Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Najgłośniej modli się ten, kto ma najwięcej na sumieniu. Z pozoru normalna rodzina. Zadbany dom, grzeczne dziecko, gorliwe uczestnictwo w nabożeństwach. Po powrocie z kościoła rozpętuje się jednak prawdziwe piekło. Choć minęło tak wiele lat, dorosła Nina jest przesiąknięta strachem i poczuciem wstydu. Czy uda jej się utulić swoje pokiereszowane wewnętrzne dziecko? Poruszająca historia o przemocy w rodzinie i próbach ucieczki od jej skutków. Utwór wyróżniony w 2002 r. w konkursie literackim "Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu" ogłoszonym przez księgarnię św. Jacka.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 145
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Iwona Banach
Saga
Pokonać strach
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2004, 2024 Iwona Banach i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727215884
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Zlituj się nade mną, Panie, bo ciąży mi samotność. Na nic nie czekam. Oto jestem w tym domu, w którym wszystko milczy. A przecież nie ludzkiej obecności pragnę i jeśli zanurzę się w tłum, jeszcze bardziej jestem zagubiona. Inna podobna do mnie kobieta, też sama w swoim pokoju, czuje się pełna i szczęśliwa, jeśli ci, których otacza czułością, są gdzieś w domu. Nie słyszy ich ani ich nie widzi. Nie otrzymuje od nich nic w danym momencie. Ale wystarcza jej świadomość, że dom jest zamieszkany.
Antoine de Saint-Exupéry, Twierdza (tłum. Aleksandra Olędzka-Frybesowa)
Bolą mnie piersi, nogi, mięśnie rąk, wszystko właściwie. Prawie naprawdę to wszystko mnie boli! Prawie naprawdę. Prawda, prawie prawda, wystarczy uwierzyć, mocno i już zmienia świat do twoich rozmiarów. Musi boleć. Strach kumuluje się w moim ciele i usłużnie przeistacza w wymówkę.
Dlaczego? Bo nie chcę opuszczać tego miejsca. Ono jest prawie bezpieczne, trochę wysterylizowane, obdarte z lęków, sztucznie uładzone i spokojne. Takie właśnie, jakie ma być, niebo na użytek ziemi. Żadnej ekstazy, żadnych wzruszeń, spokój w czystej formie. Spokój za wszelką cenę. Może jest właśnie tym, co nie ma ceny. Spokój, tylko spokój chciałabym zachować.
– Albo zabrać ze sobą – mówi tamta kobieta ze wspomnień.
Ale spokoju nie da się zabrać, on przynależy do tego miejsca.
– On przynależy do ciebie.
Nie, na pewno nie spokój! – odpowiadam w myślach.
Szyderstwo. Spokój nie należał do mnie nigdy, a szczególnie teraz. Mogę go wziąć tylko w tabletce. Biała, czerwona, żółta – gładko prześlizgują się przez gardło. A potem cicho odchodzą lęki, wątpliwości i mogę delektować się tym czymś, czym jest spokój. A co to jest? Cisza? Cisza, ale i cisza myśli albo jest to przede wszystkim cisza w myślach.
– I cicha muzyka w duszy – dodaje ktoś.
Ja jednak nie słyszę jej nigdy. Cicha muzyka w duszy jest nieosiągalna, dusza musiałaby się wtedy śmiać – to już jest druga strona, ja tam jeszcze nie doszłam.
Kurczowo zaciskam ręce o zbielałych kostkach na poręczy łóżka. Zimny metal powoli robi się coraz cieplejszy i muszę przesunąć rękę, żeby poczuć to zimno, ono też zostanie tutaj. To zdobywane co chwila delikatne zimno metalu, to jak szukanie wciąż nowego, świeżego miejsca na poduszce.
– I głowa, głowa też mnie boli – mówię w końcu, zdając sobie sprawę, że i to kłamstwo, jak wiele innych, nic nie da. To nic nie pomoże. To już jest gdzieś poza mną. Wiem, że będę musiała się podnieść, ubrać i wyjść. Już sama świadomość, że będę musiała się ubrać jest straszna.
Nie stać mnie nawet na wściekłość. Zazdroszczę tym, którzy w szale potrafią niszczyć, potrafią wyrzucić ten szał z siebie i roztrzaskać na tysiące drobnych kawałków, którzy nie kulą się w sobie, bo nic już nie mogą. Tych na pewno stąd nie wyrzucą.
*
Klucz wchodzi do zamka trochę niechętnie, powoli otwiera stare rany. Pokój nic się nie zmienił, zapleśniała tylko szklanka z fusami po kawie, stos brudnych naczyń zastygł jak cementowa rzeźba, na podłodze kilka brunatnych plam, trochę wytartych litościwą ręką sąsiadki.
Stawiam plastikową reklamówkę na podłodze, w niej kupione po drodze bułki i ser. Wpasowuję się od nowa w te wytarte ramy, w to mieszkanie, ten dom, w tę samotność, z której tak niedawno chciałam uciec. Powoli zaczynam wdychać zapach, ten właśnie, którego tak nienawidziłam. Nawet pleśń nie zdołała go zmienić. Jeszcze jeden wdech – czuję posmak czegoś, czego nie chciałam poczuć.
Niechciany początek, coś, czego chciałam uniknąć za wszelką cenę, powrócił. I muszę coś zrobić, cokolwiek, usiąść, wstać, jeść, i posprzątać to miejsce. Posprzątać to, co zostało porzucone tak dawno, te zakwitłe pleśnią talerze, pajęczyny w bezruchu oplatające kąty i ściany, brunatne plamy.
Wiem, czuję, że powinnam coś zrobić, od czegoś zacząć. To, od czego zacznę będzie miało jakieś znaczenie, mniej lub bardziej symboliczne, mniej lub bardziej okrutne tak jak te brunatne plamy na podłodze... Powinnam je zetrzeć zaraz na początku albo dopiero na końcu, czuję, że będzie to miało jakieś znaczenie, nie wiem jakie, ale czuję to.
Podchodzę po chwili do zlewu i powoli zaczynam wrzucać do kosza cuchnące, pokryte pleśnią naczynia. Nie mogę ich umyć, nie potrafiłabym na nich jeść – to tak jakbym wygrzebała je z przeszłości. Ale zostawiam to, co nietknięte, wystarczy. Jeden talerz, jeden kubek, jedna łyżka. Teraz wszystko ma być proste.
*
– A jeżeli przyjdą goście?
Nie. Nie przyjdą, a jeżeli nawet, to nie będą ci, na których czekam.
*
Powoli ogarniam wzrokiem ten martwy od dawna pokój, który od nowa będzie moim światem. W odrętwieniu przesuwam przedmioty, przekładam drobiazgi. Tak, trzeba zacząć, ale jak? Od czego? Nagle wszystko to, co trzeba zrobić, co powinno się zrobić przerasta mnie. Przerasta mnie swoją fizycznością i bezgranicznym bezwładem. Teraźniejszość gęstnieje pod moim dotykiem, obezwładnia. Gest za gestem, ruch za ruchem, spowolniony taniec w poszukiwaniu sensu. W poszukiwaniu celu. Dla tego, co nastąpi.
*
– Proszę się rozejść, tu nie ma nic do oglądania – usłyszałam wtedy w ciemności głos. – Proszę zrobić miejsce.
Było cicho, ciemno i zimno. Kołysaniem płynęłam gdzieś, powoli coraz bardziej nieobecna. To ostatnio najprzyjemniejsze uczucie. Oderwane i pozbawione strachu. Głośne uderzenia serca odbijały się głuchym echem w mojej głowie. Powolne, coraz bardziej odległe. Głośne, zbyt głośne, dudniły echem po całym ciele, czułam je wszędzie.
To było jak zapadanie w lepki, zimny sen bez przebudzenia. To było dobre uczucie, dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Docierające z oddali głosy to cichły, to wybuchały tysiącem brzmień jak echo w głębokim tunelu.
*
Schodzę na dół obładowana wielkim wiadrem po brzegi pełnym śmieci. Ciemna klatka schodowa, kilka stopni na półpiętro, znów kilka, oślepiająca jasność dnia rozświetla ciemną bramę. Zza drzwi słychać szepty, szmery, w oknach nagle roi się od ciekawskich twarzy. Niespokojnie falują firanki. Wyrzucam śmieci. Wracam obmacana badawczymi, trochę przestraszonymi spojrzeniami tych z dołu i tych z góry. Niemal słyszę ich zaaferowane, podniecone głosy. Oni wiedzą. Widzieli przecież. Dostarczyłam im tematów do plotek i domysłów.
Podchodzę do okna i wypuszczam na wolność od tak dawna uwięzione w tych czterech ścianach powietrze. Przeciągam palcami po grubej warstwie kurzu na stoliku, szafkach, telewizorze. Przekładam kilka drobiazgów na półce, aby samej sobie udowodnić, że coś jednak robię. Nie mam ochoty zmywać tylko tych plam z podłogi.
*
– Powinna pani coś zjeść – jak echo powracają niedawno słyszane słowa. Tak, tak, oczywiście, powinnam jeść regularnie tak jak tam. Uwolniona od konieczności zmywania z podłogi plam zaschłej krwi naciągam na nie zakurzony dywanik. Wszystko powinno być tak jak tam. Tam został spokój. Tu mam oczywiście tabletki, nigdy o nich nie zapominam, są jak żelazny list, instrukcja obsługi do mojego pokaleczonego umysłu.
Wstaję z nie zasłanego od miesięcy, brudnego łóżka, na którym usiadłam zaskoczona nagłą niemocą. Zaczynam krzątać się po kuchni. Nalewam do szklanki słabej herbaty, kładę na talerzyku bułeczkę i pół topionego serka. W tę staranną celebrację wdziera się zgrzyt – w szpitalu nigdy nie dawano mi noża, wszystko było pokrojone i rozsmarowane. Tu mogę podejść do szafki i wyjąć z niej nawet najostrzejszy nóż i podciąć sobie żyły... to znaczy rozsmarować serek na bułce.
Nie robię tego, rozrywam bułkę na pół i wkładam do środka serek, następnie rozgniatam bułkę w dłoni. Mocno, jeszcze mocniej ściskam ją, tak aby serek jak wnętrzności wypłynął na zewnątrz, brudząc mi dłonie. Oblizuję je, nie troszcząc się o to, że są brudne.
*
– Szpital to nie jest życie, to ucieczka.
Wiem, że to prawda, właśnie dlatego chciałam tam zostać?! To proste. Uciec, uciec w jakikolwiek sposób. Nie ważne dokąd.
Moje więzienie, mój świat, mój pokój z kuchnią – tak kiedyś myślałam o tym mieszkaniu, które powoli zamieniło się w klatkę, odgradzającą mnie od ludzi i skazującą na samą siebie. Zresztą, nie była to wina mieszkania. Samotność, która miała być rajem, uwięziła mnie, odebrała mi chęć do życia, ubezwłasnowolniła. Bo co to za raj?! Nie zasłane łóżko, szafa, stolik pokryty kurzem?
Na stoliku obok łóżka ustawiam buteleczki z kolorowymi lekarstwami. Wiem, że powinnam je mieć pod ręką. I tylko to się zmieniło. Te kolorowe tabletki na stoliku.
Postanawiam wziąć prysznic i pod zalewającą oczy gorącą wodą schować na chwilę to uczucie, że mi się nie udało. Usiąść w kucki i pozwolić wodzie lecieć na głowę tak długo, aż wszystko zrobi się lepsze. Tak, jakby niczego nie było, tylko ja i ta gorąca woda, żadnych spraw, żadnych uczuć tylko to wszechobecne mokre ciepło.
*
– Jak się pani nazywa?
Popatrzyłam otępiałym wzrokiem na brudnoszarą ścianę.
– Przecież jakoś się pani nazywa!
Usłyszałam, ale nie odpowiedziałam. Pytanie padło zupełnie obok mnie, zawisło w powietrzu jak obłok gęstego dymu.
– Sąsiedzi podali, że nazywa się pani Anna Byczek.
Stwierdzenie faktu poza moją wolą. Tak jakoś... tak się właśnie nazywam, ale czy wystarczy nazwać coś, żeby się stało? Stołek, czy wystarczy go nazwać, żeby zaczął być stołkiem?
Urywek z Romeo i Julii Szekspira utkwił mi w pamięci: „Czymże jest imię. To co zwiemy różą, słodko pachniałoby pod każdym innym imieniem”. Bo czy róża pod innym imieniem pachniałaby inaczej?
Tak nazywam się – Anna Byczek, ale czy jestem? Czy jestem tym, czym się nazywam.
Spokojny głos lekarza coś mi tłumaczył, coś czego nie miałam ochoty słuchać. Jakieś psychiatryczne brednie, jakieś oceny, reakcje i bodźce.
– Akt rozpaczy... – docierały do mojej świadomości strzępki słów.
Rozpacz? To nie był żaden akt rozpaczy! To była konieczność, życiowa konieczność, ale ja nie miałam ochoty o tym z nikim rozmawiać. Niech sobie piszą, notują, niech się zastanawiają, niech udowadniają mi swoje prawdy. Niech wierzą, że są w stanie zrozumieć.
Poprowadzili mnie do białej sali o ciemnych otworach okien, drzwiach jak wielkie ciemne skrzydła z małymi świetlikami gdzieś wysoko, spod których sączyło się niebieskie jarzeniowe światło z korytarza.
– To twoje łóżko – pielęgniarka dla wygody przeszła na ty. – Tylko spokojnie.
Rozejrzałam się dookoła. Kilka osób chodziło w tę i z powrotem po sali, ktoś mamrotał coś niezrozumiałego pod nosem. Niesamowita, a zarazem spokojnie swojska atmosfera miejsca, w którym nic nikogo nie dziwiło. Nic nikogo nie obchodziło, nie poruszało.
Fakt, że znalazłam się w szpitalu psychiatrycznym wcale mnie nie przerażał. Chciałam przecież znaleźć się o wiele dalej, ale tam też byłam w jakiś sposób na swoim miejscu. Tam, w szpitalu czas nie płynął. Był jak stojąca woda. I nikogo nie interesowały ani bandaże na rękach, ani płacz w środku nocy. Nikt nie szeptał za moimi plecami rozciekawiony, rozplotkowany i sztucznie troskliwy. Nikt nie okłamywał mnie pytaniem o moje zdrowie, które go nic nigdy nie obchodziło. Idealne społeczeństwo ludzi szczęśliwych, każdy w swoim raju. Codziennie te same kolorowe tabletki, codziennie te same obojętne twarze, zapatrzone każda w swoją rzeczywistość, doskonale anonimowy tłum, w którym zwykłe prawa nie istniały. Tam się na nic nie czekało, na nic i na nikogo.
Doskonale poczułam się wśród tego obojętnego tłumu, bo obojętność tam miała zupełnie inny wymiar – była zaletą, nie wadą. Tak samo sztuczna jak spokój, tak samo podawana w tabletkach oddalała i jednocześnie zbliżała. Nikt nie próbował cię nawrócić, zmienić, ani na siłę wcisnąć w ramy.
*
– Wychodzimy na spacer.
Pielęgniarka ciągnęła za sobą tłum sennych postaci ku lasowi, na ławeczki przed budynkiem. Niechętnie poddawałam się ciepłym promieniom słońca. Ono jedno tu nie pasowało. W miejscu takim jak szpital wciąż powinna być jesień. Tam każdy ma tyle kolorów w duszy, że cała reszta może być szara.
Oddział IV B – zauważyłam. Wczytałam się w napis na czerwonej, popstrzonej odpryskami tablicy i wczytywałam się weń raz po raz jak w transie, dopóki oczy nie przesunęły się bezwiednie na drzewo, na okno, na ziemię. Jakaś kobieta w wyraźnej ciąży całowała ziemię, swego kochanka, który wreszcie spełnił jej nadzieję, zapłodnił ją i po latach niepowodzeń, bólu i upokorzeń stanie się matką. Nigdy dotąd nie była kobietą. Była zepsutą macicą, śmieciem, niczym. Teraz będzie spełniona. Jest spełniona, szczęśliwa, kochana. Tam w środku jest matką, tu na zewnątrz – biedną wariatką, która uroiła sobie ciążę. Życzyłam jej, aby nigdy nie odzyskała świadomości.
Badania, wizyty... W tym świecie tylko ludzie w białych fartuchach pytali o zdrowie. Ale oni byli po drugiej stronie.
– Poprawa jest wyraźna – poinformował mnie lekarz i po raz pierwszy znów odczułam lęk.
To nie była wiadomość, którą chciałam usłyszeć. To nie była dobra wiadomość. Przecież nie każą mi stąd odejść?
*
Staję w otwartym oknie swojego mieszkania, jest już ciemno, ale nie odczuwam zapachu nocy. Po raz pierwszy nic nie ciągnie mnie w dół, nic nie kusi: Zrób to, to będzie naprawdę łatwe, no! Podejmij w końcu męską decyzję. Nic mnie nie kusi i to też nie jest dobra wiadomość. Znów czuję się przywiązana do życia. Przywiązana wątłą nitką, ale przywiązana, a to uzależnia. Nie chcę być w ten sposób uzależniona. Chcę mieć wybór, nawet ten ostateczny.
*
– Czy ma pani rodzinę?
Pytanie uderzyło mnie nagłą falą niechcianych wspomnień.
– Nie – odpowiedziałam stanowczo i w pewnym sensie mówiłam prawdę. Bo ta prawda była względna. Tak być może, jeżeli wziąć pod uwagę geny, cząstki DNA, dawno zerwane więzy krwi...
– Rodziców? Męża? Dziecko? – kobieta ciągnęła, drążyła, dręczyła...
– Nie – zdecydowałam się na jeszcze większą odwagę.
– Ale przecież pani rodziła?
– Nie mam dziecka – odpowiedziałam, udając obojętność. – Jestem sama – w myślach dodałam: doskonale sama.
W samotności trudno o doskonałość, ona jest jak szyba, przez którą cię nie słychać, jak cztery ściany pokoju, głuche ściany, które nie chcą mieć uszu. One cię nie słyszą, ani kiedy wyjesz z rozpaczy, ani kiedy płaczesz ze szczęścia. To jest waśnie ta doskonałość.
– Jak sobie pani sama poradzi w domu?
To pytanie zbliżało nieuchronność.
– Nie chcę do domu!
Tak łatwo było to powiedzieć. Siedziałam wpatrzona w ścianę, obojętna na wszystko poza jednym – nie chcę do domu. Lekarka, smutna kobieta o wyblakłych włosach i oczach pewnie kiedyś błękitnych, patrzyła, pytała, słuchała. Ja jednak nie chciałam mówić. Nie miałam o czym mówić. A ona wciąż pytała o to samo. Chciała wiedzieć jedno: Dlaczego to zrobiłam.
Dlaczego to zrobiłam? Bo tak miało być! Nie! Nie słyszałam głosów, nie byłam w rozpaczy. Nie, nie miałam halucynacji! Nie było diabłów ani duchów, nie było pająków! Nie było białych myszek!
– Więc tak na trzeźwo?
Oczywiście. Taką decyzję powinno podejmować się na trzeźwo. Na zimno. Przeważyć za i przeciw, poukładać wszystkie swoje sprawy, jeżeli jeszcze jakieś się ma...
– A Bóg? Wierzy pani w Boga?
To pytanie było bez znaczenia.
– Może kiedyś – odpowiedziałam.
Za oknem wielki dąb machał ku mnie konarami, jakby chciał mnie przestrzec: Nie myśl! Niczego sobie nie przypominaj! Przecież wiesz, jak to się potem kończy. Ale wspomnienie stanęło przede mną i już nie dało się odgonić. Już go nie zdołałam zagłuszyć. Miałam wtedy może dziesięć, jedenaście lat. Szłam przez park, rozświetlony letnim słońcem. Byłam szczęśliwa tym dziwnym euforycznym uczuciem, które rodzi się z pięknego poranka, z zieleni drzew i śpiewu ptaków. Ale nad tym szczęściem zawisła chmura. Teoria ewolucji! To nowe odkrycie z lekcji biologii po prostu zwaliło mnie z nóg! Nie wiedziałam tak naprawdę, kto ma rację. Bo dla mnie wówczas teoria ewolucji była nie do pogodzenia z Adamem i Ewą. Ktoś przecież musiał kłamać. Tylko kto? Te wszystkie książki i pani od biologii czy ksiądz na religii?
– Proszę księdza, jak to w końcu jest? – zapytałam.
Nie potrafił mi odpowiedzieć, mówił, że kiedyś się dowiem. Nie chciałam kiedyś, chciałam teraz. Gdy ktoś z dorosłych na pytanie odpowiadał mi, że kiedyś się dowiem, zawsze czułam powiew mrocznej tajemnicy. Dzieciom przecież nie mówiło się złych rzeczy. Tylko tych złych! Dobre się mówiło, więc to, co właśnie przede mną zasłaniano, siłą rzeczy musiało być złe.
– Ale w co ja mam wierzyć? W Adama i Ewę czy w małpy? – wybuchnęłam. Nie chciałam się bać, że jest coś strasznego, czego nie mogą mi powiedzieć. To, że mi tego nie chcieli powiedzieć nic nie zmieniało. To już było, gnieździło się niepewnością strasznej tajemnicy w zakamarku świadomości. Wtedy zaczynałam się bać.
– Ale w co ja mam wierzyć! – krzyknęłam.
Dostałam w twarz, nie poszłam więcej na religię. Trochę żałowałam, że nauczono mnie, iż pochodzę od małpy i wyrzucono z marzeń RAJ, ale widocznie tak miało być.
– Co, może kiedyś? – ze wspomnień wyrwał mnie rzeczowy głos.
– Może kiedyś nawet i chciałam uwierzyć, ale teraz już nie jest mi to potrzebne – odpowiedziałam na pytanie stanowczo.
– Nie jesteś samowystarczalna! Musisz coś mieć, coś lub kogoś – dużo później w mrocznej sali o wysokim pokrytym stiukami suficie pielęgniarka złościła się na mnie. – Choćby kota! Psa!
Z niechęcią kręciłam głową. Wiedziałam, że miłość boli za bardzo.
*
Na parapecie stoją żółte, szelestliwe, uschłe badyle kwiatów, których nikt nie podlał. Musiały mieć straszną śmierć. Straszną i powolną. Pomyślałam o głodzie, o ludziach na pustyni i o śmierci z pragnienia. Straszna i strasznie powolna ta ludzka śmierć z pragnienia. Czy roślinę śmierć boli mniej? Czy jest bardziej humanitarna?
Powoli kończy się dzień, którego bałam się tak bardzo, którego nie chciałam. Siłą wyrzucona na wolność, do ludzi, czuję, że wszystko zacznie się od nowa. Jeszcze nie teraz, ale na pewno się zacznie. Jeszcze parę dni, może tygodni i powrócą myśli, wspomnienia. Tabletki przestaną być tajemną bronią, bo każdy kąt tego domu znów zacznie opowiadać swoją historię. Zacznie sączyć we mnie dawną nienawiść. Wtedy zrobię to lepiej, tak, żeby nie było powrotu.
Noc ciemna, cicha, prawie taka sama jak w szpitalu, ale jakby mniej oswojona. Przewracam się na łóżku z boku na bok, wpatruję w smugi księżyca na ścianie, na cienie drzew tańczące za oknem. Brakuje mi kroków za ścianą, mamrotania, posapywania. Życia. Głośnych kroków pielęgniarki wystukującej obcasami na kamiennej podłodze kołysankę Komedy, dla nas szaleńców, dla nas potworów, dla dzieci Rosemary. Brakuje mi szelestu wykrochmalonych fartuchów. Brakuje mi nawet tego krzyku, który budził mnie zawsze nad ranem. Krzyku, który oznajmiał, że do któregoś z bezpiecznych tabletkowych światów wdarł się niechciany, niekontrolowany, straszny koszmar. Kiedy odchodziła noc zawsze któryś z pacjentów krzyczał, może ze strachu, może nie ze strachu?
Kiedyś sobie obiecałam na wszystkie świętości – koniec! Nigdy więcej tego pokoju, tych wspomnień, żalu, winy, niczego! Obiecałam sobie i dotrzymałam słowa. Żyletka była ostra, tylko dwa krzyki bólu i nie było odwrotu, krew powoli wysączała się ze mnie na coraz bardziej zamgloną, oddalającą się podłogę. Patrzyłam jak zaczarowana, jak kropla po kropli spada na biel pod nogami. Ciche, wolne najpierw kap, kap, potem runęło ciepłą, gęstą strugą... Czułam, że życie wreszcie zostawi mnie w spokoju.
Zafascynowana ciepłą czerwienią i ogromem wreszcie odkrytej odwagi wzięłam żyletkę w tę zakrwawioną dłoń, żeby dokończyć. Żeby już nic nie zostało. Ten ostry krzyk, którego nie potrafiłam opanować, a którym protestowało moje ciało przeciw metalowemu ostrzu, znów wyrwał się zza zaciśniętych ust. Nie chciałam go. On był bardziej reakcją ciała, niż duszy. Potem zaczęło się robić coraz chłodniej, cieknąca krew zaczęła prawie parzyć moje dłonie, serce powoli dawało za wygraną, poddawało się mojej woli, cichymi coraz odleglejszymi uderzeniami krzyczało, że nie chce umierać. Ale ja już zdecydowałam.
Kiedy wciąż coraz gęstsza ciemność powoli otaczała mnie ciszą, usłyszałam nagle coś, jakiś zewnętrzny krzyk. Nie, to nie ja wzywałam ratunku. To ktoś obok. Wtedy zrozumiałam, że się nie udało!
– Ale ty już tego nie zrobisz?
Jedyną szansą, żeby tam zostać było zaprzeczyć, ale nie miałam wtedy ochoty na żadne słowa. Wszystko przelewało się gdzieś obok mnie. Zrobię, nie zrobię, to nie ważne, najważniejszy był spokój.
– Stałam i myślałam, myślałam, a ktoś tam w środku mówił, że to najlepsze wyjście – mówiła ta kobieta obok mnie – że potem już nie będę słyszała tych głosów w nocy.
Wiedziałam, że to nie to samo, ja chciałabym czasami usłyszeć jakieś głosy, jakiś wewnętrzny głos. Jakikolwiek, byleby zagłuszył moje myśli. Żebym raz po raz wciąż od nowa nie musiała przeżywać koszmaru.
– A ty?
– Ja? Ja tylko nie chciałam żyć.
– A teraz?
– Też nie chcę, ale inaczej. Teraz to tylko znużenie. Nie chcę żyć, ale jeszcze nie...
– Nie chcesz już umrzeć?
– Chcę, ale nie tak dojmująco.
Rozmowa to urywki słów, urywki zdań. Nikt przecież nie chce opisywać uczuć. Proste: tak, nie, nie wiem. Te słowa mniej ukrywały, niż chciałyby, ale za to jeszcze mniej znaczyły. Kiwnięcie głową, święty spokój, kobieto, odczep się ode mnie, jak chcesz zobaczyć jak to jest, to podetnij sobie żyły.
– No to opowiedz, co czułaś? Wtedy, tamtego dnia, kiedy to zrobiłaś – znów padło niechciane pytanie. Niechciane i nie niedorzeczne.
Sama chciałabym wiedzieć, co wtedy czułam. Bo czuć to jedno, a wiedzieć, to co innego. Nie czułam nic. Nic. Może właśnie dlatego chciałam coś poczuć. Niechby choć bolało.
– Nienawiść? – podpowiedziała tamta.
– Nie, na pewno nie nienawiść. Nawet nie pustkę.
– Ale coś się wtedy stało – kontynuowała – coś konkretnego.
– Nie. Tylko już nie umiałam sobie poradzić. Ze sobą.
Rozmowa jak odbijanie niepotrzebnych słów, to w jedną, to w drugą stronę. Co to może zmienić? Dopóki słowa nie zaczną odsłaniać znaczeń zamiast je ukrywać, nic.
*
Okna pojaśniały porankiem i słońce wdziera się siłą do pokoju, budząc mnie z niespokojnego snu. To słońce nie pasuje ani do tego pokoju, ani do mnie samej, trochę za ciepłe, zbyt szczęśliwe, niepokojąco normalne. Nigdy nie lubiłam słońca, wołałam wieczory, dżdżyste, pochmurne dni, wicher nad morzem, ponure, nocne burze, wszystko byle nie słońce. No i jesień. Zawsze kochałam jesień, kiedy dnie stawały się tak krótkie, że można było je przeczekać za zasłoniętymi oknami. Nie wychodzić z domu, nie wychodzić z łóżka. Patrzeć na zamazane deszczem szyby, na wędrówkę kropel po powierzchni okna. Śledzić ich życie, kiedy łączą się w pary, pęcznieją, rozmywają na tysiące smug, potem nagłe pojawiają się i znowu giną, te same i nie te same, tak samo podobne do łez i zawsze tak samo smutne.
Ale nie pada. Muszę pójść po zakupy. Jasność słońca napawa mnie niemal strachem, prześwietla każdy zakamarek mojej duszy, ogałaca z tajemnic.
– O! Wariatka idzie – słyszę cichy szept dzieci na półpiętrze. – Ta, co pokrwawiła schody i wyglądała jak trup! – niemal wesoły, nabrzmiały podnieceniem krzyk.
Wiem, że muszę stawić czoła temu, co oczywiste. Mój świat, który dotąd istniał tylko wewnętrznie, we mnie samej, nie rzucał się w oczy, stał się publiczny, stał się własnością każdego, a najmniej moją. Chcą wiedzieć, ale nie moją tylko ich własną wiedzą – dlaczego? I będzie tysiąc przyczyn, z których żadna prawdziwa.
W zaciszach swoich schludnych i na wszelki wypadek wyszorowanych z uczuć mieszkań, pochylone nad parującym obowiązkiem dobrej matki i żony, kotletem mielonym z buraczkami, w imię tej wiedzy, obdzierać będą ze skóry moje uczucia, obdzierać ze wszystkiego, co mi jeszcze pozostało, szukając swojej, nie mojej prawdy, dzielić będą na części pierwsze moją duszę. Równo układając kanapki na talerzach, kanapkami udowadniać sobie będą własne bezpieczeństwo, własną normalność.