Syriusz, gwiezdny pies - Iwona Banach - E-Book

Syriusz, gwiezdny pies E-Book

Iwona Banach

0,0

Beschreibung

"Czy ty wiesz, że jesteś gwiazdą?" Syriusz, zwykły pies urodzony na śmietniku, dostaje niezwykłą przepowiednię. Ale zanim się spełni, szczeniak będzie musiał przez wiele przejść. Choć Syriusz nie rozumie jeszcze sensu wypowiedzianych nad nim słów, przygody, które na niego czekają, udowodnią, że ma w sobie moc! Mały pies z chęcią pomaga dzieciom i dorosłym w trudnych sytuacjach i jest gwiazdorem – nie tylko z charakteru! Wyruszysz z nim w fascynującą drogę? Pasjonująca opowieść o przyjaźni, odwadze i empatii – w sam raz dla miłośników takich autorów, jak Andrzej Maleszka.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 72

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Iwona Banach

Syriusz, gwiezdny pies

 

Saga

Syriusz, gwiezdny pies

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney

Copyright © 2024 Iwona Banach i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727215891 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I 

O przepowiedni, ciałach niebieskich i rasach, czyli jak się dowiedziałem, co znaczy pewne brzydkie słowo

Urodziłem się jakiś czas temu, wcale nie tak dawno, choć dokładnie nie pamiętam kiedy, pewnej ciepłej pachnącej nocy jako drugi szczeniak z miotu, na wspaniałym wysypisku śmieci niedaleko wielkiego miasta, gdzie spędziłem pierwsze chwile mojego psiego życia.

Było pięknie. Ciepłe słońce ogrzewało wszystko dookoła, a na ziemię z cichym szelestem spadały z drzew kolorowe liście, tworząc barwne, pachnące kołderki, idealne do zabawy w chowanego i w spychacz.

Urodziłem się jako piękny chłopiec pośród czterech dziewczynek, ślicznych i ślepych jak ja, jasnopopielatych suczek, które od razu cienkim piskiem zaczęły domagać się swoich praw, tłocząc się i przepychając w kierunku, z którego pachniało mlekiem, depcząc i tratując się nawzajem.

Pojawiłem się na świecie drugi, ale od razu zorientowałem się, że przepychanie i deptanie to najlepszy sposób na przeżycie, więc nie byłem wcale gorszy od nich. Pchałem się pracowicie, depcząc po wszystkim, po czym dało się deptać, czyli po moich siostrach, one zresztą nie były mi dłużne i też deptały po mnie jak się dało, traktując mnie, mój brzuszek i głowę jak schodki.

Razem tworzyliśmy bardzo zaplątany psi kłębek i trudno było powiedzieć, co jest czyje. Czyje były nogi, które stały na moim pyszczku, czyj był ogon, którym ktoś dźgał mnie w oko, czyj cieplutki brzuszek, na którym właśnie leżałem.

Pierwsze chwile życia, choć nie bardzo je pamiętam, przebiegały na spaniu i pracowitym dopychaniu się do matki, która cierpliwie, choć z trudem, starała się nas wykarmić.

Było miło, ciepło i wesoło, w gromadzie piszczących sióstr i w ciepłym legowisku mamy.

Nie od razu zorientowałem się, kim jestem. To chyba normalne. Nie wiem, czy ludzkie szczeniaki od początku wiedzą, że są ludzkimi szczeniakami, ale chyba też nie. Wiele z nich widziałem później na czterech łapach!

No tak, łapy… Na początku musiałem poradzić sobie z łapami, a było ich zdecydowanie za dużo, i z głową, która choć była jedna, też strasznie mi przeszkadzała. Była ciężka i niewygodna.

Walczyłem więc z łapami, które bez przerwy się plątały, i z głową, która wciąż chciała leżeć na ziemi. Kiedy udało mi się ją podnieść i nieco otworzyć oczy, okazało się, że z tyłu mam jeszcze jedną łapę, która wcale nie chciała stać, tylko biegała dookoła i wciąż się o coś zaczepiała.

Bardzo długo uczyłem się chodzić na moich pięciu nogach, a właściwie na czterech, bo mama wyjaśniła mi, że to z tyłu to ogon i wcale nie służy do chodzenia, tylko do merdania.

Bardzo długo więc uczyłem się chodzić na moich pięciu… O, przepraszam, czterech nogach, ale wcale mi to nie wychodziło. Kiedy było trochę miejsca, szło mi lepiej, choć cztery łapy to strasznie dużo, no i ta kolejność… prawa przednia, lewa przednia… łup! Znowu pomyliłem! Lewa przednia, lewa tylna… łup. Pomyliłem! O wiele gorzej było, kiedy musiałem chodzić po siostrach. Były strasznie wyboiste i niewygodne.

Ogonem byłem przerażony, bo ogon wcale mnie nie słuchał, tylko poruszał się samowolnie w różne strony, a ja nie wiedziałem, co mam zrobić, żeby nauczyć go merdać.

– Nie musisz nic robić – powiedziała wtedy mama. – To właśnie jest merdanie – wyjaśniła mi, pokazując mój ogonek, który wywijał dziki taniec tuż za mną i który wcale nie chciał dać się złapać, bo i tego próbowałem.

Pomyślałem, że gdybym go złapał w zęby i na chwilę unieruchomił, byłby o wiele bardziej posłuszny.

Niestety, kiedy za nim goniłem, on po prostu był szybszy, więc kończyło się to zawsze tak samo. Ja lądowałem na ziemi, on uciekał, a w głowie robiła mi się karuzela!

Były też uszy. Żółte i dziwaczne. Nie dało się ich ustawić w odpowiedniej pozycji, mimo że pracowałem nad nimi godzinami. Próbowałem obiema przednimi łapami, oczywiście kiedy zorientowałem się, gdzie jest przód, a gdzie tył, próbowałem tylnymi, a nawet zębami. Nic mi się nie udawało. Najgorzej było z zębami. Nigdy nie udało im się złapać ani jednego ucha.

A one latały w różne strony zamiast stać. Dopiero potem okazało się, że takie właśnie mają być. Po tatusiu.

Z nosa byłem zadowolony. Czułem całe mnóstwo przeróżnych podniecających zapachów, więc chyba działał. Był czarny, mokry i bardzo sprytny.

Matka cierpliwie karmiła nas wszystkich, jednak największe względy miałem ja, jako że byłem jedynym chłopcem i dlatego, że byłem niezwykle dorodny i silny. Bardzo szybko stałem się silniejszy i większy od sióstr i byłem z tego strasznie dumny.

Mieszkaliśmy w wielkim kolorowym pudle na obrzeżu wysypiska, gdzie ludzie zostawiali niepotrzebne rzeczy, śmieci i ubrania, a co najważniejsze – resztki jedzenia. Mama mówiła, że ubrania to taka ludzka sierść, którą można wymieniać. To musi być bardzo interesujące i dziwne, bo ludzie jak to ludzie, po prostu są dziwni!

Oprócz nas na wysypisku dom znalazła cała gromada innych psów. Każdy miał gdzie spać i co jeść. Bo na wysypisku było mnóstwo jedzenia. Codziennie dowożono je samochodami wraz z innymi pozostawionymi przez ludzi rzeczami.

Czego tam nie było! Ciepłe kocyki. Kolorowe pudła. Zabawki. Kłębki wełny. Stare, wspaniale pachnące buty i kości. Bo kości były przecież najważniejsze.

Całymi dniami spaliśmy albo obserwowaliśmy z daleka, co się dzieje na wysypisku, a nocami włóczyliśmy się po górach śmieci, obwąchując co się dało, szukając smakowitych kąsków i różnych rzeczy nadających się do zabawy. A do zabawy nadaje się przecież prawie wszystko!

W naszym rodzinnym pudle leżały kolorowe ubrania, pracowicie przywleczone przez matkę, mięciutkie i pachnące, a na nich spaliśmy my. Mama trochę z brzegu, dla bezpieczeństwa, a my pośrodku, w jednym wielkim kudłatym kłębku.

Było nam dobrze, wygodnie i ciepło. Ze łzami w oczach wspominam tamte czasy, kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem, ale niestety nie trwało to długo. U psów nigdy nie trwa to długo, a my byliśmy przecież psami.

Nasza mama, duża płowa suka o mądrych oczach była chora. Nie mogła chodzić, ledwie poruszała łapami. Zachorowała już dawno, kiedy jeszcze miała dom, srebrną miskę pełną wody i sterty kości na śniadanie. Zachorowała i postanowiła uciec, aby umrzeć na wolności.

Jej decyzji nie udało mi się nigdy zrozumieć, choć bardzo się starałem, ale kto zrozumie dorosłych!

– Wolność, moje dzieci… – mówiła nam w rzadkich chwilach, kiedy udało jej się zebrać nas wszystkich w jednym miejscu. – Wolność… – powtarzała, a potem milkła. Oczy jej wilgotniały. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego robiła się wtedy bardzo smutna.

Nie wiedzieliśmy, co to jest srebrna miska, choć oczywiście wiedzieliśmy, co to jest miska. Bo miska to takie coś, a srebrna miska…

– To trochę jak księżyc – tłumaczyła mama. – Okrągła, błyszcząca i zimna. To taki mały własny księżyc pełen świeżej wody! Jest lepsza od księżyca, bo nigdy nie znika…

Mama umarła bardzo szybko, w noc przed tym, jak zabrano nas z domu. Tego dnia, kiedy spadł deszcz i jakiś człowiek, chcąc się schować, zajrzał do naszego pudła.

Wtedy jeszcze nie znaliśmy ludzi. Owszem, widywaliśmy ich od czasu do czasu, ale nie sprawiali miłego wrażenia. No tak, ale zanim spadł deszcz, zanim zabrano nas z domu, bo pudło było naszym domem, pierwszym i jedynym prawdziwym, zanim umarła nasza matka, zdarzyło się coś jeszcze, ale o tym potem…

Bawiliśmy się wszyscy wesoło, nie bardzo zdając sobie sprawę, że taki stan rzeczy nie może trwać w nieskończoność. Tylko matka ciągle się martwiła. Dużo później zrozumiałem, że to jest podstawowe zajęcie matek, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Martwiła się, chcąc znaleźć dom dla każdego z nas. Nie dom pudło, ale dom mieszkanie, dom rodzinę, ludzki dom.

– Ale przecież my mamy dom – mówiliśmy wszyscy chórem, ona jednak tylko się uśmiechała.

– To pudło to nie jest dom. Dom to zupełnie inne miejsce – mówiła z rozmarzeniem w oczach. – To miejsce zamieszkane przez ludzi, którzy o was dbają. Tam jest pan, który wyprowadza cię na spacer i pani, która daje ci kości w srebrnej misce, ale najlepszy jest dzieciak… Bo zawsze jakiś jest. No, prawie zawsze, ale jest najlepszy, bo z nim można się bawić. We wszystko! W bieganie i w aport, i w tarzanie po śniegu… No tak. Wy jeszcze nie wiecie, co to śnieg… – Zamyślała się, jakby nie mogąc się zdecydować, czy śnieg jest dobry czy zły.

Wiele lat później ją zrozumiałem, ale wtedy jeszcze byłem głupim, małym szczeniakiem, więc trudno mi było pojąć, o czym ona mówi.

– A ty miałaś dom? – pytałem, a ona wtedy opowiadała, że oczywiście, tylko uciekła, żeby nie być ciężarem dla tamtych ludzi, kiedy się okazało, że jest chora.

Na wysypisku aż huczało od plotek o naszej mamie, jedni opowiadali o tym, że wcale nie uciekła ze swojego domu dla wolności, ale z miłości do naszego ojca, a inni mówili, że ją po prostu wyrzucono.

– Ludzie są okrutni – powiedział stary dalmatyńczyk, który na wysypisku żył od lat, a jego sierść wcale nie przypominała sierści dalmatyńczyka, bo była tak brudna, że nie było widać na niej ani jednej łaty.

– Ludzie są źli – dodawała zezowata spanielka, która także kiedyś mieszkała w takim domu, o jakim opowiadała mama.

Więc sami nie wiedzieliśmy, co myśleć. Po co było iść do tych ludzi, skoro byli źli? I dlaczego mama chciała nas im oddać? Nie mogliśmy zostać razem? Na zawsze? Przecież było nam tak dobrze!

Owszem, widywaliśmy czasami ludzi z daleka, jak grzebali w śmieciach, wyrzucali jakieś starocie albo po prostu wypuszczali z pysków kłęby dymu za pomocą niewielkich rozżarzonych kijków.

Prawie nigdy nie byli mili.

– Uciekaj stąd, ty kundlu! – krzyczeli, gdy widzieli jakiegoś psa przechadzającego się po wysypisku.

– Mamo, a co to jest kundel? – zapytałem kiedyś mamę, usłyszawszy, jak jakiś człowiek nazywa tak jednego z nas.

– To brzydkie słowo – odparła wtedy jakaś zasmucona. – Bardzo brzydkie. Tak określa się psy… No… Takie, które nie są rasowe – powiedziała w końcu, jakby zdradzała mi jakąś straszną tajemnicę.

– A my? Czy my jesteśmy rasowi? – Popatrzyłem na nią zaciekawiony, a ona tylko uśmiechnęła się wesoło.

– Jak najbardziej, synku – powiedziała uspokajająco. – Jak najbardziej. Po ojcu jesteście labradorami, po mnie… To dłuższa historia. Ja po ojcu jestem seterem, a po matce owczarkiem, więc sami widzicie! Jesteście jak najbardziej rasowi!

Więc po ojcu byliśmy labradorami. To podobało mi się najbardziej, bo labradory były duże, szybkie i dobrze pływały. Żałowałem tylko, że były łagodne. Jeżeli jest się już psem, powinno się być złym psem!

– A nie było w naszej rodzinie żadnego rottweilera? – zapytałem zasmucony, ale mama tylko pokręciła głową. Potem zastanowiła się chwilę.

– Zaraz, zaraz… Wiesz, że masz chyba rację? Mówiono mi, że ojciec mojej babki był w połowie właśnie rottweilerem, czy jesteś zadowolony?

Oczywiście, że byłem zadowolony, choć podejrzewałem, że nie powiedziała prawdy. Każdy pies chciałby mieć w rodzie takie wspaniałe rasy! Przestałem się więc martwić tym, co mówili ludzie. W końcu byłem rasowy. I to wielorasowy!