Pewnej zimy nad morzem - Iwona Banach - E-Book

Pewnej zimy nad morzem E-Book

Iwona Banach

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2024
Beschreibung

Nawet grasujący za oknem morderca nie przeszkodzi im w chłonięciu świątecznej atmosfery. Skarbowo dzieli los wielu nadmorskich miejscowości – latem tętni życiem, a zimą zionie pustką. Tej zimy da się tu jednak zaobserwować pewne ożywienie. Do pensjonatu "Magiczna Latarnia" zjeżdżają fanki książki o demonach, a także Julita, która pod pozorem troski o ciotkę Dziubową czyha na jej spadek. Tymczasem grupka pań w średnim wieku przez przypadek wywołuje złego ducha, a w okolicy odnalezione zostają dwa ciała, które... należą do tej samej osoby. Majka – córka właścicielki pensjonatu, postanawia pomóc młodemu policjantowi w prowadzeniu śledztwa. Interesuje ją nie tyle schwytanie mordercy, co możliwość spędzenia czasu z atrakcyjnym Markiem. Lekki kryminał z elementami komedii, w stylu książek Olgi Rudnickiej.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 293

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Iwona Banach

Pewnej zimy nad morzem

 

Saga

Pewnej zimy nad morzem

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney

Copyright ©2019, 2024 Iwona Banach i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727189086 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Miasteczko schodziło na psy. To było widać nie tylko na pierwszy, ale i na siedemnasty rzut oka. Kiedyś piękne, czyste, swojskie, teraz powoli stawało się obce, dziwne i paskudne.

Ludzie oddalali się od siebie. Dawna sąsiedzka pomoc zaczęła być postrzegana jako wścibstwo, codzienne ploteczki rozrastały się do afer i wyrządzały dużo szkody. To, co kiedyś było tradycyjne, teraz odchodziło w niepamięć i rzadko już można było spotkać wszystkich mieszkańców na niedzielnej mszy. Pojawiło się mnóstwo obcych.

Miasteczko zawsze było pełne takich ludzi i nieźle na nich zarabiało, ale teraz przybysze tworzyli odrębną kategorię. Kiedyś byli to ludzie, którzy przyjeżdżali, zostawiali swoje pieniądze i wyjeżdżali, po to by nigdy, albo prawie nigdy już nie wrócić. Po co mieliby wracać? Takich miejscowości jak Skarbowo pełno jest na całym wybrzeżu i nie ma sensu wracać akurat tam, kiedy można zaliczyć kolejną mieścinę, kolejny pensjonat i kolejną plażę.

Teraz jednak obcy zaczęli się tu osiedlać.

I to było dziwne, bo oni po prostu nie byli stąd. Bardzo mocno nie byli stąd. I bardzo mocno tu nie pasowali.

Najczęściej chodziło o zamożnych ludzi z dużych miast, którzy wciąż się głupio uśmiechali, jakby byli na dopalaczach, pieprzyli coś o szumie morza i o dobrej energii, prowadzili zdrowy tryb życia i psuli rynek.

Zdrowy tryb życia polegał na porannych biegach w błocie, na obżeraniu się zielskiem i na pouczaniu wszystkich dookoła.

To pouczanie raz czy pięć skończyło się ranami tłuczonymi, ale nie przestawali.

Psucie rynku polegało na przepłacaniu zawsze i za wszystko.

Bo na bazarku kartofel, szczególnie ten ekologiczny z ogródka, kosztuje nie tyle, ile kosztuje, ale ile można za niego zapłacić, a oni mieli duże możliwości.

Powstały też supermarkety, studio psiej urody i motel dla tirówek. Jedni mówili, że dziewczyny są z Bułgarii, inni że z Ukrainy. Pan Stasio twierdził, że z mafii.

Nikt właściwie nie korzystał z ich usług, nikt z miejscowych, choć zwiększona zachorowalność na pewne brzydkie choroby mogła temu przeczyć.

Pojawiły się dopalacze. I alkoholizm. Nie ten zwykły, codzienny, który istniał tu od zawsze, ale nowy, miastowy, gustujący w kolorowych drinkach i w rzyganiu o północy. Rozwrzeszczany i niszczycielski.

Dotąd alkoholicy zachowywali się normalnie. Z kolorowych pili tylko borygo. Bili żony, przepijali pieniądze i spali w przydrożnych rowach, jak kazała tradycja. Ci nowi niszczyli przystanki, podpalali samochody i topili się przy falochronach, co bardzo denerwowało miejscowych.

Podrożały flądry. Małe knajpki zamiast smażonej ryby i tłuczonych ziemniaków zaczęły podawać niedogotowany makaron i przeterminowane sery.

Na ulicach pojawiły się dziewczyny w neonowych opaskach biodrowych, których nie dało się nazwać spódnicami, i w bluzeczkach odsłaniających brzuchy, na których kwitły tatuaże.

Niektóre kwitły naprawdę, bo studio było nowe i tatuażysta nie nauczył się jeszcze sterylizować sprzętu.

Określenie „dziewczyny” nie oddawało zresztą zbyt dokładnie rzeczywistości, bo niektóre z nich miały dobrze po sześćdziesiątce, a zamiast porządnej siwej trwałej „na panią z mięsnego” paradowały po ulicy w fioletowych pasemkach.

Zamiast zwyczajowego rozciągniętego swetra i fartucha w grochy nosiły kolorowe kostiumy kąpielowe, a zamiast miotły, siatki z zakupami, czy choćby wiadra z wodą do mycia podłóg dzierżyły w rękach sztuczne penisy.

No dobra, z tymi penisami to przesada, podobno ktoś to widział, choć nigdy tego nie udowodniono, ale i tak tradycja ginęła.

Nikomu się to nie podobało, ale byli i tacy, którym nie podobało się bardziej niż innym. Z dziada pradziada zamieszkałym w Skarbowie, zatwardziałym tradycjonalistom, ludziom, którzy zrobiliby wiele, by wszystko wróciło do normy. Do porządnej skarbowskiej normy, która głosiła: baby do garów, chłopy do rowu, a dziewuchy rodzić.

Tak było łatwiej i prościej.

W takich małych społecznościach ludzie potrafią wytworzyć swoje własne tradycyjne wartości. Potrafią też ich bronić.

Czasami mają też bardzo potężnych sprzymierzeńców.

Niekiedy takim sprzymierzeńcem jest głupota ludzka, niekiedy coś o wiele potężniejszego.

Głupota ludzka potrafi zabijać. Objawia się w pewnych zachowaniach typowych dla niefrasobliwych młodych ludzi.

– Zjem tego grzyba! Ja miałbym go nie zjeść!? Zjem! Miejscowe baby kłamią, że jest trujący.

– Pójdę na skróty, tylko miejscowe głupki wierzą, że to bagno może być głębokie.

– Zrobię sobie sweet focię na urwisku. Tylko miejscowe dupki mają stracha. Aaaaaa...

– Popływam w świetle księżyca, to takie romantyczne, tylko miejscowe...

Głupota ludzka działa jednak tylko na przyjezdnych i jest mało skuteczna. Zabija, owszem, ale niedostatecznie hurtowo.

Za to umarnik działa na wszystkich i jego skuteczność jest porażająca, a w każdym razie była. Kiedyś. Dawne kroniki wspominają, że pewnego roku...

Kroniki są niekompletne, urywają się w kilku kluczowych momentach, tak więc nikt nie wie, co się wtedy działo, ale wszyscy są pewni, że trakty spływały krwią, ludzie marli jak muchy, a niewierni... To znaczy ci, którzy sprzeniewierzyli się tradycjom... Lepiej nie mówić!

Tak więc w imię tradycji, w imię miasteczka, w imię przeciwdziałania zepsuciu moralnemu i ogólnie, żeby się trochę zabawić, ktoś postanowił obudzić umarnika. A gdyby nie dało się go obudzić, to go wskrzesić.

Było to nie lada wyzwanie, bo nikt nie wiedział, jak umarnik wygląda ani gdzie obecnie przebywa.

Był czymś takim jak dla górali z Zakopanego są śpiący rycerze spod Giewontu, ale miał gorszy PR.

Wszyscy zgadzali się z tym, że powinien mieć wielkie, straszne zęby i pazury ostre jak brzytwa oraz demoniczne spojrzenie. Gdyby zatrudnić policyjnego rysownika od portretów pamięciowych, uzyskano by twarz czegoś lub kogoś pomiędzy chupacabrą a rekinem ludojadem na botoksie.

Bo on podobno jadł ludzi, ale nie tak kulturalnie, z cebulką i sosem, jak kanibal – on ich pożerał. Niestety nie w całości. Duże części zostawiał i potem niepotrzebnie walały się tu i tam, budząc grozę.

Czasem odgryzał głowę, czasami rękę, jeszcze kiedy indziej wyżerał tylko wnętrzności. Tak przynajmniej głosiła plotka. Część mieszkańców brała go nawet za niedźwiedzia czy zdziczałego psa, ale nikt nigdy nie widział niedźwiedzi w okolicy Skarbowa, a pies, nawet zdziczały, nie odgryzie człowiekowi głowy!

Zdecydowano więc, że jest karą za wszelkie grzechy tego świata. Bardzo dobrze dentystycznie wyposażoną karą.

To było oczywiście dawno, całe wieki temu, ale pamięć o umarniku przetrwała. Straszono nim niegrzeczne dzieci, niewierne żony i onanizujących się młodzieńców.

Był wygodny, dopóki siedział tam, gdzie siedział, czyli w legendzie. Niestety w pewnym momencie to się zmieniło.

*

Ciotka wcale nie była jeszcze aż taka stara i mimo swoich rozlicznych dziwactw posiadała jedną zaletę. Był nią dom, duży dom, może raczej coś w rodzaju niewielkiej kamienicy. Za taki dom, oczywiście w razie nieszczęścia, jak dodawała zawsze w myślach Julita, dałoby się kupić w Warszawie niewielką kawalerkę, no, może nie tyle w Warszawie, ile na jej obrzeżach. Co ważne, dom ciotki stał w pewnej niedużej, ale bardzo turystycznej miejscowości. Nadmorskiej, dodajmy, co sprawiało, że w razie... tak, oczywiście nieszczęścia, po jego sprzedaniu można by kupić sobie w Warszawie, i to nawet na Ochocie, całkiem spore mieszkanie. A przecież nieszczęścia się zdarzają, więc Julita jak co roku wysłała do ciotki list z życzeniami i z niezmienną propozycją, że może do niej przyjechać i spędzić z nią święta Bożego Narodzenia, bo jak wiadomo samotność w takim okresie doskwiera każdemu, a już z pewnością schorowanym starszym ludziom. Potem zaczęła się pakować.

*

Kazia posprzątała w salonie i przygotowała dzbanek napoju o dużej zawartości rumu i wszystkich alkoholowych resztek, które znalazła w lodówce. Nic nie mogło się zmarnować, co nadawało się do spożycia. Wypiła kilka łyków, wzdrygnęła się, po czym ostrożnie dolała do dzbanka resztkę dżinu. Nie lubiła za bardzo rozwadniać drinków.

Czekając na koleżanki, położyła na stoliku do kawy kupioną przez internet tablicę OUIJA, zapaliła świece, powyciągała z szuflad wszystkie okultystyczne przedmioty, jakie posiadała, choć ograniczało się to do jakiegoś talizmanu nabytego latem na plaży i kilku kart z talii Tarota, znalezionych podczas sprzątania jednego z mieszkań po letnikach.

Było miło, bo Kazia, zazwyczaj oszczędzająca na ogrzewaniu, rozpaliła w kominku po raz pierwszy w tym roku i w pokoju zrobiło się bardzo ciepło, choć na dworze zaczynał padać śnieg i wiał koszmarny wiatr, który przeciskając się przez szpary w oknach, wył jak potępiona dusza. Co dodawało tylko wieczorowi uroku i aury niesamowitości.

Ta aura była Kazi i jej koleżankom bardzo potrzebna, odkąd zdenerwowane zalewem polityki w mediach, postanowiły inaczej spędzać wspólne wieczory.

Zdecydowały, że nie będą oglądać telewizji. Szukały nowych pomysłów. Wiele z nich usiłowały nawet zrealizować, ale brydż je nudził, filmy denerwowały, a karaoke krępowało.

Stanęło na tańcach.

Po bardzo krótkim czasie, kiedy najmłodsza z nich, Sabcia, złamała nadgarstek w szaleńczej i mocno zakrapianej próbie odtworzenia którejś z figur rock and rolla, zaczęły szukać czegoś mniej agresywnego niż tańce, ale bardziej odpowiedniego niż książki, bo jak tu pić i plotkować, równocześnie czytając?

Postanowiły założyć coś w rodzaju klubu czytelniczego, czyli czytać w domu wybraną lekturę, a potem o niej dyskutować, ale syn przyłapał Helenkę na czytaniu „50 twarzy Greya” i klub został rozwiązany. Pod uwagę były też brane druty i szydełka, ale po dużej ilości dżinu tylko okulary – na szczęście wszystkie je nosiły – ratowały im wzrok, bo te narzędzia w jakiś niekontrolowany sposób co chwila usiłowały wydłubać któreś oko, niekiedy wraz z mózgiem.

Wtedy wpadły na pomysł imprez o charakterze okultystycznym.

Oczywiście rozumiały, jak bardzo to może być niebezpieczne. To chyba właśnie przesądziło sprawę.

– Całą adrenalinę w moim życiu już dawno szlag trafił – oświadczyła Kazia. – Czym ja mam się ekscytować? Wynikami analizy moczu? Przecież aż taka stara jeszcze nie jestem!

Starość od zawsze była, jest i będzie wartością względną. Szczególnie po sześćdziesiątce, bo z jednej strony można już wtedy liczyć na to, że ustąpią ci miejsca w autobusie, ale z drugiej będą cię traktować jak stary, głupi tobół, a nikt przecież tego nie chce.

– No i taki duch nie złamie ci nadgarstka – dodała Sabcia.

– Podobno może opętać – stwierdziła z satysfakcją Helenka.

– To ja upiekę szarlotkę – ucieszyła się Baśka i tak właśnie się to zaczęło.

*

Julita pakowała się bardzo starannie. Do wielkiej walizy włożyła cztery kostiumy kąpielowe, kilka plażowych sukienek w kwiaty, sandałki, dwie lekkie książki – wiadomo, plaża bywa nudna. Wzięła też parę eleganckich strojów, bo wieczorami zamierzała korzystać z życia, szpilki oraz strój do ćwiczeń. Chciała spędzić te święta bardzo aktywnie.

*

Potem, kiedy na poważnie zastanawiały się nad całą sprawą, uświadomiły sobie, że tym, co najprawdopodobniej mogło wywołać całą tę szaloną lawinę wydarzeń, niekiedy tragicznych (jak się potem okazało), była właśnie szarlotka.

Wszystko było już gotowe, Sabcia i Helenka przyszły na czas, w kominku płonął ogień, Baśka jak zwykle się spóźniała. Płomienie świec pięknie tańczyły po ścianach, pokój tonął w półmroku, a drink polewany z wielkiego dzbanka smakował nawet nie za bardzo obrzydliwie. Nie czekając na Baśkę, wypiły po szklaneczce, żeby sobie jakoś skrócić czas. Zaczęły też snuć plany co do ewentualnych duchów, które można by wezwać.

– Ja bym tak wzięła Elvisa – zaproponowała Sabcia.

– A angielski znasz? – natychmiast odparowała zdroworozsądkowa Kazia.

– No nie, ale duchy to... czy ja wiem? On powinien zrozumieć po polsku.

– Zaświaty to nie jakaś pieprzona szkoła językowa! Nie wydaje mi się, żeby rozumiał. Za dużo jest języków. Lepiej weźmy jakiegoś Polaka.

– Byle nie polityka! – zgodziła się Sabcia. – Rzygam polityką, ale z Lepperem bym pogadała.

– Żadnych szans!

– Dobra, to kogo wezwiemy?

Nie zdążyły zdecydować, bo coś zaczęło stukać w rury. Stukało miarowo, złowrogo i bardzo głośno. Wiatr zawył tak przejmująco, że aż wszystkie zadrżały. Niby nie było to nic nadzwyczajnego, a jednak... Na zewnątrz coś huknęło, jakby zwaliło się na dach albo z dachu. Co dziwne, nie klęło. Zadrżały płomienie świec. Ogień w kominku rozjarzył się na chwilę niesamowitym, czerwonym blaskiem.

Zrobiło się dziwnie, nieprzyjemnie, ale i podniecająco. Niby jeszcze nie zaczęły, a już czuły się cudownie nieswojo. Nagle Helenka poderwała się od stolika i rozejrzała po pokoju, jakby czegoś szukała.

– Hmm, a myśleniem też można coś wywołać? – zapytała od niechcenia, ale minę miała dość niepewną.

– No, jeżeli dotykałaś tablicy... Może? – Uspokoiła ją zachwycona Kazia. – Sprawdźmy. Kogo niby wywołałaś?

– Chyba demona.

– Jakiego znowu demona? – zapytała zdziwiona Kazia.

– Oj, takiego jednego, co go wczoraj widziałam... W filmie! – dodała pospiesznie Helenka. – Był taki straszny, że cały czas o nim myślę. Normalnie nawet mi się śnił.

– No to sprawdźmy. Trzeba się przekonać. Demonie, jesteś tu? – zawołała grobowym głosem Kazia i wtedy drzwi się otworzyły, a do salonu weszła Baśka.

– Kurczę, ale tu cieplutko! – powiedziała. – Macie! – Po czym postawiła talerz z gorącą szarlotką na samym środku tablicy do wywoływania duchów.

Coś jęknęło, skrobnęło, zapiszczało. Wszystkie ze zdziwieniem rozejrzały się dookoła.

– Jest tu kto? – zawołała znów Kazia.

Coś chrobotnęło w przedpokoju. Wszystkie poderwały się na równe nogi, ale nie zdążyły wybiec z salonu.

– O szlag! O szlag! O szlag! – zapiszczała Sabina i osunęła się zemdlona na ziemię.

– O ja p... – krzyknęła Helenka, łapiąc się za serce, a właściwie za lewą pierś, skąd było najbliżej do serca, choć wcale nie aż tak blisko.

Patrzyły na ścianę obok kominka i wrzeszczały. Coś tam się działo! Najpierw pojawiła się krwawa smuga, potem coraz wyraźniejszy zarys, by w końcu dało się odczytać krwistoczerwony, pełen zacieków napis.

Był przerażający i budził skojarzenia z krwią.

– Jezuuu! – wydarła się spanikowana Kazia. – Chyba jednak wywołałyśmy demona! Jak ja teraz usunę tę cholerną krew ze ściany?! Bo to chyba jest krew? Jezuuuu! I co my z nim zrobimy? Po kiego czorta nam demon?

„Przybywam po ciebie!!!” – krzyczał napis i Kazia o mało nie dostała zawału, bo o ile w pokoju było ich w tej chwili cztery, to jednak ściana była zdecydowanie jej, więc demon musiał mieć na myśli właśnie ją.

Baśka była pewna, że demon przybywa po szarlotkę, tylko nie umie się wyrazić, Helenka, że po nią, skoro to właśnie ona go wywołała, a Sabcia prawie zupełnie spokojnie wymiotowała w kącie pokoju, tak przerażona, że nie była w stanie się poruszyć.

– Demon chyba nie jest duchem, prawda? – jęknęła rozdzierająco Baśka. – Bo tak sobie myślę, ta tablica jest do duchów, a nie do demonów?

– Niby tak, ale demon podobno jest złym duchem, czyli trochę duchem jakby jest. A tak ogólnie co on robi?

– Opętuje – zawołała Kazia. – I jak widać maluje po ścianach – dodała odrobinę ciszej.

– Mackami? – zapytała z niedowierzaniem Helenka. – Przecież demony to takie mackowate są. Jak ośmiornice.

– Ośmiornice żyją w wodzie.

– A demony w zaświatach, i co z tego?

Nie zdążyły dokładnie się nad tym zastanowić, kiedy w korytarzu usłyszały podejrzane skrzypnięcie.

– O Boże, żeby to nie była ta stara wariatka! – jęknęła Kazia. – Baśka! Zamknęłaś drzwi?! Przecież ona nie może tego zobaczyć!!!

Niestety tego dnia chyba szczęście się od nich odwróciło, bo w drzwiach pokoju stanęła ni mniej, ni więcej tylko stara wariatka.

W bamboszach, burym szlafroku i z głową owiniętą folią aluminiową, wyglądała mniej więcej jak zawsze i jak zawsze sapała z wściekłości.

– Pani Kaziu! – wykrzyknęła. – Co się tu znowu wyprawia, co to za wrzaski? Ocipiała pani, na litość boską?

Podeszła bliżej, poprawiła okulary i odwróciła się do Kazi z miną morderczyni.

– Moja ściana! – wrzasnęła, celując w nią paluchem. – Co pani zrobiła z moją ścianą?!

– To nie ja, to demon! – odpowiedziała bez zastanowienia Kazia, licząc na złagodzenie zapewne strasznej kary. Zapomniała, do kogo mówi.

– Dddemon? Dddemon? Taki... prawdziwy? Dddemmon? – zapytała chyba retorycznie stara wariatka, po czym znowu zaczęła wrzeszczeć: – Ratuuunku! Ratuuunku! Ratunku...

Po chwili padła na dywan zemdlona.

Jej omdlenie było tak teatralne, że żadna w nie nie uwierzyła.

Stara wariatka, czyli Genowefa Dziuba, naprawdę była stara i naprawdę była wariatką. Nie taką normalną, chorą kobietą, bo na nic nie cierpiała, po prostu była szurnięta, i to tak koszmarnie, że aż trudno było w to uwierzyć. Była też niestety właścicielką domu i bezpośrednią sąsiadką Kazi. Kazia od lat usiłowała się od niej wyprowadzić, ale nie była w stanie. Przyzwyczaiła się do tej starej jędzy i do jej kotów, poza tym nie miała pieniędzy.

Nie to, że nie miała wcale, ale czynsz, który płaciła tutaj, był zachwycająco niski, mieszkanie piękne, a sąsiedzi do wytrzymania.

– Pogotowie wezwać? – zaproponowała Baśka, najmniej obeznana ze zwyczajami właścicielki, co natychmiast wywołało reakcję na twarzy tej ostatniej.

– Ani mi się ważcie! Żadnego pogotowia, oni tam mordują ludzi – objaśniła ochoczo, po czym znów pogrążyła się w omdleniu, poprawiwszy lekko zgniecione upadkiem aluminiowe nakrycie głowy.

– Ale co pani? – jęknęła Baśka. – Na pogotowiu? Mordują? Ona chyba bredzi, jest gorzej, niż myślałam – stwierdziła, przyklęknąwszy przy kobiecie.

Wszystkie trzy natychmiast rzuciły się, by ją odciągnąć jak najdalej. Twarz Dziubowej zrobiła się całkiem purpurowa.

– Coś jej jest! – jęczała dalej Baśka. – Nie wygłupiajcie się, kobieta jest w szoku, popatrzcie, niezborność ruchów, niezdrowy rumieniec, majaczenie... Naprawdę trzeba ją ratować!

– Zaraz to ciebie trzeba będzie ratować – mruknęła Kazia. – Ona nie majaczy!

– A nie majaczę! A nie majaczę! – warknęła Dziubowa wściekle, wspierając się na łokciu. – W pogotowiu mordują ludzi. A potem ich klonują. Szczepionkami – wysyczała, siadając. – Ja swoje wiem! Nie dam się zamordować!

– Ale pani Dziubowa, nikt nie chce pani mordować, nawet demon. – Kazia miała niewielką siłę przebicia, bo gniew właścicielki mieszkania, tak jak i jej przekonania były mocne jak stal.

Na wspomnienie demona kobieta ze stęknięciem usiadła na podłodze i podpierając się rękoma, zaczęła cofać się do wyjścia, znów wrzeszcząc.

– Demooooon! – Wskazywała raz po raz na makabryczny napis. – Ale dlaczego, skąd? Skąd wzięłyście demona?! I czy to aby nie umarnik?

– Umarnik chyba nie, myśmy wywołały tylko demona. Niechcący – stwierdziła Helenka. – Może szarlotki? – zapytała zachęcająco.

Kobieta popatrzyła na nią z przerażeniem.

– Nie chcę szarlotki, nie chcę szarlotki – krzyknęła, wskazując na ścianę, na której napis powoli zaczynał blednąć. – Mówię wam! Zabierzcie stąd tego demona...! Nie chcę demona w moim domu! Oj biada mi, biada! Demony są niebezpieczne! I moje biedne koty, o Boże, muszę je nakarmić!

– Teraz? W takiej chwili? – zdziwiła się Baśka.

– One cały czas są głodne! – odparła staruszka. – Pozbądźcie się tego demona! Natychmiast, jest wasz! I niech nie pisze po ścianach, Boże kochany... Co wyście narobiły?!

Kazia usiadła, zmęczona, i wpatrywała się tępo w blednący napis, popijając drinka. Nie bardzo wierzyła w demony, ale napis ją nieco do ich istnienia przekonał. Nie wiedziała, skąd się wziął, ale był zdecydowanie demoniczny.

Oglądała horrory, a w nich wszelkiego rodzaju napisy pojawiające się na ścianach, lustrach i innych powierzchniach płaskich były czymś naturalnie nadnaturalnym i robiły potworne wrażenie.

Jednak napis na ścianie własnego mieszkania to coś o wiele gorszego. Sprawia, że człowiek zaczyna robić rachunek sumienia i szuka telefonu do najbliższego egzorcysty.

Oczywiście przemknęło jej przez myśl, że powinny pozbyć się tego dziwnego gościa z zaświatów, ale nie wiedziała, jak się do tego zabrać.

Z drugiej strony posiadanie własnego demona było interesującą opcją, o ile przestałby pisać po ścianach i o ile nie był to umarnik.

Wszystkie po kolei nalały sobie po solidnym drinku.

– I co teraz? – zapytała Helenka.

Prawie równocześnie wzruszyły ramionami. Pierwszy szok minął. Napis zbladł i prawie nie był już widoczny, w kominku wygasło, ale nikomu nie chciało się dokładać, zresztą alkohol zdążył już je trochę rozgrzać.

– Nic – odparła Kazia, westchnąwszy. – To jakiś wygłup. To musi być jakiś wygłup, choć Dziubowa naprawdę się przejęła. Inna sprawa, że to trochę dziwny wygłup... Niby wszystko jest demoniczne, ale to niemożliwe!

– A jeżeli rzeczywiście? – Sabcia, blada jak ściana, usiłowała dojść do siebie, bo drink ledwie przechodził jej przez gardło. – Jeżeli ona ma rację?

Kazia popukała się w czoło. Mimo że lubiła Dziubową, to w żadnym razie jej nie wierzyła, nigdy, bo to mogłoby doprowadzić do obłędu. Mordowanie ludzi na pogotowiu i klonowanie ich za pomocą szczepionek to nie były ani jedyne, ani nawet najbardziej kontrowersyjne pomysły staruszki. Kiedyś stwierdziła, że skoro mężczyzna, który urodzi dziecko, dostanie Nobla, to wystarczy mu wszczepić macicę... dożylnie! Była wielką miłośniczką wszelkich teorii spiskowych, skrajnie zdrowego żywienia (choć po kilkudniowym żywieniu się trawą z ogródka dostała wielokolorowej biegunki, która wprawiła w osłupienie lekarza rodzinnego), była też zwolenniczką samoleczenia rozmaitymi kontrowersyjnymi metodami, nawet tymi szkodliwymi, reklamowanymi w stylu „lekarze tego nienawidzą”, oraz najnowszych amerykańskich odkryć, które serwuje internet – stąd zamiłowanie do spacerów z głową owiniętą w folię aluminiową.

– Dziubowa jest rąbnięta – powiedziała jakby sama do siebie – ale w jednym ma rację, nie możemy tu trzymać demona. Trzeba się go pozbyć. Taki demon może być niebezpieczny, o ile rzeczywiście istnieje.

– Właśnie – ucieszyła się Helenka, której wyraźnie doskwierał brak rozrywki. – Musimy to sprawdzić. Musimy, rozumiecie? Jak go nie ma, trudno, ale jeżeli jest... To, to, to... – Zamilkła na chwilę. –...to może go jakoś udomowimy?

Udomawianie demona było pomysłem, który każdej z nich wpadł do głowy. Każdej z innego powodu, choć żadna jak na razie nie chciała się do tego przyznać.

– Myślicie, że taki demon na przykład mógłby być odchudzający? – kontynuowała.

– Odchudzający? – nie dowierzała Sabcia.

– No czy ja wiem? Mógłby mieć jakieś magiczne moce.

– Moce odchudzające? Oszalałaś? Chyba że chodzi na przykład o odgryzanie zbędnych kawałków ciała.

– Przestań! Jeżeli jest demonem, to coś musi umieć! A jeżeli go wywołałyśmy, to jest nasz i musi nas słuchać. – Helenka grzecznie podzieliła się z koleżankami władzą nad demonem, na wypadek gdyby jego moce nie należały do przyjemnych i gdyby trzeba było wkrótce dzielić się także odpowiedzialnością za pożary i zgliszcza.

Kazia, Sabina i Helenka kolegowały się od dawna, a Baśka dołączyła do nich dopiero dwa lata temu. Znały swoje zalety i wady. Potrafiły się okłamywać, być dla siebie wredne, robić sobie na złość. Były przyjaciółkami, takimi prawdziwymi. Od zawsze było wiadomo, że nie warto pytać Sabiny o ciuchy, z pewnością by skłamała, byle tylko źle doradzić, bo nie lubiła, gdy ktoś był lepiej ubrany od niej, Helenka okłamywała pozostałe tylko w sprawach wagi, tej łazienkowej, nie państwowej, a Kazia kłamała w kwestiach damsko-męskich.

Baśka robiła świetne ciasta i pasztety. W skrytości ducha podejrzewały ją o niecne zamiary z tym związane. Ona była szczupła.

*

Pojawienie się demona jeszcze bardziej skomplikowało już i tak dość pokręcone życie właścicielki domu i jej czterech kotów, tym bardziej że była jedną z tych osób, które zjawiska nadprzyrodzone biorą bardzo poważnie, a świadomość, że to, co jej lokatorka, pani Kazia, nazwała demonem, może być umarnikiem, wcale jej nie pocieszyła. Z dziecinnych lat pamiętała, co wówczas dorośli opowiadali o tym krwiożerczym stworzeniu, a na dodatek zbliżały się święta.

Nawet bez umarnika to nie był dobry czas.

Genowefa Dziuba ostatnio przeszukując internet, odkryła, że jest natalofobiczką. Bardzo ją to ucieszyło. Posiadanie własnej, osobistej fobii było dla niej czymś fascynującym, tak więc mimo że fobia ta nie miała jeszcze nawet swojej polskiej nazwy, wszystkim się nią chwaliła, co wywoływało niekiedy trochę zamieszania.

– Jest pani natalofobiczką... Hm, czyli boi się pani dziewczyn o imieniu Natalia? – pytał ten czy ów naprawdę zdziwiony, a ona była wściekła. Otóż nie! Wcale nie bała się dziewczyn o imieniu Natalia, ani dziewczyn, ani kobiet, ani nawet starych bab. Nie bała się też naftaliny, co zasugerował jej pan Stasio spod trójki, ani miasta w Afryce Południowej, nie. Ona bała się Bożego Narodzenia!

Tak, tak. Bała się, miała prawdziwą fobię... Nie lubiła, nienawidziła i ogólnie miała dość.

Święta to był dla niej okropny czas. Od zawsze.

W tym roku nie było wcale inaczej.

Boże Narodzenie rozpoczęło się jak zawsze dokładnie drugiego listopada i jakoś ludziom to nie przeszkadzało. Szczególnie przyjezdnym, którzy jak dzieci cieszyli się, wydając pieniądze na wszelkie bożonarodzeniowe barachło.

A było co kupować.

W sklepach wielkopowierzchniowych naprędce powywieszano bombki i czerwone kokardy, półki przystrojono mikołajami, a palety stojące w przejściach ozdobiono watowymi i styropianowymi bałwankami. Gdzieniegdzie nie zdążono wynieść poprzedniego asortymentu, toteż znicze nagrobne sąsiadowały z czekoladowymi figurkami, przystrojone kokardami i światełkami pod hasłem „Specjalnie dla ciebie i dla twojej rodziny”, co trochę denerwowało niektórych ludzi. Na poważnie zdenerwowało pana Stasia, który zobaczywszy to zaraz przy wejściu, zrozumiał to jako groźbę pod swoim adresem, bo jak inaczej to zrozumieć?

Znowu ktoś chciał go zabić.

Był w tym miasteczku jednostką niepokorną, stale walczącą i dobrze wiedział, komu nadepnął na odcisk. Nie miał co prawda rodziny w ścisłym sensie, ale oni doskonale wiedzieli, co robić. Oni mu grozili! I to nie pierwszy raz! To było tak oczywiste jak to, że Amerykanie mają kontakty z obcymi.

Gwiazdy betlejemskie też wystawiono jakoś tak byle jak i teraz kłóciły się o miejsce z nieco już przywiędłymi chryzantemami, a nad elektronicznymi zniczami nagrobnymi dodano napis: „Świeczki śniego- i wodoodporne”...

Dziubowa szerokim łukiem omijała takie miejsca, ale święta i tak ją dopadały.

Oczyma duszy widziała już koszmar choinki, nienawistną woń wody po karpiu, przymus sprzątania, gotowania i składania życzeń.

Wszystko to jednak robiła. Dla kotów. One kochały choinkę i zabawy z karpiem.

*

Julita była dokładnie spakowana, choć do wyjazdu miała jeszcze kilka dni. Zdążyła już powiadomić o nim wszystkie swoje wirtualne koleżanki, niech jej zazdroszczą. Wiedziała także, że zawiadamiając koleżanki, zawiadamia też kilku pobliskich włamywaczy, którzy zechcą pod jej nieobecność pobuszować w jej mieszkaniu, ale nie była w stanie się powstrzymać. Z drugiej strony wiele by dała, by zobaczyć minę tego z nich, który się do niej włamie.

Lubiła wkurzać ludzi i doskonale jej to wychodziło, a w wynajmowanym mieszkaniu nie miała prawie niczego, no chyba że włamywacz byłby zainteresowany starą kanapą i szafą ze sklejki. Miała oczywiście laptopa, ale zamierzała zabrać go ze sobą. Telewizora nie posiadała. Nie był jej do niczego potrzebny.

Wszystkie pieniądze, jakie zarabiała, a nie było tego mało, inwestowała w siebie. Dwa razy nos, raz usta, które jednak trzeba będzie poprawić, i zestaw okularów do nauki angielskiego. Był koszmarnie drogi, ale nie za bardzo działał.

Poważniejsze inwestycje zostawiała na potem, kiedy już będzie miała w co inwestować. Właśnie zamierzała trochę podenerwować koleżanki na Facebooku wizją swojej wspaniałej wycieczki, na którą się wybierała podczas gdy one, często już obciążone dziećmi i mężami, będą szorować podłogi, tłuc kotlety i stać w kolejkach po karpia, kiedy zjawił się listonosz.

Przyniósł list od ciotki, którego się oczywiście spodziewała. Ciotka była systematyczna. Julita nie musiała nawet go czytać, żeby wiedzieć, co zawiera. Miała takich listów całą szufladę. Starannie je przechowywała, na wypadek gdyby, w razie jakiegoś nieszczęścia, ktoś z drugiej, tej gorszej części rodziny zaczął sobie rościć prawo do spadku i chciał wykazać, że dziewczyna ciotką się wcale nie interesowała, że nie proponowała jej pomocy i tego typu wymysły, które czasami są przez sądy brane pod uwagę, zwłaszcza kiedy nie ma testamentu.

Dla formalności otworzyła kopertę.

Ciotka jak zwykle dziękowała za zainteresowanie. Po swojemu oczywiście. Brzmiało to mniej więcej tak:

Nie masz po co przyjeżdżać. Jeszcze żyję i mam się dobrze, więc nie licz zbyt szybko na spadek. Poza tym nie zamierzam urządzać świąt specjalnie dla Ciebie.

To była właściwie dobra wiadomość. Można było z niej wyczytać, że Julita jeszcze nie może liczyć na spadek, ale kiedyś będzie mogła, czyli wszystko w porządku, a poza tym ciotka pisała, że nie zamierza urządzać świąt tylko dla niej, to znaczy, że nikt z tej drugiej części rodziny też do niej nie przyjedzie.

Czyli wszystko było jak najbardziej w porządku. Poza jednym.

Sprawiałabyś tylko kłopoty, a ja mam już dość swoich, zwłaszcza w związku z demonem.

Ciotka

Sprawianie kłopotów było chyba w każdym liście. Wszystkie jej listy były prawie identyczne, jakby pisała je hurtowo, ale w żadnym dotąd nie wspominała o demonie.

Kim był demon?

Kimś konkretnym? Kimś z rodziny? Jakimś pociotkiem czyhającym na spadek? A może... Może był jakimś przydupasem? Demonem geriatrycznej namiętności tylko czekającym na pieniądze staruszki? Kimś, kto ją omotał i zamierzał dobrać się do majątku, który przecież należał do Julity?! Mógł być też przywidzeniem chorego umysłu... Co znaczyłoby, że ciotka całkiem już zwariowała i spadek jest tuż, tuż. Warto w takim momencie być na miejscu i dopilnować pewnych spraw. Przede wszystkim natychmiast pozbyć się kotów. Tak więc czymkolwiek lub kimkolwiek był demon, był jak najbardziej niebezpieczny!

Musiała zareagować. Zimowe wakacje w Egipcie szlag trafił!

*

Pensjonat Magiczna Latarnia zawdzięczał swoją nazwę pomyłkom klientów. Wcześniej była to Latarnia Morska, bardzo prosta i przyjazna nazwa, ponieważ jednak kilka kilometrów dalej stała prawdziwa latarnia morska, goście wciąż gubili drogę i bywali naprawdę wściekli, kiedy zjawiali się w nocy pod nie tym co trzeba obiektem.

Pensjonat nie miał zbyt dużego obłożenia, ale też specjalnie o to nie zabiegał. Był niewielki, wręcz kameralny, prowadzony przez zaledwie dwie osoby, zadbany i czyściutki oraz niezbyt drogi, choć położony w ładnym, turystycznym, nadmorskim miasteczku, ale w takim miejscu jak Skarbowo turyści pojawiali się zazwyczaj jedynie latem, i to tylko w czasie wakacji. W zimie, w okresie świątecznym, przyjeżdżało zaledwie kilka rodzin chcących spędzić święta z dala od garów i konfliktów. Nie był to ten rodzaj ludzi, którzy mogli pozwolić sobie na luksus tropików. Były to rodziny, które po dokładnym przeliczeniu świątecznych wydatków oraz plusów i minusów spędzenia świąt w domu stwierdzały, że za niewielką, ledwie zauważalną dopłatą będą mogły po prostu odpocząć, zamiast przesiedzieć kilka dni za stołem, by potem wrócić do pracy z kacem, nie tylko moralnym.

Te święta jednak zapowiadały się nieco inaczej.

– Ile osób? – jęknęła Majka, patrząc na matkę z niedowierzaniem.

– Tak około dwudziestu – odparła kobieta nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Nie martw się, będzie dobrze. To grupa. Sami będą się sobą zajmować, my tylko zapewniamy pokoje i posiłki. Już rozmawiałam z kucharkami.

Córka nie była przekonana. Turyści oczywiście mogli się sobą zajmować, ale latem. Atrakcje turystyczne dostępne w Skarbowie ograniczały się do plażowania i przesiadywania w ogródkach piwnych, co robić tu zimą? Plaża co prawda była dostępna, i nawet w tej porze roku była piękna, ale bardzo zimna. Ogródków piwnych natomiast nie było.

– Co oni tu będą robić? – zapytała niepewnie. I tak nie miała wiele do gadania. Od zawsze matka decydowała o wszystkim, wliczając w to niestety jej życie intymne.

– Ogniska, kulig...

– Chyba po plaży – mruknęła z przekąsem.

– Po plaży, nie po plaży, nic nam do tego, to jakaś zorganizowana grupa internetowa, niech robią, co chcą. Co to dla nas za różnica? Jest kryzys, możemy zarobić, poza tym...

Majka widziała tylko jeden plus. W takiej grupie nie powinno być dzieci. Nie chodziło o to, że jakoś specjalnie ich nie kochała, nie, nawet zamierzała kiedyś je mieć, o ile matka jej na to pozwoli, ale nienawidziła rodzin z dziećmi w pensjonacie.

Dlaczego? Bo jest pewna kategoria wczasowiczów, którzy, jeżeli płacą za pobyt, są przekonani, że płacą także za wolność od własnego potomstwa. W takich przypadkach pensjonat roi się od rozwrzeszczanych bachorów, którym się wydaje, że są królami wszechświata i że wszystko im wolno, i w pewnym sensie niestety tak jest, bo kto ma ich pilnować?

Wszystko jest dobrze, póki jest dobrze, gorzej, kiedy przestaje być. Pół biedy, jeśli dzieciak stłucze cenną wazę, zepsuje telewizor czy wybije szybę w oknie.

– Nie zapłacę! To wasza wina. Trzeba było go pilnować, co innego macie do roboty? – stwierdza rodzic i sprawa jest załatwiona.

Gorzej kiedy mały gówniarz naje się mydła albo coś sobie złamie.

– Zapłacicie mi za to! – wrzeszczy wzburzony najlepszy rodzic świata. – To wasza wina! Trzeba było go pilnować!

I sprawa nie jest załatwiona. Zaczynają się kłopoty.

Tak więc grupa młodych ludzi, którzy będą sami się sobą zajmować i nie przywiozą dzieci, może nie wzbudziła w Majce entuzjazmu, ale też nie przeraziła jej. A powinna.

*

Julita miała kłopot, nie wiedziała, jak postąpić. Musiała pojechać do Skarbowa, to było oczywiste. Nie pojechać znaczyłoby odpuścić, zrezygnować, poddać się, a ona nigdy się nie poddawała, jeżeli chodziło o pieniądze, a tu chodziło o ogromne pieniądze. Dom był wart bardzo dużo, był wolnostojący, dość zadbany i mieścił aż cztery samodzielne mieszkania, wszystkie trzypokojowe! I miał ogródek... Nie wspominając o położeniu, niedaleko plaży, na skraju lasu, w spokojnej części miasteczka.

Niestety istniał pewien problem. Nie mogła pojechać do ciotki ot tak. Tamta wyraźnie nie chciała jej u siebie. Musiała wymyślić coś innego. Pojechać tam, zamieszkać w jakimś pensjonacie albo wynająć mieszkanie, a na wigilię zamówić superkatering i zjawić się u ciotki z darami. Będzie musiała ją wpuścić. Choćby na chwilę. W międzyczasie Julita poczyni pewne kroki w celu zorientowania się, co się dzieje wokół staruszki, poobserwuje ją, popyta.

Zobaczy, o co chodzi z tym demonem.

Może dotrze do jej lokatorów? Zagadnie o ich umowy... Nie, to zbyt niebezpieczne. To odpada.

W Wigilię, kiedy wedrze się już do domu ciotki, dyskretnie zrobi trochę zdjęć i będzie miała dowód, że albo wariatkę trzeba zamknąć w szpitalu psychiatrycznym, albo oddać do domu starców, w ostateczności będzie miała dowody, że się nią zajmowała.

Wiedziała z wiarygodnych źródeł, czyli z rodzinnych plotek, że na dom ciotki jest wielu chętnych, a ona nie miała zamiaru się dzielić.

*

Siedziały przez jakiś czas w milczeniu, dopijając alkoholowe resztki w pewnego rodzaju filozoficznym zamyśleniu.

Kazia wstawała raz po raz i z konieczności tanecznym krokiem podchodziła do ściany, by się jej dokładnie przyjrzeć.

Nic na niej nie było. Żadnego napisu. Żadnego zarysu, nic. Wszystko zniknęło.

– Jak to się stało? Dotknęłaś tablicy, pomyślałaś coś i...

– I to się pojawiło.

– Ale co pomyślałaś?

– Oj, no, o tym demonie, co wiesz... Mówiłam, że horror oglądałam, tylko o nim pomyślałam, nic więcej, nawet nie chciałam, żeby przybył, tylko tak jakoś, zastanawiałam się, że ciekawe, co to za demon i tyle, i wywołałam go – broniła się Helenka, choć w jej głosie słychać też było odrobinę dumy.

– To niemożliwe – stwierdziła Sabcia. – Tak o? Bez żadnych takich? No wiecie, inkantacji, wezwań? To trochę dziwne.

– To skąd ten napis? Ha! No powiedz!

– To proste, ktoś go namalował! Ktoś, nie coś. Człowiek!

– Odwróciłyśmy się, a ten ktoś to namalował? – zaryzykowała, czknąwszy. – Tak o? A potem starł?

– Kiedy i jak by wszedł? I gdzie by się podział?

– Schował się gdzieś... w mieszkaniu! Musimy przeszukać pomieszczenia – stwierdziła Sabcia, po czym padła na kolana i zaczęła zaglądać pod fotele i szafki.

– Nie, no co ty...

– Nie ma to tamto – dodała słabym głosem Baśka. – Trzeba. – Po czym ruszyła chwiejnie do przedpokoju. Kazia w panice zastanawiała się, jak je powstrzymać, ale po chwili i ona zaczęła uważniej rozglądać się po mieszkaniu.

– Czysto tu u ciebie – zachichotała Baśka spod łóżka w sypialni. – O, znalazłam butelkę jakiegoś wina. Pod łóżkiem! Co ono robi pod łóżkiem? Co ono robi pod łóżkiem?

– Ukrywa się! Nie rusz! To na czarną godzinę – warknęła Kazia.

– Nie gadaj, tylko rozlewaj! Demon nas nawiedził, czego ci jeszcze brakuje do czarnej godziny?

– Dziewczyny, przestańcie! – Kazia usiłowała powstrzymać pijacki zapał koleżanek, które szukały sprawcy zamieszania nawet w szufladach z bielizną i koszach na śmieci. – Przecież nie mógł się schować w szufladzie.

– A ty skąd wiesz? Przecież demon nie musi być duży.

– Nie szukamy demona, tylko kogoś, kto mi pisał po ścianach!

– Czyli demona – zawołała Helenka spod zlewu w kuchni. – Ał! – wrzasnęła, walnąwszy się w głowę.

– Czy ten demon może wyglądać jak ziemniak? Bo jeżeli nie, to wyłaź spod zlewu, durna babo! – warknęła Kazia, po czym zachwiała się, potknęła i oparła o ścianę.

– Ja pierdzielę, jutro będę zdychać na kaca! Dajcie już spokój!

– Przejmujesz się? Olej to! – zawołała ochoczo Sabcia, która nadal na kolanach, ciężko dysząc, sprawdzała, co się znajduje pod meblami. Wyglądała jak hipopotam, ale zachowywała się jak węszący pies.

Kazia odsunęła się od ściany i wrzasnęła.

– O kur...! To wyłazi! Znowu wyłazi. Ze ściany! Chodźcie tu natychmiast!

– Demon wyłazi ze ściany! – zawtórowała jej Sabina, kuląc się na podłodze.

– Jezus Maria! – zawołały Baśka z Helenką i wpadły do pokoju truchtem, potykając się o Sabinę.

– Przestańcie pieprzyć głupoty! To nie demon wyłazi, tylko napis!

Rzeczywiście w miejscu, gdzie Kazia oparła się ręką o ścianę, znów było widać czerwonawy kawałek napisu.

*

Dziubowa była niespokojna. Miała ochotę położyć się w piramidzie i wciągnąć w siebie trochę kosmicznej energii, ale nie mogła, było po prostu za zimno, a piramida zawalona była zwałami śniegu i błota. Żałowała, że kazała zbudować piramidę letnią, a o zimowej nie pomyślała. Zresztą i tak konstrukcja nie działała tak jak trzeba. Widocznie coś było nie tak z przepływem energii. Pomidory się psuły, jedyna znaleziona gdzieś na dnie szuflady żyletka wcale się nie naostrzyła, a nawet długotrwałe przebywanie w piramidzie – ponieważ Dziubowa była osobą bardzo ruchliwą i pracowitą, długotrwałe przebywanie w jednym miejscu w jej przypadku mogło oznaczać jakieś dziesięć minut – wcale nie powodowało pojawiania się świetlistych kręgów wokół głowy, co obiecywał sprzedawca piramidy.

Wchodziła po schodach, kiedy dopadł ją pan Stasio.

– Pani zabierze tego kota! – wrzasnął rozdzierająco. – Nie znoszę pornografii. Ja jestem normalny, a to kot pornograficzny! – oświadczył pełnym oburzenia tonem. – Cały czas leży na wycieraczce jak jakaś goła ladacznica. I... i tak się wylizuje! Brrr! Przejść nie mogę. To jest nękanie! Rozumie pani! Nękanie, a może nawet molestowanie seksualne. Tak, molestowanie.

Dziubowa podniosła kota z wycieraczki.

– Molestowanie kotem?

– Gołym kotem! – obruszył się pan Stasio. – Kot powinien mieć futro! Ja to zgłoszę! Na policję i do prokuratury! Golenie kota powinno być karalne!

– Nie ogoliłam go...

– To w takim razie musi być choroba! I pani chce mnie zarazić.

– Kotem?

– Od tej chwili to nie jest kot. To dowód przestępstwa! Chce mnie pani zabić!

Gdyby brać na poważnie wszystko, co mówił pan Stasio, można by się spodziewać, że miasteczko zamieszkane jest przez kilka tuzinów morderców, którzy za punkt honoru wzięli sobie zgładzenie właśnie jego.

*

Majka dwoiła się i troiła, przygotowując pensjonat na przyjęcie gości. Sprawdzała pokoje, liczyła ręczniki, czajniki, mydełka. W łazienkach układała maleńkie buteleczki szamponów. Polerowała szklanki.

W zasadzie nie była to jej praca, ale musiała to robić, bo inaczej pokojówka Anika po prostu by się nie wyrobiła. Zresztą była tylko jedna, a pokoi dwanaście.

Majka nie miała ustalonego zakresu obowiązków. Takie luksusy mieli tylko pracownicy. Ona, jako córka właścicielki, była od wszystkiego i o każdej porze dnia i nocy, co ku radości matki skutecznie uniemożliwiało jej wszystko inne, włącznie z życiem towarzyskim, intymnym i każdym innym. Często nawet czytelniczym.

Była zła na matkę, bo liczyła na odrobinę spokoju w okresie świątecznym i kilka dni wolnego, a jeżeli nie całkiem wolnego, to chociaż luzu. Chciała gdzieś wyjść. Może spotkać się z koleżankami? Poczytać? Obejrzeć po raz setny Kevina? Cokolwiek, byle nie mordować się z gośćmi.

Niestety matka zdecydowała inaczej.

Był też Patryk, z którym miała się spotkać w wolnej chwili. Tak, miała, bo sprawa była nieaktualna, o wolnej chwili w takiej sytuacji nie miała co marzyć. Majka umówiła się z nim, nie mówiąc nic matce, ale matka jakoś się dowiedziała.

Miała wrażenie, że jej własna matka śledzi ją na Facebooku, choć udaje, że wcale nie ma tam konta.

Goście zaczęli się zjeżdżać dzień przed Wigilią i Majka miała pełne ręce roboty. Rzeczywiście nie było rodzin z dziećmi. Przyjechały same eleganckie dziewczyny, młode i pewne siebie. Miały spore wymagania i minęło trochę czasu, zanim zrozumiały, że sauna, basen i barek w pokoju nie są standardem w pensjonatach, że nie ma baru w piwnicy, a zamiast kawiarni jest czajnik bezprzewodowy w każdym pokoju.

Majka rozlokowała je, pokazała salę konferencyjną w piwnicy i jadalnię na parterze.

Dziewczyny były nadzwyczaj szykowne, rozszczebiotane i dość sztucznie uszczęśliwione.

Był to ten rodzaj kobiet, które bardziej cenią w ludziach interesującą alergię niż wykształcenie, a na portalach społecznościowych ze szczegółami opisują swoje stany emocjonalne i chamstwo kasjerek z supermarketów.

Starannie przypinały identyfikatory, które zostały dla nich przygotowane, wybierając je ze stosiku w recepcji.

– O! DeMonika też będzie! – zawołała jedna z nich, grzebiąc w plakietkach. – I PrzerażAnna! Świetnie!

– Widziałam ją! Będzie mieszkać pod dwadzieścia jeden.

– A ty to...? – Odczytała z trudem. – No tak, MortAlicja. Zawsze chciałam cię poznać. Kochana, będzie super! Zaraz zabieramy się do dekorowania sali. Przywiozłam świecące czaszki.

– A kiedy przyjeżdża Satania?

– Nie wiem, chyba jutro rano, musi wszystko przygotować do eventu, pewnie telewizję sprowadzi i jakieś radio. Prawdopodobnie lokalne, ale dobre i to. Podobno będzie też sama Demonovlogia, rozumiesz?!

– Super! Demonovlogia to klasa sama w sobie, ale nie wiem, czy to pewne, bo StrachUla też ma przyjechać!

– StrachUla i Demonovlogia razem? Mieszanka wybuchowa! Przywiozłam gromnice.

Ta rozmowa była dla Majki nieco zaskakująca. Z zasady nie interesowała się sprawami gości, usiłowała więc puścić ją mimo uszu, ale nie mogła.

– Mamo, co to za świruski? – Weszła do biura matki mocno zniesmaczona. – Kogoś ty tu wpuściła? Co to za grupa? Czarownice, demony? Skąd one tutaj? Mają jakieś gromnice i czaszki. Co to za wygłup?

– Oj tam, żaden wygłup, szukały miejsca na jakąś promocję czy coś, nie wnikałam. Zabukowały wszystkie pokoje od Wigilii do drugiego stycznia. Z pełnym wyżywieniem, z dodatkowymi dopłatami za kolację wigilijną i bal sylwestrowy, co miałam robić? Zrezygnować? To świetny zarobek!

– Mamo, to może być świetny zarobek, ale są święta! Chciałam gdzieś wyjść, odpocząć! – Majka usiłowała przemówić matce do rozsądku, ale nie miała ani siły przebicia, ani możliwości przekonania jej.

– Będziesz odpoczywać, jak zbankrutujemy, a możesz mi wierzyć, że to nastąpi już niedługo, więc dopóki masz pracę, pracuj!

Matka miała specyficzne podejście do pracy. Wszystko dzieliła po równo, obowiązki należały do Majki, pieniądze do niej.

– Zapłacone z góry, będziesz musiała jakoś to przeżyć – dodała, wzruszając ramionami. – A, i Julita przyjeżdża – dodała z satysfakcją.

– Jeszcze jej tu brakowało! – westchnęła córka zrezygnowana.

– Oj nie marudź, przyjedzie na dzień, dwa, pojedzie i już.

*

Julita zadzwoniła do Magicznej Latarni kilka dni wcześniej i uprosiła właścicielkę, by ją przyjęła na parę nocy. Znały się jeszcze z czasów, kiedy Julita dorabiała sobie na wakacjach w pensjonacie jako pokojówka. Było to dość dawno, kiedy dziewczynie wydawało się, że taka praca to właściwie wakacje i okazja do poznania jakiegoś przystojnego wilka morskiego, który zabierze ją w daleki świat. Nikt jej nie powiedział, że sprzątanie cudzych pokoi to koszmar, a wilki morskie są na wymarciu, przynajmniej ci przystojni, ona spotkała tylko kilku śmierdzących rybami wyrostków, którzy upijali się piwem i zachwycali flądrami z ostatniego połowu, no i nawet na dyskotekę nie chcieli jej zabrać.

Teraz chciała tylko gdzieś się zatrzymać. Plan był prosty. Przyjedzie, spędzi noc w pensjonacie, załatwi jakiś sensowny katering i jak gdyby nigdy nic, może nawet z kolędą na ustach zjawi się u ciotki tuż przed wigilią.

Staruszka pewnie nie powita jej ze łzami radości w oczach, ale może chociaż wpuści ją do mieszkania.

Pomiędzy śledziem a barszczykiem Julita postara się dyskretnie zrobić kilka zdjęć mieszkania ciotki. Na pewno się przydadzą. Oczyma duszy widziała to siedlisko wrednych kotów, które doprowadziły mieszkanie do ruiny, a ruina plus pomysły ciotki mogły dać jej możliwość działania. Demon z listu też się przyda.

Na pewno wszędzie będą kocie kupy, podrapane meble, brudne zacieki... O to najbardziej jej chodziło.

Potem jakiś znajomy psychiatra, może szpital, może dom opieki, drobne ubezwłasnowolnienie i już.

I zatłucze te straszne sierściuchy, podusi je własnymi rękoma, wyrzuci na mróz albo zawiadomi lokalną gazetę, że ciotka się nad nimi znęca. Też dobre.

Julita była zadowolona ze swojego planu. Był inteligentny i racjonalny. Był też ze wszech miar uczciwy. No bo po co ciotce takie luksusy? Swoje przeżyła, w końcu musi przyjść kolej na młodych. A Julita robiła się coraz starsza. Trzydziestka na karku, bez mieszkania, bez odpowiedniego faceta, miała co prawda pracę, ale to jej nie wystarczało. Chciała się rozwijać.

Rodzice, owszem, wspierali ją, jak umieli, tyle że nie umieli. Sałatka jarzynowa i pieczony kurczak w dzisiejszych czasach to nie wsparcie, a obciążenie. Kto by jadł takie rzeczy?

Ich marudzenie, że przesadza, że może przecież mieszkać w domu, że Rembertów to prawie Warszawa, też jej nie pomagało. Nie chcieli również poprzeć jej w sprawie z ciotką.

– Julitka, kochanie, jak to tak? Oddać staruszkę wbrew jej woli? Ty serca nie masz?

Julita serce miała, ale nie bardzo ją interesowało, natomiast pośladki, owszem, uda też, no i implanty piersi, a na to trzeba było pieniędzy.

Gdyby sprzedała mieszkanie ciotki, na wszystko by starczyło.

Julita wsiadła do samochodu. Na tylnym siedzeniu ułożyła futro z wiewiórek syberyjskich. W Warszawie bała się je nosić ze względu na świrniętych ekologów, ale na prowincji z pewnością będzie zadawać w nim szyku bez narażania się na chamskie zaczepki zboczeńców, którzy przejmują się jakimiś gryzoniami bardziej niż modą.

Nie mogła tego pojąć.

Zastanawiała się, czy w okolicy znajdzie dobrą firmę kateringową. Nie zamierzała kupować barszczu z uszkami. Tradycja tradycją, ale to niezbyt eleganckie danie, zresztą ciotka na pewno zrobi barszcz swoim kotom. I żadnej kapusty! Zero, absolutne kapuściane zero! Obejdzie się też bez cuchnącego mułem karpia.

Postanowiła zamówić chińskie pierożki z krewetkami, może ośmiornicę, sushi... Niech jej przywiozą nawet z Kołobrzegu, trudno, zapłaci za dostawę ciut więcej.

To będą dania bezmięsne, a więc odpowiednie.

Musiała się też szarpnąć na prezent dla ciotki. Musiała jej coś podarować, tylko co? Coś takiego, żeby wyglądało od serca. Może jakieś geriatryczne witaminki w ładnym opakowaniu? No bo co innego?

Wszyscy twierdzili, że książki są dobrym prezentem, ale Julita w to wątpiła. Bo co takiego można zrobić z książką? Chyba tylko postawić na półce, żeby zaraz koty obsikały. Nie... Poza tym książki są zbyt tanie, żeby być eleganckie.

Musiała liczyć się z tym, że ciotka jej do domu nie wpuści, i co ona wtedy zrobi z taką książką? Witaminy w razie czego może dać matce, z pewnością się ucieszy.

Pomyślała też o prezentach dla kotów, jakżeby inaczej. To powinno ułagodzić ciotkę w razie kłopotów. Te prezenty nie musiały być ani drogie, ani eleganckie. Kupiła cztery puszeczki kociej karmy i zapakowała je starannie. Z chęcią dodałaby do nich arszeniku, ale nie wiedziała, jak to przeprowadzić.

Oczyma duszy widziała te cztery paskudne bestie siedzące na fotelach. Nienawidziła ich z wzajemnością. Kiedy ostatnim razem odwiedziła ciotkę trzy lata temu, wyszła podrapana, obsikana i obleziona kocimi kłakami. Brrr.

Najbardziej bała się czarnego kocura. Był tak wielki, że gdyby nie futro, można by go pomylić z krokodylem. Sfinksa się brzydziła, pers wyglądał zawsze, jakby chciał ją zagryźć, a trójkolorowa kocica wciąż tylko syczała i drapała. Do krwi.

*

Opowieść o demonie rozeszła się po miasteczku lotem błyskawicy, bo ani Kazia, ani żadna z jej koleżanek nie zamierzały dochowywać tajemnicy. Bo to przecież nie była żadna tajemnica, to był bajer w czystej formie!

Rozniosły wiadomość po wszystkich okolicznych sklepach, opowiadając sprzedawczyniom i bardzo zainteresowanym klientom o wywołaniu demona i o makabrycznym napisie. Takie wiadomości są wielce pożądane w małych miasteczkach. Dodają im uroku i aury niesamowitości. Dają też wiele ich roznosicielkom. Na przykład przyciągają całkiem spore zainteresowanie, o które po sześćdziesiątce naprawdę trudno.

Kazia liczyła na zainteresowanie, może nawet płci przeciwnej, Helenka, jako właścicielka sklepiku z pamiątkami, lubiła mieć o czym opowiadać, Sabcia skorzystała z okazji i wymigała się od spotkania z rodziną z powodu tego „okropnego zdarzenia i tego, jak się teraz czuje”, a Baśka czerpała czystą przyjemność z roznoszenia plot, które po prostu kochała.

*

Kiedy Julita weszła do pensjonatu, natychmiast wpadła na kilka rozchichotanych kobiet.

– Ty tutaj? – zdziwiła się na jej widok jedna z nich. – Satania cię zaprosiła?