo i na prawo. Był stosunkowo niski i szpakowaty, o jasnych, bystrych oczach i energicznej postawie stosującej się do jego stanowiska. Bo biedny pan Meek przeniósł się przedwcześnie do wieczności i pozostawił swojemu wspólnikowi na wyłączną własność jedną z najbardziej znanych firm jubilerskich na zachodnim wybrzeżu amerykańskim.
Kilka stopni w głębi prowadziło do elegancko urządzonych biur w mezaninie, gdzie Aleksander Eden spędzał swoje dnie.
– Dzień dobry, panno Chate! – pozdrowił w przedpokoju piękną sekretarkę.
Zmysł estetyczny Edena, wyrobiony długim doświadczeniem w zawodzie jubilerskim, nie zawiódł go przy angażowaniu tej dziewczyny. Była to jasna blondyna z fiołkowymi oczyma i doskonałymi manierami. Nienaganna również w stroju. Bob Eden, uważany wbrew swej woli za spadkobiercę majątku, wyraził się raz, że przestępując progi sklepu ojcowskiego odnosi się wrażenie, jak gdyby się było gościem zamkniętego ściśle salonu.
Aleksander Eden spojrzał na zegarek.
– Za dziesięć minut spodziewam się odwiedzin pewnej starej przyjaciółki, pani Jordan z Honolulu. Proszę wprowadzić ją natychmiast do mnie!
Na wielkim pulpicie jego prywatnego pokoju leżała poczta ranna, którą przejrzał mimochodem, ponieważ myśli jego biegły innymi drogami. Patrzał zamyślony na dom stojący naprzeciwko. Nad ulicami zwieszały się jeszcze strzępy mgły porannej, a z szarego oparu wyłaniał się przed zamyślonym mężczyzną przy oknie obraz dawno ubiegłych, dalekich dni.
Było to przed czternastu laty, pewnego wieczora w Honolulu, w wesołym, szczęśliwym Honolulu dawnej monarchii. W rogu wielkiej sali w domu Phillimore’ów grała orkiestra za zieloną ścianą palm, a na błyszczącej posadzce tańczył Alec Eden, wówczas siedemnastoletni młodzieniec, z Alicją Phillimore. Niezgrabny młody żółtodziób potykał się od czasu do czasu, bo był to taniec zupełnie nowy, twostep, wprowadzony dopiero niedawno na Wyspach Hawajskich przez pewnego kadeta marynarki. Ale potykaniu się temu nie była może winna tylko jego niezgrabność, raczej oszałamiająca świadomość, że trzymał w swoich ramionach klejnot wysp.
Niektóre stworzenia ziemskie cieszą się niezwykłymi łaskami przyrody, a do tych właśnie należała Alicja Phillimore. Pominąwszy bajkową piękność, była spadkobierczynią po prostu niezmiernego majątku. Okręty Phillimore’a pruły tonie siedmiu mórz, a na tysiącach morgów posiadłości rodzinnych dojrzewała trzcina cukrowa. Alec Eden widział na szyi dziewczęcia, jako symbol jej stopnia i majątku, słynny sznur pereł, który stary Phillimore przywiózł z Londynu, zapłaciwszy za niego sumę, która wprawiła w zdumienie całe Honolulu.
Właściciel firmy Meek i Eden wpatrywał się ciągle jeszcze w kotłującą mgłę. Jak rozkoszne było wspomnienie owego czarownego wieczora, pełnego zapachu egzotycznych kwiatów, owianego stłumionym szmerem rozbijających się o skały fal! Jak przez zasłonę widział błękitne oczy Alicji wznoszące się nieustannie ku niemu. Jeszcze wyraźniej zaś – bo miał obecnie około sześćdziesięciu lat i był doświadczonym kupcem – widział jej wielkie błyszczące perły, których gorący blask chwytał pełnię światła jak w magicznym zwierciadle...
Fi – wzruszył ramionami – upłynęło już okrągło czterdzieści lat i od tego czasu stało się bardzo wiele. Na przykład małżeństwo Alicji z Fredem Jordanem, a w kilka lat później urodziny jej jedynego dziecka – Wiktora. Eden uśmiechnął się gorzko. Jak źle trafiła, dając temu lekkomyślnemu, głupiemu smarkaczowi to wiele obiecujące imię!
Niechętnie zwrócił się do biurka. Z pewnością jakaś głupota Wiktora dała powód do sceny, która rozegra się wkrótce w jego biurze.
Eden zagłębiony był gorliwie w odczytywaniu poczty, gdy sekretarka jego zaanonsowała w kilka minut później zapowiedzianego gościa.
Alicja Jordan wydawała się wesoła i żywa jak zawsze. Jak dzielnie oparła się latom!
– Alec, drogi, stary przyjacielu... – wybuchnęła wesoło.
Ujął jej obie wąskie ręce.
– Jakże się cieszę, Alicjo, że panią widzę! – Przysunął jej skórzany fotel. – Honorowe miejsce dla pani. Zawsze!
Usiadła z uśmiechem. Eden bawił się nożem do rozcinania papieru i odzyskał powoli panowanie nad sobą.
– A więc... co to chciałem powiedzieć... od kiedy jest pani tutaj? – zaczął rozmowę.
– Zdaje mi się, że od czternastu dni... Słusznie, w poniedziałek upłynęło czternaście dni!
– Nie dotrzymała pani obietnicy, Alicjo. Nie zawiadomiła mnie pani.
– Ale przeżyłam tak rozkoszne godziny! Wiktor jest dla mnie zawsze taki czuły!
– Zapewne – Wiktor – powodzi mu się niewątpliwie dobrze? – Uczucie lekkiego niezadowolenia skłoniło Edena do spojrzenia w okno. – Mgła znika, prawda? Będzie jeszcze piękny dzień...
– Kochany, stary Alecu, nie potrzebuje pan wcale wybadywać. Nie jest to mój zwyczaj. Najpierw interes – oto moja dewiza. Jest tak, jak panu telegrafowałam: zdecydowałam się sprzedać perły Phillimore’a.
Eden skinął głową.
– Dlaczego nie? Jakiż cel miałyby zresztą?
– Istotnie – dla mnie nie mają już żadnego. Bo były przeznaczone dla mojej młodości. Ale to nie jest powodem mojej decyzji. Zatrzymałabym je chętnie – ale, niestety, nie mogę. Jestem... zrujnowana, Alec.
Wzrok jego przeniósł się znów na okno.
– To brzmi dziwnie, prawda? Wszystkie okręty Phillimore’ów, cały majątek ziemski, należący do nas – wszystko to rozpłynęło się. Wielki dom na wybrzeżu obciążony jest aż po szczyt komina hipotekami. Chodzi mianowicie o to, że Wiktorowi nie udało się kilka interesów...
– Nie potrzebuje pani mówić więcej – rzekł Eden.
– Och, wiem, co pan myśli, Alec. Myśli pan: Wiktor to lekkoduch – powierzchowny i bez zastanowienia – a może jeszcze gorszy. Ale on jest jedynym, co mi pozostało, gdy Fred odszedł ode mnie. I jestem do niego przywiązana.
– Jak dobry towarzysz – uśmiechnął się. – Nie, nie pomyślałem o Wiktorze nic złego, Alice. I ja... też mam syna.
– Przepraszam! Powinnam była już dawno zapytać. Jak się powodzi Bobowi?
– Doskonale. Prawdopodobnie przyjdzie jeszcze, zanim pani odejdzie – o ile zjadł na czas śniadanie.
– Czy pracuje w pańskiej firmie?
Eden wzruszył ramionami.
– To nie. Bob spędził po ukończeniu szkół jeden rok nad morzem południowym, drugi rok w Europie, a trzeci – o ile wiem – w sali gry swego klubu. Ale ten sposób życia nie zadowala go. Ostatnio mówi o dziennikarstwie. Ma przyjaciół w prasie. – Wskazał ręką na swoje biuro handlowe. – Te rzeczy, Alicjo, którym poświęciłem całe życie, nudzą go.
– Biedny Alecu – pocieszyła go łagodnie stara przyjaciółka. – Nowe pokolenie jest trudne do zrozumienia. Ale przyszłam, aby mówić o moich własnych zmartwieniach. Jak już powiedziałam: jestem bankrutem. Perły są jeszcze jedyną moją kosztównością.
– No, to nie jest mało.
– Wystarczą, aby wydobyć Wiktora z matni. Może też wystarczą na tych kilka lat mojego życia. Ojciec mój zapłacił za nie dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. To był majątek... Ale dzisiaj...
– Dzisiaj? Zapomina pani, że perły wzrosły znacznie w cenie od lat osiemdziesiątych. Naszyjnik jest wart dzisiaj trzysta tysięcy dolarów...
– Co pan mówi? Czy wie pan na pewno? Pan nie widział nigdy naszyjnika...
– Aha... właśnie zastanawiałem się, czy pani sobie przypomni – zganił ją lekko. – Ale widzę, że pani już nie pamięta. Zanim pani weszła, przeniosłem się myślami w przeszłość – w ów wieczór przed czterdziestu laty, gdy odwiedziłem mego wuja na Hawai. Byłem zaproszony do pani na tańce i nauczyła mnie pani twostepa. Miała pani wówczas na sobie perły – w tych niezapomnianych dla mnie godzinach.
– Teraz przypominam sobie! Ojciec mój przywiózł właśnie naszyjnik z Londynu i miałam go na sobie po raz pierwszy. Ale wróćmy do teraźniejszości, drogi Alecu. Wspomnienia są bolesne. – Milczała przez chwilę. – Powiedział pan, trzysta tysięcy dolarów...
– Nie ręczę, że osiągnę istotnie tę cenę, bo nie jest łatwo znaleźć dla takiego przedmiotu chętnego nabywcę. Człowiek, o którym myślę...
– Och, ma pan już pod ręką kupca?
– Tak. Ale on nie chce dać ponad dwieście dwadzieścia tysięcy. Jeśli zależy pani na tym, aby sprzedać szybko...
– Bezwarunkowo. Ale kto jest tym kupcem?
– Madden. P.J. Madden.
– Giełdziarz? Spekulant?
– Zna go pani?
– Tylko z gazet. Nie widziałam go nigdy.
Eden zmarszczył brwi.
– To dziwne. Robił wrażenie, jak gdyby znał panią. Słyszałem, że jest w mieście i gdy pani zatelefonowała do mnie, udałem się natychmiast do niego do hotelu. Przyznał, że szuka naszyjnika z pereł, aby go podarować swojej córce, ale mimo to był bardzo powściągliwy. Dopiero gdy wymieniłem nazwisko Phillimore, zmiękł. Perły Alicji Phillimore, tak, biorę je – mruknął. – Trzysta tysięcy dolarów – zażądałem. – Dwieście dwadzieścia tysięcy i ani centa więcej – rzekł niewzruszonym głosem i spojrzał na mnie... No, można by się targować z tym oto chłopakiem! – Eden wskazał małego Buddę z brązu zdobiącego biurko.
Alica Jordan była zdumiona.
– Ależ, Alec, skąd on może mnie znać? Nie pojmuję. Ale wszystko jedno, ofiarowuje ogromną sumę, która jest mi gwałtownie potrzebna. Niech pan dokona z nim odpowiednich transakcji, zanim odjedzie.
Ktoś zapukał.
– Pan Madden z Nowego Jorku – zaanonsowała sekretarka.
– Dobrze – rzekł Eden. – Proszę wprowadzić. – Zwrócił się do swojej przyjaciółki. – Prosiłem go, aby pomówił z panią osobiście. Radzę pani, aby się pani nie śpieszyła zbytnio. Możemy jeszcze uzyskać wyższą cenę, jakkolwiek wątpię o tym. To jest twardy człowiek, Alicjo. To co piszą o nim gazety, jest aż nazbyt prawdziwe.
Urwał nagle, bo twardy człowiek, o którym mówił, stał właśnie na chińskim dywanie. Sam wielki Madden, bohater tysiąca bitew giełdowych, ponad sześć stóp wysokości, wyglądający jak wieża z granitu w swoim starym, ulubionym ubraniu. Zimne, błękitne jego oczy ślizgały się po pokoju jak mroźne tchnienie.
– Ach, pan Madden, proszę, niech pan się zbliży!
Eden wstał.
Kolos postąpił naprzód, a za nim wyłoniła się smukła, delikatna dziewczyna w kosztownym futrze i chudy, pedantycznie wyglądający mężczyzna w ciemnobłękitnym ubraniu.
– Pani Jordan, pozwoli pani, że jej przedstawię pana Maddena, o którym mówiliśmy przed chwilą!
– Pani!
Madden handlował tak dużo stalą, że coś przeniosło się z niej do jego głosu.
– Przyprowadziłem z sobą moją córkę Ewelinę i mego sekretarza Martina Thorna.
– Bardzo mi miło!
Eden przyglądał się interesującej grupce, która weszła do jego cichego biura: słynnemu finansiście, zimnemu, zdecydowanemu, świadomemu swej siły, a obok niego smukłej, dumnej dziewczynie otaczanej czułą miłością przez ojca.
– Proszę zająć miejsce.
Jubiler przysunął krzesła. Madden podsunął swoje do biurka.
– Wstępy są zbyteczne! – zaskrzeczał szorstko. – Przyszliśmy tutaj, aby obejrzeć perły.
Eden się przeraził.
– Czcigodny panie Madden, obawiam się, że nie zrozumiał mnie pan dobrze. Pereł nie ma w tej chwili w San Francisco.
Madden spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Ale prosił mnie pan, abym pomówił z właścicielką...
Alicja pomogła przyjacielowi wydobyć się z kłopotu.
– W czasie wyjazdu z Honolulu nie miałam jeszcze zamiaru sprzedawać naszyjnika. Zdecydowałam się dopiero teraz. Ale napisałam już w tej sprawie na Hawai...
Wmieszała się młoda dziewczyna. Była piękna, ale metalicznie zimna, jak jej ojciec, a w tej chwili jawnie niezadowolona.
– Myślałam naturalnie, że perły są tutaj – nadąsała się. – W przeciwnym razie nie byłabym przyszła.
– No, to nic nie szkodzi – rzekł milioner. – Pani każe przysłać perły tutaj, prawda?
– Tak jest. Dzisiaj wieczorem odchodzą z Honolulu. Za sześć dni będą tutaj.
– To nie ma sensu! Córka moja odjeżdża dzisiaj po południu do Denver. Ja sam odjeżdżam jutro na Południe, a za tydzień zamierzam spotkać się z nią w Eldorado, aby odbyć w jej towarzystwie dalszą podróż na wschód.
– Jestem gotów dostarczyć panu pereł, tam dokąd pan zechce – zaproponował Eden.
– Proszę bardzo. – P.J. Madden się namyślał, potem zwrócił się do Alicji Jordan. – Czy to jest ten sam naszyjnik, który pani miała w roku 1889 w starym hotelu Palace?
Spojrzała na niego zdumiona.
– Naturalnie.
– A nawet jeszcze piękniejszy, niż był wówczas, przysiągłbym na to – rzekł Aleksander Eden. – Jak pan wie, panie Madden, w handlu jubilerskim istnieje przesąd, że perły nasiąkają osobą właścicielki i stają się matowe lub błyszczące, stosownie do usposobienia tej, która je nosi. Jeśli tak się stało, musiały stać się w ciągu lat jeszcze piękniejsze!
– Niedorzeczność! – mruknął brutalnie Madden. – Och, przepraszam, nie chciałem powiedzieć przez to niczego przeciw pani. Ale jako człowiek interesu nie lubię takich kłamstw. Ale biorę perły za cenę, jaką pani wymieniłem.
Eden zakołysał głową.
– One są warte co najmniej trzysta tysięcy dolarów.
– Dla mnie nie. Dwieście dwadzieścia tysięcy – z tego dwadzieścia zaraz, aby przypieczętować kupno, a resztę w przeciągu trzydziestu dni po otrzymaniu naszyjnika. Albo – albo!
Wstał i spojrzał na jubilera. Eden, zresztą mistrz w handlowaniu, czuł, że go opuszczają siły wobec tej skały. Wzrok jego skierował się bezsilnie w stronę jego przyjaciółki.
– Zgadzam się, Alec – uspokoiła go Alicja. – Przyjmuję propozycję.
– Dobrze – westchnął jubiler. – Robi pan świetny interes, panie Madden.
– Tak powinno być. Nigdy nie kupuję inaczej! – Madden wyjął książeczkę czekową. – Dwadzieścia tysięcy na stół, jak przyrzekłem.
Po raz pierwszy przemówił sekretarz. Słowa jego brzmiały cienko i nieprzyjemnie uprzejmie.
– Powiedziała pani, że perły nadejdą za sześć dni?
– Mniej więcej za sześć dni – potwierdziła Alicja.
– Dobrze.
Cienki głos nabrał jakiegoś pochlebiającego tonu.
– Nadejdą...
– Prywatnym posłańcem.
Eden przyjrzał się sekretarzowi w ciemnogranatowym ubraniu: blade, wysokie czoło, zielone oczy, których wzrok wprawiał w zamieszanie, długie, blade, chciwe ręce. Nie jest to miły człowiek – pomyślał. I powtórzył ostro:
– Prywatnym posłańcem.
– Naturalnie! – rzekł usłużnie Martin Thorn.
Madden wypełnił czek i położył go na biurku.
– Myślałem, panie Madden... że to jest tylko propozycja... – zaćwierkał ponownie sekretarz. – Jeśli panna Ewelina wróci i spędzi resztę zimy w Pasadenie, zechce może nosić tam nowy klejnot. Za osiem dni będziemy w owej okolicy i sądzę...
– Kto kupuje perły? – rzekł gniewnie P.J. Madden. – Pan czy ja? Ja nie chcę, w każdym razie, aby się wlokły tu i tam po całym kraju. Uważam to za zbyt ryzykowne dzisiaj, gdzie co drugi człowiek jest złodziejem.
– Ależ ojcze – rzekła Ewelina – chciałabym naprawdę mieć je jak najprędzej...
– Terefere! – Czerwona twarz jej ojca oblała się purpurą. Odrzucił w tył ciężką głowę. Ruch ten wykonywał zawsze, gdy mu się sprzeciwiano. – Perły doręczą mi w Nowym Jorku! – rzekł grzmiącym głosem. – I basta! Jadę na jakiś czas na Południe, mam w Pasadenie dom, a na pustyni, sześć kilometrów od Eldorado, farmę. Nie byłem już tam sporo czasu, a jeśli nie doglądnie się zarządców, ci gałgani rozleniwiają się. Skoro wrócę do Nowego Jorku, zatelegrafuję, a wówczas może mi pan oddać perły w moim biurze, panie Eden. W przeciągu trzydziestu dni otrzyma pan następnie kwit na resztę sumy.
– Zgoda! – odparł jubiler. – Jeśli zechce pan poczekać chwilę, każę sporządzić potwierdzenie zawartego kupna i warunków. Interes interesem – pan to rozumie lepiej ode mnie.
– Zapewne – potwierdził ułagodzony magnat giełdowy.
Eden się oddalił. Ewelina Madden wstała.
– Czekam na ciebie na dole, ojcze. Chciałabym obejrzeć klejnoty. Musi pani wiedzieć, pani Jordan, że w San Francisco można otrzymać piękniejsze drogie kamienie niż gdziekolwiek indziej.
– To możliwe! – Alicja ujęła ręce Eweliny. – Jaką cudowną ma pani szyję! Zanim pani przyszła, powiedziałam właśnie, że perły Phillimore’ów potrzebują młodości. Spodziewam się, że będzie je pani nosić przez wiele szczęśliwych lat.
– Dziękuję pani bardzo! – zanuciła chłodno dziewczyna i odeszła.
– Niech pan czeka na mnie w samochodzie, Thorn! – polecił jej ojciec sekretarzowi. Kiedy został sam z Alicją Jordan, wzrok jej zasępił się znowu.
– Pani nie widziała mnie nigdy, prawda?
– Niestety nie. A może?
– Przypuszczalnie nie. Ale ja panią widziałem. – Dzisiaj, w naszym wieku, mogę mówić o tych rzeczach swobodnie. Musi pani wiedzieć że posiadanie tych pereł sprawia mi wielką przyjemność. Goi się dzisiaj głęboka stara rana.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Nie rozumiem pana.
– Wyjaśnię to pani. W latach osiemdziesiątych zwykła pani zajeżdżać do hotelu Palace, gdy przyjechała pani z rodziną z Wysp Hawajskich. A ja... ja byłem pokojowym w tym hotelu. Widywałem tam panią często – a raz, gdy miała pani na sobie słynny naszyjnik z pereł. W moich oczach była pani najpiękniejszą dziewczyną świata – och, dlaczego nie, jesteśmy oboje hm...
– Jesteśmy oboje starzy – dodała powoli.
– Właśnie, to chciałem powiedzieć. Uwielbiałem panią, ale byłem tylko służącym – dla pani byłem powietrzem. To raniło moją dumę. Przysiągłem, że się wybiję, aby panią poślubić Dzisiaj możemy oboje się uśmiechnąć – nawet moje plany nie dały się całkowicie przeprowadzić. Ale dzisiaj perły pani należą do mnie – będą ozdabiać szyję mojej córki. Mogłem je od pani odkupić. Jesteśmy skwitowani – tak chciał los.
– Pan jest dziwnym człowiekiem...
– Jestem tym, kim jestem. Musiałem to pani powiedzieć, w przeciwnym razie triumf mój nie byłby zupełny.
Wrócił Eden.
– Proszę, panie Eden, zechce pan to podpisać? Dziękuję bardzo. Więc otrzyma pan ode mnie depeszę. Zostaje Nowy York. Nigdzie indziej. Niech pan zapamięta! Do widzenia!
P.J. Madden podał Alicji zamaszystą rękę.
– Żegnam pana! – rzekła. – Teraz widzę pana naprawdę.
– I co pani widzi?
– Strasznie próżnego człowieka. Ale sympatycznego!
– Dziękuję pani. Tego nie zapomnę. Żegnam panią!
Poszedł. Eden opadł znużony na krzesło.
– Tak, więc załatwione. Ten olbrzym przytłacza po prostu człowieka. Chciałem wydusić większą sumę, ale to było beznadziejne. Czułem, że on zawsze zwycięża.
– Tak – potwierdziła Alicja – on zwycięża zawsze.
– Zresztą nie chciałem, aby się pani zdradziła przed sekretarzem, kto przywiezie tutaj perły. Ale mnie może to pani zdradzić.
– Przywiezie je Charlie.
– Kto to jest?
– Asystent policyjny Chan z policji w Honolulu. Przed laty był on w wielkim pałacu na wybrzeżu naszym najwyższym posługaczem.
– Chińczyk?
– Tak. Odszedł od nas i został policjantem. Okazał w tym zawodzie niezwykłe zdolności. Ponieważ wyrażał już niejednokrotnie chęć zwiedzenia kontynentu, zaaranżowałam wszystko, jego urlop i pozwolenie przyjazdu. I przywiezie ze sobą perły. Czy mogłam znaleźć bardziej zaufanego posłańca?
– Odjeżdża dzisiaj wieczorem?
– Tak na pokładzie okrętu Prezydent Pierce. Okręt przybędzie tutaj w przyszły czwartek.
Drzwi otworzyły się i próg przestąpił młody, sympatyczny człowiek.
– Wybacz, ojcze, jeśli ci przeszkadzam... Ale kogo mam zaszczyt widzieć?
– Bob! – zawołała pani Alicja. – A ty hultaju! Jak ci się powodzi?
– Obudziłem się właśnie do wspaniałego życia! A jak się powodzi pani i wszystkim młodym ludziom tam na wyspach?
– Dziękuję, znakomicie! Ale guzdrałeś się długo przy śniadaniu. Uciekła ci piękna dziewczyna.
– Wcale nie, jeśli myśli pani o Ewelinie Madden. Zakosztowałem jej na dole. Rozmawiała z jednym z wielkich książąt, który uciekł z Rosji. Zaangażowaliśmy go do zabawiania publiczności. Nie zajmowałem się nią więcej – straciła dla mnie urok, bo w ubiegłym tygodniu spotykałem ją wszędzie.
– Wydała mi się zachwycająca.
– To jest lodowiec. Brrr... Wieje od niej zimowy wiatr.
– Nonsens! Nie próbowałeś nigdy uśmiechnąć się do niej?
– Może, ale tylko zawodowo. Ale mam wrażenie, jak gdyby chciała pani zachęcić mnie do przestarzałej instytucji małżeństwa?
– Byłoby to dla ciebie najwłaściwsze – jak w ogóle dla wszystkich młodych ludzi twego pokroju.
– Dlaczego?
– Jako bodziec. Bo zachęcałoby was do użytkowania swego życia.
Bob Eden się uśmiechnął.
– Dzisiejsze dziewczęta nie są takie jak wtedy, gdy łamały wszystkie serca.
– Niedorzeczność! Są nawet dzisiaj jeszcze bardziej urocze. Ale wy nie chcecie tego widzieć. Adieu, Alec, muszę już iść.
– Porozumiem się z panią w przyszły czwartek – rzekł starszy Eden. – Przykro mi bardzo, że nie osiągnęliśmy wyższej ceny.
– Dla mnie jest to suma zdumiewająca! Bardzo się tym cieszę. Dobry ojciec! Nawet teraz jeszcze dba o mnie!
I łkając lekko, wyszła.
– Przypuszczam, że nie znalazłeś jeszcze posady w dzienniku?
– Jeszcze nie. – Bob zapalił swobodnie papierosa. – Naturalnie, wszyscy wydawcy i naczelni redaktorzy gonią za mną. Ale ja się wykręcam.
– Dobrze, wykręcaj się jeszcze dłużej! Chcę, abyś był przez dwa lub trzy najbliższe tygodnie wolny. Mam dla ciebie małą robotę.
– Ależ naturalnie, ojcze! – Bob cisnął zapałkę do kosztownej wazy. – Cóż mam robić?
– Przede wszystkim musisz być obecny w przyszły czwartek po południu w czasie przybycia parowca Prezydent Pierce.
– To brzmi bardzo obiecująco. Zapewne wysiądzie z niego czarująca młoda dama, gęsto zawoalowana...
– Nie, ale Chińczyk.
– Chiń?...
– Żółty urzędnik kryminalny z Honolulu, z naszyjnikiem perłowym w kieszeni. Naszyjnik wart jest ćwierć miliona dolarów.
– Do licha! A potem...
– Potem?
Aleksander Eden się namyślał.
– Któż to wie? Może to jest dopiero początek.
Rozdział drugi
Detektyw z Wysp Hawajskich
W czwartek wieczorem o godzinie szóstej dotarł Aleksander Eden do hotelu Steward. Lutowy deszcz przyniósł wczesny zmierzch. Zamyślony jubiler przyglądał się z drzwi westybulu defiladzie podrygujących parasoli i światłom ulicy Geary połyskującym żółtawo w mżących strugach deszczu. Potem poderwał się i z lotnym umysłem, jak młodzieniec, pojechał windą do pokojów Alicji Jordan.
Oczekiwała go u wejścia swego salonu, urocza jak młoda dziewczyna, w obcisłej szarej sukni wieczorowej.
– No, Alec, niechże pan wejdzie! Poznaje pan jeszcze Wiktora?
Eden nie widział od wielu lat syna Alicji i stwierdził, że na twarzy trzydziestopięcioletniego obecnie mężczyzny łatwo poznać było ślady jego lekkomyślnego życia. Brunatne oczy spoglądały wzrokiem znużonym, jak gdyby patrzyły zbyt długo w jaskrawe światło. Twarz wydawała się napuchnięta, postać zbyt otyła. Ale ubranie miał nienaganne. Krawiec jego nie był widocznie powiadomiony o ruinie majątku Phillemore’ów.
– Proszę, niech się pan zbliży! – uśmiechnął się Wiktor, ponieważ widział nadpływające wielkie sumy. – O ile wiem, dzisiaj jest wiekopomny dzień.
– Dzięki Bogu! – dodała jego matka. – Jestem zadowolona, że nie potrzebuję myśleć więcej o naszyjniku. Zbyt to wielki ciężar w moim wieku.
Eden usiadł.
– Bob udał się do portu, aby czekać na okręt. Poleciłem mu, aby przybył tutaj natychmiast ze swoim chińskim przyjacielem.
– Czy pozwoli pan koktajlu? – zapytał usłużnie Wiktor Jordan.
– Nie, dziękuję!
Eden zerwał się znowu i zaczął przechadzać się po pokoju.
Alicja spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Czy coś się stało?
Jubiler wrócił na swoje miejsce.
– O tak, stało się coś. Coś bardzo dziwnego.
– W związku z perłami? – badał zaciekawiony Wiktor.
– Tak jest. Czy pamięta pani pożegnalne słowa Maddena, Alicjo? A więc tylko w Nowym Yorku. Nigdzie indziej, rzekł z naciskiem.
– Naturalnie, wiem o tym.
– Otóż – zamyślił się. – Właściwie nie jest to prawdopodobne u Maddena. Zatelefonował do mnie dzisiaj rano ze swojej pustyni i wyraził życzenie, aby mu zawieść tam i doręczyć perły.
– Na pustynię? – powtórzyła zdumiona Alicja.
– Tak jest. Byłem w najwyższym stopniu zdumiony. Ale polecenie jego było stanowcze, a pani wie, że on nie lubi, aby się z nim układać. Ograniczyłem się tylko do przyjęcia jego polecenia i wyraziłem moją zgodę. Ale gdy skończył rozmowę, nasunęły mi się wątpliwości, czy rzeczywiście rozmawiałem z Maddenem. Głos wydawał się ten sam. Uważałem jednak za stosowne zachować ostrożność i sam zadzwoniłem do niego. Było niezwykle trudno wyszukać jego numer, ale otrzymałem go w końcu od jednego z moich tutejszych kolegów. Eldorado 76. Poprosiłem do telefonu P.J. Maddena i rozmawiałem z nim.
– I cóż on powiedział?
– Pochwalił moją przezorność i powtórzył jeszcze dobitniej swoje polecenie. Słyszał różne rzeczy, które doradzały mu, aby nie zabierać obecnie pereł do Nowego Jorku. Co rozumiał przez to, nie wiem. Dodał jednak, że pustynia wydaje mu się idealnymi kulisami dla tego rodzaju spraw. Nikt nie może przypuszczać, aby można było tam ukraść sznur pereł wartości ćwierci miliona dolarów. Nie powiedział tego naturalnie, ale wywnioskowałem to z jego słów.
– Ma słuszność – rzekł Wiktor.
– Do pewnego stopnia tak. Przebywałem również przez jakiś czas na pustyni. Nie przyjdzie tam nikomu na myśl, aby zamykać drzwi. Nikt nie myśli o złodziejach. Komisarze policyjni znajdują się w odległości kilkuset kilometrów. Mimo to... propozycja ta nie podoba mi się. Przypuśćmy, że ktoś chciałby popełnić łotrostwo. Nie ma dogodniejszej okolicy. Jak okiem sięgnąć ocean piasku, najwyżej kilka drzew dokoła. Przypuśćmy, że wyślę tam Boba z perłami pani i Bob wpadnie w pułapkę. Może Maddena nie ma w farmie. Mógł wyjechać na Wschód. W końcu mógł też dostać kulą w łeb...
Wiktor uśmiechnął się szyderczo.
– Pan ma bujną wyobraźnię!
– Możliwe! Starzeję się, prawda, Alicjo?
Jubiler spojrzał na zegarek.
– Ale gdzie jest Bob? Pani pozwoli, że zatelefonuję.
Wrócił od telefonu z miną bardziej przygnębioną.
– Prezydent Pierce przypłynął przed czterdziestu pięciu minutami. Za pół godziny powinni tutaj być.
– Ruch jest w obecnej porze bardzo ożywiony – przypomniał Wiktor.
– No tak, to możliwe. Wyłożyłem pani, Alicjo, całą tę skomplikowaną historię. Co pani sądzi o tym?
– Cóż ma o tym sądzić! – wtrącił Wiktor. – Madden kupił perły i chce, aby mu je doręczyć na pustyni. Nie możemy zmieniać jego poleceń. Jeśli to zrobimy, uprze się i wycofa się z interesu. Nie, naszym zadaniem jest doręczyć mu perły, odebrać pokwitowanie i czekać na jego czek.
– Czy to jest również zdanie pani, Alicjo?
– No tak, Alec. Uważam, że Wiktor ma rację.
I spojrzała tkliwym wzrokiem na syna.
– Dobrze – skinął głową Eden. – Zatem nie traćmy czasu. Madden się śpieszy, ponieważ chciałby jak najprędzej odjechać do Nowego Jorku. Wyślę Boba z perłami w drogę dzisiaj wieczorem o godzinie jedenastej – ale pod żadnym warunkiem nie puszczę go samego.
– Ja z nim pojadę! – zaproponował Wiktor.
– Nie. Wolę urzędnika policyjnego, nawet z Honolulu. Czy sądzi pani, Alicjo, że uda się pani namówić owego Charlie Chana, aby towarzyszył Bobowi?
– Z pewnością. Charlie jest mi wiernie oddany.
– A zatem zrobione! Ale gdzie oni obaj są? Jestem poważnie zaniepokojony...
Zadźwięczał telefon. Alicja pobiegła do aparatu.
– Ach, to pan Charlie? Już pan jest w hotelu? Niech pan przyjdzie tutaj na górę! Jesteśmy na czwartym piętrze. Numer 492. Tak jest. Pan jest sam?
Odłożyła słuchawkę i odwróciła się:
– Mówi, że jest sam.
– Nie rozumiem tego...
Eden padł znużony na krzesło.
W chwilę potem oglądał z zaciekawieniem grubego, małego pana, którego pani Jordan i syn witali serdecznie. Asystent kryminalny z Honolulu nie wyglądał wcale elegancko w swoim amerykańskim ubraniu. Miał okrągłe, grube policzki i skórę jak kość słoniowa. Ale uwagę jubilera zwrócił najbardziej wyraz jego oczu, wzrok pełen bystrości, oczy błyszczące w żółtym świetle jak czarne guziki.
– Alec – przedstawiła Alicja Jordan – to jest mój stary przyjaciel Charlie Chan – a to jest pan Eden.
Chińczyk ukłonił się uroczyście.
– Miałeś dobrą podróż, Charlie? – zapytał Wiktor.
Wmieszał się Eden.
– Przepraszam, że przerywam, ale mój syn chciał pana odprowadzić z portu...
– Bardzo mi przykro! – Asystent z Honolulu rozejrzał się zakłopotany. – Z pewnością to moja wina. Państwo wybaczą mi moją głupotę – ale nikt mnie nie oczekiwał w porcie.
– To niepojęte! – szepnął niepewnie jubiler.
– Czekałem kilka minut na mostku do lądowania – ciągnął dalej Charlie – ale nikt nie miał ochoty wyjść w taki deszczowy wieczór. Dlatego przywołałem samochód i przyjechałem prędko tutaj.
– Przywiozłeś perły? – zapytał skwapliwie Wiktor.
– Rozumie się. Już wziąłem tutaj w hotelu pokój i musiałem się do pół rozebrać, aby je wydobyć z pasa na biodrach.
I położył na stole niepozornie wyglądający sznur pereł.
Jubiler zbliżył się do stołu i spojrzał na sznur badawczym okiem znawcy.
– Cudowne! Nie powinniśmy byli oddać Maddenowi tego sznura za taką cenę. Każda perła, jedna w drugą, nieskazitelna! Sądzę, że... – Urwał nagle i chwycił się ręką za czoło. – Ale Bob – gdzie jest Bob?
– Ach, przyjdzie! – pocieszył go Wiktor, pieszcząc wzrokiem kosztowny naszyjnik.
– To moja wina! – rzekł z żalem Chan. – Wstydzę się, że popełniłem taki błąd...
– Możliwe! – rzekł Eden. – Ale teraz, Alicjo, gdy ma pani w rękach perły, muszę pani coś wyjawić. Nie chciałem niepokoić pani przedtem niepotrzebnie. Dzisiaj po południu zadzwonił ktoś do mnie znowu – rzekomo Madden. Tak przynajmniej twierdził. Ale było coś w jego głosie... Perły przybędą dzisiaj na Prezydencie Pierce’u – zapytał. – A nazwisko posłańca? Dlaczego mam mu je wymienić? – zapytałem z kolei. – Otrzymał poufnie wiadomości, że perły mogą się znajdować w niebezpieczeństwie i nie chciałby, aby się coś wydarzyło. Chciałby pomóc. – Powiedziałem mu w końcu: Dobrze, niech pan odłoży słuchawkę, zadzwonię do pana znów za dziesięć minut i udzielę panu potrzebnych informacji. – Nastąpiła przerwa, potem nieznajomy zawiesił słuchawkę. Ale nie zadzwoniłem do jego farmy na pustyni. Zamiast tego stwierdziłem, że rozmowa pochodziła z pewnego automatu w sklepie z cygarami na rogu Sutter i Kearny Street.
Eden urwał. Zobaczył, że Charlie Chan obserwuje go z wielkim zainteresowaniem.
– Dziwicie się państwo, że jestem zaniepokojony o Boba? Dzieje się coś osobliwego i muszę wyznać, że nie czuję się dobrze w mojej skórze...
Pukanie do drzwi. Jubiler otworzył sam. Syn jego wszedł spokojnie uśmiechnięty. Na ten widok zmartwienie ojca ustąpiło miejsca gwałtownemu gniewowi.
– Zaiste, jesteś wzorem człowieka interesów! – zawołał rozsierdzony.
– Ojcze, tylko bez pochlebstw – bronił się Bob. – Przewędrowałem przez ciebie pół San Francisco pieszo.
– Wolałbyś raczej zaczekać na pana Chana w porcie!
– Uspokój się, drogi ojcze! – Bob zdjął powoli zmoczony płaszcz. – Dzień dobry, Wiktorze! Dzień dobry pani! A to jest pan z Honolulu?
– Żałuję bardzo, żeśmy się nie spotkali porcie! – wybełkotał zasmucony Charlie Chan. – To wszystko moja wina... wiem o tym...
– Nonsens! – mruknął jubiler. – Bob jest szaławiłą. Kiedyż wreszcie, u licha, okażesz jakieś poczucie odpowiedzialności?
– Teraz, ojcze! Kierowałem się właśnie tylko poczuciem odpowiedzialności.
– Boże, co za sposób mówienia! Nie widziałeś się z panem Chanem, prawda?
– No tak, do pewnego stopnia nie.
– Do pewnego stopnia?