Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kto jest większym obciążeniem dla społeczeństwa – niepełnosprawna jednostka czy człowiek, którego nie stać na empatię? Chwast – tak Michał określa swoją niepełnosprawną córkę, a jego matka tylko mu wtóruje. Uzależniona od niego materialnie żona Hanna doznaje ze strony najbliższych wielu upokorzeń. Nie ma jak uciec? A może nie potrafi? Zwłaszcza, że poza domem również nie znajduje za wiele zrozumienia. Na wieść o własnej chorobie decyduje się na radykalny krok. Czy rozpaczliwe wołanie o pomoc zostanie wysłuchane? Debiutancka powieść Iwony Banach to pozycja obowiązkowa dla miłośników "Święta ognia" Jakuba Małeckiego.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 204
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Iwona Banach
Saga
Chwast
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright ©2005, 2024 Iwona Banach i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727189062
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
...Lecz próżno wzywałem litości,
jak inni przede mną wzywali...
Głos tylko mnie doszedł z ciemności,
Co wołał: „Idź dalej, idź dalej!”.
Adam Asnyk, Idź dalej
Więc już tu jestem. Jesteśmy. Tu, na końcu drogi. Tak strasznie szybko. Tak strasznie nieodwołalnie. Wiatr targa moje myśli, jakby chciał je wyrwać z korzeniami, szarpie włosy, wdziera się pod ubrania. Dookoła czysta jasność, taka, jaką można zobaczyć tylko w śniegu. Olśnienie. Wyzwolenie. Już się nie boję. Na dole zostawiłam wszystkie problemy, wszystkie tęsknoty i nadzieje. Za chwilę po prostu ich nie będzie. Po prostu pstryk i wszystko się skończy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie będzie wiatru, drzew, miłości, choć jej i tak już chyba nie było albo może jeszcze nie było. Nie było jej dla mnie.
I nie będzie przyszłości. Nareszcie jej nie będzie. Żadnych „a jeżeli”, żadnych „a może”, żadnych „a gdyby”. Nic, czysta cisza i spokój duszy, nawet jeśli za cenę piekła. Tego prawdziwego piekła. Bo to tutejsze znam aż za dobrze i już się do niego zdążyłam przyzwyczaić.
Nie będzie żadnych myśli. Żadnych łez, żadnych lęków. Odejdziemy zwyczajnie. Wcale nie z twarzą, wcale nie z honorem i wcale nie z tarczą. Bo tu nie chodzi o twarz, o honor czy o cokolwiek...
Będzie tam roztrzaskana jak plastikowa lalka w kałuży krwi. Bez kształtu. Bez twarzy.
Ale tu nie chodzi o twarz, tu chodzi o czas. O czas i miejsce. Ale najważniejszy jest czas.
I będę wolna.
Drzewa pode mną szemrzą konarami niezrozumiałe litanie. Góry, których zarys widać gdzieś tam, daleko, tną niebo brzytwą szczytów.
Niemi świadkowie życia i śmierci. Jak wygląda nasze ludzkie życie z ich nieludzkiej perspektywy?
*
Będę musiała ją zepchnąć. Będę musiała... Co zobaczę w jej oczach? Najpierw zdziwienie, że mama... Co ona robi, ta mama? I dlaczego tak szarpie? Dlaczego ma takie wielkie, przerażone oczy? I dlaczego pcha? Przecież nie wolno się wychylać! Ale ja będę musiała. Inaczej się nie da. Na chwilę zawiodę jej zaufanie. Przez chwilę będzie się bała. Innego wyboru nie ma. Nie mamy. Nawet nie wiemy, jak to jest mieć wybór.
Powinnam najpierw ją zepchnąć, potem zejść, zobaczyć, że na pewno nie żyje, potem wejść jeszcze raz i dopiero skoczyć. Powinnam się upewnić, że nikt nie będzie jej ratował, że nikt nie będzie w stanie jej uratować.
Naiwni! Naiwni ci, którzy sądzą, że dając życie, dają życie! Naiwni ci, którzy w imię źle, głupio pojętego obowiązku usiłują ratować życie, którego już i tak nie ma. Nie ma, nie było i nie będzie, nawet gdyby...
Nie ma gdyby. Przyszłość nie istnieje i cokolwiek mnie jeszcze trzyma na tę krótką chwilę tu, na tym dachu, to świadomość cierpienia. Jej, nie mojego.
Co poczuje, kiedy to zrobię? Jak bardzo mnie znienawidzi, nie rozumiejąc; jak bardzo będzie się bronić? Bo będzie się bronić, ale ja jej nie mogę wytłumaczyć. Nie umiem. Nie umiem i nie spróbuję.
Wiatr targa moim ciałem, jakby chciał sprawdzić, czy jestem gotowa na wszystko.
— Mamo?
Nie! Tylko do mnie teraz nic nie mów. Chciałabym krzyczeć: tylko nie mów!
— Mamo... Kupisz mi lody? Kupisz mi lody, kiedy już zejdziemy?
Fala gorąca zalewa mi serce. Lody?
I co mam jej powiedzieć? Że nie zejdziemy? Że nie będzie lodów, że nie będzie nic? Że przed nami...
— A potem pójdziemy...
— Nie ma potem — odpowiadam machinalnie.
— Jest potem. Potem, kiedy jest potem — mówi i przeczuwa, że dzieje się ze mną coś złego. Szarpie mnie za rękaw.
— Mamo...
Co mam jej powiedzieć? Co mam jej powiedzieć? Że muszę ją zabić? Że muszę?! Bo przecież muszę, nie mam innego wyjścia, świat zapętlił mi się na szyi i ciągnie w dół jak młyński kamień.
Muszę ją zabić!
Muszę ją zabić. Dudni w mojej głowie jedno jedyne zdanie, powtarzane bez końca, i nawet jeżeli jestem zła, to jestem dobra. Tylko to mogę dla niej zrobić i tylko ja mogę to zrobić. Nikt inny, nawet jeżeli nigdy więcej jej nie zobaczę tam, po śmierci; ale tam...Tam się nie liczy.
Pozostaje tylko jedno, podejść na brzeg i...
Powinnam ją zepchnąć, potem zejść, zobaczyć, że na pewno nie żyje, potem wejść jeszcze raz i dopiero skoczyć. Powinnam się upewnić, że nie żyje. Tak byłoby najlepiej, ale nie będę miała czasu.
Ktoś może mnie zobaczyć i odbierze mi drogę odwrotu.
— Patrzcie... Ona zabiła własne dziecko! Co za matka! Tfu!
Więc nie zejdę, żeby sprawdzić. A co będzie, jeżeli przeżyje?
Więc nie będę do końca pewna, że zrobiłam to dobrze. Będę musiała zaufać temu dachowi, tym kilku piętrom i kamiennym chodnikom pod nimi.
Będę musiała zawierzyć im swój los. I jej los. Bo ten, który dla niej wybrałam, jest najlepszy.
— Nie jesteś Bogiem!
— Nie, nie jestem... szkoda.
„Dzisiaj, w godzinach porannych, policja została powiadomiona o...”
Dzisiaj w godzinach porannych... A właściwie to już nie będzie dzisiaj. Ten dzień minie. To, co się stanie, nic nie zmieni. Nic i wszystko. Nie będę już cierpieć, choć moje cierpienie nie jest tu najważniejsze.
„Dzisiaj, w godzinach porannych...”
W całej Polsce pudła telewizorów rozniosą wiadomość do obcych, nic dla mnie nieznaczących ludzi, którzy będą o tym mówić. Napawać się tym, sycić i tylko to będzie istniało na ustach wszystkich. Jakby nie było nic innego. Wszyscy będą szeptać podnieceni, po kątach, o tym, co stało się w godzinach porannych, roztrząsać, udawać, że rozumieją, taka straszna tragedia... A może taka piękna tragedia?
I dlaczego ona to zrobiła? Z niedowierzaniem będą cmokać i kręcić głowami. I co to za matka, będą się zastanawiać. Ja bym taką własnymi rękami... I wszyscy będą czekać na następne wiadomości, przyklejeni do ekranów, żeby nie przegapić, żeby nie uronić ani słowa...
Taka tragedia, taka tragedia... Wypadek autobusu? Tornado? Zamach terrorystyczny? To się już przejadło, owszem, to straszne, ale to nas nie dotyczy, chyba że to polski autobus, a, to wtedy...
To takie odległe i takie powszednie. A tu taka tragedia, wreszcie coś ciekawego!
A tu taka tragedia. I wszyscy będą się tym karmić, jakby mieli do tego prawo. Kto im je dał? Sami je sobie wezmą. Zanim stało się nieodwracalne, patrzyli, nie widząc, słuchali, nie słysząc, teraz będą sobie uzurpować prawo do sądzenia.
Nagle pojawię się w codziennych rozmowach zupełnie mi obcych ludzi, ach, to ta, co to... I wszyscy będą mieli na ustach jedno pytanie: Jak ona mogła?! Jak ona mogła zrobić coś tak obrzydliwego, i nikt nie będzie pytał dlaczego, co sprawiło, że to zrobiłam, jaki straszny, potworny los zmusił mnie do tego. Nie, tak naprawdę ich to nie interesuje, tak naprawdę jestem i będę im obojętna, bawi ich tylko ten dreszczyk przebiegający po plecach w sytych, spokojnych domach, dreszczyk dający namiastkę życia. Patrz, wreszcie coś się dzieje...
I to kiwanie głowami, i ta dezaprobata, i ten grymas na ustach między jednym kęsem a drugim.
— No i jak te kotlety?
— Nawet ci się udały, kochanie... A wiesz, słyszałaś o tej, co to...
— Słyszałam, straszna tragedia... może buraczków?
Nie. Nie podniecam się złudną karierą w telewizyjnych wiadomościach. Nie jestem Herostratesem.
I wiem, że nawet w sercach tych, którzy wiedzą, nie wzbudzę litości ani wyrzutów sumienia.
Robię to dla niej.
— Tak! Tak! Dla niej! Cokolwiek byście mówili! Dla niej!
Muszę ją tylko zabić, i choć to nie jest proste, zrobię to. To jest jedyna rzecz, którą jeszcze mogę dla niej uczynić. Jeszcze, bo za chwilę nawet tego nie będę w stanie zrobić.
Jest jednak coś, co mnie trzyma. Jest coś, co oddziela od tej ostatecznej krawędzi, za którą tylko Ikarowy los.
Pamiętam. Za bardzo pamiętam...
Gdybym umiała nie pamiętać! Ale pamiętam...
*
Pociąg dojeżdżał do Krakowa. Panika gęstniała we mnie już od kilku godzin, jak zawsze. Skumulowała się, pchając mnie w kierunku drzwi o dobre pół godziny za wcześnie.
Pytania kłębiły mi się w głowie. Pytania o przyszłość. Ile lat ich sobie nie zadawałam? Jak to będzie? Jak ja sobie poradzę? Doświadczenie podpowiadało mi, że zawsze sobie jakoś radzę... Tak, lepiej, gorzej, ale dam sobie radę. A jednak nie umiałam opanować tego uczucia, które pchało mnie w kierunku drzwi pędzącego jeszcze pociągu.
— Zapnij kurteczkę — powiedziałam nerwowo. — Rękawiczki masz w kieszeni. Nie, nie w prawej, w lewej! To nie jest lewa. Pokaż, gdzie masz serduszko. Dobrze. To w lewej. Nie, kochanie, to nie jest lewa.
Nie, kochanie...
Nie, kochanie... Cierpliwość. Trzeba być cierpliwym ponad miarę i nade wszystko, bo jeden niecierpliwy gest, jedno słowo za dużo, za głośno, za szybko zniszczyłoby delikatną nić porozumienia pomiędzy nią a mną i nic nie można by już było zrobić, aby być choć trochę razem.
Jak zwykle sama w końcu wyciągnęłam rękawiczki i włożyłam na jej rozgrzane ręce. Żeby tylko się nie zaziębiła, pomyślałam, poprawiając jej szalik. Nie teraz! Tylko nie teraz — powtarzałam w głowie jak litanię, choć wiedziałam, że to nic nie da. Nic nie pomoże, nic nie zaradzi. Że nawet nie ma znaczenia. Nie ma już znaczenia. Choć może byłoby łatwiej, gdyby miało.
Chciałam, żeby wzięła swój plecak. Chciałam, żeby mi pomogła, ale usłyszałam tylko:
— Nie.
Krótka odpowiedź ucięła wszelką dyskusję i cokolwiek bym zrobiła, ona i tak postawiłaby na swoim. Dlaczego? Bo nie... Taka była jej odpowiedź: krótka, twarda i bezsensownie nieodwołalna.
— Nie.
W jedną rękę wzięłam torbę podróżną wypchaną do granic wytrzymałości. Żeby ją dopiąć, musiałam się na niej położyć, i dysząc, długo się potem uspokajałam... Tak długo. Kilka par spodni, jakieś swetry. Miś,bez którego mała nie zaśnie... Wszystkie te potrzebne, niepotrzebne rzeczy, które ciążą jak wielki kamień. Którego nie mogłam nawet utrzymać w ręku.
Można by bez tego... Bez spodni, swetra, misia... Nie, bez misia nie można. Bez misia świat by się skończył.
Tak jak kiedyś już się skończył. Skończył się, nastała najczarniejsza noc i trzeba było ukradkiem iść do śmietnika i wyciągnąć go spomiędzy obierek i fusów od kawy. Przetrzeć bure futerko, przyszyć guzik zamiast nosa.
Bo on jest jednym z tych misiów, które muszą trwać, nawet bez oka, bez ucha, bez wnętrzności, ale muszą.
Bo misie, te ukochane, mają wielką dziejową misję do spełnienia. Mają porządkować świat. Nawet kiedy źle, kiedy smutno, kiedy boli albo kiedy wszystko się wali, one muszą stać na straży. Dopóki stoją, można spać.
Ale dorośli nie rozumieją mowy misiów.
— Wyrzuć to paskudztwo — powie ktoś i wyrzuca do śmietnika strażnika wszechświata. Jedynego, który rozumie.
— Wyrzuć to paskudztwo.
I można kupić sto tysięcy misiów, a żaden nie uratuje walącego się na głowę świata.
Byłam obładowana do granic wytrzymałości, ale jak się zaczyna życie od nowa... W lewym ręku trzymałam reklamówkę z jedzeniem i kilkoma podręcznymi drobiazgami. Plecak i jej ciepłą rączkę. Bez tej rączki nowe życie nie miałoby sensu. W prawym ręku miałam jeszcze jedną torbę podróżną, którą kupiłam kilka dni wcześniej.
Starannie ją wybierałam, głaskałam chropowatą, a jednak gładką powierzchnię. Wdychałam zapach świeżej tkaniny. Zapach nowości, zapach przygody. On tam był w niej jako dodatek, jako prezent, i wystarczyło włożyć głowę do torby i pochłaniać ten zapach...
Potem zniknął. W torbie upchane byle jak gniotły się ubrania. Była ciężka do granic moich możliwości. Wpijała mi się skórzanymi paskami w blade z wysiłku ręce i żłobiła w nich czerwone ślady, które jeszcze długo paliły ciężkim ogniem. Czy warto?
Czy warto? Zadawałam sobie po raz kolejny pytanie, które kiedyś, w końcu trzeba sobie zadać, w stosunku do torby, wysiłku, życia, w stosunku do tego, co się stało albo może się stać. I wszystko to, nowe życie, pędzący pociąg, smak i zapach tej nie–przygody, wszystko to dawało nadzieję tam, gdzie już jej nie było od dawna.
Przecież straciłam ją wieki temu. Jej resztkami usiłowałam nakarmić głodną duszę. Że jutro, że kiedyś, że w końcu, że bajka na dobranoc, bo można mieć nadzieję nawet na bajkę. To pomaga. Ta wielka nadzieja, wielka jak cały świat, że jutro, że potem, że w końcu, nie istniała nigdy, albo nawet gdy istniała, to była chwilą, potem trzeba było zadowolić się codzienną nadzieją na to, że obiad się uda, że pogoda, że zaśnie, że będzie lepiej, bo musi! Musi, przecież nie ma innego wyjścia! Musi!
Ta nadzieja też karmi.
Ale pewnego dnia powiedziano mi, że owszem. Mogę tak żyć, jeszcze jakiś czas.
Jakiś czas to niedużo.
Więc musiałam dostosować nadzieję do tego jakiegoś czasu, poza którym nie będzie już nic.
*
Na dworcu w Krakowie przesiadka. Żeby dostać się do drugiego pociągu, trzeba było przebiec przez cały peron, potem w dół po schodach i znów w górę. Miałam zaledwie kilka minut. Dałam radę. Ikar... Pożyczyłam od niego skrzydła.
Dałam radę, jeszcze dałam. Może gdyby to było potem... ale wtedy tak. Serce waliło w takt stukotu pociągu. Za chwilę... Za chwilę, za chwilę... Czego się bałam? Czego się bałam w tym jednym konkretnym miejscu, w tej jednej sytuacji i chwili? Gdybym zwerbalizowała ten strach, pewnie by odszedł, bo nie było się czego bać...
A może po prostu bałam się życia?
A może to był tylko strach? Uczucie, które znałam najlepiej? Był — wierny, ciepły, rozedrgany. Z nim czułam się właściwie dobrze.
Nic się nie stanie, pociąg się nie wykolei, a ja nie będę leżeć pod kołami, a ona tam, a tu tyle krwi...
*
Ale to się stanie. I skoczymy razem. I będzie tyle krwi. I rozpryśnie się na milion kawałków i czas, i czaszka, i los.
I tylko plama zostanie.
Nie na długo.
Starannie wszystko obmyśliłam. Bo to trzeba przemyśleć starannie. I brałam pod uwagę wszystko. Nóż za ostry. Pociąg? Z tego można wyjść. Bez rąk, bez nóg, bez chęci i środków do życia, ale można wyjść, a ja wcale nie chciałam z niczego wychodzić.
Woda?
A jeżeli jakiś nadgorliwiec rzuci się i utonie? Albo ją uratuje?
Bo tu chodzi właśnie o nią. Ja mogłabym poczekać, ale kto by to za mnie zrobił? Więc trzeba razem.
Trucizna...
*
Nie wypadnę z pociągu, nikt na nas nie napadnie, przy wysiadaniu nic mi się nie stanie. Nie złamię nogi..
Idiotka!
*
Pamiętam jeszcze ten tłum na korytarzu tamtego pierwszego pociągu. Jakaś kobieta wepchnęła się między mnie a małą. Bezczelnie, spocona, szarobura i brudna, wepchnęła się, jakby to było jej miejsce, jej bagaż, jej dziecko... Oddzieliła nas od siebie i miałam ochotę krzyczeć.
Nie odważyłam się. Krzyk nigdy nie był moją mocną stroną.
— Przepraszam panią, ale ja muszę... — nie dała mi dojść do głosu.
— Co pani musi!? No co? A może ja nie muszę? Jak się tak bardzo musi, to trzeba sobie kupić samochód.
— Ale moja córka...
Kobieta zrobiła dziwny grymas, leniwie oparła się o okno. Nie było odwołania, nie przepuściła mnie. Rozdarta pomiędzy pewnością, że coś się stanie, a tą cokołowatą kobietą, od której nie było odwołania, patrzyłam przed siebie.
Moje dziecko stało z przodu wagonu, patrząc na widok za oknem.
Co ja miałam zrobić?!
— Mała, chodź! — zawołam w końcu, mając nadzieję, że posłucha. Odwróciła się. Udało mi się ją złapać za kaptur i wciągnęłam ją do przedziału, do którego udało mi się wejść ku niezadowoleniu pasażerów.
— No gdzie?! — krzyczał starszy mężczyzna. — Gdzie z tymi tobołami?!
— Przepraszam...
Przepraszam... Wydaje się, że to słowo może wszystko, ale ono czasami, wobec niektórych ludzi, nie może nic. Przepraszam... Przepraszam... Wystarczyło spojrzeć na tę moją przepraszającą minę i na to moje przepraszam, i każdy już wiedział, że można bezkarnie robić mi krzywdę. Jakąkolwiek.
— Bo ty jesteś po prostu ofiarą!!! Ofiarą losu!
Można było powiedzieć mi wszystko. I można było zemścić się na mnie za kogoś innego, silniejszego, odważniejszego, kochanego albo znienawidzonego, za kogoś, komu nie można było tego zrobić... Bo za silny, za mądry, za ukochany... Jemu czy jej nie można było, a mnie tak. Mnie można, ja się sama o to proszę.
Osiem par oczu wpatrywało się we mnie z wyrazem niechęci.
Przeprosiny nic nie dały, patrzyli na mnie takim wzrokiem, jakbym była trędowata. Ze wstrętem odsuwali się od małej.
Wstręt i zaciekawienie. Te dwa odległe, a tak bliskie uczucia malowały się na ich twarzach.To tak, jakby oglądali zatopionego w formalinie tasiemca uzbrojonego. On nie żyje, nie może im nic zrobić, jest obrzydliwy, taki blady, śliski i... taki obrzydliwie ciekawy.
Pociąg tańczył na torach, jakby dostał czkawki. Myśli z piskiem hamowały na dworcu raz po raz i wciąż od nowa. Jak to będzie?
Obładowana bagażami z trudem pokonałam pustoszejący korytarz, popychając przodem małą. Udało mi się wyrzucić na peron bagaże i w końcu wyciągnęłam małą z pociągu.
Szybkie spojrzenie w obie strony. Wrażenie kołyszącej się pustki. Jak zawsze, kiedy wysiadam z pociągu, kiedy coś się zaczyna, a w moim ciele dudni jeszcze bieg pociągu. Rzuciłam się do niezgrabnego biegu, ciągnąc dziecko za sobą w kierunku schodów. Powietrze wdzierało się w moje płuca z trudem i świstem. Schody w dół, potem w górę. Ile ich było? Całe mnóstwo. Dworcowy Mount Everest.
— Może pani pomóc? — zapytał mężczyzna z wielkim psem, który wspinał się obok mnie.
— Nie, dziękuję! — odpowiedziałam, bojąc się, że ukradnie mi torbę. Bo po co ktoś miałby mi pomagać? Tak zwyczajnie? Bezinteresownie? Niemożliwe!
W bezinteresowność przestałam wierzyć już tak dawno. Więc złodziej? Bzdura.
Nic wielkiego tam nie było, a jednak się bałam. Bo co? Bo strach był zawsze moim sprzymierzeńcem. Oswoiłam go. Pomagał, jak mógł. To dlatego. Po prostu jestem przyzwyczajona radzić sobie sama. Zawsze i prawie od zawsze.
Mała z trudem wchodziła po schodach.
— Miś — powiedziała, pokazując coś przed sobą.
— Mam twojego misia, córeczko — odpowiedziałam resztką sił. W moich płucach ktoś rozpalił płomień. Powietrze raniło je z każdym kolejnym oddechem.
— Nie, miś. Miś — powiedziała, ale pociągnęłam ją za sobą jeszcze mocniej.
— Nie, miś. Miś! — powiedziała twardo jeszcze raz, tak jak tylko ona umiała. — Miś.
— Nie mam siły, dziecko — odpowiedziałam, prawie wypełzając na peron. Najpierw głowa, potem bagaże, potem ja, na ugiętych nogach. Na ostatnim oddechu. Pociąg. Jest tam, stoi, jakby na mnie czekał. Zwykły. Bez przedziałów. Jakie to szczęście, nie będę musiała jej wkładać tak wysoko. Podłoga wagonu jest prawie na równi z peronem, a wagon? Prawie pusty!
Lubię puste wagony. Puste przedziały, puste ulice. Lubię, kiedy dookoła mnie nie kłębi się życie.
*
Trucizna to zły pomysł.
*
No i jeszcze te wspomnienia. To coś, co mnie tu trzyma. A przecież to wszystko nie było nawet przyjemne. Było. Było inne. Było moje. Było ostatnie. Tyle że mogło nie być.
Dopiero po jakimś czasie się dowiedziałam, że są szanse, niewielkie, ale są. To nawet nie pięćdziesiąt procent. To nawet nie trzydzieści, ale musisz spróbować. Masz dla kogo.
A jeżeli się nie uda? — chciałam zapytać. Jeżeli się nie uda, zrobisz to za mnie? Nie zapytałam, bo to by zniweczyło cały mój plan.
Bo on by tego nie zrobił.
Nikt by tego nie zrobił. Tylko matka. Nieważne, że życie wieczne, że piekło, że potępienie, nieważne, że anatema, że przekleństwo...
Matka może to zrobić. Może, a czasami musi.
Bo to nie jest złe. Ludzie! Obudźcie się! Chciałabym krzyczeć. Śmierć nie jest zła! Śmierć jest wyjściem!
Co lepsze? Życie w upodleniu? W nienawiści? W samotności?
Co lepsze, nienawiść?
Bo ludzi nie interesuje życie, tylko śmierć. Możesz zdychać z głodu i nie wzbudzisz litości. Twoje dzieci mogą jeść trawę zamiast chleba, ale oni i tak znajdą wymówkę, że niezaradna, że taki los, że biedna kobieta... Że świat teraz taki okrutny...
A wystarczy zabić i już... Taka tragedia... Taka tragedia i nagle wszyscy na chwilę budzą się z bezdusznego snu i są tacy dobrzy. Przed kamerami wzdychają prawie całkiem szczerze i nie trzeba obierać cebuli, żeby łzy...
Wystarczy zabić.
Miejsce tuż przy oknie. Niewielki luksus, za który się nie płaci, a jednak luksus. W świecie, gdzie nie ma nic, nawet tak niewielki luksus dodaje odwagi, blasku, ciepła. Z jednej strony okna mała, z drugiej ja. Oddech. Coraz gorzej mi się oddycha. To miało nadejść. Uprzedzono mnie o tym, ale myślałam, że jeszcze nie teraz.
Brudne, prawie całkiem zamazane okna wpuszczały do środka trochę szarego światła. Pochmurny poranek pachniał podróżą. Jest dopiero dziesiąta. Za dwie, trzy minuty rozpocznie się moja kolejna podróż.
Fakt, ona się już rozpoczęła, ale dotąd to jeszcze nie było to. Od tej chwili będzie tylko radość.
— Miś — mówi mała. — Miś.
Podałam jej wyjętego z torby burego misia, którego nigdy nie dała uprać. Nawet wtedy, kiedy potajemnie wyjęłam go ze śmietnika, na który został skazany wyrokiem jednoosobowego, najwyższego sądu rodzinnego, bez prawa do ułaskawienia.
— Nie — powiedziała po raz kolejny, wykrzywiając buzię. — Miś!
Dopiero wtedy zauważyłam leżącego w przejściu obok któregoś siedzenia wielkiego, dostojnego owczarka. Bo owczarki, jak mało które psy, potrafią być dostojne. W ich oczach widać pobłażanie. Pobłażanie dla całego rodzaju ludzkiego, a pysk, pysk patrzy na nas z rozbawieniem, jakby chciał powiedzieć: dziwne stworzenia ci ludzie... Dziwne stworzenia...
— Nie, córeczko. To pies.
— Nie, Miś — mówi zdecydowanie, z determinacją, która czasami mnie u niej śmieszy. Zdecydowała, że to coś, to wielkie, kudłate, pewnie niebezpieczne psisko to Miś. Ale ona nie była nawet w zoo.
*
— Bo do zoo nie wpuszczają zwierząt! O! Więc nawet nie proś o pieniądze, bo i tak ci ich nie dam. Do zoo? Też coś...
Bóg stworzył mojego męża, ale zapomniał dać mu serce.
*
Pies miał przenikliwie złote oczy i przez małą chwilę widziałam w nich dezaprobatę, ale co on może wiedzieć, ten pies? Co on może rozumieć?
Pociąg ruszył, poczułam podniecenie. Przez chwilę nawet robiłam plany. Owszem, przez chwilę i na chwilę, ale robienie planów nigdy nie było moją mocną stroną.
Bezszelestny ruch. Delikatnie uciekają wagony stojącego na drugim torze pociągu. Jeden, drugi, nagle zgrzyt. Ostatni. A peron jak stał, tak stoi, a powinien...
No tak. To tylko złudzenie. To nie nasz pociąg ruszył. To tamten, a przez chwilę czułam, że...
Złudzenia. Złudzenia jakiekolwiek, czegokolwiek są niesprawiedliwe.
Znowu ogarnęło mnie zniechęcenie. Jedno z tych, które pojawiają się delikatnym ciepłem w żołądku, a kończą falą gorąca w duszy. Zakopane. Jedziemy do Zakopanego.
Po co? Dlaczego?
Dlaczego tam?
Pojedziemy i będzie pięknie. Nawet jeśli krótko, to pięknie.
Czy mała to rozumie? Czy cokolwiek z tego wszystkiego zrozumie? To całe zamieszanie? Ten przewrót? To całe nagłe „nie!”... To całe nagłe „nie wytrzymam!” i ten prywatny Neapol zagubionych. Zakopane. Nie rozumie, nie zrozumie, nie będzie miała na to czasu. Kiedy już tam będzie. Poczuje... Jak zobaczy góry. Nigdy czegoś takiego nie widziała. I zobaczy tyle innych rzeczy. Ja też je zobaczę. Obie po raz pierwszy. Dlaczego akurat Zakopane? Rodzinny mit.
Rodzinna mitologia, opowieści ojca, które wrosły we mnie, nie pytając o pozwolenie, i od urodzenia wiem, że jeżeli... to tylko Zakopane. Nie dlatego, że modne, nie dlatego, że góry, nie dla czegokolwiek, tylko dlatego, że ojciec... I nie zamieniłabym tego nawet na Paryż... Tyle że na Paryż nie byłoby mnie stać, a Zakopane jest bliżej.
Nie byłam tam, a jakoś tak, gdzieś w środku głowy czułam, że to jest właśnie mój Neapol, Paryż, Wenecja.
Choć to tylko Zakopane. Tylko i aż. Czy inne miasto mogłoby być tym czymś?
Za oknami uciekały łąki, spiczaste domki, coraz bardziej strome pagórki. Pociąg jak zaczarowany, jakby chciał nas zawieźć z powrotem tam, skąd wyjechałyśmy, zmieniał raz po raz kierunek. Tańczył na torach jak niezdecydowana baletnica.
Szare światło kładło cienie na szarej buzi córki. Jej oczy mówiły mi, że coś jest nie tak. Usta zaczęły delikatnie drgać.
— Co się stało, córeczko? — przeciągnęłam dłonią po jej szarych włosach i bladym policzku. Zmęczenie podkrążyło jej oczy.
Nagle zgasła jak płomyk, aby po chwili zanieść się dzikim szlochem. Nie potrafiłam się przedrzeć przez tarczę jej łez, choć to nie była tarcza obronna.
— Co się stało, kochanie? — zapytałam jeszcze raz, bezradna w obliczu tragedii, bezradna i bezsilna. Na każdą jednak dziecięcą tragedię trzeba było znaleźć lekarstwo.
— Nie zawiezie do domu! — krzyczała, aż ludzie zaczęli się nam przyglądać. — Nie zawiezie...!
Taniec pociągu zachwiał jej poczucie rzeczywistości i po prostu ją przestraszył. W tę dobrze, w tamtą źle. Myślała, że pociąg chce nas zawieźć z powrotem do domu. Niegrzeczny pociąg.
— Nie zawiezie do domu? — powtarzała przestraszona. — Nie zawiezie?
— Nie zawiezie! — odpowiedziałam pewnie, nawet twardo. Nigdy żaden pociąg nie zawiezie nas do domu. Obiecałam to sobie i jej, ale ona jeszcze o tym nie wiedziała.
Nie zrozumiałaby i nie musiała rozumieć. Wystarczyło, że ja wiedziałam i rozumiałam.
*
To właśnie tamta kobieta, która osłaniała rękoma twarz przed wszystkożernym tłumem reporterów, sprawiła, że zaczęłam o tym myśleć. Albo nie tyle zaczęłam, ile wyjęłam te myśli z zakamarków duszy, w których je przechowywałam prawie od zawsze.
To była zwykła, szara, bezkształtna, bezbarwna kobieta. Chyba nawet nie była alkoholiczką.
Nawet chyba nie była wykształcona. Nie miała nic. Ledwie dwie, trzy, cztery klasy szkoły podstawowej, a umiała to zrobić.
Fakt, nie jest to wielki wysiłek intelektualny, wziąć dziecko jak pakunek i wrzucić do wody.
Tamta kobieta, która osłaniała rękoma twarz, która nie chciała rozgłosu, której bezzębne usta mówiły tylko:
— Tak. Przyznaję się do winy.
To ona zabiła czwórkę swoich dzieci i od razu została rzucona na pastwę mas. Co pół godziny w radiu, co godzina w telewizji i bez napięcia, i pod napięciem, i ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
I prasa w wieloszpaltowych artykułach opisywała ze szczegółami, jak brała je, jedno po drugim, jak rzucała, jak skoczyła i jak jakiś idiota wyciągnął ją z wody, tylko po to, żeby...
Jej zbrodnia na małą chwilę poruszyła sumienia. Syte sumienia znad kotletów i znad parujących zup. Na chwilę.
Nie umiała poruszyć ich sumienia wtedy, kiedy przydałby się kotlet... Nie, o kotlecie nawet nie marzyła, ale talerz zupy... Cała czwórka wtedy by się najadła.
Ale wtedy nikt jakoś nie miał sumienia, a teraz... Nagle? Wszyscy? Marnotrawstwo, w końcu one już i tak nie żyją, to po co im czyjeś syte sumienie? Po to, żeby pastwić się nad jedyną kobietą, która nie chciała widzieć, jak powoli umierają? Nad jedyną, która wzięła odpowiedzialność?
„Dzisiaj, w godzinach porannych, policja została powiadomiona o...”
*
Czasami chciałabym, żeby zrozumiała. Żeby powiedziała tak, nie, nie wiem, ze świadomością, że tak, że nie, że nie wiem, ale ona nie zrozumie i to musi mi wystarczyć, to muszę zaakceptować, muszę zrozumieć. Bo ja muszę rozumieć wszystko.
I nie ma: tak, nie, nie wiem, i nie będzie, choć bardzo mi brak...
Pokażę jej... ludzi. Całe mnóstwo ludzi. Będziemy razem chodzić po ulicach, jeść pizzę, hamburgery... napijemy się soku w kawiarni na Krupówkach. Pokażę jej owieczkę. Pewnie jakaś tam będzie, mimo że zimno.Takie codzienne szczęście. Szczęście, które inni mają na co dzień. Szczęście, którego dla nas zabrakło.
Bo ludzie nie wiedzą, że są szczęśliwi, dopiero kiedy szlachetne zdrowie... wtedy zaczynają wiedzieć. Ale za późno. Odeszło.
A to takie proste. Dzbanek z chabrami. Owoc w dłoni dziecka. Wieczorne zmęczenie bez nienawiści i bez znużenia. To takie proste, ale dla nas go nie było.
— A potem pojedziemy taksówką — uśmiechając się, odgoniłam złe myśli — prawdziwą taksówką.
— Iuuuu, iuuuu, iuuuu.
— Nie, córciu, to było pogotowie. Taksówka to co innego.
— Nie iuuu?
— Nie, córeczko. Brum, brum.
— Samochodzik!
— Samochodzik! Pojedziemy samochodzikiem. Tylko chwilkę. Potem pójdziemy... Niedaleko. Tupu tupu. Pani albo pan — poprawiam się, nie chcąc jej okłamywać, ale nie jest specjalnie zadowolona.
— Nie pan, pani! — decyduje, jakby decyzja kiedykolwiek mogła należeć właśnie do niej.
— Niech będzie. Pani. Pani da nam klucz i pokaże nam pokoik.
— A jeść?
— Nie martw się, kochanie. Będziemy jeść. Zaraz potem. Same dobre rzeczy!
— Frytki!
— A może oscypek?
— Nie. Nie chcę szczypać — mówi i robi dziwną minę. To wszystko dla nas? Naprawdę? Zakopane, góry, pokoik? Tyle szczęścia! Tyle szczęścia w jednym małym dziecku.
*
Trucizna to nie jest dobre wyjście. Bo jaka? Skąd ją wziąć? Lekarstwa? Nawet jeżeli, to mogą nie zadziałać. Jakieś płukanie żołądka, jakieś medyczne czary–mary i któraś z nas zostanie tu na zawsze. Sama. Nie. Trucizna nie jest dobrym wyjściem.
*
Pamiętam, choć wolałabym zapomnieć.
— No, ona nie jest wcale taka mała! — głos teściowej jest jak nóż, który ucina wszystko. — Jest duża. Koniec. Kropka.
Mała. Duża. Co to właściwie ma za znaczenie? Właściwie ma, bo jeżeli jest mała, to nie może, a jeśli duża, to może.
— Umyj naczynia — teściowa rzuca i patrzy bez litości, jak z rąk dziecka wypada talerz, który rozpryskuje się po raz kolejny na podłodze.
— Ty ścierwo! Ty zasrane, zaszczane ścierwo. Won z mojej kuchni! Won, ale jeść za karę nie dostaniesz! Słyszysz? I ty też nie dostaniesz! Nie zasłużyłaś!
Głodne pomruki żołądka gaszę wodą z kranu.
— Niedobre — mówi mała. — Daj jeść.
Nie zasłużyła.
Czy na jedzenie trzeba zasługiwać? Nawet kiedy jest się głodnym? Nawet kiedy jest się dzieckiem? Nawet głodnym dzieckiem?
Tamta kobieta oznaczona już tylko literą, Anna B., Zofia K., Maria Alfabet, do końca życia dostanie trzy posiłki dziennie. W więzieniu, ale trzy posiłki dziennie. Dlaczego nie dano jej tego wcześniej, żeby mogła podzielić się ze swoimi dziećmi?
Zabiła i już nigdy nie będzie głodna.
Tylko że nie ma z kim podzielić się tym dobrem.
*
Za oknami nic jeszcze nie zapowiadało strzelistych tatrzańskich szczytów, ale to już nie był ten płaski krajobraz z naszych stron. Jak na mnie, która pierwszy raz jechała w tym kierunku, to już właściwie góry. Bo to było nawet wysokie. Może jeszcze takie trochę gładkie, ale już już.
— Podoba ci się? — zapytałam, wskazując widok za oknem.
— Nie — odpowiedziała z właściwą jej szczerością. — Za bardzo... — przez chwilę szukała słów, znalazła jedno, które chyba odpowiadało temu, co miała na myśli — są za bardzo trawiaste.
I nie bardzo wiedziałam, co jest za bardzo trawiaste. Chyba góry. Trawiaste. Piękne zielone słowo.
Przed wyjazdem pokazywałam jej zdjęcia Tatr. Były zdecydowanie mniej trawiaste.
— Daleko?
— Nie wiem, córeczko. Chyba daleko. Jeszcze dwie godziny.
Zaspokoiłam jej ciekawość i wróciła do środka siebie, gdzie nudziła się o wiele mniej.
Tak. Jeszcze dwie godziny, jeszcze godzina. Nigdy tak bardzo jak wtedy nie zastanawiałam się nad upływem czasu. Choć nie... Zawsze mnie fascynował, i to nie w tym dobrym sensie.
Czasem płynął zbyt szybko, czasem po prostu nie płynął. Zatrzymywał się niby na chwilę i zapominał. Zapominał o całym świecie, o mnie, o sobie, o wszystkich, i choćby nie wiem, co się działo, albo bardziej przez to, co się działo, on stał i trzeba było czekać i czekać, a sekundy jak zaczarowane spacerowały po cyferblacie, tik–tak, tik–tak, jakby wcale nie chciały upływać.
*
Czas nie jest sprzymierzeńcem głodnych. Ta kobieta chciała go pokonać. Ty mnie tak, to ja ciebie tak. Fakt, zabiła. Fakt, własne dzieci. Fakt, każde po kolei bez jęku, bez sensu, bez słowa. Fakt, była ich czwórka. Marcinek miał zaledwie dwa latka, ale i tak całe życie spędziłby na wózku. Bliźniaki? Bóg jeden wie, po co właściwie je urodziła. Trzeba było wyskrobać, po co się miały męczyć? A najstarsza Hania? Że miała pięć lat? A co miała zrobić? Przecież już od miesięcy jedli tylko to, co wyprosiła w sklepie na zeszyt. Ale zeszyt się skończył.
Kasza manna na wodzie? Dobre i to. Chleb z cebulą? O ile był chleb. I te ciągłe pytania Hani. Mamo, a jak smakuje pizza? Mamo, a hamburger, ten, co go widziałam w reklamie, to on dobry? Jak myślisz? Mamo, a jak będziemy mieli pieniążki, to mi kupisz jogurt, taki z nalepkami...
Mamo, a jak będziemy mieli pieniążki...
Ona wiedziała, że nie będą nigdy ich mieli, więc po prostu je zabiła. Wcale nie za... Za cokolwiek, ale aby... Aby już nigdy nie były głodne, nie chodziły w dziurawych butach, aby nie płakały, nie krzyczały i aby... aby dały jej wreszcie święty spokój.
*
Jedna stacja, druga stacja, kolejna, co chwila słychać było przeciągłe westchnienie otwierających się przed podróżnymi drzwi to na takiej, to na innej stacji, stacyjce, gdzie prawie nikt nie czekał i prawie nikt nie wysiadał. Prawie, bo w pociągu robiło się coraz luźniej. Niby przyspieszony, a powolny, niby zwyczajny, a tyle w nim zapowiedzi przyszłych dni. Jak nigdy dotąd.
Dziwne nazwy przemykały po peronach, niezauważalne. Znane mi chyba ze słyszenia, z historii, z książek. Nie byłam tu nigdy... i nie będę. Przepłynę tylko wraz z czasem w pędzącym pociągu.
Mała niespokojnie patrzyła to tu, to tam, jakby szukała czegoś konkretnego, co było zakryte dla moich oczu.
— Mokotywa jest zepsuta? — zapytała nagle, a ja na chwilę, wyrwana z własnych, błądzących po wszechświecie myśli, musiałam natychmiast zorientować się, o czym mówiła. Tak było zawsze.
— O, dwie żyrafy!
W łazience nigdy nie trzymałam żyraf, a więc to były żelazka. Bo tylko one były dwa.
— Zepsuta? Dlaczego? — zapytałam, aby zyskać na czasie — przecież jedziemy?
Przez chwilę myślałam, że coś się stało, nie zauważyłam, że pociąg stanął w polu i stoi. Ale nie. To nie to. Jechałyśmy. Więc dlaczego zepsuta?
— Nie robi puf! — mała wydęła usta, naśladując buchającą parę — puf, puf, czytałaś mi, że mokotywa robi puf.
— Tamta była inna — dotarło wreszcie do mnie, o jakiej lokomotywie mówiła. — Tamta była stara, a ta jest...
— Nowa?
— Nie. Nie nowa, a nowoczesna.
Ona już nie zobaczy prawdziwej lokomotywy, jakie ja widywałam, kiedy byłam dzieckiem. Prawdziwej. Takiej jak ta w wierszu. Ja takie widziałam. Zawsze lubiłam chować się w dymie i parze buchającej z jej wnętrza wszystkimi — jak mi się wydawało — otworami i przez chwilę czuć się jak w chmurach.
Para otulała mnie, pachnąca dymem i sama nie wiem jeszcze czym i sprawiała, że przez chwilę nie istniałam, na tę chwilę przestawał też istnieć dworzec, peron, ludzie...To było przyjemne uczucie. Teraz już nie ma tak przyjemnych uczuć ani tak pięknych lokomotyw. Pozamykano je na bocznych torach muzeów kolejnictwa, na bocznicach czasu, gdzie czekają samotnie, aż ktoś do nich zajrzy.