Chińska papuga - Earl Derr Biggers - E-Book

Chińska papuga E-Book

Earl Derr Biggers

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Mimo upływu lat Aleksander Eden wciąż pamięta, jak w wieku siedemnastu lat pobierał w Honolulu nauki tańca od uroczej dziewczyny imieniem Alicja. Była to córka milionera, czego dowodził sznur błyszczących pereł na jej szyi. Ścieżki tych dwojga rozeszły się na lata, by przeciąć się ponownie, gdy oboje są już więcej niż dojrzałymi ludźmi. Aleksander prowadzi dobrze prosperującą firmę jubilerską, zaś Alicja po śmierci męża popadła w tarapaty finansowe. Mężczyzna pomaga swojej dawnej miłości sprzedać sznur pereł. Zakupem jest zainteresowany ekscentryczny milioner - kosztowności trzeba jednak dostarczyć na pustynię w Kalifornii. Aleksander wysyła w tę misję swojego syna Boba. Towarzyszy mu przybyły z Honolulu chiński policjant Charlie Chan. To druga powieść z serii kryminałów o charakterystycznym detektywie. Książka była dwukrotnie ekranizowana - w 1927 i 1934 r. - jednak obie wersje uważane są za stracone. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 221

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Earl Derr Biggers

Chińska papuga

Tłumaczenie Anonymous

Saga

Chińska papuga

 

Tłumaczenie Anonymous

 

Tytuł oryginału The Chinese Parrot

 

Język oryginału angielski

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 1926, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728334331 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PERŁY PHILLIMORÓW.

Aleksander Eden wszedł z mglistej ulicy San Franciska do wielkiej hali formy Meek et Eden. Natychmiast ustawiło się usłużnie przy witrynach, pełnych kosztownych kamieni i okazałych towarów ze złota, srebra i platyny, czterdziestu sprzedawców w nienagannych cutawayach, z świeżym, czerwonym tulipanem w butonierce lewej klapy surduta.

Eden skinął uprzejmie głową na lewo i na prawo. Był stosunkowo niski i szpakowaty, o jasnych, bystrych oczach i energicznej postawie, stosującej się do jego stanowiska. Bo dzielny pan Meek przeniósł się przedwcześnie do wieczności i pozostawił swojemu spólnikowi na wyłączną własność jedną z najbardziej znanych firm jubilerskich na zachodniem wybrzeżu amerykańskiem.

Kilka stopni w głębi prowadziło do elegancko urządzonych biur w mezaninie, gdzie Aleksander Eden spędzał swoje dnie.

— Dzień dobry, panno Chate! — pozdrowił w przedpokoju piekną sekretarkę.

Zmysł estetyczny Edena, wyrobiouy długiem doświadczeniem w zawodzie jubilerskim, nie zawiódł go przy angażowaniu tej dziewczyny. Była to jasna blondyna z fiołkowemi oczyma i doskonałemi manierami. Nienagaana również w stroju. Bob Eden, uważany wbrew swej woli za spad kobierce majątku, wyraził się raz, że przestępując progi sklepu ojcowskiego odnosi się wrażenie, jak gdyby się było gościem zamkniętego ściśle salonu.

Aleksander Eden spojrzał na zegarek.

— Za dziesięć minut spodziewam się odwiedzin — pewnej starej przyjaciółki, pani Jordan z Honolulu. Proszę wprowadzić ją natychmiast do mnie!

Na wielkim pulcie jego prywatnego pokoju leżała poczta ranna, którą przejrzał tylko mimochodem, ponieważ myśli jego biegły innemi drogami. Patrzał zamyślony na dom stojący naprzeciwko. Nad ulicami zwieszały się jeszcze strzępy mgły porannej, a z szarego oparu wyłaniał się przed zamyślonym mężczyzną przy oknie obraz dawno ubiegłych, dalekich dni.

Było to przed czternastu łaty, — pewnego wieczora w Honolulu, w wesołem, szczęśliwem Honolulu dawnej monarchji. W rogu wielkiej sali w domu Phillimore grała orkiestra za zieloną ścianą palm, a na błyszczącej posadzce tańczył Aleo Eden, wówczas siedmnastoletni młodzieniec, z Alicja Phillimore. Niezgrabny młody żółtodziób potykał się od czasu do czasu, bo był to taniec zupełnie nowy. twostep, wprowadzony dopiero niedawno na wyspach Hawajskich przez pewnego kadeta marynarki. Ale potykaniu się temu nie była może winna tylko jego niezgrabność, raczej oszałamiająca wiadomość, że trzymał w swoich ramionach klejnot wysp.

Niektóre stworzenia ziemskie cieszą się niezwykłemi łaskami przyrody, a do tych właśnie należała Alicja Phillimore. Pominąwszy bajkową piękność, była spadkobierczynią poprostu niezmierzonego majątku. Okręty Pillimore‘a pruły tonie siedmiu mórz a na tysiącach morgów posiadłości rodzinnych dojrzewała trzcina cukrowa. Alec Eden wiedział na szyji dziewczęcia, jako symbol jej stopnia i mi jatku, słynny sznur pereł, który stary Phillimore przywióz z Londynu, zapłaciwszy za niego sumę, która wprawił w zdumienie całe Honolulu.

Właściciel firmy Meek i Eden wpatrywał się ciągle jeszcze w kotłującą mgłę. Jak rozkoszne było wspomnienie owego czarownego wieczora, pełnego zapachu egzotycznych kwiatów, owianego stłumionym szmerem rozbijających się o skały fall Jak przez zasłona widział błękitne oczy Alicji, wznoszące się nieustannie ku niemu. Jeszcze wyraźniej zaś — bo miał obecnie około sześćdziesiąt lat i był doświadczonym kupcem — widział jej wielkie, błyszczące perły, których gorący blask chwytał pełnię światła jak w magicznem zwierciadle...

Fi, — wzruszył ramionami — upłynęło już okrągło czterdzieścí lat i od tego czasu stało się bardzo wiele. Naprzykład małźeństwo Alicji z Fredem Jordanem, a w kilka lat później urodziny jej jedynego dziecka — Wiktora. Eden uśmiechnął się gorzko. Jak źle trafiła, dając temu lekkomyślnemu, łupiemu smarkaczowi to wiele obiecujące imię!

Niechętnie zwrócił się do biurka. Z pewnością jakaś głupota Wiktora dała powód do sceny, która rozegra się wkrótce w jego biurze.

Eden zagłębiony był gorliwie w odczytywaniu poczty, gdy sekretarka jego zaanonsowała w kilka minut później zapowiedzianego gościa.

Alicja Jordan wydawała się wesoła i żywa jak zawsze. Jak dzielnie oparła się latom!

— Alec, drogi, stary przyjacielu... — wybuchneła wesoło.

Ujął jej obie wąskie ręce.

— Jakże się cieszę. Alicjo, że panią widzę! — Przysunął jej skórzany fotel. — Honorowe miejsce dla ciebie. Zawsze!

Usiadła z uśmiechem. Eden bawił się nożem do rozcinania papieru i odzyskał powoli panowanie nad sobą.

— A więc... co to chciałem powiedzieć... od kiedy jest pani tutaj? — zaczął rozmowę.

— Zdaje mi się, że od czternastu dni... Słusznie, w poniedziałek upłynęło cztemaście dni!

— Nie dotrzymała pani obietnicy, Alicjo. Nie zawiadomiła mnie pani.

— Ale przeżyłam tak rozkoszne godziny! Wiktor jest dla mnie zawsze tak czuły!

— Zapewne — Wiktor — powodzi mu się niewątpliwie dobrze? — Uczucie lekkie skłoniło Edena do spojrzenia w okno. — Mgła znika, prawda? Będzie jeszcze piękny dzień...

— Kochany, stary Alecu, nie potrzebuje pan wcale wybadywać. Nie jest to mój zwyczaj. Najpierw interes — oto moja dewiza. Jest tak. jak panu telefonowałam: zdecydowałam się sprzedać perły Phillimore‘a.

Eden skinął głową.

— Dlaczego nie? Jakiż cel miałyby zresztą!

— Istotnie — dla mnie nie mają już żadnego. Bo były przeznaczone dla mojej młodości. Ale to nie jest powodem mojej decyzji. Zatrzymałabym je chętnie — ale, niestety, nie mogę. Jeztem... zrujnowana, Alec.

Wzrok jego przeniósł się znów na okno.

— To brzmi dziwnie, prawda? Wszystkie okręty Phillimorów. cały majątek ziemski, należacy do nas — wszystko to rozpłynęło się. Wielki dom na wybrzeżu obciążony jest aż po szczyt komina hypotekami. Chodzi mianowicie o tote Wiktorowi nie udało się kilka interesów...

— Nie potrzebuje pani mówić więcej, — rzekł Eden.

— Och, wiem co pan myśli, Alec. Myśli pan: Wiktor to lektroduch — powierzchowny i bez zastanowienia — a może jeszcze gorszy. Ale on jest jedynem, co mi pozostało, gdy Fred odszedł ode mnie. I jestem do niego przywiązana.

— Jak dobry towarzysz. — uśmiechnął się. — Nie, nie pomyślałem o Wiktorze nic złego, Alice. I ja... też mam syna.

— Przepraszam! Powinnam była już dawno zapytać. Jak się powodzi Bobowi?

— Doskonale. Prawdopodobnie przyjdzie jeszcze. zanim pani odejdzie — o ile zjadł na czas śniadanie

— Czy pracuje w pańskiej firmie?

Eden wzruszył ramionami.

— To nie. Bob spędził po ukończeniu szkół jeden rok nad morzem południowem, drugi rok w Europie, a trzeci — o ile wiem — w sali gry swego klubu. Ale ten sposób życia nie zadowalnia go. Ostatnio mówi dziennikarstwie. Ma przyjaciół w prasie. — Wskazał ręką na swoje biuro handlowe. — Te rzeczy, Alicjo, którym poświęciłem całe moje życie, nudza go.

— Biedny Alecu, — pocleszyła go łagodnie stara przyjaciółka. — Nowe pokolenie jest trudne do zrozumienia. Ale — przyszłam, aby mówić o moich własnych zmartwieniach. Jak już powiedziałam: jestem bankrutem. Perły są jeszcze jedyna moją kosztownością.

— No, to nie jest mało.

— Wystarcza, aby wydobyć Wiktora z matni. Może też wystarczą na tych kilka lat mojego życia. Ojciec mój zapłacił za nie 90.000 dolarów. To był majątek... ale dzisiaj.

— Dzisiaji Zapomina pani, że perły wzrosły znacznie w cenie od lat ośmdziesiątych. Naszyjnik jest wart dzisiaj trzysta tysięcy dolarów...

— Co pan mówi? Czy wie pan napewno? Pan nie widział nigdy naszynika...

— Aha... właśnie zastanawiałem się, czy pani sobie przypomni, — zganił ją lekko. — Ale widzę, że pani już nie pamięta. Zanim pani weszła przeniosłem się myślami w przeszłość — w ów wieczór przed czterdziestu laty, gdy odwiedziłem mego wuja w Hawai. Byłem zaproszony do pani na tańce i nauczyła mnie pani twostepu. Miała pani wówczas na sobie perły — w tych niezapomnianych dla mnie godzinach.

— Teraz przypominam sobie! Ojciec mój przywiózł właśnie naszyjnik z Londynu i miałam go na sobie po raz pierwszy. Ale wróćmy do teraźniejszości, drogi Alen. Wspomnienia sa bolesne. — Milczała przez chwilę. — Powiedział pan trzysta tysięcy dolarów...

— Nie ręczę, że osiągnę istotnie tę cenę, bo nie jest łatwo znaleść dla takiego przedmiotu chętnego nabywcę. Człowiek, o którym myślę...

— Och, ma pan już pod ręką kupca?

— Tak. Ale on nie chce dać ponad dwieście dwadzieścia tysięcy. Jeśli zależy pani na tem, aby sprzedać szybko...

— Bezwarunkowo. Ale kto jest tym kupcem?

— Madden. P. J. Madden.

— Giełdziarz? Spekulant?

— Zna go pani?

— Tylko z gazet. Nie widziałam go nigdy.

— To dziwne. Robił wrażenie, jak gdyby znał panią. Słyszałem, że jest w mieście i gdy pani zatelefonowała do mnie. udałem się natychmiast do niego do hotelu. Przyznał, że szuka naszyjnika z pereł, aby go podarować swojej córce, ale mimo to był bardzo powściągliwy. Dopiero gdy wymieniłem nazwisko Phillimore, zmiękł. „Perły Alicji Phillimore, tak, biorę je“, — mruknął. — „Trzysta tysięcy dolarów“ — zażądałem. — „Dwieściedwadzieścia tysięcy i ani centa więcej“, — rzekł niewzruszonym głosem i spojrzał na mine oczyma... No, możnaby się targować z tym oto chłopakiem! — Eden wskazał małego Buddę z brouzu, zdobiącego biurko.

Alica Jordan była zdumiona.

— Ależ, Alec, skąd on może mnie znać? Nie pojmuje. Ale wszystko jedno, ofiarowuje ogromną sumę, która jest mi gwałtownie potrzebna. Niech pan dokona z nim odpowiednich transakcyj, zanim odjedzie.

Ktoś zapukał.

— Pan Madden z Nowego Jorku, — zaanonsowała sekretarka.

— Dobrze, — rzekł Eden. — Proszę wprowadzić. — Zwrócił się do swojej przyjaciółki. — Prosiłem go, aby pomówił z panią osobiście. Radzę pani, aby się pani nie śpieszyła zbytnio. Możemy jeszcze uzyskać wyższą cenę, jakkolwiek wątpię o tem. To jest twardy człowiek, Alicjo. To co piszą o nim gazety, to jest aż nazbyt prawdziwe.

Urwał nagle, bo twardy człowiek, o którym mówił, stal właśnie na chińskim dywanie. Sam wielki Madden, bohater tysiącu bitew giełdowych, ponad sześć stóp wysokości, wyglądający jak wieża z granitu w swojem szarem. ulubionem ubraniu. Zimne, błękitne jego oczy ślizgały się po pokoju jak mroźne tchnienie.

— Ach, pan Madden, proszę, niech pan się zbliży!

Eden wstał.

Kolos postąpił naprzód, a za nim wyłoniła się smukła, delikatna dziewczyna w kosztownem futrze i chudy, pedantycznie wyglądający mężczyzna w ciemnobłękitnem ubraniu.

— Pani Jordan, pozwoli pani, że jej przedstawię paua Maddena, o którym mówiliśmy przed chwilą!

— Pani!

Madden handlował tak dużo stalą, że coś przeniosło z niej do jego głosu.

— Przyprowadziłem z sobą moją córkę Eweline i mego sekretarza Martina Thorna.

— Bardzo mi miło!

Eden przygladał się interesującej grupce, która weszła do jego cichego biura: słynnemu finansiście, zimnemu, zdecydowanemu. świadomemu swej siły, a obok niego smukłej, dumnej dziewczynie, otaczanej czułą miłością przez ojca.

— Proszę zajać miejsce.

Jubiler przysunął krzesła. Madden podsunął swoje do biurka.

— Wstępy są zbyteczne! — zaskrzeczał szorstko. — Przyszliśmy tutaj, aby obejrzeć perły.

Eden przeraził się.

— Czcigodny panie Madden, obawiam się, że nie zrozumiał mnie pan dobrze. Pereł niema w tej chwili w San Francisko.

Maden spojrzał na niego ze zdumieniem.

— Ale prosił mnie pan, abym pomówił z właścicielką...

Alicja pomogła przyjacielowi wydobyć się z kłopotu.

— W czasie wyjazdu z Honolulu nie miałam jeszcze zamiaru sprzedawać naszyjnika. Zdecydowałam się dopiero teraz. Ale napisałem już w tej sprawie do Hawał...

Wmieszała się młoda dziewczyna. Była piękna. ale me talicznie zimna, jak jej ojciec, a w tej chwili jawnie niezadowolona.

— Myślalam naturalne, że perły są tutaj, — nadąsała się. — W przeciwnym razie nie byłabym przyszła.

— No, to nic nie szkodzi, — rzekł miljoner. — Pani każe przysłać perły tutaj, prawda?

— Tak jest. Dzisiaj wieczorem odchodzą z Honolulu. Za sześć dni będą tutaj.

— To niema sensu! Córka moja odjeżdża dzisiaj popołudniu do Denver. Ja sam odjeżdżam jutro na południe, a za tydzień zamierzam spotkać się z nią w Eldorado, aby odbyć w jej towarzystwie dalsza podróż na wschód.

— Jestem gotów dostarczyć panu pereł tam, dokąd pan zechce, — zaproponował Eden.

— Proszę bardzo. — P. J. Madden namyślał się, potem zwrócił sie do Alicji Jordan. — Czy to jest ten sam naszyjnik. który pani miała w roku 1889 w starym hotelu Pałace?

Spojrzala na niego zdumiona.

— A nawet jeszcze piękniejszy, niż wówczas, przysiągłbym na to. — rzekł Aleksander Eden. — Jak pan wie, panie Madden. w handlu jubilerskim istnieje przesad, że perły nasiąkaja osobą właścicielki i staja się matowe lub błyszczące, stosownie do usposobienia tej. która je nosi. Jeśli tak się stało, musiały stać się w ciągu lat jeszcze piękniejsze!

— Niedorzeczność! — mruknął brutalnie Madden. — Och. przepraszam, nie chciałem powiedzieć przez to niczego przeciw pani. Ale jako człowiek interesu nie lubie takich kłamstw. Ale biore perły za cene. jaka pani wymieniłem.

Eden zakołysał głową.

— One są warte conajmniej trzysta tysięcy dolarów.

— Dla mnie nie. Dwieście dwadzieścia tysięcy, — z tego dwadzieścia zaraz, aby przypieczętować kupno, a resztę w przeciągu trzydziestu dni po otrzymaniu naszyjnika. Albo — albo!

Wstał i spojrzał na jubilera. Eden, zresztą mistrz w handlowaniu, czuł, że go opuszczają siły wobec tej skały. Wzrok jego skierował się bezsilnie w stronę jego przyjaciółki.

— Zgadzam się, Alec, — uspokoiła go Alicja. — Przyjmuje propozycję.

— Dobrze, — westchnął jubiler. — Robi pan świetny interes, panie Madden.

— Tak powinno być. Nigdy nie kupuję inaczej! — Madden wyjął książeczkę czekową. — Dwadzieścia tysięcy na stół, jak przyrzekłem.

Po raz pierwszy przemówił sekretarz. Słowa jego brzmiały cienko i nieprzyjemnie uprzejmie.

— Powiedziała pani, że perły nadejdą za sześć dni?

— Mniej więcej za sześć dni, — potwierdziła Alicja.

— Dobrze.

Cienki glos nabrał jakiegoś pochlebiającego tonu.

— Nadejdą...

— Prywatnym posłańcem.

Eden przyjrzał się sekretarzowi w ciemnogranatowem ubraniu: blade, wysokie czoło, zielone oczy, których wzrok wprawiał w zamieszanie, długie, blade, chciwe ręce. Nie jest to miły człowiek, pomyślał. I powtórzył ostro:

— Prywatnym posłańcem.

— Naturalnie! — rzekł usłużnie Martin Thorn.

Madden wypełnił czek i położył go na biurku.

— Myślałem, panie Madden... że to jest tylko propozycja... — zaćwierkał ponownie sekretarz, — jeśli panna Ewelina wróci i spędzi resztę zimy w Pasadenie, zechce może nosié tam nowy klejnot. Za ośm dni będziemy w owej okolicy i sądzę...

— Kto kupuje perły? — rzekł gniewnie P. J. Madden. — Pan czy ja? Ja nie chce, w każdym razie, aby się wlokły tu i tam po całym kraju. Uważam to za zbyt ryzykowne dzisiaj, gdzie co drugi człowiek jest złodziejem.

— Ależ ojcze, — rzekła Ewelina, — chciałabym naprawde mieć je jak najprędzej...

— Terefere! — Czerwona twarz jej ojca oblała się purpurą. Odrzucił wstył ciężką głowę. Ruch ten wykonywał zawsze, gdy mu się sprzeciwiano. — Perły doręczą mi w Nowym Jorku! — rzekł grzmiącym głosem. — I basta! Jadę na jakiś czas na południe, mam w Pasadenie dom, a na pustyni, sześć kilometrów od Eldorado, farmę. Nie byłem już tam sporo czasu, a jeśli nie doglądnie się zarządców, ci gałgani rozleniwieją się. Skoro wrócę do Nowego Jorku, zatelegrafuje, a wówczas może mi pan oddać perły w mojem biurze, panie Eden. W przeciągu trzydziestu dni otrzyma pan następnie kwit na resztę sumy.

— Zgoda! — odparł jubiler. — Jeśli zechce pan poczewać chwile, każę sporządzić potwierdzenie zawartego kupna i warunków. Interes interesem — pan to rozumie lepiej ode mnie.

— Zapewne, — potwierdził ułagodzony magnat giełdowy.

Eden oddalił się. Ewelina Madden wstała.

— Czekam na ciebie na dole, ojcze. Chciałabym obejrzeć klejnoty. Musi pani wiedzieć, pani Jordan, że w San Francisko można otrzymać piękniejsze drogie kamienie niż gdziekolwiek indziej.

— To możliwe! — Alicja ujęła ręce Eweliny. — Jaką cudowną ma pani szyję! Zanim pani przyszła, powiedziałam właśnie, że perły Phillimorów potrzebują młodości. Spodziewam sie, że będzie je pani nosić przez wiele szczęśliwych lat.

— Dziękuję pani bardzo! — zanuciła chłodno dziewczyna foodeszła.

— Niech pan czeka na mnie w samochodzie. Thorn! — polecił jej ojciec sekretarzowi. Kiedy został sam z Alicją Jordan, wzrok jej zasępił się znowu.

— Pani nie widziała mnie nigdy, prawda?

— Niestety nie. A może!

— Przypuszczalnie nie. Ale ja panią widziałem, — dzisłaj, w naszym wieku, mogę mówić o tych rzeczach swobodnie. Musi pani wiedzieć, że posiadanie tych pereł sprawrża mi wielką przyjemność. Goi się dzisiaj głęboka, stara rana.

Spojrzała na niego zdumiona.

— Nie rozumiem pana.

— Wyjaśnię to pani. W latach ośmdziesiątych zwykła pani zajeżdżać do hotelu Palace, gdy przyjeżdżała pani z rodziną z wysp Hawajskich. A ja... ja byłem pokojowym w tym hotelu. Widywałem tam pania często — a raz, gdy miała pani na sobie słynny naszyjnik z pereł. W moich oczach była pani najpiekniejsza dziewczyną świata — och, dlaczego nie, jesteśmy oboje, hm...

— Jesteśmy oboje starzy, — dodała powoli.

— Właśnie to chciałem powiedzieć. Uwielbiałem panią, ale... żyłem tylko służącym — dla pani byłem powietrzem. To raniło moją dumę. Przysiągłem, że się wybiję, aby panią poślubić. Dzisiaj możemy oboje uśmiechnąć się — nawet moje plany nie dały się całkowicie przeprowadzić. Ale dzisiaj perły pani należą do mnie — będę ozdabiać szyją mojej córki. Mogłem je od pani odkupić. Jesteśmy skwitowani — tak chciał los.

— Pan jest dziwnym człowiekiem...

— Jestem tym, kim jestem. Musiałem to pani powiedzieć. w przeciwnym razie triumf mój nie byłby zupełny.

Wrócił Eden.

— Proszę, panie Eden, zechce pan to podpisać? — Dziękuję bardzo!

— Więc otrzyma pan ode mnie depeszę. Zostaje Nowy Jork. Nigdzie indziej. Niech pan zapamięta! Do widzenia!

P. J. Madden podał Alicji zamaszystą rękę.

— Żegnam pana! — rezkła. — Teraz widzę pana naprawdę.

— I co pani widzi?

— Strasznie próżnego człowieka. Ale sympatycznego!

— Dziękuję pani. Tego nie zapomnę. Żegnam panią!

Poszedł. Eden opadł znużony na krzesło.

— Tak. więc załatwione. Ten olbrzym przytłacza poprostu człowieka. Chciałem wydusić większą sumę, ale to było beznadziejne. Czułem, że on zawsze zwycięża.

— Tak, — potwierdziła Alicja, — on zwycięża zawsze.

— Zresztą — nie chciałem, aby się pani zdradziła przed sekretarzem. kto przywiezie tutaj perły. Ale czasu może to pani zdradzić.

— Przywiezie je Charlie.

— Kto to jest?

— Asystent policyjny Chan z policji w Honolulu. Przed laty był on w wielkim pałacu na wybrzeżu naszym najwyższym posługaczem.

— Chińczyk?

— Tak. Odszedł od nas i został policjantem. Okazał w tym kierunku niezwykłe zdolności. Ponieważ wyrażał już niejednokrotnie chęć zwiedzenia kontynentu, zaaranżował wszystko. jego urlop i pozwolenie przyjazdu. I przywiezie ze sobą perły. Czy mogłam znaleść bardziej zaufanego posłańca?

— Odjeżdża dzisiaj wieczorem?

— Tak, na pokładzie okrętu „Prezydent Pierce“. Okręt przybędzie tutaj w przyszły czwartek.

Drzwi otworzyły się i próg przestąpił młody, sympatyczny człowiek.

— Wybacz, ojcze, jeśli ci przeszkadzam... Ale kogo mam zaszczyt widzieć?

— Bob! — zawołała pani Alicja. — A ty hultaju! Jak ci się powodzi?

— Obudziłem się właśnie do wspaniałego życia! A jak się powodzi pani i wszystkim innym młodym ludziom tam na wyspach?

— Dziękuję, znakomicie! Ale guzdrałeś się zbyt długo przy śniadaniu. Uciekła ci piękna dziewczyna.

— Wcale nie — jeśli myśli pani o Ewelinie Madden. Zakosztowałem jej na dole. Rozmawiała z jednym z wielkich książąt, który uciekł z Rosji. Zaangażowaliśmy go do zabawiania publiczności. Nie zajmowałem się nią więcej — straciła dla mnie urok, bo w ubiegłym tygodniu spotykałem ją wszędzie.

— Wydała mi się zachwycająca.

— To jest lodowiec. Brrr... Wieje od niej zimowy wiatr.

— Nonsens! Nie próbowałeś nigdy uśmiechnąć się do niej?

— Może — ale tylko zawodowo. Ale mam wrażenie, jak gdyby chciała pani zachęcić mnie do przestarzałej instytucji małżeństwa?

— Byłoby to dla ciebie najwłaściwsze — jak wogóle dla wszystkich młodych ludzi twego pokroju.

— Dlaczego?

— Jako bodziec. Bo zachęcałoby was do użytkowania swego życia.

Bob Eden uśmiechnął się.

— Dzisiejsze dziewczęta nie są takiemi, jak wtedy, gdy łamały wszystkie serca.

— Niedorzeczność! Są nawet dzisiaj jeszcze bardziej urocze. Ale wy nie chcecie tego widzieć. Adieu, Alac, muszę już iść.

— Porozumię się z panią w przyszły czwartek, — rzekł starszy Eden. — Przykro mi bardzo, że nie osiągnęliśmy wyższej ceny.

— Dla mnie jest to suma zdumiewająca! Bardzo się tem ciesze. Dobry ojciec! Nawet teraz jeszcze dba o mnie!

I łkając lekko wyszła.

Eden zwrócił się do swojego syna.

— Przypuszczam, że nie znalazłeś jeszcze posady w dzienniku!

— Jeszcze nie. — Bob zapalił swobodnie papierosa. — Naturalnie, wszyscy wydawcy i naczelni redaktorzy gonią za mną. Ale ja się wykręcam.

— Dobrze, wykrecaj się jeszcze dłużej. Chcę, abyś był przez dwa lub trzy najbliższe tygodnie wolny. Mam dla ciebie małą robotę.

— Ależ naturalnie, ojcze! — Bob cisnął zapałkę do kosztownej wazy. — Cóż mam robić?

— Przedewszystkiem musisz być obecny w przyszły czwartek popołudniu w czasie przybycia parowca „Prezydent Pierce“.

— To brzmi bardzo obiecująco. Zapewne wysiądzie z niego czarująca młoda dama, gęsto zawoalowana...

— Nie, ale Chińczyk.

— Chiń...?

— Żółty urzędnik kryminalny z Honolulu, z naszyjnikiem perłowym w kieszeni. Naszyjnik wart jest ćwierć miljona dolarów.

— Do licha! A potem...

— Potem?

Aleksander Eden namyslał się.

— Któż to wie? Może to jest dopiero początek!

ROZDZIAŁ DRUGI.

DETEKTYW Z WYSP HAWAJSKICH.

W czwartek wieczorem o godzinie szóstej dotarł Aleksander Eden do hotelu Steward. Lutowy deszcz przyniósł wczesny zmierzch. Zamyślony jubiler przyglądał się z drzwi westybulu defiladzie podrygujących parasoli i światłom ulicy Geary, połyskującym żółtawo w mżących strugach deszczu. Potem poderwał się i z lotnym umysłem, jak młodzieniec, pojechał windą do pokojów Alicji Jordan.

Oczekiwała go u wejścia swego salonu, urocza jak młoda dziewczyną w obcisłej szarej sukni wieczorowej.

— No, Alec, niechże pan wejdzie! Poznaje pan jeszcze Wiktora?

Eden nie widział od wielu lat syna Alicji i stwierdził, że na twarzy trzydziestopięcioletniego obecnie mężczyzny łatwo poznać było ślady jego lekkomyślnego życia. Brunatne oczy spoglądały wzrokiem znużonym, jak gdyby patrzyły zbyt długo w jaskrawe światło. Twarz wydawała się napuchnięta, postać zbyt otyła. Ale ubranie miał nienaganne. Krawiec jego nie był widocznie powiadomiony o ruinie majątku Phillimorów.

— Proszę, niech się pan zbliży! — uśmiechnął się Wiktor, ponieważ widział nadpływające wielkie sumy. — O ile wiem, dzisiaj jest wiekopomny dzień.

— Dzięki Bogu! — dodała jego matka. — Jestem zadowolona, że nie potrzebuję myśleć więcej o naszyjniku. Zbyt to wielki ciężar w moim wieku.

Eden usiadł.

— Bob udał się do portu, aby czekać na okręt. Poleciłem mu, aby przybył tutaj natychmiast z swoim chińskim przyjacielem.

— Czy pozwoli pan kokteil? — zapytał usłużnie Wiktor Jordan.

— Nie, dziękuję!

Eden zerwał się znowu i zaczął przechadzać się po pokoju.

Alicja spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Czy stało się coś?

Jubiler wrócił na swoje miejsce.

— O tak — stało się coś. Coś bardzo dziwnego.

— W związku z perłami? — badał zaciekawiony Wiktor.

— Tak jest. Czy pamięta pani pożegnalne słowa Maddena, Alicjo? „A wiec tylko w Nowym Jorku. Nigdzie indziej“, rzekł z naciskiem.

— Naturalnie, wiem o tem.

— Otóż — rozmyślił się. Właściwie nie jest to prawdopodobne u Maddena. Zatelefonował do mnie dzisiaj rano z swojej pustyni i wyraził życzenie, aby mu zawieść tam i doręczyć perły.

— Na pustyni? — powtórzyła zdumiona Alicja.

— Tak jest. Byłem w najwyższym stopniu zdumiony. Ale polecenie jego było stanowcze, a pani wie, że on nie lubi aby się z nim układać. Ograniczyłem się więc tylko do przejecia jego polecenia i wyraziłem moją zgodę. Ale gdy skończył rozmowę, nasunęły mi się wątpliwości, czy rzeczywiście rozmawiałem z Maddenem. Głos wydawał się ten sam. Uważałem jednak za stosowne zachować ostrożność i sam zadzwoniłem do niego. Było niezwykle trudno wyszukać jego numer, ale otrzymałem go wkońcu od jednego z moich tutejszych kolegów. Eldorado 76. Poprosiłem do telefonu P. J. Maddena i rozmawiałem z nim.

— I cóż on powiedział?

— Pochwalił moją przezorność i powtórzył jeszcze dobitniej swoje polecenie. Słyszał różne rzeczy, które doradzały mu, aby nie zabierać obecnie pereł do Nowego Jorku. Co rozumiał przez to, nie wiem. Dodał jednak, że pustynia wydaje mu się idealnemi kulisami dla tego rodzaju spraw. Nikt nie może przypuszczać, aby można było tam ukraść sznur pereł wartości ćwierć miljona dolarów. Nie powiedział tego naturalnie, ale wywnioskowałem to z jego słów.

— Ma słuszność, — rzekł Wiktor.

— Do pewnego stopnia tak. Przebywałem również przez jakiś czas na pustyni. Nie przyjdzie tam nikomu na myśl, aby zamykać drzwi. Nikt nie myśli o złodziejach. Komisarze policyjni znajdują się w odległości kilkuset kilometrów. Mimo to... propozycja ta nie podoba mi się. Przypuśćmy, że ktoś chciałby popełnić łotrostwo. Niema dogodniejszej okolicy. Jak okiem siegnąć, ocean piasku, najwyżej kilka drzew dokoła. Przypuśćmy, że wyślę tam Boba z perłami pani i Bob wpadnie w pułapkę. Może Maddena niema w farmie Mógł wyjechać na wschód. Wkońcu mógł też dostać kula w łeb...

Wiktor uśmiechnął się szyderczo.

— Pan ma bujną wyobraźnię!

— Możliwe! Starzeję się, prawda, Alicjo?

Jubiler spojrzał na zegarek.

— Ale gdzie jest Bob? Pani pozwoli, że zatelefonuję.

Wrócił od telefonu z miną bardziej przygnębioną.

— „Prezydent Pierce“ przypłynał przed czterdziesta pięciu minutami. Za pół godziny powinni tutaj być.

— Ruch jest w obecnej porze bardzo ożywiony, — przypomniał Wiktor.

— No tak, to możliwe. Wyłożyłem pani, Alicjo, całą tę skomplikowaną historję. Co pani sądzi o tem?

— Cóż ma o tem sądzić! — wtrącił Wiktor. — Madden kupił perły i chce, aby mu je doręczyć na pustyni. Nie możemy zmieniać jego poleceń. Jeśli to zrobimy uprze się i wycofa sie z interesu. Nie, naszem zadaniem jest doręczyć mp perły, odebrać pokwitowanie i czekać na jego czek

— Czy to jest również zdanie pani, Alicjo?

— No tak, Alec. Uważam, że Wiktor ma rację.

I spojrzała tkliwym wzrokiem na syna.

— Dobrze, — skinął głową Eden. — Zatem nie traćmy czasu. Madden śpieszy sie, ponieważ chciałby jak najprędzej odjechać do Nowego Jorku. Wyśle Boba z perłami w droge dzisiaj wieczorem o godzinie jedenastej — ale pod ważnym warunkiem nie puszczę go samego.

— Ja z nim pojadę! — zaproponował Wiktor.

— Nie. Wolę urzędnika policyjnego, nawet z Honolulu. Czy sądzi pani, Alicjo, że uda się pani namówić owego Charlie Chana, aby towarzyszył Bobowi?

— Z pewnością. Charlie jest mi wiernie oddany.

— A zatem zrobione! Ale gdzie oni obaj są? Jestem poważnie zaniepokojony...

Zadźwięczał telefon. Alicja pobiegła do aparatu.

— Ach, to pan Charlie? Już pan jest w hotelu? Niech pan przyjdzie tutaj na górę! Jesteśmy na czwartem pietrze. Numer 492. Tak jest. Pan jest sam?

Odłożyła słuchawkę i odwróciła się:

— Mówi, że jest sam.

— Nie rozumiem tego...

Eden padł znużony na krzesło.

W chwilę potem ogladał z zaciekawieniem grubego, małego pana, którego pani Jordan i syn witali serdecznie. Asystent kryminalny z Honolulu nie wyglądał wcale elegancko w swojem amerykańskiem ubraniu. Miał okrągłe, grube policzki i skórę jak kość słoniowa. Ale uwagę jubilera zwrócił najbardziej wyraz jego oczu, wzrok pełen bystrości, i oczy, błyszczące w żółtem świetle jak czarne guziki.

— Alec, — przedstawiła Alicja Jordan, — to jest mój stary przyjaciel Charlie Chan — a to jest pan Eden.

Chińczyk ukłonił się uroczyście.

— Miałeś dobrą podróż, Charlie? — zapytał Wiktor.

Wmieszał się Eden.

— Przepraszam, że przerywam, ale mój syn — chciał pana odprowadzić z portu...

— Bardzo mi przykro! — Asystent z Honolulu rozejrzał się zakłopotany. — Z pewnością to moja wina. Państwo wybaczą mi moją głupotę — ale nikt mnie nie oczekiwał w porcie.

— To niepojęte! — szepnął niepewnie jubiler.

— Czekałem kilka minut na mostku do lądowania, — ciągnął dalej Charlie. — ale nikt nie miał ochoty wyjść w taki deszczowy wieczór, dlatego przywołałem samochód i przyjechałem prędko tutaj.

— Przywiozłeś perły? — zapytał skwapliwie Wiktor.

— Rozumie się. Już wziąłem tutaj w hotelu pokój i musiałem się do pół rozebrać, aby je wydobyć z pasa na biodrach.

I położył na stole niepozornie wyglądający sznur pereł.

Jubiler zbliżył się do stołu i spojrzał na sznur badawczem okiem znawcy.

— Cudowne! Nie powinniśmy byli oddać Maddenowi tego sznura za taką cenę. Każda perła, jedna w drugą, nieskazitelna! Sądzę, że... — Urwal nagle i chwycił się ręką za czoło. — Ale Bob — gdzie jest Bob?

— Ach, przyjdzie! — pocieszył go Wiktor, pieszcząc wzrokiem kosztowny naszyjnik.

— To moja wina! — rzekł z żalem Chan. — Wstydzę się, że popełniłem taki błąd...

— Możliwe! — rzekł Eden. — Ale teraz, Alicjo, gdy ma pani w rękach perły, muszę pani coś wyjawić. Nie chciałem niepokoić pani przedtem niepotrzebnie. Dzisiaj popołudniu zadzwonił ktoś do mnie znowu — rzekomo Madden. Tak przynajmniej twierdził. Ale było coś w jego głosie... „Perły przybędą dzisiaj na „Prezydencie Pierce“ — zapytał. — A nazwisko posłańca? Dlaczego mam mu je wymie nić? — zapytałem z kolei. — Otrzymał poufnie wiadomości że perły mogą się znajdować w niebezpieczeństwie i nie chciałby, aby się coś wydarzyło. Chciałby pomóc. — Powie działem mu wkońcu: „Dobrze, niech pan odłoży słuchawkę zadzwonię do pana znów za dziesięć minut i udzielę panu potrzebnych informacyj. — Nastąpiła przerwa, potem nie znajomy zawiesił słuchawkę. Ale nie zadzwoniłem do jego farmy na pustyni. Zamiast tego stwierdziłem, że rozmowa pochodziła z pewnego automatu w sklepie z cygarami na rogu Sutter i Kearny Street.

Eden urwał. Zobaczył, że Charlie Chan obserwuje go z wielkiem zainteresowaniem.

— Dziwicie się państwo, że jestem zaniepokojony o Boba? Dzieje się coś osobliwego i muszę wyznać, że nie czuję sie dobrze w mojej skórze...

Pukanie do drzwi. Jubiler otworzył sam. Syn jego wszedł spokojnie uśmiechnięty. Na ten widok zmartwienia ojca ustąpiło miejsca gwałtownemu gniewowi.

— Zaiste, jesteś wzorem człowieka interesów! — zawołał rozsierdzony.

—Ojcze, tylko bez pochlebstw, — bronił się Bob. — Prze wędrowałem przez ciebie pół San Francisko pieszo.

— Wolałbyś był raczej zaczekać na pana Chana w porcie!

— Uspokój się, drogi ojcze! — Bob zdjął powoli zmoczony płaszcz. — Dzień dobry, Wiktorze! Dzień dobry pani! A to jest pan z Honolulu?

— Żałuję bardzo, żeśmy się nie spotkali w porcie! — wybełkotał zasmucony Charlie Chan. — To wszystko moja wina... wiem o tem...

— Nonsens! — mruknął jubiler. — Bob jest szaławiła. Kiedyż wreszcie, u licha, okażesz jakieś poczucie odpowiedzialności?

— Teraz, ojcze! Kierowałem się właśnie tylko poczuciem odpowiedzialności.

— Boże, co za sposób mówienia! Nie widziałeś się z panem Chanem, prawda?

— No tak, do pewnego stopnia nie.

— Do pewnego stopnia?

— Nieinaczej. Jest to długa historja i opowiem ją, skoro przestaniesz drażnić mnie swemi niesłusznemi atakami. Pozwolicie państwo, że usiądę? Jestem bardzo zmęczony. — Zapalił papierosa. — Kiedy około godziny 5 opuściłem klub, aby udać się do parowca, nie było w pobliżu żadnego pojazdu prócz starego, wysortowanego samochodu, który widział już zapewne lepsze czasy. Wskoczyłem do niego. Kiedy wysiadłem na wybrzeżu, zauważyłem, że szofer wyglądał na przebiegłego chłopaka z blizną na policzku i odciętem uchem. Oświadczył, że chce czekać na mnie. No dobrze. Udałem się więc do hali. W porcie „Prezydent Pierce“ przybijał do brzegu. Nagle ujrzałem koło siebie jakiegoś osobnika w czarnych okularach, chudego człowieka w narzutce z podniesionym kołnierzem. Nie podobał mi się. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że obserwuje mnie nieustannie z poza ciemnych okularów. Przeszedłem na drugą stronę hali. On również. Wyszedłem na ulicę. On również. Powlokłem się znów do przystani, on kroczył za mną jak cień. Wówczas powziąłem stanowcze postanowienie. Nie miałem pereł, ale miał je pan Chan. Pocóż miałem zwracać uwagę tych ludzi na posłańca z Honolulu? Stanąłem więc i patrzyłem się pełen nadzieji na tłum ludzi, wypływających z okrętu na ląd. Widziałem wyraźnie egzotycznego pasażera, którego uważałem za pana Chana. schodzącego z mostka do lądowania, ale nie ruszyłem się. Rozglądał się przez Krótki czas, a potem wyszedł na ulicę. Tajemniczy gość w okularach kręcił się wciąż koło mnie. Gdy wszyscy oasażerowie wysiedli z okrętu, wróciłem do mojego samochodu i zapłaciłem czekającemu szoferowi. „Czy czekał pan na kogoś, kto miał przyjechać okrętem? — zapytał z ciekawością. „Tak jest“, odpowiedziałem. „Chciałem powitać chińską cesarzową matkę, ale dowiedziałem się, że umarła“ Rzucił mi podstepne spojrzenie. Kiedy odszedłem, zbliżył się do wozu mój chudy natret. „Pojedziemy?“, rzekł szofer. I człowiek w okularach wsiadł do samochodu. Musiałem tęgi kawał drogi odbyć pieszo wśród deszczu, aż znalazłem drugą dorożkę i dopiero kiedy wsiadłem do niej, spostrzegłem samochód z chudym natrętem. Jechał on powoli zam ną. Kazałem wkońcu stanąć przed klubem, wszedłem do niego i wymknąłem się drzwiami kuchennemi, aby przyjść tutaj. Przypuszczam, że dwaj szlachetni towarzysze czyhają jeszcze ciągle przed klubem! Oto dlaczego, ojcze, nie spotkałem się z panem Chanem.

Eden starszy uśmiechnął się ułagodzony.

— Doprawdy, masz więcej oleju w głowie, niż przypuszczałem! Istotnie, opis twojej przygody niepokoi mnie jeszcze bardziej. Sznur pereł pani, Alicjo, nie jest klejnotem znanym w handlu. Przez długie lata leżał ukryty w Honolulu. Łatwo będzie pozbyć się od ręki, gdyby go skradziono. Jeśli chce pani posłuchać mojej rady, niech pani nie wysyła naszyjnika na pustynię...

— Dlaczego? — wtrącił niecierpliwie Wiktor. — Właśnie adległa siedziba jest najodpowiedniejsza!

Alicja Jordan położyła rękę na ramieniu Edena.

— Alec, my potrzebujemy pieniędzy! Jeśli pan Adden znajduje się w Eldorado i życzy sobie, aby mu tam dostarczyć pereł, to musimy wypełnić jego życzenie. Naturalnie musi nam dać pokwitowanie.

Jubiler westchnął.

— Decyzja należy do pani. Bob uda się więc, jak to było uplanowane, o godzinie jedenastej w podróż, pod warunkiem, że znajdziemy dla niego godnego zaufania towarzysza.

I spojrzał na Charlie Chana, który przyglądał się z okna bujnemu ruchowi na Geory Street.