Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ile czasu musi upłynąć, by traumatyczne wydarzenie przestało determinować każdy kolejny krok ofiary? Spotkania po latach mają swój urok, zwłaszcza jeśli dotyczą ludzi, którzy kiedyś byli ze sobą blisko. Wanda, Baśka, Agnieszka, Marek, Jacek i Michał tworzyli taką właśnie grupkę. Ten zjazd, oprócz ekscytacji, budzi jednak również lęk. Przyjaciół łączą bowiem nie tylko beztroskie wspomnienia, ale także tragiczne wydarzenie, po którym Wanda postanowiła opuścić kraj. Tajemnica powojennego skarbu znalezionego na Ziemiach Odzyskanych, przemoc i jej konsekwencje, ucieczka jako jedyne wyjście z sytuacji – bohaterowie będą zmuszeni ponownie skonfrontować się z trudnymi tematami. Skomplikowane relacje z historią w tle – ta książka zachwyci każdego miłośnika powieści Jakuba Małeckiego.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 167
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Iwona Banach
Saga
Pocałunek fauna
Zdjęcie na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright ©2007, 2024 Iwona Banach i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727189079
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Wszelkie postacie i sytuacje występujące w tej powieści są fikcyjne i nie nawiązują do żadnych osób ani zdarzeń istniejących naprawdę. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń lub osób żyjących albo zmarłych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Człowiekowi często zdaje się, że się już skończył, że się w nim nic więcej nie pomieści. Ale pomieszczą się w nim jeszcze zawsze nowe cierpienia, nowe radości, nowe grzechy.
*
Piekło jest na ziemi, jest w każdym człowieku i każdy z nas może stanąć przed jakimś wewnętrznym sądem ostatecznym i zmartwychwstać z niego innym, nowym człowiekiem.
Maria Dąbrowska
Dźwięk telefonu, jak nigdy natarczywy, wyrwał mnie z lekkiej niechcianej drzemki w burym fotelu. Przetarłam oczy. Na wyświetlaczu zobaczyłam mój własny numer. Właściwie się tego spodziewałam. Podświadomie wiedziałam, że zadzwoni. Że będzie chciała choć w taki sposób być tu. Być tu ze mną.
— Jak tam Paryż?
— Czekałaś do drugiej w nocy, żeby o to zapytać? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie rozespana i zła, podenerwowana i rozedrgana wewnętrznie, sama nie wiedząc dobrze, co odpowiedzieć. — Paryż jak Paryż — dodałam, patrząc z niechęcią przez okno, choć tak naprawdę niewiele z tego Paryża mogłam przez nie zobaczyć. Jasne słońce ostrego, rześkiego poranka oślepia mnie i rzuca smugi światła na ściany hotelowego pokoju, jak zawsze smutnego i jak zawsze nijakiego. Bardzo nie lubiłam takich bezosobowych pokoi, w których przecież mieszkałam już nieraz.
— Snobka! — głos mojej matki z drugiego kontynentu goni mnie aż tutaj. Czekała do drugiej w nocy... Czekała do drugiej w nocy, aby mnie tu zaskoczyć. Żeby mnie zapytać o... Paryż? Mogła przecież zaczekać do rana. Do tamtego, do jej rana, tam, w domu. Nie musiała dzwonić teraz. — I jak tam Paryż...
Tylko że jej nie chodziło o Paryż. Jej chodziło o coś zupełnie innego, ale od czegoś trzeba zacząć. Więc pyta o cokolwiek, o Paryż.
Trzeba przecież oswoić się z pytaniami.
— A Bernard?
Pochrapywanie Bernarda i to jej pytanie uświadamia mi, że Bernard jest tu ze mną. Nie przeszkadza mi, ale jego obecność to zgrzyt. Leży na nierozeslanym łóżku i śpi.
Mój Bernard. Opoka. Wielki, zwalisty, ciepły. Siwy. Zwyczajny. Nie powinno go tu być. To nie jego miejsce, nie jego życie. Nie jego przeszłość, choć nie jest to cała prawda, ale oboje wiedzieliśmy, że pojedzie. Będzie walczył. Nie podda się... Zresztą od tak dawna marzył, żeby tu przyjechać. Ziemia przodków... Magiczna kraina...
To jego specyficzne, niemieckie podejście do życia!
— Bernard śpi — odpowiadam niechętnie, chcąc skończyć rozmowę. — I ty idź spać — dodaję ciszej. — To nie pora na pogaduszki.
— Ale u was jest już rano? — pyta, stwierdza nie wiadomo po co i dlaczego. Przecież wie... Takie rzeczy się wie.
— Jest — ucinam, mrużąc oczy. Przez chwilę usiłowałam wyobrazić sobie, jak siedzi tam sama, w salonie, patrząc w mrok. Ona także chciała tu przyjechać. Wrócić. Bo każdy ma takie miejsce, do którego chce wracać. I ona też. To jej miejsce i moje. Tak bardzo chciała tu przyjechać, wrócić choć jeszcze raz, ale nie mogłam jej na to pozwolić.
Musiałam zostawić ją tam, bo nie wiedziałam, o co chodzi, a ona tak niewiele o mnie wiedziała. „Tak niewiele” w niektórych językach często znaczy „nic”. W naszym własnym języku na potrzeby domowe tak właśnie było. Nigdy nie opowiedziałam jej o tym, czego bałam się najbardziej, ani o tym, kogo kochałam, choć to ona wiedziała doskonale.
Zostawiłam sobie wszystko to, czego nie umiałaby zrozumieć. Doznane krzywdy i te, które wyrządziłam innym. Wystarczy, że ja je znam.
To moja sprawa, moje życie. Moja wina i kara, moje niespełnione marzenia, miłość... I tamto. Moje nocne zmory, o których nikt nie wie.
— Tu jest ósma — dodaję z westchnieniem — ale ja też zaraz się położę.
— A hotel? Słyszałam, że w Paryżu...
— Hotel jak hotel. Trochę... jakiś taki brudny. Nie wiem, zacieki na ścianach, w łazience grzyb.
— Niemożliwe!
Uśmiecham się. Niemożliwe? Nie w Paryżu?
Odkładam słuchawkę, schodzę do holu napić się kawy. Hotel nie jest aż taki zły, jak go opisałam. Może chciałam jej złagodzić tę chwilową samotność, tam, daleko. To po prostu hotel, jeden z tych ze sztucznymi kwiatami i chromowanymi uchwytami lad, fotelami, w których można zasnąć. Musiałam choć na chwilę wyjść z tego pokoju. Choć na chwilę. Żeby nie patrzeć na Bernarda. Na bure ściany i brudną wykładzinę podłogową, z wydeptaną tu i ówdzie szarą plamą pod nogami.
Mogliśmy wybrać lepiej.
*
— Znowu masz zielone oczy. Boisz się czegoś? Zawsze, kiedy się boisz, oczy robią ci się dziwnie zielone — powiedział wtedy, patrząc na mnie, jakby widział, jak z każdym słowem listu zamieniam się w kamień. Patrzył na moje ręce, na twarz, na oczy. Takiej mnie jeszcze chyba nie widział.
Znalazłam go w skrzynce i od razu poczułam, że jest w nim coś dziwnego. Nie był to jeden z tych listów, na które się czeka z utęsknieniem. Nie był to jeden z tych, na które się w ogóle czeka. Są listy, które nigdy nie powinny nadchodzić. Wzięłam go do ręki bezwiednie, ważąc w dłoni. Był lekki. Adres wypisany nieznanym albo zapomnianym charakterem pisma zawierał wszystko. Ulicę, kod, numer domu. Nazwisko. Kto mógł je znać? Chyba że matka podała je komuś...
Ktoś znał mój adres.
Może nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu wielu ludziom podałam adres. Wielu ludziom tu, ale tam... Tam nie powinien znać go nikt!
Nie dlatego, że nie chciałam, nie. Tylko właściwie nie miałam komu go dać. Bo komu? Ci, na których mi zależało, rozeszli się po świecie.
Nadszedł z Polski. Nikt stamtąd już do mnie nie pisał. Nikt, nigdy. Więc dlaczego akurat teraz?
Znaczek. Na nim stempel, który powiedział mi, jak długo szedł przez pół świata tylko po to, by zakłócić mój spokój.
Rozerwałam list pośpiesznie. Z poszarpanej koperty wysunął się cienki, blady, złożony na czworo arkusz papieru.
Na nim tylko kilka słów.
Właściwie tylko tamta stara piosenka.
„Kto raz przyjaźni poznał moc...”.
Ale to nie była tylko ta piosenka. Wszystko było zmienione.
Śpiewaliśmy ją zawsze na naszych spotkaniach.
— Daj mi to... — powiedział spokojnie, choć to był sztuczny spokój.
Nie powinien o to prosić. W końcu obowiązuje tajemnica korespondencji, ale on nie poprosił, on prawie zażądał...
— Daj mi to...
W pewnym sensie miał do tego prawo, więc dlaczego nie? W końcu i tak... I tak nie może wiele z tego zrozumieć. Nie jest w stanie.
Podałam mu kartkę, ale on, jak się spodziewałam, nic z niej nie wyczytał, bo nie tylko słowa się liczą. Dawno już nauczył się polskiego, od dłuższego czasu czytał i pisał. Mówił z ciężkim gardłowym akcentem i usiłował zrozumieć zawiłości polskiej mowy. Ale to nie wystarczyło, by zrozumieć, co jest napisane na tej złożonej na czworo kartce papieru. Trzeba by jeszcze wiedzieć. Wiedzieć coś...
„Kto raz przyjaźni poznał moc...”.
Żadna rzecz nie jest tylko tym, czym się wydaje, że jest. Żadne słowo. Czasami trzeba lat, żeby zrozumieć prawdziwe znaczenie jakiejś rzeczy, jakiegoś słowa, jakiegoś uczucia. Czasami lata też nie wystarczą. Bo cóż znaczy wykrzywiona twarz fauna? Cóż znaczy jego wykrzywiona bólem czy śmiechem twarz? Nic. Choć dla mnie...
I nic nie zmieni to, czy jest ona wykrzywiona bólem czy śmiechem. Złym czy dobrym, szczerym czy udawanym.
Ta wiadomość nie miała nadejść. Nie mogła nadejść. Nie spodziewałam się jej, nie oczekiwałam. Nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek...
To tak, jakby ktoś wysłał ją z zaświatów, z innych czasów, z innego miejsca, z przeszłości... Kto ją wysłał? Z pewnością ktoś, kto wiedział, co znaczy. Więc któreś z nas. I nagle, gdzieś na końcu świata, gdzieś poza czasem, gdzieś, gdzie nie istniejemy już my z dawnych lat, powróciło to coś. I to nie było zabawne.
Najpierw pomyślałam, że to żart, że ktoś zrobił mi głupi kawał, ale ci, którzy znali sekret, nie odważyliby się tego zrobić.
Tylko że cały tekst był zmieniony. Gdyby nie pierwsza strofa, nigdy bym nie domyśliła się, o którą piosenkę chodzi.
— Co to znaczy? — Bernard z niechęcią oddał mi kartkę.
— Dla ciebie nic — odparłam zgodnie z prawdą, bezczelnie patrząc mu w oczy. Gdzieś w podbrzuszu poczułam ból, jakby ktoś uderzył mnie ciężkim kamieniem. Nie poddać się. Nie. Nic się nie dzieje. Minęło, odeszło. Jestem tu. Koniec. Tamto nie mogło powrócić. Nie mogło.
Nawet Bernard nie może, nie ma prawa i nie jest w stanie poznać tamtej tajemnicy.
Nawet Bernard nie zrozumiałby ani tego, co się stało, ani tego, dlaczego się stało. Ani nawet tego, co się nie stało, a powinno się stać. Bo zdarzenia składają się nie tylko z samych zdarzeń, ale także... Nie zrozumiałby... Tamto nazwisko, ono może coś by mu powiedziało.
Rita von Gense? Ghense? Nie pamiętam. Tak naprawdę to ona była naszym największym nieszczęściem.
— A dla ciebie? Co to znaczy dla ciebie? — zapytał, jak zwykle uprzejmy, spokojny, rzeczowy, doskonale udając obojętność.
— Dla mnie... Dla mnie to zupełnie inna sprawa — odpowiedziałam powoli. Boże, jak bardzo inna! Jak bardzo! — Dla mnie to... Nie zrozumiesz — dodałam bez uśmiechu. — Nawet gdybyś bardzo chciał. Ty jesteś za bardzo...
— No? Za bardzo co? — uśmiechnął się, obejmując mnie tak, że zupełnie zniknęłam w jego ramionach. Lubiłam to uczucie...
— Jesteś za bardzo stąd — pokazałam ręką dookoła, choć miałam na myśli prawie cały kontynent. Westchnął, lekko mrużąc oczy.
— A ty jesteś za bardzo stamtąd — powiedział głucho. — I to ma jakieś szczególne znaczenie. Nie wiem jeszcze, jakie... Czy tamto miejsce jest szczególne?
— Miejsce? Miejsce, czas, cała przeszłość... Dla mnie tak — odpowiedziałam, siląc się na obojętność. Gdzieś wewnątrz głowy poczułam zbierający się ciepły, cierpki skurcz. Nie mogę płakać.
Bo to wszystko już nie istnieje. Nie ma już nikogo z tamtych czasów, został tylko okruch kamienia, który dałam oprawić w srebro, żeby zawsze mieć go przy sobie. Okruch, który miał mnie ochronić.
Boże, jak kamienie potrafią ranić!
„Kto raz przyjaźni poznał moc,
nie będzie trwonił słów,
ta sama rzeka, inna noc
i wszystko wraca znów”.
Ktoś wypisał te słowa. Znalazł adres. Wysłał tę kartkę na kraniec świata. Jak mu się to udało? Przecież zmieniłam nazwisko?! Czy Wanda Bardier to Wanda Orzecka? Jak je pogodzić?
Ktoś wiedział, że przyjadę. Kto? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, kto nie mógł tego zrobić.
Wesoły, smukły nastolatek z burzą ciemnych włosów nad czołem, który na zawsze pozostał nastolatkiem w naszej pamięci, i w pamięci tych, którzy nic nie zrozumieli. Istniał tylko przez chwilę. Mgnienie. Jego śmierć niczego nie zmieniła.
I tylko on umiałby odpowiedzieć na pytanie, czy była przypadkiem.
*
Na lotnisku Bernard zjawił się mimo moich protestów, z daleka wymachując biletem. Biegł obok oszklonych przejść do kolejnych odpraw, jakby się bał, że za chwilę zniknę.
— Lecę — oświadczył z taką mocą, że popatrzyłam na niego zdziwiona. — Lecę — powtórzył, jakby spodziewał się sprzeciwu.
— Dobrze — powiedziałam, sama nie wiedząc, dlaczego. Z jednej strony to było dobre. Wygodne. Bezpieczne... Z drugiej... — Bernard... — zaczęłam, chcąc go przygotować. — Ty nic o mnie nie wiesz...
Wzruszył ramionami.
— Wszystko mi jedno! Nie wiem, nie chcę wiedzieć... Zabiłaś kogoś? — wybuch jego śmiechu zagłuszył westchnienie, które wyrwało mi się mimowolnie, i nie poczuł, jak bardzo bliski był prawdy...
Zabiłaś kogoś? Proste pytanie. Nie zadałby go, gdyby myślał, że tak, a jeżeli? Jeżeli? Przecież mnie nie znał. Nie znał mnie prawie wcale.
Ale on to powiedział ot tak. Cokolwiek zrobiłaś, kocham cię. Taka miłość jest straszna.
— Bernard... czy nie mógłbyś być... Nie wiem... Trochę bardziej jak inni? Zawistny, zazdrosny... Zachłanny... Fałszywy?
— Może jestem? — odpowiedział mi z tym swoim dziecięcym uśmiechem. — Skąd wiesz, że nie?
Ale ja wiem. Wiem, Bernard jest po prostu doskonały. Więc dlaczego nie mogę go kochać?
*
Kawa była czarna, smolista i pachnąca. Jedno z tych wspomnień sprzed lat, które na tyle z niczym się nie kojarzy, na tyle niczego nie przypomina, że można na chwilę zapomnieć i delektować się smakiem takiej samej kawy, jak wtedy, jak tam. Przez chwilę wróciły wspomnienia. Przez ułamek sekundy mój świat powrócił do tego miejsca raz jeszcze. Poczułam gorycz, ale nie udało mi się odtworzyć ani jednego z uczuć, które wtedy kłębiły mi się w głowie. Bo smak kawy to smak poranka nieodłącznie związany z miejscem i czasem.
— Dlaczego mnie zostawiłaś? — Bernard z nieodgadnioną miną usadowił się obok mnie przy stoliku w hotelowej kawiarni. — Zachowujesz się tak, jakbyś chciała ode mnie uciec.
— Bo może chcę? — pytanie uderzyło go oczywistym okrucieństwem. Potrafiłam być okrutna. Wobec niego. I to wcale nie było trudne, nawet czasami dawało mi satysfakcję to, że ja też potrafię ranić, a nie że tylko inni zadają mi ból. I nie miało znaczenia, że on nie zranił mnie nigdy.
I nagle jego oczy zrobiły się smutne, jego wzrok powędrował gdzieś w kierunku sufitu, jego ręka, jak ciepły kot, ułożyła się na mojej dłoni.
— Przecież wiesz, jak bardzo...
— Nie! Proszę! — szybko cofnęłam rękę. — Nie! Nie tu i nie teraz!
— To kiedy? Gdzie i kiedy?
Pytanie, na które żadne z nas nie znało odpowiedzi. Dla niego to było zawsze. Zawsze i wszędzie, a dla mnie... Nie tu i nie teraz.
Nigdy nie umiałam zrozumieć, dlaczego pokochał właśnie mnie. Gdybym go spotkała dwadzieścia lat wcześniej. Wtedy. Tam. Zanim stało się to wszystko, co się stało, może i ja umiałabym go pokochać. Albo żeby kochał mnie choć trochę mniej. Albo żeby nie był taki doskonale dobry... Wtedy mogłoby między nami coś być, ale nie tu, nie teraz i nie tak.
— Kiedyś obiecałaś.
*
Prawda. Obiecałam. Kiedyś obiecałam, że za niego wyjdę, że będę go kochać, ale kiedyś. Takie obietnice się składa wcale nie po to, aby ich dotrzymać. To kiedyś jeszcze nie nadeszło. Za to Bernard mnie kochał. Nierealną, niemożliwą, nieustannie zachłanną miłością. Prawdziwą miłością. Dlaczego? Za co? Mimo co? I dlaczego mnie?
Stałam wtedy obok pomnika. Zaraz pod zamkiem, patrzyłam na cytadelę i wdychałam ten niepowtarzalny zapach słonej wody, która miesza się ze słodką. Rzeka Świętego Wawrzyńca, jedna z tych rzek, które zapadają w serce od pierwszego wejrzenia, ogromna, szeroka, majestatyczna i tajemnicza. Na nabrzeżu pustka wietrznego wieczoru. Żadnych ludzi. Żadnych słów. Nic tylko woda, ptaki i wiatr... Piękny moment na początek nowego życia... I Bernard.
Wtedy spotkałam go po raz pierwszy. Nie chciałam ani nowych znajomości, ani nowej miłości. I nie chciałam Bernarda, a jednak stało się.
Bycie gdzie indziej ma sens w wielu przypadkach. Ogromny sens. Coś ucina, zamyka, oddziela. Daje poczucie, że tym razem się uda, że zacznie się od nowa, że tak ma być. Ale każdy, kto odszedł gdzieś tam, gdzie indziej, na drugi kontynent, za wielką wodę, zabiera ze sobą samotność. Jest straszna. Jest okropna, gdy ci smutno, jeszcze gorsza, kiedy wesoło.
I nie ma ani jednego znajomego głosu, ani w sklepie, ani na klatce schodowej. Nie ma ani jednej znajomej osoby, którą można spotkać przypadkiem. Nie ma nikogo, komu można pokazać nową bluzkę ze sklepu na rogu albo fryzurę za oszałamiającą cenę.
I nic, absolutnie nic, nie ma najmniejszego znaczenia. Ani piosenki w radiu, ani ulice, ani alejki w parku. Sterylnie nowe — nie obiecują przyjaznego spojrzenia, znajomego widoku... Nieubrane wspomnieniami, nagie, nieznaczące, są, istnieją i w tym istnieniu obywają się bez ciebie. Nikomu nie jesteś potrzebna... Nikomu tu. Tam może ktoś za tobą tęskni. Tam.
Zaczynałam tak trzy razy. Trzy razy. Od nowa. Byle dalej. Byle dalej. Byle przed siebie. W Düsseldorfie zostawiłam niepotrzebny balast. Wspomnienie.
Dziecko.
Potem zamieszkałam w Metzu. Inny kraj, inny język, ta sama pustka.
Kiedy przyjechałam do Montrealu, a potem do Quebecu, byłam pusta. Może przez to, że spotkałam Bernarda, zaczęłam żyć? Czuć?
*
— Chodź, pobiegamy po Paryżu — powiedział zrezygnowany, płacąc za kawę — do jutra mnóstwo czasu, a wiesz, że... chciałbym zobaczyć choć wieżę Eiffla...
— To jedź, ja idę spać — powiedziałam znudzona. — Osiem godzin lotu... Starczy mi za wszelkie atrakcje, zresztą jest trzecia w nocy — dodałam, szybko obliczając różnicę czasu — jutro muszę... Chcę być wypoczęta.
— Ale Paryż! To takie magiczne miasto. Nie kusi cię? Zobaczyć, poczuć, zachwycić się?
— Nie po to tu jestem — odpowiedziałam, nie do końca mówiąc prawdę. Paryż mnie nie kusił.
Bernard, choć nie umiał albo nie chciał mnie zrozumieć, jak zwykle wiedział, o czym mówię.
— Powiedz mi, po co ty tam jedziesz? — Bernard ruszył prosto do celu. Ciekawe, dlaczego nie zadał tego pytania wcześniej. Jeszcze tam, w Kanadzie? Dlaczego pozwolił sobie na nie dopiero tu? Żeby mnie nie spłoszyć?
— Nie wiem — odparłam zgodnie z prawdą, choć nie była to cała prawda, i poszłam na górę. Prysznic. Tego mi było trzeba. Tak jak wtedy myłam się i myłam, żeby zmyć zmęczenie, wspomnienie, strach.
*
Samolot wystartował o 19.40. Sterylny, pachnący, elegancki. Lubiłam podróżować samolotem. Lubiłam moment startu i lądowania, i to niesamowite uczucie w chwili, kiedy samolot podrywał się w górę.
— Dla pani kurczak czy tuńczyk?
— Tuńczyk, może być tuńczyk.
— Czego się pani napije?
— Może szampana? — Bernard starał się być pewny siebie. Szampan to przecież zawsze coś w rodzaju święta.
— Nie. Poproszę wódkę z sokiem pomarańczowym. Dwie. Duże.
Nie. Nie boję się, to tylko... żeby się przystosować. Żeby wszystko było tak, jak miało być. To takie moje prywatne czary.
Trzęsły mi się ręce. Zachodzące słońce rozświetlało niebo krwiście i mimo uroku tej barwy spektakl wydał mi się złowróżbny. Tak jak wtedy nad tamtą rzeką. Tamtego wieczora.
— Lecę tam po raz pierwszy od dwudziestu lat — dodałam wyjaśniająco, kiedy ostry zapach wódki pozwolił mi wreszcie odetchnąć.
— Ty tam nie lecisz... — Bernard popatrzył na mnie, jakby we mnie czytał — ty tam wracasz! Wracanie to skomplikowana sprawa. Dla mnie to też coś w rodzaju pielgrzymki... Kiedyś obiecałem ojcu...
Niebo nad skrzydłem sczerniało na krótko i spektakl kolorów rozpoczął się na nowo, złocisto–błękitny. Wschód słońca nad oceanem po półgodzinnej zaledwie czerni nocy. Cóż, lecieliśmy na wschód.
— Tam — Bernard zawahał się nieco. Ośmielony jednak szklanką wódki wydusił: — Tam... tam kogoś miałaś, prawda?
— Jak każda nastolatka — odpowiedziałam, ale to mu nie wystarczyło. Chciał za dużo wiedzieć i zadał pytanie, na które nie umiałam odpowiedzieć. Nawet sobie. Czy tamto uczucie jeszcze coś znaczy? Nie wiedziałam. Były momenty, że znaczyło zbyt wiele, były i takie, że prawie nic, ale ja byłam tylko jedną stroną tego uczucia.
— Kochałaś go bardzo?
Nie odpowiedziałam, choć skinęłam głową. Rozmowa o tamtych czasach nie wychodziła mi nigdy, a tym bardziej z Bernardem. Nie chciałam go mieszać w moje dawne życie.
— Bardziej niż mnie? Wiem, wiem — westchnął po chwili zrezygnowany — ty mnie nie kochasz. Nie kochasz i nie zapominasz mi tego bez przerwy powtarzać. Więc dlaczego ze mną jesteś?
Jak zwykle w takich chwilach objął mnie i zaczął głaskać po włosach. Nie chciał odpowiedzi. On wiedział swoje. Według niego świat wyglądał zupełnie inaczej.
— Kochasz mnie, tylko nie chcesz się do tego przyznać — powiedział w końcu ze śmiechem — dlatego ze mną jesteś. Bo ty jesteś czysta w uczuciach...
Ja? Czysta? W uczuciach?
*
Woda spływała mi po twarzy. Ciepła i czysta. Zobaczyłam w niej oczy Marka. Były takie same, jak wtedy, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak okrutny los nas czeka. Kiedy nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, że nie wszystko w życiu jest piękne, dobre i szlachetne.
Dorosły świat toczył się innym torem i nie wiedzieliśmy, jak bardzo kiedyś nas zmieni. Nie wiedzieliśmy, jak bardzo i jak szybko. Chodziliśmy alejkami parku obok łabędzi i wdychaliśmy zielone od drzew powietrze.
Nigdy potem i nigdzie potem nie było tak, jak wtedy, dwadzieścia lat i siedem tysięcy kilometrów temu. Kochałam go.
Oczy Marka. Takie, jak wtedy, kiedy stawało się tamto. Oczy Marka w ruinach zamku i wtedy, kiedy znaleźliśmy fauna. Pod drzewem, kiedy wszyscy sobie przyrzekaliśmy to, czego nie mieliśmy zamiaru dotrzymać. Zamiaru... a może możliwości?
Oczy Baśki. Czarne jak rozpacz. Oczy Jacka. Tego, który odszedł najwcześniej. Oczy tego dziecka...
Kamienny wiadukt, który miał być wybawieniem, choć nikt jeszcze nie skakał na bungie. Oczy Michała, a potem jego matki.
— Nie widzieliście Michałka? Nie? Nie był z wami? Przecież zawsze z wami chodził?
Tamtą jaskinię, która pogrzebała naszą tajemnicę, i tę drugą. Wieczór nad rzeką.
Wszystko to powróci. W jakiś sposób. A przecież tego właśnie bałam się najbardziej. Dlatego uciekłam. Dlatego uciekłam na kraniec świata.
Do tego kawałka ziemi, który nie będzie mój, bo nie jestem stamtąd. Za dużo tam przestrzeni, za mało ludzi. Za zimno tam...
I wszyscy tacy inni.
Chyba polubiłam Kanadę. To miejsce da się pokochać, choć trzeba się bardzo starać, żeby zapomnieć, jaka jest zimna, pusta i dziwna. Zamieszkałam tu. W ślicznym domu przy ulicy Emilien 628. Przy ulicy, na której są tylko cztery domy, jeden przytulony do drugiego, a w nich ludzie, którzy nie znają nawet swoich imion.
Quebec to piękne miasto, a jednak... jedyną rzeczą, która w nim żyje, jest rzeka. I nic nie pomogą tłumy ludzi, i lodowe rzeźby w parku, i pałac ani kościoły. Nic nie pomogą legendy.
Ale Quebec został tam, na drugiej półkuli, a ja wracałam w swoją własną przeszłość!
Teraz wszystko powróci. W jakiś sposób. Choć nic nie istnieje tak, jak dawniej. A przecież tego właśnie bałam się najbardziej. Dlatego uciekłam.
Kto użył hasła? Właściwie to nawet nie było hasło, to były tylko słowa, więc kto użył tych zapomnianych słów?
Kto wysłał mi tę piosenkę... Kto ją przerobił w ten zaskakujący sposób? I dlaczego podpisał się FAUN?
Przyjaźń, rzeka, noc. To mówiło mi aż za dużo, ale ostatni wers mnie po prostu przeraził:
...i wszystko wraca znów.
To niemożliwe! Niemożliwe! Nierealne. Przecież nie może wrócić. Ale było jeszcze to, co powiedziała mi matka. Nadchodzą umarli...
Boję się pomyśleć, kto mógł to zrobić i dlaczego. Żeby wskrzeszać potwory? Ale gdyby nie to dziwne zdanie...
*
Szło się za most. Potem dalej po lewej stronie był las, tam wchodziło się wąską ścieżką pod górę, lekko, potem było trochę stromo. Pachniały trawy, skoszone zboże, ziemia rozgrzebana przez krety. Dalej było to miejsce: dwie głębokie dolinki.
W chropowatej ścianie jednej z nich tuż przy ziemi było wejście. Trzeba było bardzo się pochylić. Wszędzie czuć było wilgoć i pleśń. Pachniało gliną. W dół, trochę dalej, wykuta jaskinia, zimna i ponura. Na wprost trochę niższa, ale równie przytłaczająca. Potem trzeba było szybko wyjść — w płucach brakowało powietrza, wilgoć zatykała usta, łamała oddech. Szybko, szybko, tylko wyjść.
Tamtego dnia to wszystko przestało istnieć. Zapadło się w piach, grzebiąc tamtą tajemnicę.
Kiedy tam jeszcze mieszkałam, bardzo chciałam stamtąd wyjechać. Dokądkolwiek, ale wyjechać, nie na chwilę, na stałe. Wszystkie nastolatki tego właśnie chcą — rycerza na białym koniu, który porwie je w daleki nieznany świat. Bo musi być daleki i nieznany, żeby mógł być światem. To miasto, nawet najpiękniejsze, nawet najbardziej moje, światem nie jest.
Mówimy: zaścianek, dziura, zadupie... Tylko dlatego, że to właśnie tu, a nie gdzie indziej. I na nic urokliwe zakątki, na nic piękne dzielnice. Na nic.
Właśnie tak było ze mną od zawsze. Nie stało się to wtedy, kiedy musiałam wyjechać, ani kiedy się na to zdecydowałam. Zawsze chciałam wyjechać. Daleko. Tak daleko... Wtedy chciałam, potem musiałam. Czy to cokolwiek zmieniło?
Na Piotra i Pawła mieszkała taka dziewczyna. Starsza ode mnie. Miała pokój z oknami wychodzącymi na duże bezkształtne podwórze, szare i brudne, na trzepak obwieszony dzieciakami, na garaże i na dwa pokręcone głogi, które wiosną ubierały się w drobne kwiaty, a jesienią w czerwone owoce i zielonożółte liście. Pokój ten mieścił się obok kotłowni wychodzącej na dziki park, do którego nie wolno było wchodzić, bo mieszkał tam potwór.
Mieszkała tam od urodzenia. Potem wyszła za mąż, urodziła dziecko i jej dziecko także mieszkało tam od urodzenia... Od urodzenia aż do...
Do czego? Może do śmierci?
Tylko że to nie śmierć była najgorsza, najstraszniejsza, ale właśnie to mieszkanie.
Wciąż te same ulice, te same domy, te same klatki, te same drzewa i te same odgłosy kroków, te same wrzaski dzieci i te same zapachy. Bigos, mielone, bigos...
Te same koty przemykające między nogami. Ten sam wiatr. Twarze dzieci coraz to starsze, coraz to inne. A ona tam, na Piotra i Pawła, wciąż w tym samym pokoju, w klatce za kotłownią czeka na wieczór, a kiedy nadejdzie, będzie czekać na dzień i znowu na wieczór.
Jej życie jest tylko czekaniem. Czekaniem na jutro, ale to też czekanie na śmierć.
Ja tak nie chciałam. Mnie kusił wielki wspaniały świat. I musiałam go zobaczyć, poznać.
Świat zawsze przecież zaczyna się tuż za rogiem, za tym ostatnim, do którego nie udało się jeszcze dotrzeć.
*
— Uważam, że w Warszawie trzeba będzie wynająć samochód, myślałaś o tym? — Bernard nerwowo przekłada torbę podróżną z jednej ręki do drugiej. Stoimy na paryskim lotnisku Charles’a de Gaulle’a, czekając na lot do Warszawy.
Jestem podekscytowana, wiercę się, jakbym miała coś do ukrycia. Wzbudzałabym chyba podejrzenia, gdyby nie spokój Bernarda.
Celnik prawie lekceważąco macha dłonią. Możemy przechodzić.
Megafony dudnią zapowiedzią naszego lotu. Paryż—Warszawa, lot numer 321. Podróżnych udających się... do odprawy... dwadzieścia jeden.
— Tak, wiem — odpowiadam od niechcenia, rozglądając się dookoła. Połowa z tych ludzi to prawdopodobnie Polacy, a ja nie byłam w Polsce od dwudziestu lat. Targa mną wzruszenie, którego się wstydzę. Nie mam ochoty robić z siebie idiotki. Nie mam ochoty pokazać, jak bardzo się cieszę i boję zarazem, jak chciałabym z kimś porozmawiać o czymkolwiek, może być o pogodzie, byle po polsku, sprawdzić, czy mówię, jak dawniej, czy nie nabrałam obcego akcentu.
— Jak się nazywa ta miejscowość? — Bernard, jak zwykle przesadzając, rozkłada jakąś mapę na kolanach, choć jeszcze nie wystartowaliśmy.
— Bolesławiec — odpowiadam, dokładnie akcentując każdą sylabę.
— Koło Łodzi?
— Co?
Otwieram zdziwione oczy.
— Koło jakiej Łodzi? Koło Wrocławia!
— Wiesz... To jakieś... sześćset, pięćset kilometrów od Warszawy... To nawet blisko!
— Bernard, to nie Kanada! — mówię, choć wcale nie wiem, czy to zrozumie. Przez ostatnie dziesięć lat dojeżdżał do pracy do Montrealu. 360 kilometrów w jedną stronę. W Kanadzie to blisko. Tu nie...
Tu... Co to znaczy: tu? Jestem stąd. I gdzie jest to tu? Przez te wszystkie lata, kiedy mnie tu nie było, wydawało mi się, że zdobywam świat, że coś robię, zmieniam, tworzę, ale nawet jeżeli była to prawda, to w głębi było coś jeszcze. Jeszcze bardziej realne, niemal namacalne, coś, co wciąż łączyło mnie z tamtym miastem, z tamtym czasem, z tamtymi ludźmi.
I wydawało mi się, że im jestem dalej, tym jestem bliżej, gdzieś tam w środku. Ale to, co się stało, pozmieniało nas wszystkich. Nagle w mgnieniu oka, w jednej wcale nie magicznej chwili staliśmy się obcy i samotni. I żadne słowa nie miały już sensu i nie dało się patrzeć w oczy. Nawet z daleka.
My, którzy zbudowaliśmy wokół siebie swoje światy, my, ufni, my, nastoletni, musieliśmy wydorośleć. I nagle okazało się, że nie było żadnych nas. Ani Baśka, ani Jacek, ani Marek czy ja, ani Agnieszka i Michał, nie stanowiliśmy już niczego wspólnego. Toczyliśmy się przez chwilę siłą bezwładu, usiłując odnaleźć sens, ale to, co się stało, było zbyt straszne, żeby...
— O! Schabowy z kapustą! Świetnie! — stwierdza Bernard. Hostessa roznosi obiad i drinki. Z zachwytem patrzy na Bernarda, a we mnie rozpala się iskierka zazdrości. Hm... Niemożliwe.