3,49 €
„Dom bez klucza” to pierwsza powieść E.D. Biggersa z cyklu o Charliem Chanie. Detektyw Chan musi rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa Dana Winterslipa, niepokornego bostończyka mieszkającego na Hawajach. Tuż po jego śmierci na jaw wychodzą mroczne tajemnice z jego przeszłości, które rzucają złe światło na ród Winterslipów, będących ostoją bostońskiego konserwatyzmu. W rozwiązaniu zagadki Chanowi pomaga John Quincy, „purytanin najczystszej wody”.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Earl Derr Biggers
Dom bez klucza
Warszawa 2020
Rozdział 1
Egzotyczne wybrzeże
Minerva Winterslip była rodowitą bostonką z dobrej rodziny i przekroczyła już dawno romantyczny okres swego życia. Mimo to piękność porywała ją ciągle jeszcze, nawet na pół dzika piękność wyspy na południowym morzu. Kiedy tak kroczyła powoli po wybrzeżu, czuła, jak w gardle wzbierała jej ślina. Uczucia tego doznawała niekiedy w akademii śpiewaczej w Bostonie, gdy ulubiona jej orkiestra wznosiła się do nowej i nieznanej wyżyny muzycznego wyrazu.
Była to godzina dnia, o której lubiła najbardziej Waikiki, godzina tuż przed obiadem i nagłym tropikalnym zmierzchem. Cienie smukłej palmy kokosowej wydłużały się i pogłębiały, światło zachodzącego słońca błyszczało na Diamond Head i zanurzało w złocie łamiące się na rafie koralowej fale. Jak cętki na wodzie poruszała się grupka pływaków, którzy nie mogli się rozstać z kąpielą. Na odskoczni, najbliżej kabiny kąpielowej, stała wysmukła, brunatna dziewczyna, namyślając się przez chwilę. Co za figura! Minerva, która sama przekroczyła dawno pięćdziesiątkę, uczuła lekkie ukłucie zazdrości. Młodość, młodość podobna do strzały, prostej, pewnej i lekkiej. Jak strzała wyleciała jędrna postać w górę, a potem spadła. Doskonały skok, bezszelestny i harmonijny.
Minerva spojrzała w twarz mężczyzny kroczącego obok niej. Ale Amos Winterslip był na piękno nieczuły. Uczynił to jedną z wytwornych zasad swojego życia. Urodził się na wyspach i nie znał na lądzie stałym żadnego miasta prócz San Francisco. Mimo to nie można było zaprzeczyć, że wyobrażał nowoangielską umysłowość – nowoangielską umysłowość w białym płóciennym ubraniu.
– Lepiej zrobisz, jeśli pójdziesz do domu – zaproponowała Minerva. – Czeka na ciebie obiad. Dziękuję stokrotnie za towarzystwo.
– Odprowadzę cię jeszcze do parkanu – odparł. – Jeśli będziesz miała dość Dana i jego rozrywek, odwiedź nas. Sprawi nam to przyjemność, jeśli zobaczymy cię znowu u nas.
– To uprzejmie z twojej strony – odpowiedziała swoim krótkim, łobuzerskim tonem. – Ale muszę naprawdę pojechać do domu. Grace martwi się już o mnie. Naturalnie, że nie może tego zrozumieć. Muszę sama przyznać, że moje zachowanie jest skandaliczne. Przyjechałam do Honolulu na sześć tygodni, a włóczę się po wyspach już dziesięć miesięcy.
– Tak długo?
Skinęła głową.
– Nie mogę tego sama zrozumieć. Przysięgam codziennie uroczyście, że zacznę pakować kufry – jutro.
– Ale jutro nie następuje. Usidliły cię wyspy. Tak się czasem zdarza...
– Ludziom słabym. Tak chciałeś powiedzieć, co? – odparła Minerva. – Nie, nie byłam nigdy kobietą słabą. Zapytaj tylko ludzi z Beacon Street.
Uśmiechnął się.
– To już tkwi we krwi Winterslipów. Uważają się za purytanów, ale odczuwali od dawna pewną tęsknotę do niższych szerokości geograficznych.
– Wiem o tym – odparła Minerva, utkwiwszy wzrok w egzotycznym wybrzeżu. – Już niejednego zagnało to daleko od Salem. Ci, którzy pozostali, wierzyli, że wędrujący Winterslipowie zobaczą rzeczy, których nie powinni widzieć. Ale mimo to zazdrościli im. Tak, to jest cygańska krew. To skłoniło również twego ojca, że osiedlił się tutaj jako poławiacz wielorybów i dlatego też urodziłeś się tak daleko od ojczyzny. Bo właściwie powinieneś mieszkać w Milton lub Roxbury, nosić zieloną teczkę na akta i gonić każdego rana do biura w Bostonie.
– Myślałem o tym często – przyznał. – Kto wie, może byłbym wtedy zrobił coś ze swojego życia.
Dotarli tymczasem do parkanu z drutu kolczastego, niezwykłej przeszkody na tym przyjaznym wybrzeżu. Parkan ciągnął się aż do morza.
Minerva uśmiechnęła się.
– Otóż i jesteśmy na miejscu, w którym kończy się Amos, a zaczyna się Dan – rzekła. – Skorzystam ze sposobności i pobiegnę szybko wzdłuż parkanu.
– Znajdziesz już zapewne swoje walizy w twoim pokoju u Dana – zauważył Amos. – Nie zapomnij, co ci powiedziałem...
Urwał nagle. W ogrodzie z drugiej strony parkanu pojawił się mężczyzna w białym ubraniu i zbliżył się szybko do niej. Amos Winterslip stał przez chwilę sztywno wyprostowany, a w sennych zwykle jego oczach błyszczało gniewne światło.
– Bądź zdrowa! – zawołał i odwrócił się.
– Amosie! – krzyknęła surowo Minerva.
Szedł dalej, Minerva pobiegła za nim.
– Amosie, co za niedorzeczność! Jak dawno nie rozmawiałeś z Danem?
Zatrzymał się przed drzewem chlebowym.
– Trzydzieści jeden lat – odparł. – Dziesiątego sierpnia upłynęło trzydzieści jeden lat.
– To rzeczywiście dość długo. Teraz chodź i podaj mu rękę.
– Ja? Wykluczone! – oświadczył Amos. – Sądzę, że nie znasz Dana i jego sposobu życia, Minervo. Nieustannie zbezczeszcza nasze dobre obyczaje.
– Ależ Dan uchodzi za poważną osobistość – zaprzeczyła. – Jest wszędzie poważany...
– I bogaty – dodał gorzko Amos. – Tak. A ja jestem biedny. Tak się dzieje często na świecie. Ale jest jeszcze drugi świat i tam będzie musiał Dan wyrównać swój rachunek.
Chociaż Minerva była z natury bardzo odważna, wyraz nienawiści na jego chudej twarzy przeraził ją. Uznała bezpodstawność dalszych nalegań.
– Do widzenia, Amosie – rzekła. – Chciałam cię namówić, abyś wrócił na Wschód...
Nie zdradził żadnym znakiem, że usłyszał jej słowa, ale oddalił się spiesznie przez białą płaszczyznę piasku.
Kiedy Minerva się odwróciła, Dan Winterslip uśmiechnął się do niej z drugiej strony parkanu.
– Witaj! – zawołał. – Chodź na tę stronę drutu i raduj się znów życiem. Witam cię serdecznie!
Odczekała, aż przejdzie fala, i zbliżyła się szybko do niego. Chwycił obie jej ręce.
– Cieszę się z całego serca, że cię widzę – rzekł, a oczy jego potwierdzały te słowa. – Teraz jest nieco samotnie w starym domu. Potrzebuję koło siebie młodej twarzy, aby było wesoło.
Minerva skrzywiła nos.
– Chodziłam w Bostonie zbyt wiele zim w kaloszach, aby dać sobie zakręcić głowę gadaniem – przypomniała mu.
– Zapomnij o Bostonie. Tutaj na Wyspach Hawajskich wszyscy jesteśmy młodzi. Spójrz na mnie.
Patrzyła na niego ze zdziwieniem. Wiedziała, że liczył sześćdziesiąt trzy lata. Ale tylko gęsty siwy włos wijący się na skroniach zdradzał jego wiek. Twarz spalona na brąz w długich podróżach pod polinezyjskim słońcem nie ukazywała żadnej zmarszczki. Jako rosłego i muskularnego mężczyznę uważano by go na lądzie stałym za czterdziestoletniego.
– Mój kochany braciszek odprowadził cię aż do zakazanej linii – zauważył, gdy szli powoli przez ogród. – Zapewne przesyła mi swoje serdeczne pozdrowienia.
– Usiłowałam nakłonić go, aby przyszedł tutaj i podał ci rękę – rzekła Minerva.
Winterslip się zaśmiał.
– Nie powinnaś pozbawiać biednego Amosa jego nienawiści do mnie. Jest to obecnie jedyna wartość jego życia. Każdego wieczora staje pod swoim drzewem chlebowym, pali papierosy i patrzy w kierunku mojego domu. Wiesz, na co czeka? Czeka, aż Pan Bóg powali mnie piorunem za moje grzechy. O, on jest cierpliwy!
Minerva nie odpowiedziała. Wielki, nieregularny dom Dana, mieszczący szereg pokojów, narzucał się niemal swoim przepychem. Stała i syciła się na nowo słodką pięknością: pinie podobne do olbrzymich ciemnoczerwonych parawanów, wspaniały żółty żar, potężne święte drzewa figowe ze swoimi purpurowymi cieniami, ulubione jej drzewo, rozalia, stara jak świat i pokryta obfitym żółtym kwieciem. Ale najpiękniejsze były kwitnące wici powojów powlekających wszystko ceglastą wspaniałością. Minerva pomyślała, co by powiedzieli jej przyjaciele, którzy każdej wiosny wpadali w zachwyt nad ogrodami Bostonu, gdyby to zobaczyli.
Tak doszli do drzwi po jednej stronie domu, wiodących wprost do mieszkania. Minerva spojrzała na prawo i zobaczyła przez gęstwę liści lśnienie żelaznej bramy i jej wysokich skrzydeł. Przez bramę tę wiodła droga do Kalia Road. Dan otworzył jej drzwi i weszła. Jak wszystkie podobne mieszkania na wyspach pokój posiadał tylko trzy murowane ściany. Czwarta sporządzona była z wypukłej kraty. Udali się po lśniącej posadzce i weszli do położonego z drugiej strony obszernego hallu. Z krzesła w pobliżu przednich drzwi wstała pomaleńku jakaś hawajska kobieta nieokreślonego wieku. Była to poważna, tęga, pełna godności przedstawicielka tej wymierającej rasy.
– Tak, Kamaikui, jestem z powrotem – rzekła z uśmiechem Minerva.
– Witam panią – odparła kobieta. Była wprawdzie tylko służącą, ale mówiła z godnością gospodyni.
– Oddałem ci ten sam pokój, który zajmowałaś w czasie pierwszych odwiedzin – rzekł Dan Winterslip. – Twoje kufry są już na górze, jak również poczta, która przyszła dzisiaj okrętem. Zasiądziemy do obiadu, skoro się przebierzesz.
– Nie każę ci czekać długo – odparła Minerva i pobiegła po schodach na górę.
Dan Winterslip wrócił do pokoju. Usiadł w jednym z koszów i przyglądał się z zadowoleniem licznym dowodom swojego bogactwa. Wszedł jego zarządca domu, niosąc tacę z koktajlami.
– Dwa, Haku? – rzekł z uśmiechem Winterslip. – Ta pani pochodzi z Bostonu.
– Z-zapewne – zasyczał Haku i znikł znowu bezszelestnie.
W chwilę później wzeszła do pokoju Minerva. Trzymała w ręce list i śmiała się.
– Dan, to jest doprawdy komiczne – zawołała.
– Co się stało?
– Mówiłam ci, że w domu zaczynają się już niepokoić. Ponieważ nie mogę rozstać się z Wyspami Hawajskimi! Pomyśl sobie, teraz wysłali za mną nawet detektywa.
– Detektywa?
Winterslip wzniósł ze zdumienia krzaczaste swoje brwi.
– Tak, niemalże tak. Naturalnie, że nieoficjalnie. Grace pisze mi, że John Quincy otrzymał ze swego banku sześć tygodni urlopu i postanowił odbyć podróż tutaj. To jest doskonała sposobność, abyś mogła wrócić z nim do domu, najdroższa – pisze Grace. Dobrze wykombinowane, co?
– John Quincy? To jest syn Grace?
Minerva skinęła głową.
– Nie spotkałeś się z nim jeszcze nigdy, Danie? No, wkrótce będziesz miał przyjemność. Nie uzyskasz z pewnością jego aprobaty.
– Dlaczego? – zapytał lekko podrażniony Winterslip.
– Ponieważ jest niezwykle osobliwy. Dobry chłopak, ale pedantyczny. Podróż będzie dla niego krzyżem pańskim. Skoro przekroczy granicę Albany, potępiać będzie wszystko.
– Och, nie rozumiem, jest przecież także Winterslipem.
– Słusznie. Ale brak mu tej cygańskiej krwi. Jest to purytanin najczystszej wody.
– Biedak! – Winterslip zbliżył się do tacy z różnobarwnymi napojami. – Zatrzyma się prawdopodobnie u Rogera w San Francisco. Napisz tam do niego i donieś mu, że w czasie swego pobytu w Honolulu może uważać ten dom za własny.
– To pięknie z twojej strony, Danie.
– Błahostka. Lubię młodych ludzi, nawet takich zakutych purytanów. Ponieważ będziesz wkrótce aresztowana i zawleczona z powrotem do cywilizacji, dobrze zrobisz, jeśli wypijesz jeden z tych koktajli.
– Chętnie – odpowiedziała Minerva. – I tak mam zamiar przyzwyczaić się do nich, co brat mój nazywa harwardowską gruboskórnością.
– Co rozumiesz przez to? – zapylał Winterslip.
– To, że jest mi obojętne, co gadają ludzie – rzekła Minerva, zmrużywszy oczy, i podniosła kieliszek z koktajlem.
Twarz Winterslipa promieniała.
– Jesteś wspaniałą kobietą, Minervo – rzekł, prowadząc ją przez hall.
– Skoro jestem w Rzymie, uważam za rzecz honoru nie zachowywać się jak bostonka. Obawiam się, że byłaby to dość ciernista droga do popularności.
– Słusznie.
– Zresztą będę wkrótce w Bostonie uganiać się po wystawach obrazów i odczytach, aż zamrę ze starości.
Ale teraz nie była jeszcze w Bostonie. Usiadła w jadalni przy lśniącym stole. Przed nią leżała starannie zamrożona w lodzie wspaniała papuga, złotożółta i zapraszająca. Gdzieś za zasłoną z liści szemrał niespokojny ocean. Jedzenie będzie znakomite, wiedziała o tym. Rostbef będzie może nieco suchy i żylasty, ale wynagrodzą to w zupełności owoce i sałaty.
– Spodziewasz się szybkiego powrotu Barbary? – zapytała po krótkiej przerwie.
– Tak, Barbara zdała egzamin. Może teraz odjechać lada dzień. To byłoby komiczne, gdyby ona i twój przepyszny siostrzeniec wsiedli przypadkowo na ten sam okręt.
– Dla Johna Quincy’ego byłoby to w każdym razie świetne – odparła Minerva. – Kiedy Barbara odwiedziła nas na Wschodzie, stwierdziliśmy wszyscy, że jest czarującą dziewczyną.
– I tak jest istotnie – potwierdził z dumą Winterslip. Córka była najdroższym jego skarbem. – Czułem się bez niej diabelnie samotny.
Minerva rzuciła mu szelmowskie spojrzenie.
– Tak, tak – rzekła – słyszałam, jak samotnie żyłeś.
Zaczerwienił się po uszy.
– To pewnie Amos ci naplótł!
– Och, nie tylko Amos. Wiele o tym mówiono, Danie. W twoim wieku!
– Co znaczy: w moim wieku? Powiedziałem ci już raz, że tutaj wszyscy jesteśmy młodzi.
Przez chwilę jadł w milczeniu.
– Musisz zrozumieć, Minervo – zaczął znowu – że mężczyzna na wyspie zachowuje się, że tak powiem, inaczej, niżby się zachowywał na lądzie stałym.
– Hm? – uśmiechnęła się. – I na lądzie stałym nie można wszystkim wierzyć. Nie chcę ci robić wyrzutów, Danie. Ale, ze względu na Barbarę, powinieneś wybrać sobie kobietę, którą możesz poślubić.
– I tę mogę poślubić – jeśli mówimy o tej samej kobiecie.
– Ta, którą mam na myśli – odparła Minerva – znana jest jako wdowa z Waikiki.
– To jest prawdziwa plotka! Arlene Compton jest osobą godną szacunku.
– O ile wiem, jest byłą chórzystką.
– Niezupełnie. Była aktorką, grała małe rólki, zanim poślubiła porucznika Comptona.
– I została wdową z własnej woli.
– Co to znaczy? – rzekł gniewnie. Jego szare oczy błysnęły.
– O ile słyszałam, samolot jej męża rozbił się w Diamond Head, ponieważ ona tak chciała. Doprowadziła go do tego.
– Kłamstwo! – krzyknął Dan Winterslip. – Wybacz Minervo, ale nie powinnaś wierzyć lada plotce, jaką usłyszysz na wybrzeżu. Cóż byś powiedziała, gdybym ci oświadczył, że chcę ją poślubić?
– Obawiam się, że dostałabym zawrotu głowy – odpowiedziała łagodnie. – Nie zapominaj, Danie, że stary głupiec jest zawsze najgłupszy.
Nie odpowiedział.
– Wybacz, Danie. Jestem wprawdzie twoją kuzynką, ale jeszcze zbyt daleko spokrewnioną dla takiej krytyki. Ta sprawa nie obchodzi mnie. Osobiście byłoby mi to obojętne, ale lubię cię. I myślę o Barbarze.
Winterslip spuścił głowę.
– Wiem, Barbara! – rzekł. – Nie ma powodu do niepokoju. Nie mówiłem z Arleną ani słowem o małżeństwie. Jeszcze nie!
Minerva się uśmiechnęła.
– Wiesz, im bardziej się starzeję, tym głupsze wydają mi się niektóre mądre i stare przysłowia. Szczególnie to, które przed chwilą wypowiedziałam. – Winterslip spojrzał na nią znów przyjaźnie. – Ale powiedz mi, Danie, czy jesteś naprawdę przekonany, że mango jest pokarmem? Mnie się wydaje raczej napojem odmładzającym.
Kiedy obiad był skończony, zapomnieli dawno o temacie Arleny Compton i Dan odzyskał znów humor. Kawę wypił na werandzie albo, mówiąc dialektem wyspy, w lanai, przylegającej bezpośrednio do jadalni. Weranda była bardzo obszerna. Osłonięta z trzech stron ciągnęła się daleko w dół, aż do wybrzeża. Krótki, podzwrotnikowy zmierzch łagodził błyszczące barwy Waikiki.
– Nie wieje najlżejszy wietrzyk – rzekła Minerva.
– Wiatry pasatowe skończyły wiać – odparł Dan. Miał na myśli dobroczynne wiatry ciągnące nad wyspami z chłodnego północnego wschodu. – Obawiam się, że zakosztujemy przez jakiś czas wiatru kona.
– Zdaje się, że nie – oświadczyła Minerva.
– Kona wysysa mi za każdym razem szpik z kości – rzekł i padł znużony na krzesło. – A co do młodości, Minervo, to jest mały blef z mojej strony, ponieważ kocham.
Uśmiechnęła się.
– Nawet młodzi cierpią z powodu kony – pocieszała go. – Pamiętam, gdy byłam tutaj po raz pierwszy. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, ale do dzisiaj żyje we mnie wspomnienie chorego wiatru.
– Nie widziałem cię wówczas, Minervo.
– Byłeś wtedy gdzieś na Morzu Południowym.
– Ale gdy wróciłem do domu, słyszałem o tobie. Słyszałem, że byłaś smukła i pełna wdzięku i nie taka delikatna, jak się obawiano. Cudowna figura, mówiono, ale tę posiadasz i dziś jeszcze.
Zarumieniła się, ale musiała się uśmiechnąć.
– Pfe, Dan. U nas w domu nie prowadzi się takich rozmów.
– Ach – westchnął – Wyspy Hawajskie były jeszcze wyspami. Niezepsute, jak z opery komicznej, a stary Kalakaua siedział na swoim złotym tronie.
– Pamiętam go jeszcze – odparła Minerva. – Bajeczne towarzystwo w pałacu. Tak, Danie, wówczas były wyspy barwnym, naiwnym skrawkiem ziemi.
– Wszystko to minęło – rzekł ze smutkiem. – Za wiele małpowania lądu stałego. Za wiele waszej przeklętej technicznej cywilizacji, samochodów, gramofonów, radia! Pfe, do licha!
Skinęła głową i siedziała przez chwilę zatopiona w myślach. Winterslip zapalił małą lampkę do czytania stojącą obok stoliczka.
– Rzucę tylko okiem do gazety. Pozwolisz?
– Ależ naturalnie – potwierdziła Minerva.
Była zadowolona, że przez chwilę nie musiała mówić. O tej godzinie lubiła Waikiki najbardziej. Taki krótki podzwrotnikowy zmierzch, tak szybkie zapadanie miękkiej, uwodzicielskiej nocy. Woda, zielona w dzień, czerwona i złota w czasie zachodu słońca, stała się teraz ciemnopurpurowa. Ze szczytu wygasłego wulkanu, zwanego Diamond Head, mrugało żółte oko. Jakby dawało znać, że wewnątrz płonie jeszcze ogień. O trzy mile w dali rozbłyskiwały światła portowe, a tam, koło rafy, płonęły rozsiane latarnie japońskich sampanów. Z tej strony sterczał niewyraźnie rozbity kadłub starego okrętu, jakby chciał wpłynąć do portu. Widziało się tam nieustannie dwa lub trzy okręty ze Wschodu zawijające z ładunkiem korzeni, herbaty lub kości słoniowej albo odpływające na Wschód z odpływającymi handlowcami. Okręty wszelkich rodzajów, okręty z Melbourne i Seattle, z Nowego Jorku i Jokohamy, z Tahiti i Rio, okręty z każdego portu siedmiu mórz. Bo to było Honolulu, punkt węzłowy Oceanu Spokojnego, czarowna droga krzyżowa, do której, jak twierdzą ludzie, schodzą się w końcu wszystkie drogi. Minerva westchnęła.
Spostrzegła, jak Dan nagle drgnął. Zwróciła się ku niemu i spojrzała nań. Opuścił gazetę na kolana i patrzył prosto przed siebie.
– Hej, Danie! – zawołała.
– Rozmyślam właśnie, Minervo – rzekł. – Opowiedz mi coś więcej o swoim siostrzeńcu.
Była zaskoczona, ale ukryła swoje zdumienie.
– O Johnie Quincym? – zapytała. – Jest on zupełnie odpowiednim człowiekiem – dla Bostonu. Konwencjonalny. Całe życie jego jest wytyczone od kołyski do grobu. Dotychczas linię tę zachował. Nieuniknione gimnazjum, Harvard, przyzwoite kluby, dom bankowy rodziców. Zaręczył się nawet z dziewczyną, którą wyszukała mu matka. Myślałam już, że skończy życie nieoczekiwanie, ale nie, powrócił z wojny i rozpoczął dawny tryb życia.
– Można mu więc zaufać?
– Wobec jego stałości Gibraltar jest nawet chwiejny.
– I jest prawdopodobnie dyskretny?
– Jest wcieleniem dyskrecji. To wszystko, co mogę ci o nim powiedzieć. Lubię go, czasem jestem dla niego bezwzględna. Ale na to już za późno. John Quincy osiągnie wkrótce trzydziesty rok życia.
Dan Winterslip się zerwał. Zachowanie jego zdradzało, że powziął jakieś ważne postanowienie. Za bambusową zasłoną wiszącą przed drzwiami do pokoju jadalnego zapłonęło światło.
– Haku! – zawołał Winterslip.
Japończyk przybiegł na werandę.
– Haku, powiedz szoferowi, aby przygotował wielki samochód. Prędko! Muszę pojechać do doków, zanim Prezydent Tyler odpłynie do San Francisco. Wikiwiki.
Służący znikł w pokoju jadalnym, a Winterslip udał się za nim. Minerva siedziała jeszcze przez chwilę nieco zaskoczona, potem wstała również i rozsunęła zasłonę.
– Chcesz odjechać? – zapytała.
Winterslip siedział przy biurku i pisał.
– Nie, nie, tylko krótki list musi odejść jeszcze tym okrętem...
Zachowanie jego zdradzało tajemne zdenerwowanie. Minerva weszła do pokoju. W tej samej chwili zjawił się Haku i oznajmił niepotrzebnie, że samochód zajechał, ponieważ warkot motoru słychać było wyraźnie. Dan Winterslip odebrał od Japończyka kapelusz, zawołał do Minervy: Bądź jak u siebie w domu, wkrótce wrócę i znikł.
Zapewne jakiś interes! Minerva wałęsała się bezcelowo po wielkim, wesołym pokoju, aż w końcu stanęła przed portretem swego wuja, Jededii Winterslipa, ojca Dana i Amosa. Dan kazał namalować obraz podług fotografii, po śmierci ojca. Było to dzieło artysty, który zdobył sławę jako malarz krajobrazu. Mimo to silna postać tego Nowoanglika, który rozpoczął karierę jako poławiacz wielorybów, była łatwa do poznania. Jedyny raz go widziała. Wówczas był Jedediah Winterslip chory i złamany i jęczał nad utratą swego majątku, który zatonął właśnie w czasie katastrofy okrętu w okolicach podbiegunowych. Dan zabrał rodzinę do Honolulu, odzyskał utracony majątek, a nawet znacznie go powiększył. Dziwne pogłoski krążyły o metodach, jakich używał. Ale Dan był dzielnym mężczyzną, chociażby mówiono o nim Bóg wie co. Minerva usiadła przy starym fortepianie i zagrała parę taktów pięknego walca. Myśli jej wędrowały po krainie przeszłości.
I Dan myślał o przeszłości, gdy samochód jego gnał aleją Kalakauy do miasta. Kiedy jednak dotarł do doków i sapiąc, biegł do mostu Prezydenta Tylera, zajmowała go tylko teraźniejszość. Chodziło o to, aby nie stracić ani minuty, gdyż okręt odpływał lada chwila. Ponieważ był to przejezdny okręt z Dalekiego Wschodu, odjazd jego odbywał się bez żadnych ceremonii, jakie są w zwyczaju przy odjeździe parowca pocztowego kursującego tylko między Honolulu a lądem stałym. Mimo to rozległy się okrzyki Aloha, częściowo radosne, częściowo żałosne i płaczliwe. Większość podróżnych uwieńczona była lei, a u podnóża pomostu cisnęła się mała rozgorączkowana gromadka.
Winterslip utorował sobie drogę i wspiął się po stromej pochyłości. Kiedy przechodził właśnie przez pokład, natknął się na swego oficera.
– Właśnie pana szukam! – zawołał.
– Jak się panu powodzi, sir? – zapytał Hepworth. – Nie widziałem wcale pańskiego nazwiska w spisie pasażerów.
– Nie, bo nie płynę. Chciałbym tylko prosić pana o małą uprzejmość.
– Cieszę się, że mogę wyświadczyć panu usługę, mister Winterslip.
Winterslip wetknął mu do ręki list.
– Pan zna mojego kuzyna Rogera w San Francisco? Proszę oddać mu ten list – ale tylko jemu, nikomu innemu – skoro pan tylko przyjedzie. Na parowiec pocztowy jest już za późno, a nawet wolę, że list dostanie się do niego tą drogą. Będę panu naprawdę wdzięczny.
– To błahostka, pan był zawsze dla mnie tak uprzejmy, czynię to z radością. Ale musi pan już wracać na ląd, bo za minutę odbijemy od brzegu.
Chwycił Winterslipa pod ramię i pomógł mu zejść po pomoście. Gdy tylko Winterslip znalazł się na wybrzeżu, podniesiono pomost.
Stał jeszcze przez chwilę oczarowany widokiem odpływającego okrętu, potem odwrócił się i udał się powoli w kierunku miasta. Ujrzał nagle przed sobą krzepką, smukłą postać, w której rozpoznał natychmiast Dicka Kaohlę, bratanka Kamaikui. Przyśpieszył kroku i przyłączył się do młodego chłopca.
– Witaj, Dick – zawołał.
– Witaj!
Brunatna twarz spojrzała ponuro i nieprzyjaźnie.
– Nie odwiedziłeś mnie już dawno – ciągnął dalej Winterslip. – Wszystko dobrze?
– Naturalnie – odparł Kaohla. – Naturalnie, że wszystko dobrze.
Znaleźli się obaj na chodniku ulicy i chłopak skręcił szybko w bok, pożegnawszy Winterslipa krótkim dobrej nocy.
Winterslip stał przez sekundę i patrzył za nim. Potem wsiadł do samochodu.
– Jedź teraz powoli – rzekł do szofera.
Kiedy wszedł do pokoju, Minerva przerwała czytanie książki i spojrzała na niego.
– Czy zdążyłeś jeszcze? – zapytała.
– W ostatniej chwili – odparł.
– To dobrze – rzekła i wstała. – Zabieram książkę i idę na górę. Przyjemnych marzeń.
Zaczekał, aż znalazła się za drzwiami, i rzekł nagle:
– Nie potrzebujesz już, Minervo, pisać do twego siostrzeńca o jego pobycie u mnie.
– Nie? – zapytała zdziwiona.
– Nie. Sam go zaprosiłem. Dobrej nocy.
– Och! Dobrej nocy – odpowiedziała i odeszła.
Winterslip został sam i przechadzał się niespokojnie po pokoju wyłożonym miękkimi dywanami. W pewnej chwili wszedł na lanai i szukał gazety, którą przedtem czytał. Wziął ją z sobą do mieszkania i usiłował czytać dalej. Ale coś go niepokoiło. Oczy jego błądziły dokoła, potem, krzyknąwszy nagle ostro, oderwał brzeg spisu pasażerów okrętu i potargał go z wściekłością na drobne kawałki.
Zerwał się znowu i począł biegać dokoła. Zamierzał odwiedzić kogoś tam w dole, na wybrzeżu, ale spokojna obecność Minervy śpiącej na górze w pokoju, odwiodła go od tej myśli.
Wrócił znów na lanai. Tam, pod siatką moskitową, stało łóżko polowe, na którym najchętniej sypiał. Jego gotowalnia znajdowała się obok. Ale jeszcze było za wcześnie, aby iść spać. Wyszedł z domu i udał się w kierunku wybrzeża. Twarz jego owiewał łagodny, zdradziecki wiew kony, „chorego” wiatru. Księżyc nie świecił. Gwiazdy, błyszczące zazwyczaj tak przyjaźnie i blisko, wydawały się przyciemnione. Czarna woda toczyła się groźnie ku wybrzeżu. Dan stał przez chwilę i patrzył w ciemność.
Kiedy wracał, wzrok jego sięgnął ku drzewu chlebowemu za parkanem z drutu kolczastego i ujrzał żółty błysk zapałki. Jego brat Amos! Wezbrało w nim nagłe uczucie przyjaźni dla Amosa. Byłby chętnie udał się tam, aby z nim pomówić o tych dawnych czasach, gdy bawili się razem na tym wybrzeżu. Ale na próżno. Westchnął i brama lanai zamknęła się za nim – żelazna brama bez zamka w tym kraju, gdzie jest tylko niewiele zamków.
Usiadł zmęczony w ciemności, aby rozmyślać. Twarz jego zwrócona była w stronę zasłony bambusowej wiszącej między nim a pokojem. Na tle zasłony pojawił się drugi cień, stał przez chwilę bez ruchu i znikł. Dan wstrzymał oddech: znowu cień.
– Kto tam? – zawołał.
Gruba, brunatna ręka wsunęła się przez zasłonę i na tle jej ukazała się przyjazna, ciemnobrunatna twarz.
– Stawiam tylko dla was, panie, owoce na stole – rzekła Kamaikui. – Teraz idę spać.
– Naturalnie. Idź. Dobrej nocy.
Kobieta odeszła. Dan Winterslip był na siebie zły. Co się z nim stało? On, który nie znał nigdy lęku, nerwowy?
– Starzeję się – pomyślał. – Nie, na Boga – to wiatr kona. To on! Kona! Skoro wróci wiatr pasatowy, znów wszystko będzie dobrze. Skoro wiatr pasatowy wróci! – Zaczął rozmyślać. – Tutaj, na skrzyżowaniu wszystkich dróg świata, nie można być nigdy bezpiecznym.
Rozdział 2
Zbyteczny cylinder
John Quincy Winterslip wsiadł z uczuciem niechęci i znużenia na prom koło Oakland. Od sześciu dni tłukł się w wozie sypialnym, w Chicago zatrzymał się tylko od pociągu do pociągu, miał już tego dość.
Przed nim kołysał się jego tragarz z dwiema jego walizami, kijami do gry w golfa i pudłem na kapelusz. Tragarz był bez ręki. Zapewne stracił ją w jakiejś granicznej bójce. Zamiast ręki miał żelazny hak.
John Quincy wskazał jakieś miejsce koło burty na przednim pokładzie i tragarz zaczął tam składać jego rzeczy. John Quincy odszukał troskliwie zdrową rękę tragarza i włożył w nią hojny napiwek. Żelazny hak wzniósł się do czapki na znak podziękowania. Tymczasem John Quincy padł na ławkę koło swoich rzeczy, zdjął słomiany kapelusz z głowy pokrytej potem i usiłował przebiec w myślach odbytą drogę.
Trzy tysiące mil z Beacon Street i dalsze dwa tysiące mil do przebycia! Dlaczego dał się nakłonić do odbycia tej absurdalnej podróży do pogańskiego kraju? Był to koniec czerwca, najprzyjemniejszy czas w Bostonie. Jeśli już podróżować, to do Paryża. Od dwóch lat nie był w Paryżu i myślał już o tym, aby skoczyć tam na jakiś czas, gdy naraz matka wymyśliła ten niedorzeczny plan.
Tak, niedorzeczny. Bo musiał przebyć pięć tysięcy mil jedynie po to, aby dać ciotce Minervie do zrozumienia, że musi powrócić do swego spokojnego, regularnego życia za fioletowymi szybami na Beacon Street. I gdyby chociaż istniała jakaś nadzieja, że uparta ciotka usłucha tego wezwania? Nie! Ciotka Minerva zwykła robić to, co chciała. Przypomniał sobie nawet z zażenowaniem ową chwilę, gdy oświadczyła raz prosto z mostu, że będzie, do diabła, żyć tak, jak się jej podoba.
John Quincy pragnął wrócić do domu. Nie był wprawdzie jeszcze współwłaścicielem firmy, ale palił się do pracy. Przeraźliwy gwizd gwizdawki parowej przywrócił go nagle do rzeczywistości i przypomniał mu obecne miejsce pobytu. Prom ruszył z miejsca. Niejasno uświadomił sobie, że w chwili odjazdu przyszła młoda istota żeńskiego rodzaju i zajęła obok niego miejsce. Naraz wyprostował się i rozejrzał dokoła, ponieważ nie był nigdy ślepy i nieczuły na każde piękno, jakie napotkał.
I teraz zobaczył piękno. Ranne powietrze było świeże, suche i promienne. Przed nim rozpościerał się port, urzeczywistnione marzenie każdego znużonego podróżnika. Minęli Goat Island i usłyszał zgłuszone echo rogu, ujrzał błyszczący w słońcu złoty szczyt Tamalpais. Odwrócił się i zobaczył San Francisco rozpostarte wesoło na swoich licznych pagórkach. Prom pruł wodę i John Quincy siedział cicho jak mysz.
Naraz wstał. W spokojnych, brunatnych jego oczach błysnął wyraz zdumienia.
– Nie rozumiem – szepnął. Zdziwił go ton jego własnego głosu. Nie miał zamiaru mówić głośno. Aby nie wydawać się głupi, zaczął szukać wzrokiem kogoś, do kogo słowa te mogłyby być zwrócone. Ale w pobliżu nie było nikogo – prócz młodej dziewczyny.
John Quincy spojrzał na nią. Hiszpanka lub coś w tym rodzaju, kruczoczarne włosy, ciemne oczy, delikatna twarz opalona w słońcu. Spojrzał znowu w stronę portu – piękno dokoła okrętu, piękno na okręcie. Przyjemniej niż podróżować pociągiem!
Dziewczyna spojrzała na Johna Quincy’ego. Zobaczyła barczystego, wielkiego, młodego mężczyznę z twarzą niewinną jak u dziecka.
– Malutka pogawędka – pomyślała – nie będzie uważana za nietakt. – Przepraszam – rzekła.
– Och, bardzo mi przykro – wyjąkał. – Nie chciałem... powiedziałem to bezmyślnie... sam nie wiem, jak...
– Czego pan nie wie?
– Wydarzyło mi się coś dziwnego – ciągnął dalej. Usiadł znowu i wskazał ręką port. – Byłem już tutaj.
Patrzyła na niego zmieszana.
– Wielu ludzi było już tutaj – wtrąciła.
– Ale, wie pani, myślę, że nie byłem tutaj jeszcze nigdy.
Odsunęła się nieco od niego.
– Jest również wielu ludzi, którzy nigdy tutaj nie byli.
John Quincy odetchnął głęboko. Po co ta rozmowa? Przyszło mu na myśl, aby ukłonić się grzecznie i odejść. Ale nie. Należał do rasy, przyzwyczajonej badać każdą sprawę do spodu.
– Jestem z Bostonu – rzekł.
– Och – odparła dziewczyna. To wytłumaczyło jej wszystko.
– Chciałem pani wytłumaczyć, dlaczego właściwie przychodzę męczyć panią?
– Nie ma mowy o męczeniu – uśmiechnęła się. – Niech pan mówi dalej.
– Musi pani wiedzieć, że nie wyjeżdżałem dotąd nigdy na zachód od Nowego Jorku. Byłem przez jakiś czas w Nowej Anglii, kilka razy w Europie, ale na Zachodzie...
– Rozumiem. Zachód nie interesował pana.
– Tego nie powiem – zaprzeczył John Quincy. – Ale są liczne powody, trudno bardzo to wytłumaczyć. Rodzina chciała jednak, abym tutaj pojechał. Jechałem już długo pociągiem, a w końcu sprzykrzyło mi się to wszystko. Naraz przyjeżdżam do tego portu, rozglądam się i doznaję dziwnego uczucia. Wydaje mi się, że już tutaj kiedyś byłem.
Twarz dziewczyny wyrażała naprężoną uwagę.
– Inni ludzie doznali tego samego uczucia – powiedziała. – To spotyka najlepszych. Podróżowali przez długi czas, ale w końcu są w domu. – Wyciągnęła do niego smukłą, brunatną rękę: – Do widzenia w pańskim mieście rodzinnym.
John Quincy uścisnął uroczyście małą rękę.
– Och, nie – poprawił ją łagodnie. – Moim miastem rodzinnym jest Boston. Naturalnie, że należę do niego. Ale to miasto jest mi także bliskie. – Spojrzał w kierunku północnym, ku niskim wzgórzom zakrywającym Dolinę Księżycową, potem znów w stronę San Francisco. – Tak, byłem już raz tutaj. To dziwne, prawda?
– Może któryś z pańskich przodków?
– To prawda. Był tutaj mój dziadek jako młody chłopak. Powrócił potem do domu, ale jego brat pozostał. Chcę teraz odwiedzić jednego z jego synów w Honolulu.
– Ach, pan jedzie do Honolulu?
– Tak – jutro rano. Czy pani była tam?
– Tak. – Ciemne jej oczy spoważniały. – Tam znajdują się doki, tutaj zaczyna się Wschód. Prawdziwy Wschód. Góra Telegraficzna – wyciągnęła rękę. W Bostonie nie pokazywano nigdy palcem, ale zrobiła to z takim wdziękiem, że John Quincy wybaczył jej. – Russian Hill, Fairmont na Nob Hill.
– Życie musi być tutaj niespokojne – rzekł. – Niech mi pani opowie o Honolulu. Zapewne kraj pustynny?
Zaśmiała się.
– Sam się pan przekona, jak niecywilizowane jest Honolulu – oświadczyła. – Wszystkie lepsze rodziny pochodzą tam z pańskiej ulubionej Nowej Anglii. Purytanie, których dotknęło słońce – nazywa ich mój ojciec. O, tak, mój ojciec jest bardzo mądry – dodała dziwnie dziecinnym tonem.
– Jestem o tym przekonany – odparł serdecznie John Quincy. Zbliżyli się do stacji promowej i inni pasażerowie stłoczyli się koło nich. – Wziąłbym chętnie torbę pani, ale mam te rzeczy. Gdybyśmy mogli znaleźć posługacza...
– Niech się pan nie trudzi – odparła. – Dam sobie sama radę. – Spojrzała na pudło na kapelusz należące do Quincy’ego. – Zapewne ma pan tam cylinder? – zapytała.
– Tak, naturalnie – odparł John Quincy.
Zaśmiała się wesołym śmiechem.
– Och, pan wybaczy – zawołała – ale cylinder na Wyspach Hawajskich!
John Quincy stał wyprostowany dumnie. Młoda dziewczyna śmiała się z Winterslipa. Napełnił płuca powietrzem, które napływało z pełnego morza, z dalekiej, otwartej dali, gdzie mężczyźni są mężczyznami. Schylił się, chwycił pudło i rzucił je spokojnie przez burtę. Pudło zatonęło w wodzie. Tłum zaczął się cisnąć bliżej, chcąc zobaczyć dalsze czyny szaleńca.
– Załatwione – rzekł John Quincy, nie troszcząc się o to.
– Och, nie powinien pan był tego robić – zawołała zmieszana dziewczyna.
Tak, nie powinien był. Pudło było drogie. Był to podarunek gwiazdkowy kochającej go matki, a cylinder, noszony o zmierzchu nad brzegiem rzeki na Beacon Street, nadawał temu dystyngowanemu miejscu jeszcze większy wyraz dystynkcji.
– Dlaczego nie? – zapytał John Quincy. – Od czasu mego wyjazdu z domu przeklęty cylinder stał się dla mnie ciężarem. A po wtóre, byłoby to komiczne! Cylinder pod zwrotnikami! Uważano by mnie w końcu za misjonarza. – Ułożył swoje rzeczy. – Teraz nie będziemy potrzebowali posługacza – oświadczył zadowolony. – To bardzo uprzejmie z pani strony, że mogłem spędzić z panią tak miło czas.
– Mnie też było miło – oświadczyła. – Mam nadzieję, że nas pan tutaj polubi. Bo wie pan, chcemy być lubiani.
– No – uśmiechnął się John Quincy – dotychczas poznałem tylko jedną Kalifornijkę. Ale...
– Co?
– Jak dotąd, znakomicie.
– Dziękuję bardzo.
I odeszła.
– Przepraszam, jeszcze chwilę – zawołał John Quincy. – Spodziewam się... myślę... byłoby mi przyjemnie...
Ale tłum rozdzielił ich. Zobaczył tylko uśmiechające się do niego czarne oczy, a potem zniknęła powoli.