Za kurtyną - Earl Derr Biggers - E-Book

Za kurtyną E-Book

Earl Derr Biggers

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

W ekskluzywnym wieżowcu niespełna trzydziestoletniego milionera Bary'ego Kirka spotykają się sir Fryderyk Bruce - dymisjonowany detektyw Scotland Yardu oraz Charlie Chan - sierżant policji z Honolulu. Gdy na dwudziestym pierwszym piętrze apartamentowca odbywa się huczne przyjęcie, piętro niżej ktoś morduje Bruce'a. Chan rozpoczyna śledztwo, z którego wynika, że detektyw przybył do San Francisco w związku z prowadzoną przez siebie przed laty sprawą. W 1932 r. na podstawie książki został nakręcony amerykański kryminał "Charlie Chan's Chance", zaś w 1973 r. w ramach serii Teatr Sensacji "Kobra" zrealizowano w Polsce spektakl telewizyjny, w którym zagrali m.in. Karol Strasburger i Kalina Jędrusik. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 289

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Earl Derr Biggers

Za kurtyną

Tłumaczenie H. J.

Saga

Za kurtyną

 

Tłumaczenie H. J.

 

Tytuł oryginału Behind the Curtain

 

Język oryginału angielski

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 1928, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728334324 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Człowiek ze Scotland Yardu

Bill Rankin siedział nieruchomo przed maszyną, biedząc się nad ułożeniem wstępu do artykułu. Czarny cień przesunął się koło jego łokcia i zmaterjalizował się nagle w głuchym oddźwięku na biurku. Serce Rankina zabiło mocniej, doznał dławiącego uczucia lęku.

Lecz był to tylko kot Egbert, stanowiący własność redakcji. Bill Rankin obrzucił go niechętnem spojrzeniem. To absurd denerwować się bez powodu, lecz gdy przez całą godzinę rozmawiało się z wielkim człowiekiem, a tematem rozmowy były morderstwa, to nic dziwnego, że jest się wytrąconym z równowagi.

Bill wyciągnął rękę i zrzucił kota na podłogę.

— Precz! — będziesz mnie tutaj straszył? Czy nie widzisz, że jestem zajęty?

Egbert, obrażony w swojej godności, oddalił się, przeskakując przez puste stoły i krzesła. Bill Rankin odprowadził go wzrokiem aż do drzwi.

Było wpół do szóstej. Niższe piętra pełne były gwaru ludzi, śpieszących do domu, ale tu na górze, w redakcji „Globu“, panowała bezwzględna cisza. Z pomiędzy wielu zielonych lamp paliła się tylko jedna nad maszyną Rankina, rzucając upiorny blask na niezapisany arkusz papieru. Nawet przy stole korektora nikt nie siedział. W głębi, w zacisznym kąciku, spoczywał redaktor „Globu“, jedyna ludzka istota w sali prócz Billa, która jednak młodemu reporterowi nie wydawała się tak bardzo ludzką.

Bill Rankin wrócił myślą do wywiadu, który miał napisać. Przez krótką chwilę siedział bez ruchu, poczem długie wprawne palce dotknęły klawiszy.

Pisał:

„Zdobycze naukowe i cuda wiedzy, które w powieściach detektywistycznych są najpoważniejszym atutem przy rozwiązywaniu najtrudniejszych zagadnień w dziedzinie kryminalistyki, nie mają w rzeczywistości nic wspólnego z pracą wywiadowczą — tego zdania jest sir Fryderyk Bruce, były kierownik wydziału śledczego Scotland Yardu.

„Sir Fryderyk Bruce odbywa obecnie podróż naokoło świata, a chwilowo bawi w San Francisco. Przez siedemnaście lat stał na czele najsłynniejszej organizacji wywiadowczej i wszelkie jego poglądy na kryminologję oparte są na głębokiem doświadczeniu. Obecnie porzucił to stanowisko, niemniej jednak interesuje się żywo metodami wywiadowczemi.

„Sir Fryderyk Bruce jest wysokim mężczyzną o pogodnym wyrazie szarych oczu, lecz oczy te posiadają błysk stali, który potrafi wyprowadzić z równowagi... Gdybym popełnił jakieś morderstwo, gdybym był zabił starego hrabiego Featherstonehaugh’a na jego cennym perskim dywanie, to wolałbym doprawdy nie mieć na swoim tropie sir Fryderyka. Wielki detektyw jest prawdziwym Szkotem, któremu obce jest niepowodzenie i który nigdy nie zgubi śladu przestępcy.

— „Czytam mnóstwo powieści detektywistycznych — rzekł sir Fryderyk. — Interesują mnie i bawią, ale nie można się z nich nauczyć niczego. Prócz systemu daktyloskopji i pracy w laboratorjach chemicznych przy rozpoznawaniu planu, badania naukowe nie wpłynęły nigdy na rozwikłanie tajemniczych morderstw i zagadkowych zbrodni. Wszystko to rozwiązujemy dzięki wrodzonej inteligencji, wytrwałej pracy i przy pomocy szczęśliwego trafu. Ale teorje, tak drogie naszym autorom...“

Nagle Bill Rankin przerwał pisanie i wyprostował się na niewygodnem krześle. Słowa, które skreślił przed chwilą, były mu dziwnie znajome i brzmiały jak echo niedawno prowadzonej rozmowy z kimś innym. Ależ tak te same poglądy, tylko nie tak piękna, wygładzoną angielszczyzną wypowiedział Karol Chan. Uśmiechnął się, przypominając sobie małego grubego człowieczka, z którym rozmawiał w przedsionku hotelu Stewarda.

Reporter wstał i zapalając papierosa, jął przemierzać pokój dużemi krokami, mówiąc głośno do siebie:

— Doprawdy! Że też o tem przedtem nie pomyślałem! Rzecz zadziwiająca, odrazu rzuca się w oczy! A ja byłem ślepy — ślepy. Chyba tracę inteligencję.

Spojrzał z przestrachem na zegarek. Usiadł przy maszynie i, skończywszy zdanie, które urwał w środku, ciągnął:

„Na pytanie, jaką pracę na polu śledczem uważa za najdoskonalszą, sir Fryderyk Bruce odrzekł: — „Jak już powiedziałem, w większości wypadków śledztwo i praca wywiadowcza osiągały pomyślne wyniki bądź dzięki wielkiej pracowitości i inteligencji, bądź też dzięki szczęściu. Z żalem dodaję, że z tych trzech czynników największą rolę odgrywało szczęście. Ciężka metodyczna praca dawała jednak również w wielu wypadkach wyniki pomyślne. Jej to zawdzięczamy rozwiązanie znanej sprawy Crippenów. Pierwsze podejrzenia nasunęły się nam, gdy kasjerka music-hallu...“

Bill Rankin pisał z coraz większą łatwością i coraz pośpieszniej. Pragnął skończyć jak najprędzej. Zresztą wywiad przestał go interesować. Znacznie ciekawsze rzeczy przewijały się mu przez myśli. Palce biegały po klawiszach, a gdy przerywał czasem robotę, to poto tylko, aby spojrzeć na zegarek.

Wyciągnął ostatnią kartkę z maszyny, złożył cały artykuł i pobiegł do redaktora, który nie ruszył się z zacisznego miejsca.

Korektor wrócił właśnie po gwałtownej sprzeczce z metrampażem i obrzuciwszy Billa Rankina kwaśnem spojrzeniem, usiadł przy stole i zaczął ostrzyć granatowy ołówek.

— Co to jest? — zapytał redaktor, wskazując artykuł, który Bill Rankin położył na biurku.

— Wywiad z sir Fryderykiem Brucem — przypomniał Bill.

— A więc trafił pan do niego?

— Wszyscy do niego trafili, pokój był pełen reporterów.

— Gdzie go pan znalazł?

— Mieszka u Barry Kirka w jego domu. Kirk zna jego syna z Londynu. Szukałem sir Fryderyka po wszystkich hotelach; nogi mnie bolą ze zmęczenia.

Redaktor chrząknął:

— Pańska wina. Żaden Anglik nie wprowadzi się do hotelu, jeżeli będzie mógł znaleźć pomieszczenie u kogoś ze znajomych. Chyba dosyć często miewał pan wywiady z brytyjskimi autorami, którzy przyjeżdżają tu z odczytami. Powinien pan już ich poznać.

— Wywiad to głupstwo — rzekł Rankin — każdy dziennik w mieście da wywiad. Lecz podczas pisania przyszedł mi doskonały pomysł do głowy. Jeżeli tylko uda mi się przekonać sir Fryderyka, będzie to coś rewelacyjnego! Najlepiej zrobię, gdy udam się do niego natychmiast i spróbuję szczęścia.

— Coś rewelacyjnego? — powtórzył redaktor, wzruszając ramionami. — Jeżeli uda się panu zdobyć coś ciekawego, to nie mam nic przeciwko temu. Prowadzę poważny dziennik, amoi współpracownicy zasypują mnie literackiemi wypracowaniami. Mam wrażenie, że wszyscy łudzicie się nadzieją, że złapią was do „Atlantyku“.

— Ale mój pomysł jest doskonały! — zapewnił Rankin — muszę się śpieszyć.

— Jeszcze chwilkę! Jestem tylko pańskim redaktorem i nie chcę się wtrącać do pańskich planów, ale...

Rankin roześmiał się. Był zdolnym i lubianym dziennikarzem.

— Przykro mi, panie redaktorze, lecz nie mam chwili czasu do stracenia. Mógłby mnie kto uprzedzić. Gleason z „Heralda” był jednocześnie ze mną u sir Fryderyka i niewątpliwie przyjdzie mu ta sama myśl do głowy. Więc jeżeli pan redaktor pozwoli...

Redaktor wzruszył ramionami.

— Dobrze, niech pan idzie. Niech się pan śpieszy, i niech pana nie opuszcza ten nagły przypływ energji. Niech pan wraca jak najrychlej.

— Dobrze, panie redaktorze — zgodził się dziennikarz — ale muszę wstąpić na obiad.

— Ja nigdy nie jadam obiadu — mruknął czarujący zwierzchnik.

Bill Rankin wychodził pośpiesznie z redakcji, koledzy jego wracali właśnie z popołudniowych zajęć i redakcja nabierała życia.

Czarny jak noc Egbert przeciął drogę Billowi i oddalił się majestatycznie.

Na ulicy dziennikarz zatrzymał się. Był niezdecydowany, czy jechać, czy też iść do Kirka. Nie było daleko, lecz mógł przyjść za późno; przypuśćmy, że powiedzą mu, iż się Fryderyk przebiera się do obiadu, a przecież wytworny Anglik nie przerwie tego poważnego zajęcia, ażeby przyjąć dziennikarza. Nie, musi się z nim widzieć, zanim słynny detektyw zacznie zakładać spinki z czarnych pereł.

Bill zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Gdy samochód zajeżdżał przed redakcję, rumiany chłopaczek, jeden z najmłodszych reporterów „Globu“, wysunął się z tłumu i, składając czołobitny ukłon, otworzył drzwi samochodu:

— Do Królewskiej Opery, panie szoferze. Otrzyma pan sowity napiwek, jeżeli pan wyprzedzi samochód księcia.

Rankin odepchnął figlarza i zawołał:

— Nie bądź zbyt domyślny, mój drogi. — Szoferowi zaś rzucił. — Na ulicę Kalifornijską, do domu Kirka.

Taksówka wyjechała na ulicę Rynkową, dążyła przez chwilę za sznurem samochodów, a następnie skręciła w Montgomery.

Po chwili Rankin znajdował się już w dzielnicy handlowej San Francisco, pogrążonej obecnie w wieczornej ciszy. Olbrzymie gmachy syndykatów, towarzystw akcyjnych, banków, górowały uroczyście w zmroku wieczornym, wspaniałe odrzwia z bronzu były przeważnie pozamykane. Przed oczyma Rankina przewijały pozłacane napisy: „Bank Yokohamski“ — dalej „Towarzystwo handlowe w Szanghaju“ — nie można zapomnieć o wschodzie w tem miejscu. Wreszcie samochód zatrzymał się przed dwudziesto pię trowym domem.

Gmach Kirka był prawdziwem arcydziełem techniki budowlanej a w dodatku odznaczał się wybitnym smakiem, jaki charakteryzował tę rodzinę, od chwili, gdy stary Dawson Kirk zrobił swój pierwszy miljon. Barry Kirk był rozmiłowany w swoim domu, mieszkał we wspaniałym kawalerskim apartamencie na samym szczycie. Wewnątrz gmachu panowała niepokalana czystość; dziewczęta, obsługujące dźwigi, były śliczne w swoich błyszczących mundurkach. Windy wznosiły się dumnie jak admirałowie floty. O tej godzinie gorączkowa praca dnia ustała, i posługaczki kręciły się, myjąc marmurowe posadzki. Jeden dźwig był jeszcze w ruchu; do tego wsiadł Bill Rankin.

— Na samą górę — rzekł do dziewczyny, obsługującej windę.

Zatrzymał się na ostatniem, dwudziestem piętrze. Do mieszkania Kirka prowadziły wąskie schody i reporter przeskakiwał po kilka stopni naraz. Zatrzymał się przed imponującemi drzwiami i zadzwonił.

Otworzyły się drzwi i ukazał się w nich Paradis, dostojny służący Kirka, rodem z Anglji.

— Jestem... zpowrotem — rzekł Rankin.

— Widzę — mruknął Paradis, zagradzając drogę do mieszkania.

Sprawiał wrażenie wysokiego dostojnika, ale zachowanie się jego nie było nazbyt uprzejme. Wprowadził już tego dnia wielu reporterów, a wogóle żywił dla nich pewną pogardę.

— Muszę się widzieć natychmiast z sir Fryderykiem. Czy jest w domu?

— Sir Fryderyk znajduje się w biurze o piętro niżej. Zdaje mi się, że jest zajęty, ale zawiadomię go, że...

— Nie, proszę się nie trudzić — rzekł szybko Rankin, zbiegając na niższe piętro.

Odnalazł drzwi, na których była przybita tabliczka z napisem „Barry Kirk“. Gdy podchodził, drzwi otworzyły się nagle i wyszła z nich młoda kobieta.

Rankin zatrzymał się. Co za uroda. Było to widoczne nawet w zmroku. Jedna z tych najpiękniejszych blondynek, typu uwielbianego przez mężczyzn. Miała drobną twarzyczkę. Ubrana była w zieloną suknię z trykotu. Niezbyt wysoka, ale...

Cóż to miało znaczyć? Młoda kobieta płakała. Cicho, spokojnie spływały łzy. I — o ile Rankin mógł to osądzić — nie były to łzy rozpaczy jedynie, ale również gniewu i rozdrażnienia. Obrzuciwszy reportera zdumionem spojrzeniem, przebiegła szybko przez korytarz i zniknęła w drzwiach, na których widniała tabliczka z napisem: „Towarzystwo Importu z Kalkuty“.

Bill Rankin pchnął drzwi, prowadzące do biura Kirka. Wszedł do poczekalni, która okazała się pustą. W głębi znajdowały się drugie otwarte drzwi. Tam udał się młody dziennikarz spokojnym i równym krokiem.

W drugim pokoju siedział przy wielkiem biurku sir Fryderyk Bruce, były naczelnik departamentu śledczego Scotland Yardu. Odwrócił się; przeszywające spojrzenie szarych oczu było niebezpieczne.

— Ach — rzekł — to pan.

— Muszę pana przeprosić, sir Fryderyku, że narzucam się mu po raz drugi — zaczął Bill Rankin — ale — ale — czy mógłbym usiąść?

— Owszem, bardzo proszę.

Znany detektyw rzucił wzrokiem na papiery, leżące na biurku.

— Rzecz się ma... — Rankin stracił pewność siebie. Miał wrażenie, że miły czarujący swą uprzejmością człowiek, który udzielił mu wywiadu tego samego popołudnia, zniknął nagle, a zamiast niego zjawił się zimny, niebezpieczny i wzbudzający lęk sir Fryderyk Bruce z policji śledczej. — Rzecz się ma — ciągnął niepewnie — otóż uderzyło mnie coś...

— Doprawdy? (Ach te oczy! Przenikały nawylot!)

— To co pan mówił po południu, pańskie poglądy na znaczenie wiedzy przy rozpoznawaniu zbrodni oraz na pracę i szczęście... — Rankin urwał. Zdawało się, że nie jest w stanie skończyć zdania. — Pisząc artykuł, przypomniałem sobie nagle, że słyszałem już te same zapatrywania przed kilku dniami.

— Rzeczywiście? Nikomu nie starałem się mówić, że to są wyłącznie moje i oryginalne zapatrywania.

Sir Fryderyk wrzucił papierosy do szuflady.

— Ależ nie przyszedłem tutaj, aby stawiać panu tego rodzaju zarzuty — uśmiechnął się Rankin, odzyskując nieco swobodę i humor. — W innych warunkach byłoby to najzupełniej bez znaczenia, ale zdanie pańskie, sir Fryderyku, słyszałem z ust nader oryginalnego człowieka. Jest to skromny pracownik — wywiadowca, ale teorje jego wyrosły zdala od Scotland Yardu. Jest to sierżant Karol Chan z policji wywiadowczej w Honolulu.

Gęste brwi sir Fryderyka uniosły się wgórę.

— Doprawdy? A więc bez względu na to, kim jest ów Chan, muszę przyklasnąć jego zapatrywaniom.

— Chan jest wywiadowcą, cenią go na wyspach za jego dzielność. Obecnie jest w San Francisco, a w tych dniach wraca do domu. Dano mu kiedyś drobne zlecenie, ale wywiązał się z niego tak znakomicie, iż sprawa stała się głośną i żyskał sobie ogólne zaufanie. Nie sprawia zbyt korzystnego wrażenia, ale...

Sir Fryderyk przerwał.

— Chińczyk?

— Tak jest.

Wielki człowiek pochylił się.

— Czemużby nie? Chińczyk powinien być doskonałym wywiadowcą. Cierpliwość ludzi wschodu jest zdumiewająca.

— Właśnie — zgodził się Bill Rankin — jest cierpliwy i skromny.

Sir Fryderyk uczynił gest przeczący.

— Skromność nie jest rzeczą cenną dla wywiadowcy. Pewność siebie, głęboka wiara w siebie samego — to pomaga. Ale czy sierżant jest istotnie skromny?

— Czy istotnie? Nie wiem. Ten, który lata nisko, najmniej cierpi przy upadku... tak mi tłumaczył. A sierżant Chan lata tak nisko, iż skrzydłami dotyka niezapominajek.

Sir Fryderyk wstał i zatrzymał się przy oknie. Spojrzał wdół na błyszczące światła, które jak gwiazdy, rozsiane po niebie, połyskiwały nad miastem, otulonem w mrok. Milczał chwilę, następnie zwrócił się do reportera.

— Skromny wywiadowca — rzekł, uśmiechając się ironicznie — jest w każdym razie nowością dla mnie. Radbym poznać tego Chana.

Bill Rankin odetchnął z ulgą. Zadanie okazało się niezbyt trudnem.

— Właśnie w tym celu pozwoliłem sobie przyjść do pana — rzekł wesoło. — Pragnąłbym zaznajomić pana z Karolem Chanem i być świadkiem pańskiej z nim rozmowy na temat metod i doświadczeń z dziedziny kryminalistyki. Być świadkiem fachowej dyskusji. Czy uczyni mi pan, sir Fryderyku, ten wielki zaszczyt i pozwoli się zaprosić na jutro na śniadanie razem z Karolem Chanem?

Były kierownik wydziału śledczego zawahał się.

— Dziękuję serdecznie, lecz jestem zależny od mojego gospodarza, pana Kirka. Wydaje jutro wieczorem obiad na moją cześć i zdaje mi się, że wspominał też o śniadaniu. Ale mam wielką ochotę przyjąć pańskie zaproszenie natychmiast i najlepiej będzie, gdy porozumiemy się zaraz z panem Kirkiem.

— Chodźmy do niego. Gdzie jest obecnie? — Bill Rankin był szczerze przejęty.

— Zdaje mi się, że u siebie na górze.

Sir Fryderyk odwrócił się, mocno zatrzasnął drzwi wielkiej wmurowanej kasy i przekręcił zamek.

— Uczynił to pan jak typowo amerykański przemysłowiec — uśmiechnął się Bill Rankin.

Sir Fryderyk pochylił się:

— Pan Kirk był tak uprzejmy, iż pozwolił mi korzystać ze swojego biura, dopóki będę jego gościem.

— Więc podróżuje pan nietylko dla przyjemności? — zawołał szybko Bill Rankin.

Szare oczy spochmurniały.

— Tylko dla przyjemności — ale są rzeczy — natury osobistej — piszę „Pamiętniki“.

— Rozumiem, rozumiem — przepraszał Bill.

Do pokoju weszła posługaczka. Sir Fryderyk zwrócił się do niej:

— Dobry wieczór. Proszę pamiętać, że podczas sprzątania nie wolno ruszać papierów z biurka ani szuflad.

— Wiem, proszę pana.

— Doskonale; a teraz panie, panie?...

— Rankin.

— Przepraszam, ale pańskie nazwisko wypadło mi z pamięci. Za tym pokojem znajdują się wewnętrzne schody, prowadzące do prywatnego mieszkania. Niech pan pozwoli za mną.

Weszli do trzeciego, ostatniego pokoju. Bill Rankin biegł szybko za smukłą postacią Anglika. Schody kończyły się ciemnym korytarzem, który sir Fryderyk oświetlił, poczem otwierając najbliższe drzwi, wprowadził reportera do wielkiego gabinetu. W pokoju znajdował się tylko Paradis. Przyjął Billa Rankina chłodno i lekceważąco. Widocznie Barry Kirk przebierał się do obiadu i lokaj udał się niechętnie do swojego pana, ażeby go zawiadomić o niepożądanych odwiedzinach dziennikarza.

Kirk zjawił się natychmiast w kamizelce i z niezawiązanym krawatem. Barry Kirk był przystojnym młodym mężczyzną pod trzydziestkę, i jego zachowanie się świadczyło o wielkiej znajomości życia i ludzi. Objechał on cały świat, zajrzał do najdalej położonych zakątków, starając się odkryć, co może tam jeszcze zdobyć majątek Kirków. Był doświadczony, i życie nie miało już dla niego żadnych niespodzianek.

— Pan Rankin z „Globu“? Czem mogę panu służyć? — rzekł uprzejmym tonem.

Paradis wiązał krawat swojego chlebodawcy, więc poprzez ramię służącego Bill Rankin wyjaśniał mu swoją misję. Kirk pochylił głowę.

— Pyszna myśl — zauważył. — Mam mnóstwo przyjaciół w Honolulu i słyszalem już o Karolu Chanie. Chętniebym go poznał.

— Będę niezmiernie szczęśliwy, jeżeli pan zechce przylączyć się do nas — rzekł reporter.

— Nie, to się nie da zrobić. Panowie przyjmą moje zaproszenie.

— Lecz to był mój pomysł, więc ja proszę na śniadanie — upierał się Rankin.

— Wykluczone — Kirk uczynił gest przerywający dyskusję — ale zaprosiłem już gościa na jutro. Jakiś jegomość z sądu okręgowego napisał do mnie, że interesuje się kryminologją i praznie poznać sir Bruce’a. Wytłumaczyłem sir Fryderykowi, że musi uczynić to dla mnie i zawrzeć znajomość z tym panem. Nigdy niewiadomo, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, czy nie przyda się nam przyjaciel z sądu.

— Czy to prawnik? — zapytał Rankin.

— Tak. Jego nazwisko Morrow — J. V. Morrow. Zna go pan?

— Owszem, znam go — odparł Rankin.

— A więc pysznie się składa. Mamy spotkać się z nim jutro o pierwszej w St. Francis. Tematem rozmowy będą morderstwa i jestem przekonany, że pański przyjaciel z Honolulu będzie miłym towarzyszem. Musi pan wstąpić po Chana i spotkać się z nami w restauracji.

— Dziękuję serdecznie — rzekł Rankin — jest pan doprawdy niezwykle uprzejmym. Nie omieszkamy stawić się. Nie będę pana zatrzymywał dłużej.

Paradis otworzył pośpiesznie drzwi i wyprowadził dziennikarza. Na progu dwudziestego piętra spotkał Rankin swojego rywala, Gleasona z „Heralda“.

Bill uśmiechnął się triumfalnie.

— Wracaj, mój drogi — rzekł — spóźniłeś się, ja pierwszy wpadłem na tę szczęśliwą myśl.

— Na jaką myśl wpadłeś, mój kochany? — zapytał Gleason z udaną naiwnością.

— Sir Fryderyk i Karol Chan spotkają się; prawo przedruku zastrzeżone. Daj więc temu pokój i wracaj do domu.

Pan Gleason z ponurym wyrazem twarzy wszedł do dźwigu. Prawie jednocześnie wyszła z biura Towarzystwa Importu z Kalkuty młoda dziewczyna w zielonej sukni i wsiadła do windy. Zjachali razem. Łzy dziewczęcia zniknęły i na szczęście nie pozostawiły żadnych śladów. Niebieskie promienne oczy uzupełniały obraz — uroczy obraz. Pan Gleason był również pod jej czarem i dopiero na ulicy zwrócił się do swego kolegi.

— Przyszło mi to na myśl dopiero podczas obiadu — rzekł kwaśno.

— Ja myślę o swojej karjerze przed obiadem — uśmiechnął się Rankin — jesteś już po obiedzie?

— Owszem; niestety nie miałem szczęścia, i nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci powodzenia. Udało ci się, masz niebywały temat, prawdziwą bombę! Sensacja!

— Dziękuję ci za życzenia.

— I nie tracę nadziei, że nie będziesz mógł wydrukować ani jednego słowa na ten temat...

Rankin nie zdążył odpowiedzieć, gdyż kolega jego znikł w mroku ulicy. Odprowadził wzrokiem dziewczynę w zielonej sukni, która skręciła w ulicę Kalifornijską. Interesowała go. Dlaczego płakała po wyjściu z biura sir Bruce’a? O czem z nim rozmawiała? Czy będzie mógł jutro zapytać o nią sir Fryderyka? Uśmiechnął się z politowaniem na myśl, że on lub ktokolwiek bądź inny — mógłby wtrącić się do prywatnych spraw słynnego detektywa.

II 

Co się stało z Ewą Durand?

Nazajutrz o pierwszej w przedsionku hotelu St. Francis stał sir Fryderyk Bruce — imponująca postać w szarem ubraniu, a obok niego niemniej wytworny od swojego gościa Barry Kirk, który przyglądał się przechodzącym tlumom z pogodną wyniosłością młodego mężczyzny, mającego wiele wolnego czasu i mało zainteresowań na świecie.

Kirk przewiesił laskę przez ramię i wyjął z kieszeni list.

— Właśnie otrzymałem ten list od J. V. Morrowa; przyszedł ranną pocztą. Autor dziękuje mi za zaproszenie i pisze, że poznam go po zielonym kapeluszu. Na pewno nosi taki okropny pilśniowy kapelusz. Nie przypuszczam, abym jako członek wysokiego sądu, mógł nosić zielony pilśniowy kapelusz.

Sir Fryderyk Bruce nie odpowiedział. Przyglądał się w tej chwili Billowi Rankinowi, który zbliżał się pośpiesznie. Obok reportera szedł zadziwiająco lekkiemi krokami niski mężczyzna, dość korpulentny, ze skupionym wyrazem pucołowatej twarzy.

— Oto jesteśmy — rzekł Rankin. — Sir Fryderyku, czy mogę przedstawić panu wywiadowcę sierżanta Chana z policji w Honolulu?

Karol Chan złamał się w ukłonie jak scyzoryk.

— Zaszczyt, który mnie spotkał, przeszedł moje marzenia. Szczęśliwy jestem, iż znalazłem się w promieniu sławy sir Fryderyka. Tygrys zgadza się łaskawie spojrzeć na muchę.

Anglik z pewnem zakłopotaniem pogładził wąsy i uśmiechnął się do wywiadowcy z Honolulu. Jako bystry znawca ludzi, zauważył w tych świdrujących czarnych oczkach coś, co przykuwało uwagę.

— Rad jestem z poznania pana, sierżancie Chanie — odpowiedział — wydaje mi się, że mamy podobne zapatrywania na niektóre ważne sprawy. Zrozumiemy się doskonale.

Rankin przedstawił Chana Kirkowi. Barry przywitał małego Chińczyka z widocznem uznaniem.

— To bardzo ładnie z pańskiej strony, że pan przyszedł.

— Pojazd, zaprzężony w cztery rumaki nie odciągnąłby mnie w przeciwnym kierunku — upewniał go Chan.

Kirk spojrzał na zegarek.

— Jesteśmy już wszyscy prócz J. V. Morrowa. W dzisiejszym liście zaznaczył, że wejdzie przez bramę od strony ulicy Pocztowej. Panowie pozwolą, że udam się na jego spotkanie.

Blisko drzwi, na aksamitnej kanapce siedziała młoda kobieta uderzającej urody. Nie było wolnego miejsca wpobliżu, przeto Barry Kirk, obrzucając nieznajomą pełnem podziwu spojrzeniem, usiadł obok niej, mówiąc półgłosem:

— Pani pozwoli, że usiądę.

— Ależ proszę — odrzekła miłym głosem, który harmonizował z całą jej postacią.

Siedzieli w milczeniu. Nagle Barry zauważył, że kobieta przygląda mu się z zainteresowaniem. Spojrzał na nią, a ona uśmiechnęła się.

— Ludzie zawsze się śpóźniają — zaczął.

— Doprawdy?

— I to przeważnie bez powodu. Nic mnie nie gniewa bardziej jak niepunktualność.

— Podzielam pańskie zapatrywania.

Znowu milczenie. Śliczna nieznajoma uśmiechnęła się do niego.

— Człowiek zadaje sobie tyle trudu, że zaprasza na śniadanie kogoś, kogo wcale nie zna — ciągnął Kirk — a ten nie jest nawet na tyle uprzejmy, by przyjść o oznaczonej porze.

— Wstrętne — przyznała — współczuję panu z całego serca, panie Kirk.

— Pani mnie zna? — zapytał, zdumiony.

Pochyliła głowę.

— Owszem, ktoś mi pokazał pana na jakimś raucie dobroczynnym — objaśniła.

— Nikt — westchnął — nie był na tyle dobroczynny, ażeby pokazać mi panią.

Barry Kirk spojrzał na zegarek.

— Osoba, na którą pan czeka... — zaczęła nieznajoma.

— Jakiś prawnik — odparł. — Nienawidzę prawników. Mówią zawsze coś takiego, czego wolałoby się nie usłyszeć.

— Doprawdy?

— Grzebią się w cudzych zmartwieniach. Okropny zawód.

— Okropny!

I znowu milczenie.

— Mówił pan, że pan nie zna tego pana. Jakim sposobem panowie się poznacie?

— Napisał do mnie, że będzie w zielonym kapeluszu. Niech pani sobie to wyobrazi. Czemuż nie z różą za uchem.

— W zielonym kapeluszu?

Nieznajoma uśmiechnęła się jeszcze weselej.

Urocza — pomyślał Barry Kirk. Wtem spojrzał zdumiony.

— Boże wielki, pani ma zielony kapelusz! — wykrzyknął.

— Zdaje mi się, że tak.

— Niech pani nie mówi...

— Tak — to prawda. Jestem prawnikiem. Pan nienawidzi prawników, jaka szkoda.

— Ale nie przyszło mi na myśl...

— J. V. Morrow — ciągnęła — na imię mi June.

— A ja sądziłem, że John — zawołał — proszę mi wybaczyć.

— Nie zaprosiłby mnie pan, wiedząc, że jestem adwokatką — prawda?

— Wręcz przeciwnie. Nie zaprosiłbym nikogo innego. Ale chodźmy. Mnóstwo specjalistów z dziedziny kryminologji czeka na nas i umiera z pragnienia, ażeby poznać panią.

Wstali i szybko weszli do przedsionka.

— Interesują panią morderstwa?

— Między innemi.

— Muszę się tem zająć — szepnął Barry Kirk.

Mężczyźni, przechodzący obok niej, oglądali się, ażeby przyjrzeć się tej uroczej postaci. Zauważył to Barry. Posiadała bystre spojrzenie, które przypominało wyraz oczu Chana, ruchy jej były szybkie i zdecydowane, ale poza tem cechował ją wdzięk kobiecości.

Barry Kirk przedstawił jej zdziwionego sir Fryderyka, a następnie Karola Chana. Wyraz twarzy małego Chińczyka nie zmienił się. Ukłonił się nisko.

— Ta chwila ma wielki urok — zauważył.

Kirk zwrócił się do Rankina.

— I przez cały czas — rzekł z wyrzutem — wiedział pan, kim jest J. V. Morrow.

Reporter wzruszył ramionami.

— Wolałam pozostawić panu rozwiązanie tej zagadki. Życie daje nam tak mało przyjemnych niespodzianek.

— Nigdy nie dało mi milszej — przyznał Kirk.

Przeszli do sali restauracyjnej i usiedli w zacisznym kącie.

Młoda dziewczyna zwróciła się do Kirka:

— Bardzo panu dziękuję za zaproszenie; to było bardzo uprzejmie z pańskiej strony; sir Fryderyku, wiem również, jak pan jest zajęty.

Anglik ukłonił się.

— W szczęśliwą godzinę zdecydowałem się znaleźć czas na spotkanie J. V. Morrowa. Słyzsałem, że w Stanach Zjednoczonych młode kobiety mancypują się nadzwyczajnie.

— Pan to zywiście potępia.

— Ależ nie — szepnął sir Fryderyk Bruce.

— A pan Chan? Jestem przekonana, że pan tego nie pochwala.

Chan spojrzał na nią bladym wzrokiem.

— Czyż słoń może potępiać motyla? I któż na to zwraca uwagę?

— To nie odpowiedź — uśmiechnęła się młoda dziewczyna. — Kiedy pan wraca do Honolulu, panie Chan?

Wyraz zachwytu opromienił bezbarwną twarz Chińczyka.

— Jutro w południe moja skromna osoba znajdzie się na okręcie „Maui“, by podążyć do Hawai.

— Śpieszy się pan do domu? — zapytała panna Morrow.

— Najjaśniej widzące oczy są często ślepe — odparł Chan. — Nie mam na myśli pani. Przed trzema tygodniami przybyłem tutaj na ląd, sądząc, że zakosztuję rozkoszy wywczasów. Zanim uświadamiam to sobie, wydarzenia ciągną mnie za sobą i jak listonosz, który ma tylko dzień wypoczynku, udaję się na długą, uciążliwą przechadzkę. Rad jestem niezmiernie, że przechadzka skończyła się. Z bijącem sercem wracam do maleńkiego domku, położonego na wzgórku Punchbowl.

— Wiem, co pan odczuwa — rzekła panna Morrow.

— Przepraszam pokornie, że muszę pani zaprzeczyć. Waham się, czy mam zwierzyć uszom pani, co wzywa mnie do domu z nieprzepartą siłą. Niebawem zostanę szczęśliwym ojcem.

— Po raz pierwszy? — zapytał Barry Kirk.

— Jest to jedenasta uroczystość tego rodzaju — odrzekł Chan.

— Nie jest więc już nowością dla pana — podsunął Bill Rankin.

— Jest to jedyna rzecz, która się nigdy nie starzeje — odrzekł Chan — sam pan nabierze z czasem tego doświadczenia. Ale nie jest to pora ani miejsce na omawianie moich przyziemnych spraw. Zebraliśmy się, ażeby uczcić naszego dostojnego gościa. — Spojrzał na sir Fryderyka.

Bill Rankin przypomniał sobie swój artykuł.

— Pragnąłem, ażeby panowie zawarli ze sobą znajomość, gdyż uderzyło mnie, że obydwaj panowie macie podobne zapatrywania. Sir Fryderyk odnosi się podobnie jak sierżant Chan pogardliwie do nauki jako czynnika pomocniczego przy prowadzeniu śledztwa.

— Do wniosku tego doszedłem na podstawie osobistych doświadczeń — zauważył sir Fryderyk.

— Wielka to radość dla mnie — Chan promieniał — gdy słyszę, że wysoki umysł sir Fryderyka podąża temi samemi drogami, co moja biedna głowa. Uczone koncepcje dobre są w książkach, ale nie w życiu. Moje doświadczenia uczą mnie wczuwać się przedewszystkiem w dusze ludzkie, w ludzkie namiętności. Co jest zwykle przyczyną morderstwa? Nienawiść i zazdrość, zemsta, chęć czy potrzeba zamknięcia komuś ust raz na zawsze. Trzeba wciąż badać naturę ludzką.

— Naturalnie — potwierdził sir Fryderyk. — Czynniki natury ludzkiej — to tylko ma znaczenie. Nie miałem szczęścia do naukowych teoryj i metod pracy. Naprzykład dyktafon — usunęliśmy go ze Scotland Yardu.

Sir Fryderyk mówił wiele podczas śniadania, wreszcie zwrócił się do Chana.

— I co zawdzięcza pan swoim metodom, sierżancie Chanie? Podobno wszystko się panu udaje.

Chan wzruszył ramionami.

— To tylko szczęście — ślepe szczęście.

— Jest pan zbyt skromny — rzekł Rankin — skromność do niczego pana nie doprowadzi.

— A czy wogóle mam do czegoś dążyć?

— Ależ na pewno jest pan ambitny — zauważyła panna Morrow.

Chan zwrócił się do niej poważnym tonem.

— Skromne pożywienie, czysta woda, pięść pod głowę zamiast poduszki — oto stara dęfinicja szczęścia w moim kraju. Czem jest ambicja? Rakiem, który toczy serce białego człowieka i nie dopuszcza radości życia. Czyżby ambicja chciała zatruć również serce białej kobiety? Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego.

Młoda dziewczyna patrzyła wdal:

— Obawiam się — ciągnął Chińczyk — że jestem ofiarą surowej filozofji Wschodu. I czemże jest człowiek? Ogniwem zaledwie w wielkim łańcuchu, wiążącym przeszłość z przyszłością. Nigdy nie zapominam, że jestem tylko drobnem ogniwem. Nic nie znaczącem ogniwem, wiążącem przodków, których prochy spoczywają na odległych wzgórzach, z dziesięciorgiem, a może już teraz jedenaściorgiem dzieci w moim domku na wzgórzu Punchbowl.

— Taka wiara wzmacnia — zauważył Barry Kirk.

— Przeto, czekając na koniec, spełniam swój obowiązek. Idę drogą, która stoi przede mną otworem. — Następnie, zwracając się do sir Fryderyka, dodał. — Jednej rzeczy jestem niezmiernie ciekaw. Z tego, co czytałem, widzę, że przy prowadzeniu śledztwa w Scotland Yard staracie się zawsze po jednej nitce dojść do kłębka. Po jakiej nici właściwie idziecie?

Sir Fryderyk Bruce uczynił potakujący ruch głowy.

— Istotnie, taki mamy zwyczaj. Jeżeli się nam nie udaje, nasi przeciwnicy przypisują nam niepowodzenie. Mówią naprzykład, że nasz upór przy niewypuszczaniu z ręki nici przewodniej jest przyczyną, dla której nie rozwiązaliśmy nigdy problemu morderstwa na placu Ely.

Wszyscy słuchali z zainteresowaniem. Bill Rankin promieniał. Teraz miał usłyszeć coś ciekawego.

— O ile mi się zdaje, żaden z nas nie słyszał o tem morderstwie, sir Fryderyku — zauważył.

— Zazdroszczę wam, że nie słyszeliście o niem — odparł Anglik. — Było to moje pierwsze śledztwo po objęciu przeze mnie stanowiska naczelnika policji śledczej przed szesnastu laty. I z żalem przyznaję, że nigdy nie byłem w stanie go zgruntować.

Zjadł sałatę i odsunął talerz.

— Skoro powiedziałem tyle, muszę powiedzieć resztę. Hilary Galt był młodszym wspólnikiem biura adwokackiego „Pennock i Galt” w Holborn, przy placu Ely. Firma ta istniała już od kilku pokoleń i była jedyną w swoim rodzaju. Ludzie z najwyższych sfer towarzyskich, znajdujący się w kłopocie, udawali się tam po mądrą, zbawienną radę i pan Hilary Galt oraz jego teść, pan Pennock, który umarł przed dwudziestu laty, znali więcej tajemnic i sekretów i cieszyli się większem zaufaniem niż inni adwokaci w Londynie, znali też ciemne sprawki wszystkich łotrów w Europie i uwolnili niejednego człowieka ze szponów szantażystów. Chełpili się tem, że nie przechowywali żadnych akt ani protokółów.

Podano deser, nastąpiła chwilowa przerwa, poczem sir Fryderyk Bruce ciągnął dalej.

— Szesnaście lat temu, pewnej mglistej nocy styczniowej wszedł posługacz do prywatnego biura pana Hilarego Galta. Wszystko znajdowało się we wzorowem porządku. Światło zgaszone, okna pozamykane. Lecz na podłodze leżał Hilary Galt z kulą w głowie. Znalazła się tylko jedna nić, i jej śladem staraliśmy się przez długie męczące miesiące, dotrzeć do kłębka. Hilary Galt był prawdziwym pedantem co do swego ubrania; cechowała go wytworność w najdrobniejszym nawet szczególe. I tym razem ubrany był doskonale z wyjątkiem jednej rzeczy, która uderzyła wszystkich: jego piękne błyszczące lakierki stały na plice papierów, na biurku, a na nogach miał aksamitne pantofle, ozdobione dziwnym haftem. Te pantofle, oczywiście, wydały się nam kluczem do rozwiązania tajemniczego morderstwa i Scotland Yard zabrał się do pracy. Idąc sładem tych pantofli, trafiliśmy do Chińskiego poselstwa na placu Portland. Pan Galt oddał jakąś drobną przysługę ambasadorowi Chin, który w dowód wdzięczności przysłał mu tego samego ranka ten upominek. Galt pokazał pantofle personelowi swojego biura; widziano je po raz ostatni, jak, zawinięte nieszczelnie w jakiś papier, leżały obok jego kapelusza i laski. Nie dowiedzieliśmy się nic więcej. Przez szesnaście lat zastanawiałem się nad temi pantoflami. Dlaczego pan Hilary Galt zdjął obuwie i włożył pantofle, jakgdyby gotując się do jakiejś niezwykłej przygody — nie wiem do dnia dzisiejszego. Gdy wystąpiłem ze służby, wydobyłem pantofle z Czarnego Muzeum i zabrałem je na pamiątkę mojej pierwszej pracy — smutna pamiątka niepowodzenia. Miałbym ochotę pokazać je pani, panno Morrow.

— Jakie to interesujące! — zawołała dziewczyna.

— Nie, to jest przykre — poprawił sir Fryderyk ponurym głosem.

Bill Rankin spojrzał na sierżanta Chana.

— Jaki jest pański pogląd na tę sprawę? — zapytał.

Chan zmrużył oczy.

— Najuprzejmiej przepraszam za moje pytanie — odezwał się. — Sir Fryderyku, czy ma pan zwyczaj wyobrażać sobie siebie w roli danego mordercy?

— To dobra myśl — zauważył Anglik. — I jak pan to sobie wyobraża?

— Człowiek, który zabił, mądry człowiek oczywiście, wie, że Scotlanad Yard szuka klucza do rozwiązania zagadki, pragnie pochwycić nić przewodnią. Mądry zbrodniarz daje więc ludziom ze Scotland Yardu klucz, który żadnyche drzwi nie otwiera; pozostawia za sóbą ślad, który nigdzie nie prowadzi.

Sir Fryderyk spojrzał bystro na Chana.

— Doskonałe rozumowanie — zauważył — i ma z pańskiego punktu widzenia jedną dodatnią stronę. Wyklucza z morderstwą pańskich współzawodników z ambasady chińskiej.

— Może to rozumowanie ma jeszcze inne dodatnie strony — podsunął Barry Kirk.

Sir Fryderyk jadł deser w głębokiem zamyśleniu. Wszyscy milczeli przez chwilę. Lecz Bill Rankin pragnął zebrać jak najwięcej sensacyjnego materjału.

— Niezwykle interesująca rzecz, sir Fryderyku — zauważył. — Musi pan pamiętać mnóstwo podobnych historyj, które dla Scotland Yardu skończyły się bardziej pomyślnie.

— Setki — rzekł słynny detektyw — lecz żadna nie zainteresowała mnie w tej mierze, co tajemnicze morderstwo na placu Ely. Prawdę mówiąc, nigdy morderstwa nie przykuwały mojej uwagi w tym stopniu co inne sprawy. Często zdarzają się sensacyjne morderstwa i szybko idą w niepamięć. Istnieje tylko jedna tajemnica, która była i jest dla mnie zagadką, zagadką nieprzeniknioną, lecz najbardziej fascynującą.

— Jaka to tajemnica? — zapytał Rankin.

Wszyscy czekali w najgłębszem skupieniu.

— Tajemnica osoby, która znikła — odparł sir Fryderyk — mężczyzna lub kobieta wychodzi nagle niespodziewanie i cicho z ram swojego życia i nigdy nie wraca. Hilary Galt, nieżywy w swojej kancelarji, to też tajemnica. Ale jest w niej bądź co bądź coś uchwytnego, dotykalnego — ciało na podłodze. Lecz gdyby tej ponurej nocy Hilary Galt zniknął we mgle, nie pozostawiając, po sobie żadnych śladów, sprawa wyglądałaby inaczej. Od szeregu lat interesuję się namiętnie tajemniczemi zniknięciami wtedy nawet, gdy zdarzają się daleko w prowincjach. Czasem rozwiązanie jest proste i łatwe, lecz niepodobna zapomnieć tych, które pozostały niewytłumaczone. A ze wszystkich niewyjaśnionych najciekawszy jest dla mnie jeden przypadek zniknięcia. Czasem budzę się w nocy i zapytuję siebie samego — co się stało z Ewą Durand.

— Ewą Durand? — powtórzył Rankin.

— Tak się nazywała. Właściwie nie miałem z tą sprawą nic wspólnego. Działo się to daleko — bardzo daleko. Ale śledziłem rozwój wypadków z wielkiem zainteresowaniem. I to od pierwszej chwili. Inni ludzie również nie zapomnieli tej sprawy. Przed wyjazdem z Anglji znalazłem w jakimś tygodniku króciutki artykulik, rodzaj sprawozdania... mam go tutaj — wyjął z portfelu mały wycinek z gazety i podał pannie Morrow — może pani zechce odczytać głośno?

Młoda dziewczyna wzięła wycinek i zaczęła czytać jasnym, czystym głosem:

— „Wesoła gromada Anglo-Hindusów zebrała się któregoś wieczora na wzgórzu za Peshawarem, ażeby przyjrzeć się wschodowi księżyca nad tem samotnem pogrążonem miastem. Działo się to przed piętnastu laty. Wśród towarzystwa znajdował się też kapitan Eryk Durand, oraz jego niedawno poślubiona żona. Ewa Durand była młodziutka, piękna i z bardzo dobrej rodziny — panna Mannering w Devonshire. Ktoś zaproponował, ażeby przed powrotem do miasta zabawić się w chowanego. Nie skończono jednak tej gry, albowiem po dziś dzień szukają. Ewy Durand. Całe Indje wciągnięto w zabawę. Puszcze i bazary miasta, otoczone wałem obronnym, gęste lasy — wszystko przeszukano, ale daremnie. Zbadano tajemnicze przejścia, których nie zna żaden cudzoziemiec. Po pięciu latach daremnych p szukiwań mąż jej usunął się z życia towarzyskiego i Ewa Durand stała się legendą — straszną bajką, którą niańki opowiada ą niegrzecznym dzieciom, o tym dalekim kraju duchów.“

Młoda dziewczyna skończyła czytanie, spoglądając na sir Fryderyka szeroko otwartemi oczyma. Nastąpiła chwila napiętego milczenia.

Bill Rankin przerwał ten nastrój:

— Ciekawa zabawa w chowanego! — rzekł.

— Dziwicie się — zapytał sir Fryderyk — że od piętnastu lat zniknięcie Ewy Durand prześladuje mnie tak samo, jak pantofle Hilarego Galta? Niezwykłej urody kobieta, a raczej dziecko, miała osiemnaście lat tej tajemniczej nocy w Peshawarze. Złotowłosa, niebieskooka, bezbronna istota, zgubiona w mroku tych tajemniczych wzgórz. Dokąd się udała? Co się z nią stało? Zamordowano ją? Co się stało z Ewą Durand?

— Chętniebym się dowiedział — zauważył Barry Kirk miękkim głosem.

— Całe Indje, sądząc z gazet, zostały wciągnięte do tej gry. Pocztą, telegrafem, przez ustnych wysłanników ogłoszono o jej zaginięciu. Zrozpaczony mąż wziął urlop i z narażeniem własnego życia szukał jej wszędzie, w najniebezpieczniejszych i najdzikszych zakątkach. Policja tajna uczyniła wszystko, co było w jej mocy. Niczego się nie dowiedziała. Jak kamień w wodę. Żadna wieść nie nadeszła do Peshawaru. Przepadła jak szpilka w stogu siana. Wreszcie ludzie przestali się tem interesować. Okrzyki zgrozy i przerażenia ucichły. Wszyscy, z małym wyjątkiem zapomnieli o Ewie Durand. Gdy usunąłem się ze Scotland Yardu i postanowiłem odbyć podróż naokoło świata, zwiedzenie Indyj było również w moim programie. I chociaż musiałem zboczyć z wytkniętej sobie drogi, postanowiłem dotrzeć do Peshawaru. Przed opuszczeniem Anglji wstąpiłem do Ripple Court w Devonshire, gdzie mieszka sir Jerzy Mannering, stryj Ewy Durand. Biedaczysko, zestarzał się przedwcześnie. Udzielił mi wszelkich informacyj — bardzo skąpych niestety. Rozmawialiśmy ze sobą długo, i przyrzekłem mu, że postaram się w Indjach natrafić na ślad starej tajemnicy.

— Natrafił pan? — zapytał Rankin.

— Starałem się, ale czy ktoś z was zna Peshawar? Gdy dotarłem tam, beznadziejność mojego zadania uderzyła mnie, jakby to powiedział pan Chan, z nieprzepartą mocą. To Paryż Indyj — tak nazywają Peshawar, a jego brudne ulice pełne są ludzi wszystkich ras Wschodu. To nie miasto, lecz karawanseraj, a mieszkańcy jego wciąż się zmieniają. Angielski garnizon zmienia się bardzo często, i znalazłem zaledwie kilka osób, które mieszkały tam jednocześnie z Ewą Durand. Peshawar przeraził mnie. Wszystko się mogło wydarzyć w tem mieście. Złe miasto — miasto grzechu, zbrodni, opjum, nienawiści, zazdrości, intryg, morderstw, nagłych śmierci, oszukaństwa, spisków zemsty. Któż wytłumaczy nikczemność, wnikającą w pewnych miastach do duszy ludzkiej? Spacerowałem przez ulice i zastanawiałem się nad losami Ewy Durand. Nie, to nie było miasto, do którego możnaby przywieźć kobietę tak młodą, piękną, delikatną i niedoświadczoną.

— Dowiedział się pan czegoś o niej? — zapytał Barry Kirk.

— Czegóż można się było spodziewać? — Sir Fryderyk Bruce wrzucił kawałek cukru do filiżanki z kawą i ciągnął. — Piętnaście lat minęło od czasu, gdy gromadka ludzi wróciła z wycieczki do Peshawaru do samotnego garnizonu, prowadząc z sobą konia Ewy Durand. A piętnaście lat, mogę wam to powiedzieć, jest na granicy Indyj, grubą, bardzo grubą kurtyną, za którą niewiele można zobaczyć.

I znowu Bill Rankin zwrócił się do Karola Chana:

— Co pan myśli o tem? — zapytał.

Chan zastanowił się przez chwilę.

— Miasto Peshawar znajduje się bardzo blisko wąwozu Khyber, który prowadzi do stepów Afganistanu — rzekł.

Sir Fryderyk potwierdził skinieniem głowy.

— Owszem, lecz wszystkie przejścia wąwozu strzeżone są dniem i nocą przez wojska brytyjskie, i żadnemu Europejczykowi nie wolno przejeżdżać drogą — chyba, że ma specjalne pozwolenie. Nie, tą drogą Ewa Durand nie mogła opuścić Indyj. Przypuśćmy nawet, że udałoby się to jej, nie mogłaby jednak wyżyć bodaj przez dzień pośród dzikich ludzi, mieszkających na pograniczu.

Chan spojrzał poważnie na człowieka ze Scotland Yardu.

— Nie można się dziwić — rzekł — że zainteresowało to pana tak głęboko. Przyznaję pokornie, iż pragnę z bezgraniczną tęsknotą spojrzeć za tę kurtynę, o której sir Fryderyk mówi.

— Sierżancie Chanie, to jest wiecznym celem naszej pracy — odrzekł sir Fryderyk. — Bez względu na to, jak wielkie osiągamy powodzenie zawsze pozostać muszą te kurtyny, za które z bezgraniczną tęsknotą spojrzeć pragniemy, a za które nigdy nie spojrzymy.

Barry Kirk zapłacił i wszyscy wstali od stołu. W przedsionku w chwili pożegnania towarzystwo rozbiło się na dwie grupy. Rankin, Kirk i młoda dziewczyna poszli przodem. Gdy znaleźli się na ulicy, reporter po kilku słowach podziękowania znikł w tłumie.

— Panie Kirk, było mi niezwykle przyjemnie — odezwała się panna Morrow. — Dlaczego Aglicy są tak czarujący? Niech mi pan to wytłumaczy.

— Czyż istotnie są tak czarujący? — wzruszył ramionami. — Skoro pani jest tego zdania... Zauważyłem, że wszystkie panny przepadają za Anglikami.

— Bo oni mają w sobie coś indywidualnego. Stwarzają odrębną atmosferę. Umysły ich są otwarte, a rozmowa z niemi zawsze interesująca. Sir Fryderyk wziął nas z sobą w daleką podróż. Czy nie? Londyn i Peshawar. Mogłabym godzinami przysłuchiwać się jego opowiadaniom. Niestety muszę się śpieszyć do roboty.

— Proszę zaczekać chwilkę. Mam do pani wielką prośbę; czy spełni ją pani?

— Ależ po tem, co pan uczynił dla mnie — uśmiechnęła się — każda pańska prośba będzie rozkazem.

— Doskonale. Ten Chińczyk Chan... Podoba mi się bardzo, jest doprawdy wyjątkowo interesujący. Pragnąłbym zaprosić go do siebie na dzisiejszy obiad, ale nie mogę tego uczynić, o ile nie będę miał jeszcze jednej damy. Czy pani zechce przyjść? Stary Blackstone zwolni panią na wieczór?

— Może zwolni.

— Będzie u mnie zaledwie kilka osób: moja babka, oraz kilka pań i panów, zaproszonych na życzenie sir Fryderyka. Skoro zachwyca się pani Anglikami, pozna pani u mnie Jana Beethama, słynnego podróżnika, który zwiedził całą Azję. Pokaże nam kilka zdjęć z Tybetu, co będzie dla mnie prawdziwą rewelacją, gdyż nie wiedziałem, że wogóle jest tam coś do zdjęcia.

— To wspaniałe. Widziałam portret pułkownika Beethama w gazetach.

— Wiem, że wy, kobiety, szalejecie za nim. A nawet moja kochana babcia ma zamiar poprzeć finansowo jego następną ekspedycję na pustynię Gobi. Zatem będę miał przyjemność widzieć panią u siebie. O wpół do ósmej.

— Miałabym ochotę... ale czy nie będzie to dowodem wielkiego zarozumialstwa z mojej strony? Po tem, co pan mówił o adwokatach.

— Przyznaję, że było to z mojej strony lekkomyślnością. Postaram się zmienić zdanie. Niech mi pani ułatwi to. Pani zna mój adres...

June Morrow roześmiała się.

— Dziękuję. Przyjdę. A więc, do wieczora.

Tymczasem sir Fryderyk usiadł w towarzystwie Karola Chana na kanapie w hallu hotelowym i zaczął:

— Gorąco pragnąłem spotkać pana i to dla wielu powodów. Zna pan dobrze dzielnicę chińską San Francisco?

— Owszem, mam tam nawet krewnego. Mój kuzyn Chan Kee Lim, jest cenionym obywatelem Waverly Place.

— A może słyszał pan przypadkowo o pewnym Chińczyku, który znajduje się tam chwilowo? Jest to przyjezdny, nazwisko jego Li Gung.

— Bez wątpienia jest tam kilku ludzi tego nazwiska. Nie wiem, kogo pan ma na myśli.

— Ten człowiek jest gościem swoich krewnych na ulicy Jacksona. Mógłby mi pan, sierżancie Chanie, oddać wielką przysługę.

— Zostałaby zapisana złotemi zgłoskami w księgach wiecznej pamięci — rzekł Chan.

— Li Gung posiada pewne informacje, na których mi bardzo zależy. Starałem się coś od niego wydobyć, ale daremnie.

— Światło poczyna gasnąć.

— Gdyby pan mógł nawiązać z nim bliższe stosunki, zdobyć jego zaufanie...

— Przepraszam pokornie, ale nie szpieguję moich współziomków, o ile nie mam ważnych powodów.

— W tym wypadku powody są bardzo poważnej natury.

— Tylko szaleniec miałby co do tego wątpliwości. Ale to, czego pan sobie życzy, wymaga sporo czasu. Rozumie się samo przez się, że nie mogły zwrócić pańskiej uwagi moje skromne sprawy — przeto nie wziął pan w rachubę, iż w żaden sposób nie będę panu pomocny. Jutro w południe wyjeżdżam do domu.

— Mógłby pan zostać do przyszłego tygodnia. Postarałbym się, ażeby się to panu sowicie opłaciło.

Wyraz uporu odbił się w oczach małego człowieka.

— Jedna tylko rzecz opłaci mi się sowicie. Powrót do mojego domku na wzgórzu Punchbowl.

— Wynagrodziłbym, zapłaciłbym...

— Najpokorniej przepraszam... ale nie brak mi pożywienia ani ubrania. Do czego więc służyćby mi mogły pieniądze?

— Trudno. To była jedynie propozycja z mojej strony.