Faraon - Bolesław Prus - E-Book

Faraon E-Book

Bolesław Prus

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Słynna powieść Bolesława Prusa, której akcja rozgrywa się w starożytnym Egipcie.
Młody faraon Ramzes XIII próbuje poznać mechanizmy zarządzania państwem oraz podejmuje walkę o niezależność władzy faraona od kasty kapłańskiej.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



TOM I

WSTĘP.

ROZDZIAŁ I.

TOM II

TOM III

Bolesław Prus

(Aleksander Głowacki)

FARAON

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Bolesława Prusa.

Autor: nieznany (XIXw.).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-13-7

Żonie mojej

Oktawji z Trembińskich Głowackiej

jako drobny dowód czci i przywiązania

poświęcam tę pracę

Autor.

TOM I

WSTĘP.

 W północno-wschodnim kącie Afryki leży Egipt, ojczyzna najstarszej cywilizacji w świecie. Przed trzema, czterema, a nawet pięciu tysiącami lat, kiedy w środkowej Europie, odziani w surowe skóry barbarzyńcy kryli się po jaskiniach, Egipt już posiadał wysoką organizację społeczną, rolnictwo, rzemiosła i literaturę. Nadewszystko zaś wykonywał olbrzymie prace inżynierskie i wznosił kolosalne budowle, których szczątki budzą podziw w technikach nowożytnych.

 Egipt jest to żyzny wąwóz między Pustynią Libijską i Arabską. Głębokość jego wynosi kilkaset metrów, długość 130 mil, średnia szerokość zaledwo milę. Od zachodu łagodne, ale nagie wzgórza libijskie, od wschodu strome i popękane skały arabskie — są ścianami tego korytarza, którego dnem płynie rzeka Nil.

 Z biegiem rzeki na północ, ściany wąwozu zniżają się, a w odległości 25 mil od Morza Śródziemnego nagle rozchodzą się, i Nil, zamiast płynąć ciasnym korytarzem, rozlewa się kilkoma ramionami po obszernej równinie, mającej kształt trójkąta. Trójkąt ten, zwany Deltą Nilową, ma za podstawę brzeg morza Śródziemnego, u wierzchołka zaś, przy wyjściu rzeki z wąwozu, miasto Kair, tudzież gruzy przedwiekowej stolicy, Memfisu.

 Gdyby kto mógł wznieść się o 20 mil w górę i stamtąd spojrzeć na Egipt, zobaczyłby dziwną formę kraju i osobliwe zmiany jego koloru. Z tej wysokości, na tle białych i pomarańczowych piasków, Egipt wyglądałby jak wąż, który w energicznych skrętach posuwa się przez pustynię do morza Śródziemnego i już zanurzył w nim trójkątną głowę, ozdobioną dwojgiem oczu: lewem — Aleksandrją, prawem — Damiettą.

 Długi ten wąż w październiku, kiedy Nil zalewa cały Egipt, miałby błękitną barwę wody. W lutym, kiedy miejsce opadających wód zajmuje wiosenna roślinność, wąż byłby zielony, z błękitną pręgą wzdłuż ciała i mnóstwem błękitnych żyłek na głowie, z powodu kanałów, które przecinają Deltę. W marcu błękitna pręga zwęziłaby się, a ciało węża, skutkiem dojrzewania zbóż, przybrałoby kolor złoty. Wreszcie w początkach czerwca Nilowa pręga byłaby bardzo cienka, a ciało węża zrobiłoby się szare, jakby przysłonięte krepą, skutkiem suszy i pyłu.

 Zasadniczą właściwością klimatu egipskiego jest upał; w styczniu bywa dziesięć stopni ciepła, w sierpniu dwadzieścia siedem; niekiedy gorąco sięga czterdziestu siedmiu stopni, co u nas odpowiada temperaturze rzymskiej łaźni. Nadto w sąsiedztwie morza Śródziemnego, nad Deltą, deszcz pada ledwie dziesięć razy na rok, w Górnym zaś Egipcie raz na dziesięć lat.

 W tych warunkach Egipt, zamiast kolebką cywilizacji, byłby pustynnym wąwozem, jakich pełno wśród Sahary, gdyby co roku nie wskrzeszały go wody świętej rzeki Nilu. Od końca czerwca do końca września Nil przybiera i zalewa prawie cały Egipt; od końca października do końca maja roku następnego opada i stopniowo odsłania coraz niższe płaty gruntu. Wody rzeki są tak przesycone mineralnemi i organicznemi szczątkami, że kolor ich staje się brunatnawym, więc w miarę opadania wód, na zalanych gruntach osadza się muł żyzny, który zastępuje najlepsze nawozy. Ten muł i gorący klimat sprawia, że Egipcjanin, zamknięty między pustyniami, może mieć trzy zbiory w ciągu roku i około trzystu ziarn z jednego ziarna zasiewu.

 Ale Egipt nie jest jednostajną płaszczyzną, lecz krajem dalistym i niektóre jego grunta tylko przez dwa lub trzy miesiące piją błogosławione wody, inne nie widzą jej przez rok cały, wylew bowiem nie dosięga pewnych punktów. Niezależnie od tego trafiają się lata małych przyborów, a wówczas część Egiptu nie otrzymuje zapładniającego mułu. Nareszcie skutkiem upałów ziemia prędko wysycha, i trzeba ją zlewać, jak w doniczkach.

 Wszystkie te okoliczności sprawiły, że naród, zamieszkujący dolinę Nilu, musiał albo zginąć, jeżeli był słabym, albo uregulować wody, jeżeli posiadał genjusz. Starożytni Egipcjanie mieli genjusz, więc stworzyli cywilizację.

 Już przed sześciu tysiącami lat spostrzegli, ze Nil przybiera, gdy słońce ukazuje się pod gwiazdą Syrjuszem, a zaczyna opadać, gdy słońce zbliża się do gwiazdozbioru Wagi. Spostrzeżenia te popchnęły ich do obserwacyj astronomicznych i mierzenia czasu.

 Aby zachować wodę przez cały rok, wykopali w swoim kraju długą na kilka tysięcy mil sieć kanałów. Aby zaś ubezpieczyć się od nadmiernych wylewów, wznosili potężne tamy i kopali zbiorniki, z pomiędzy których sztuczne jezioro Moeris zajmowało trzysta kilometrów kwadratowych powierzchni, przy dwunastu piętrach głębokości. Nareszcie wzdłuż Nilu i kanałów pobudowali mnóstwo prostych, ale skutecznych machin hydraulicznych, zapomocą których można było czerpać wodę i wylewać ją na pola, położone o jedno lub dwa piętra wyżej. I jeszcze, jako dopełnienie wszystkiego, trzeba było co rok oczyszczać zamulone kanały, poprawiać tamy i budować wysoko położone drogi dla wojsk, które w każdej porze musiały odbywać marsze.

 Te olbrzymie prace wymagały, obok wiadomości z astronomji, miernictwa, mechaniki i budownictwa, jeszcze — doskonałej organizacji. Czy to umocnienie grobli, czy oczyszczanie kanałów musiało być robione i zrobione w pewnym czasie, na wielkiej przestrzeni. Stąd powstała konieczność utworzenia armji robotniczej, liczącej dziesiątki tysięcy głów, działającej w oznaczonym celu i pod jednym kierunkiem, armji, która potrzebowała wiele żywności, środków i sił pomocniczych.

 Egipt zdobył się na taką armję pracowników i jej zawdzięcza swoje wiekopomne dzieła. Zdaje się, że stworzyli ją, a następnie kreślili jej plany — kapłani, czyli mędrcy egipscy, rozkazywali zaś królowie, czyli faraonowie. Skutkiem tego naród egipski w czasach wielkości tworzył jakby jedną osobę, w której stan kapłański odgrywał rolę myśli, faraon był wolą, lud — ciałem, a posłuszeństwo — cementem.

 Tym sposobem sama przyroda Egiptu, domagająca się wielkiej, ciągłej i porządnej roboty, stworzyła szkielet społecznej organizacji tego kraju: lud pracował, faraon kierował, kapłani układali plany. I dopóki te trzy czynniki dążyły zgodnie do celów, wskazanych przez naturę, póty społeczność mogła kwitnąć i dokonywać swoich dzieł wiecznotrwałych.

 Łagodny i wesoły, a bynajmniej nie wojowniczy lud egipski dzielił się na dwie klasy: rolników i rzemieślników. Między rolnikami musieli być jacyś właściciele drobnych kawałków gruntu, przeważnie jednak byli dzierżawcy ziem, należących do faraona, kapłanów i arystokracji. Rzemieślnicy, wyrabiający odzież, sprzęty, naczynia i narzędzia, byli samodzielnymi; pracujący zaś przy wielkich budowlach tworzyli jakby armję.

 Każda z tych specjalności, a głównie budownictwo wymagało sił pociągowych i motorów: ktoś musiał czerpać po całych dniach wodę z kanałów, lub przenosić kamienie z kopalń tam, gdzie były potrzebne. Te najcięższe mechaniczne zajęcia, a przedewszystkiem prace w kamieniołomach, wykonywali przestępcy, skazani przez sądy, lub schwytani na wojnie niewolnicy.

 Rodowici Egipcjanie mieli barwę skóry miedzianą, czem chełpili się, gardząc jednocześnie czarnymi Etjopami, żółtymi semitami i białymi europejczykami. Ten kolor skóry, pozwalający odróżnić swojego od obcego, przyczynił się do utrzymania narodowej jedności silniej, aniżeli religja, którą można przyjąć, albo język, którego można się wyuczyć.

 Z biegiem czasu jednak, kiedy państwowy gmach zaczął pękać, do kraju coraz liczniej napływały obce pierwiastki. Osłabiały one spójność, rozsadzały społeczeństwo, a nareszcie zalały i rozpuściły w sobie pierwotnych mieszkańców kraju.

 Faraon rządził państwem przy pomocy armji stałej i milicji czy policji, tudzież mnóstwa urzędników, z których powoli utworzyła się arystokracja rodowa. Tytularnie był on prawodawcą, naczelnym wodzem, najbogatszym właścicielem, najwyższym sędzią, kapłanem, a nawet synem bożym i bogiem. Cześć boską odbierał nietylko od ludu i urzędników, ale niekiedy sam sobie stawiał ołtarze i przed swymi własnemi wizerunkami palił kadzidła.

 Obok faraonów, a bardzo często ponad nimi stali kapłani; był to zakon mędrców, kierujący losami kraju.

 Dziś prawie nie można sobie wyobrazić nadzwyczajnej roli, jaką stan kapłański odegrywał w Egipcie. Byli oni nauczycielami młodych pokoleń, wróżbitami, a więc doradcami ludzi dorosłych, sędziami zmarłych, którym ich wola i wiedza gwarantowała nieśmiertelność. Nietylko spełniali drobiazgowe obrządki religijne przy bogach i faraonach, ale jeszcze leczyli chorych jako lekarze, wpływali na bieg robót publicznych jako inżynierowie, tudzież na politykę jako astrologowie, a nadewszystko znawcy własnego kraju i jego sąsiadów.

 W historji Egiptu pierwszorzędne znaczenie mają stosunki, jakie istniały między stanem kapłańskim a faraonami. Najczęściej faraon składał bogom hojne ofiary i wznosił świątynie. Wówczas żył długo, a jego imię i wizerunki, ryte na pomnikach, przechodziły od pokolenia do pokolenia, pełne chwały. Wielu jednak faraonów panowało krótko, a niektórych znikały nietylko czyny, ale nawet nazwiska. Parę razy zaś trafiło się, że upadała dynastja, a klaff, czapkę faraonów, otoczoną wężem, przywdziewał — kapłan.

 Egipt rozwijał się, dopóki jednolity naród, energiczni królowie i mądrzy kapłani współdziałali sobie dla pomyślności ogółu. Lecz nadeszła epoka, że lud skutkiem wojen zmniejszył się liczebnie, w ucisku i zdzierstwie utracił siły, napływ zaś obcych przybyszów podkopał rasową jedność. A gdy jeszcze w powodzi azjatyckiego zbytku utonęła energja faraonów i mądrość kapłanów, i dwie te potęgi rozpoczęły między sobą walkę o monopol obdzierania ludu, wówczas Egipt dostał się pod władzę cudzoziemców, i światło cywilizacji, przez kilka tysięcy lat płonące nad Nilem — zagasło.

 Poniższe opowiadanie odnosi się do XI-go wieku przed Chrystusem, kiedy upadła dynastia XX-ta, a po synu słońca, wiecznie żyjącym Ramzesie XIII, wdarł się na tron i czoło swoje ozdobił ureusem wiecznie żyjący syn słońca Sem-amen-Herhor, arcykapłan Amona...

ROZDZIAŁ I.

 W 33-im roku szczęśliwego panowania Ramzesa XII-go Egipt święcił dwie uroczystości, które prawowiernych jego mieszkańców napełniły dumą i słodyczą.

 W miesiącu Mechir, w grudniu, wrócił do Tebów, obsypany kosztownemi darami, bożek Chonsu, który przez trzy lata i dziewięć miesięcy podróżował w kraju Buchten, uzdrowił tam córkę królewską imieniem Bent-res i wypędził złego ducha nietylko z rodziny króla, a nawet z fortecy Buchtenu.

 Zaś w miesiącu Farmuti, w lutym, pan Górnego i Dolnego Egiptu, władca Fenicji i dziewięciu narodów, Mer-amen-Ramzes XII-ty, po naradzeniu się z bogami, którym jest równy, mianował swoim erpatrem, czyli następcą tronu, dwudziestodwuletniego syna Cham-semmerer-amen-Ramzesa.

 Wybór ten wielce uradował pobożnych kapłanów, dostojnych nomarchów, waleczną armję, wierny lud i wszelkie żyjące na ziemi egipskiej stworzenie. Starsi bowiem synowie faraona, urodzeni z królewny chetyjskiej, za sprawą czarów, których zbadać nie można, byli nawiedzeni przez złego ducha. Jeden syn, 27-letni, od czasu pełnoletności nie mógł chodzić, drugi przeciął sobie żyły i umarł, a trzeci, przez zatrute wino, którego nie chciał się wyrzec, wpadł w szaleństwo i, mniemając, że jest małpą, całe dni przepędzał na drzewach.

 Dopiero czwarty syn, Ramzes, urodzony z królowej Nikotris, córki arcykapłana Amenhotepa, był silny jak wół Apis, odważny jak lew, i mądry jak kapłani. Od dzieciństwa otaczał się wojskowymi i, jeszcze będąc zwyczajnym księciem, mawiał:

 — Gdyby bogowie, zamiast młodszym synem królewskim, uczynili mnie faraonem, podbiłbym, jak Ramzes Wielki, dziewięć narodów, o których nigdy w Egipcie nie słyszano, zbudowałbym świątynię większą aniżeli całe Teby, a dla siebie wzniósłbym piramidę, przy której grób Cheopsa wyglądałby jak krzak róży obok dojrzałej palmy...

 Otrzymawszy tak pożądany tytuł erpatra, młody książę poprosił ojca o łaskawe mianowanie go dowódcą korpusu Menfi. Na co jego świątobliwość Ramzes XII-ty, po naradzie z bogami, którym jest równy, odpowiedział, iż uczyni to, jeżeli następca tronu złoży dowód, że potrafi kierować masą wojsk na stopie bojowej.

 W tym celu zwołaną była rada pod prezydencją ministra wojny Sem-amen-Herhora, który był arcykapłanem największej świątyni Amona w Tebach.

 Rada postanowiła:

 Następca tronu w połowie miesiąca Misori (początek czerwca) zbierze dziesięć pułków, rozlokowanych wzdłuż linji, która łączy miasto Memfis z miastem Pi-Uto, leżącem w Zatoce Sebenickiej.

 Z tym dziesięciotysięcznym korpusem, przygotowanym do boju, zaopatrzonym w obóz i machiny wojenne, następca uda się na wschód, ku gościńcowi, który biegnie od Memfis do Chetem, na granicy ziemi Gosen i pustyni egipskiej.

 W tym czasie, jenerał Nitager, naczelny wódz armji, która strzeże bram Egiptu od najazdu azjatyckich ludów, ma wyruszyć od Gorzkich Jezior przeciw następcy tronu.

 Obie armje: azjatycka i zachodnia, zetkną się w okolicach miasta Pi-Bailos, ale — na pustyni, ażeby pracowity rolnik ziemi Gosen nie doznał przeszkód w swoich zajęciach.

 Następca tronu zwycięży, jeżeli nie da się zaskoczyć Nitagerowi, a więc jeżeli zgromadzi wszystkie pułki i zdąży ustawić je w szyku bojowym na spotkanie nieprzyjaciela.

 W obozie księcia Ramzesa znajdować się będzie sam jego dostojność Herhor, minister wojny, i o biegu wypadków złoży raport faraonowi.

 Granicę ziemi Gosen i pustyni stanowiły dwie drogi komunikacyjne. Jedną był kanał transportowy od Memfis do jeziora Timrah, drugą — szosa. Kanał znajdował się jeszcze w ziemi Gosen, szosa już w pustyni, którą obie drogi otaczały półkolem. Z szosy prawie na całej przestrzeni widać było kanał.

 Niezależnie od sztucznych granic, sąsiadujące krainy różniły się pod każdym względem. Ziemia Gosen, pomimo falistości gruntu, wydawała się równiną, pustynię zaś składały wapienne wzgórza i doliny piaszczyste. Ziemia Gosen wyglądała jak olbrzymia szachownica, której zielone i żółte poletka odgraniczały się barwą zbóż i palmami, rosnącemi na miedzach; zaś na rudym piasku pustyni i jej białych wzgórzach płat zieloności, albo kępa drzew i krzaków wyglądały jak zabłąkany podróżny.

 Na płodnej ziemi Gosen z każdego pagórka tryskał ciemny gaj akacyj, sykomorów i tamaryndusów, zdaleka przypominających nasze lipy, wśród których kryły się pałacyki z rzędami przysadzistych kolumn, albo żółte lepianki chłopów. Niekiedy obok gaju bieliło się miasteczko z domami o płaskich dachach, albo ponad drzewa ciężko wznosiły się piramidalne bramy świątyń, niby podwójne skały, upstrzone dziwnemi znakami.

 W pustyni, z poza pierwszego szeregu trochę zielonych pagórków, wyzierały nagie wzgórza, zasłane stertami głazów.

 Zdawało się, że przesycony nadmiarem życia kraj zachodni, z królewską hojnością rzuca na drugą stronę kanału zieleń i kwiaty; lecz wiecznie głodna pustynia pożera je w następnym roku i przerabia na popiół.

 Odrobina roślinności, wygnanej na skały i piaski, trzymała się miejsc niższych, dokąd zapomocą rowów, przebitych w nasypie szosy, można było doprowadzić wodę z kanału. Jakoż między łysemi wzgórzami, wpobliżu szosy, piły rosę niebieską ukryte oazy, gdzie rósł jęczmień i pszenica, winny krzew, palmy i tamaryndusy.

 W takich miejscach żyli i ludzie pojedyńczemi rodzinami, którzy, spotkawszy się na targu w Pi-Bailos, mogli nawet nie wiedzieć, że sąsiadują z sobą na pustyni.

 16-go Misori koncentracja wojsk była prawie skończona. Dziewięć pułków następcy tronu, które miały zluzować azjatyckie wojska Nitagera, już zebrały się na gościńcu powyżej miasta Pi-Bailos, z obozem i częścią wojennych machin.

 Ruchami ich kierował sam następca. On zorganizował dwie linje zwiadów, z których dalsza miała śledzić nieprzyjaciół, bliższa — pilnować własnej armji od napadu, który był możliwym w okolicy, pełnej wzgórz i wąwozów. On, Ramzes, w ciągu tygodnia sam objechał i obejrzał maszerujące różnemi traktami pułki, pilnie bacząc: czy żołnierze mają porządną broń i ciepłe płaszcze na noc, czy w obozach znajduje się dostateczna ilość sucharów, mięsa i suszonych ryb. On wreszcie rozkazał, aby żony, dzieci i niewolników wojsk, idących na granicę wschodnią, przewieziono kanałem; wpłynęło to na zmniejszenie obozów i ułatwiło ruchy właściwej armji.

 Najstarsi jenerałowie podziwiali wiedzę, zapał i ostrożność następcy tronu, a nadewszystko jego pracę i prostotę. Swój liczny dwór, książęcy namiot, wozy i lektyki zostawił on w Memfis, a sam w odzieży prostego oficera jeździł od pułku do pułku, konno, na sposób asyryjski, w towarzystwie dwu adjutantów.

 Dzięki temu, koncentracja właściwego korpusu poszła bardzo szybko, i wojska w oznaczonym czasie stanęły pod Pi-Bailos.

 Inaczej było z książęcym sztabem, z greckim pułkiem, który mu towarzyszył, i kilkoma wojennemi machinami.

 Sztab, zebrany w Memfis, miał drogę najkrótszą, więc wyruszył najpóźniej, ciągnąc za sobą ogromny obóz. Prawie każdy oficer, a byli to panicze wielkich rodów, miał lektykę z czterema murzynami, dwukolny wóz wojenny, bogaty namiot i mnóstwo skrzynek z odzieżą i jedzeniem, tudzież dzbanów, pełnych piwa i wina. Prócz tego za oficerami wybrała się w podróż liczna trupa śpiewaczek i tancerek z muzyką; każda zaś, jako wielka dama, musiała mieć wóz, zaprzężony w jedną lub dwie pary wołów, i lektykę.

 Gdy ciżba ta wylała się z Memfis, zajęła na gościńcu więcej miejsca, aniżeli armja następcy tronu. Maszerowano zaś tak powoli, że machiny wojenne, które zostawiono na końcu, ruszyły o dobę później, aniżeli był rozkaz. Na domiar złego, śpiewaczki i tancerki, zobaczywszy pustynię, wcale jeszcze nie straszną w tem miejscu, zaczęły bać się i płakać. Więc, dla uspokojenia ich, trzeba było przyśpieszyć nocleg, rozbić namioty i urządzić widowisko, a potem ucztę.

 Nocna zabawa, w chłodzie, pod gwiaździstem niebem, na tle dzikiej natury, tak podobała się tancerkom i śpiewaczkom, że oświadczyły, iż odtąd będą występowały tylko w pustyni. Tymczasem następca tronu, dowiedziawszy się w drodze o sprawach swego sztabu, przysłał rozkaz, ażeby jak najprędzej zawrócono kobiety do miasta i przyśpieszono pochód.

 Przy sztabie znajdował się jego dostojność Herhor, minister wojny, lecz tylko w charakterze widza. Nie prowadził za sobą śpiewaczek, ale też i nie robił żadnych uwag sztabowcom. Kazał wynieść swoją lektykę na czoło kolumny i, stosując się do jej ruchów, posuwał się naprzód, albo odpoczywał pod cieniem wielkiego wachlarza, którym osłaniał go adjutant.

 Jego dostojność Herhor był to człowiek czterdziestokilkoletni, silnie zbudowany, zamknięty w sobie. Rzadko odzywał się i równie rzadko spoglądał na ludzi z pod zapuszczonych powiek.

 Jak każdy Egipcjanin, miał obnażone ręce i nogi, odkrytą pierś, sandały na stopach, krótką spódniczkę dokoła bioder, a zprzodu fartuszek w pasy niebieskie i białe. Jako kapłan, golił zarost i włosy i nosił skórę pantery, zawieszoną przez lewe ramię. Nareszcie, jako żołnierz, nakrywał głowę małym gwardyjskim hełmem, z pod którego na kark spadała chusteczka, również w białe i niebieskie pasy.

 Na szyi miał potrójny łańcuch złoty, a pod lewem ramieniem, na piersiach, krótki miecz w kosztownej pochwie.

 Lektyce jego, dźwiganej przez sześciu czarnych niewolników, stale towarzyszyło trzech ludzi: jeden niósł wachlarz, drugi topór ministra, a trzeci skrzynkę z papirusami. Był to Pentuer, kapłan i pisarz ministra, chudy asceta, który w największy upał nie nakrywał ogolonej głowy. Pochodził z ludu, lecz pomimo niskiego urodzenia, zajmował ważne stanowisko w państwie, dzięki wyjątkowym zdolnościom.

 Chociaż minister ze swymi urzędnikami znajdował się na czele sztabowej kolumny i nie mieszał się do jej ruchów, nie można jednak twierdzić, ażeby nie wiedział, co się dzieje poza nim. Co godzinę, niekiedy co pół godziny, do lektyki dostojnika zbliżał się — to niższy kapłan, zwyczajny „sługa boży,“ to żołnierz-maruder, to przekupień albo niewolnik, który niby obojętnie przechodząc obok cichego orszaku ministra, rzucał jakieś słówko. Słówko to zaś Pentuer niekiedy zapisywał, ale najczęściej pamiętał, bo pamięć miał nadzwyczajną.

 Na te drobnostki nikt nie zważał w zgiełkliwym tłumie sztabowców. Oficerowie, wielcy panicze, zanadto byli zajęci bieganiem, hałaśliwą rozmową lub śpiewem, ażeby mieli patrzeć, kto zbliża się do ministra; tem więcej, że wciąż mnóstwo ludzi snuło się wzdłuż szosy.

 15-go Misori sztab następcy tronu, razem z jego dostojnością ministrem, przepędził noc pod gołem niebem w odległości jednej mili od pułków, ustawiających się już do boju wpoprzek szosy, za miastem Pi-Bailos.

 Przed pierwszą z rana, która odpowiada naszej godzinie szóstej, wzgórza pustynne przybrały kolor fioletowy. Z poza nich wychyliło się słońce. Ziemię Gosen zalała różowość, a miasteczka, świątynie, pałace magnatów i lepianki chłopów wyglądały jak iskry i płomienie, w jednej chwili zapalone wśród zieloności.

 Niebawem zachodni horyzont oblała barwa złota. I zdawało się, że zieloność ziemi Gosen rozpływała się w złocie, a niezliczone kanały, zamiast wody, toczą roztopione srebro. Ale wzgórza pustyni zrobiły się jeszcze mocniej fioletowemi, rzucając długie cienie na piaski i czarność na rośliny.

 Straże, stojące wzdłuż szosy, doskonale mogły widzieć wysadzone palmami pola za kanałem. Na jednych zielenił się len, pszenica, koniczyna, na innych — złocił się dojrzewający jęczmień drugiego posiewu. Jednocześnie z chat, ukrytych między drzewami, zaczęli wychodzić do roboty rolnicy, ludzie nadzy, barwy miedzianej, którzy za cały ubiór mieli krótką spódniczkę na biodrach i czepek na głowie.

 Jedni zwrócili się do kanałów, aby oczyszczać je z mułu, albo czerpać wodę i wylewać na pola, zapomocą machin, podobnych do żórawi przy studniach. Inni, rozproszywszy się między drzewami, zbierali dojrzałe figi i winogrona. Snuło się tam sporo nagich dzieci i kobiet w białych, żółtych lub czerwonych koszulach bez rękawów.

 I był wielki ruch w tej okolicy. Na niebie drapieżne ptactwo pustyni uganiało się za gołębiami i kawkami ziemi Gosen. Wzdłuż kanału huśtały się zgrzytające żórawie z kubełkami płodnej wody, a ludzie, którzy zbierali owoce, ukazywali się i znikali między zielonością drzew, jak barwne motyle. Zaś w pustyni, na szosie, już zamrowiło się wojsko i jego służba. Przeleciał oddział konnych, uzbrojonych w lance. Za nim pomaszerowali łucznicy w czepkach i spódniczkach; mieli oni łuki w garści, sajdaki na plecach i szerokie tasaki u prawego boku. Łucznikom towarzyszyli procarze, niosący torby z pociskami i uzbrojeni w krótkie miecze.

 O sto kroków za nimi szły dwa małe oddziałki piechoty: jeden uzbrojony we włócznie, drugi w topory. Ci i tamci nieśli w rękach prostokątne tarcze, na piersiach mieli grube kaftany, niby pancerze, a na głowie czepki z chusteczkami, zasłaniającemi kark od upału. Czepki i kaftany były w pasy niebieskie z białem, lub żółte z czarnem, co robiło żołnierzy podobnymi do wielkich szerszeni.

 Za przednią strażą, otoczona oddziałem toporników, posuwała się lektyka ministra, a za nią, w miedzianych hełmach i pancerzach, greckie roty, których miarowy krok przypominał uderzenia ciężkich młotów. Wtyle było słychać skrzypienie wozów, a zboku szosy przemykał się brodaty handlarz fenicki, w lektyce zawieszonej między dwoma osłami. Nad tem wszystkiem unosił się tuman złotego pyłu i gorąco.

 Nagle od straży przedniej przycwałował konny żołnierz i zawiadomił ministra, że zbliża się następca tronu. Jego dostojność wysiadł z lektyki, a w tejże chwili na szosie ukazała się garstka jeźdźców, którzy zeskoczyli z koni. Poczem jeden z jeźdźców i minister zaczęli iść ku sobie, co kilka kroków zatrzymując się i kłaniając.

 — Bądź pozdrowiony, synu faraona, który oby żył wiecznie! — odezwał się minister.

 — Bądź pozdrowiony i żyj długo, ojcze święty — odparł następca, a potem dodał:

 — Ciągnięcie tak wolno, jakby wam nogi upiłowano, a Nitager najpóźniej za dwie godziny stanie przed naszym korpusem.

 — Powiedziałeś prawdę. Twój sztab maszeruje bardzo powoli.

 — Mówi mi też Eunana — tu Ramzes wskazał na stojącego za sobą oficera, obwieszonego amuletami — że nie wysyłaliście patroli do wąwozów. A przecież na wypadek rzeczywistej wojny, nieprzyjaciel z tej strony mógł was napaść.

 — Nie jestem dowódcą, tylko sędzią — spokojnie odpowiedział minister.

 — A cóż robił Patrokles?

 — Patrokles z greckim pułkiem eskortuje machiny wojenne.

 — A mój krewny i adjutant Tutmozis?

 — Podobno jeszcze śpi.

 Ramzes niecierpliwie uderzył nogą w ziemię i umilkł. Był to piękny młodzieniec, z twarzą prawie kobiecą, której gniew i opalenizna dodawały wdzięku. Miał na sobie obcisły kaftan w pasy niebieskie i białe, tegoż koloru chustkę pod hełmem, złoty łańcuch na szyi i kosztowny miecz pod lewem ramieniem.

 — Widzę — odezwał się książę — że tylko ty jeden, Eunano, dbasz o moją cześć.

 Obwieszony amuletami oficer schylił się do ziemi.

 — Tutmozis jest to próżniak — mówił następca. — Wracaj, Eunano, na swoje stanowisko. Niech przynajmniej przednia straż ma dowódcę.

 Potem, spojrzawszy na świtę, która już go otoczyła, jakby wyrosła z pod ziemi, dodał:

 — Niech mi przyniosą lektykę. Jestem zmęczony jak kamieniarz.

 — Czyliż bogowie mogą męczyć się!... — szepnął jeszcze stojący za nim Eunana.

 — Idź na swoje miejsce! — rzekł Ramzes.

 — A może rozkażesz mi, wizerunku księżyca, teraz zbadać wąwozy? — cicho spytał oficer. — Proszę cię, rozkazuj mi, bo gdziekolwiek jestem, serce moje goni za tobą, aby odgadnąć twoją wolę i spełnić ją.

 — Wiem, że jesteś czujny — odparł Ramzes. — Już idź i uważaj na wszystko.

 — Ojcze święty — zwrócił się Eunana do ministra — polecam waszej dostojności moje najpokorniejsze służby.

 Ledwie Eunana odjechał, gdy na końcu maszerującej kolumny zrobił się jeszcze większy tumult. Szukano lektyki następcy tronu, ale — nie było jej. Natomiast ukazał się, rozbijając greckich żołnierzy, młodzieniec dziwnej powierzchowności. Miał na sobie muślinową koszulkę, bogato haftowany fartuszek i złotą szarfę przez ramię. Nadewszystko jednak odznaczała się jego ogromna peruka, składająca się z mnóstwa warkoczyków i sztuczna bródka, podobna do kociego ogona.

 Był to Tutmozis, pierwszy elegant w Memfis, który nawet podczas marszu stroił się i oblewał perfumami.

 — Witaj, Ramzesie! — wołał elegant, gwałtownie rozpychając oficerów. — Wyobraź sobie, że gdzieś podziała się twoja lektyka: musisz więc usiąść do mojej, która wprawdzie nie jest godną ciebie, ale nie najgorszą.

 — Rozgniewałeś mnie — odparł książę. — Śpisz, zamiast pilnować wojska.

 Zdumiony elegant zatrzymał się.

 — Ja śpię?... — zawołał. — Bodaj język usechł temu, kto mówi podobne kłamstwa. Ja, wiedząc, że przyjedziesz, od godziny ubieram się, przygotowuję ci kąpiel i perfumy...

 — A tymczasem oddział posuwa się bez komendy.

 — Więc ja mam być komendantem oddziału, w którym znajduje się jego dostojność minister wojny i taki wódz, jak Patrokles?

 Następca tronu umilkł, a tymczasem Tutmozis, zbliżywszy się do niego, szeptał:

 — Jak ty wyglądasz, synu faraona?... Nie masz peruki, włosy i odzienie pełne kurzu, skóra czarna i popękana, jak ziemia w lecie?... Najczcigodniejsza królowa-matka wygnałaby mnie ze dworu, zobaczywszy twoją nędzę...

 — Jestem tylko zmęczony.

 — Więc siadaj do lektyki. Są tam świeże wieńce róż, pieczone ptaszki i dzban wina z Cypru. Ukryłem też — dodał jeszcze ciszej — Senurę w obozie...

 — Jest?... — spytał książę.

 Błyszczące przed chwilą oczy zamgliły mu się.

 — Niech wojsko idzie naprzód — mówił Tutmozis — a my tu zaczekajmy na nią.

 Ramzes jakby ocknął się.

 — Dajże mi spokój, pokuso!... Przecież za dwie godziny bitwa...

 — Co to za bitwa!...

 — A przynajmniej rozstrzygnięcie losów mego dowództwa.

 — Żartuj z tego — uśmiechnął się elegant. — Przysiągłbym, że już wczoraj minister wojny posłał raport do jego świątobliwości, z prośbą, ażebyś dostał korpus Menfi.

 — Wszystko jedno. Dziś nie potrafiłbym myśleć o czym innem, aniżeli o armji.

 — Okropny jest w tobie ten pociąg do wojny, na której człowiek nie myje się przez całe miesiące, ażeby pewnego dnia zginąć... Brr!... Gdybyś jednak zobaczył Senurę... Tylko spojrzyj na nią...

 — Właśnie dlatego nie spojrzę — odparł Ramzes stanowczo.

 W chwili, gdy z poza greckich szeregów ośmiu ludzi wyniosło ogromną lektykę Tutmozisa dla następcy tronu, od straży przedniej przyleciał jeździec. Zsunął się z konia i biegł tak prędko, aż dzwoniły mu na piersiach wizerunki bogów, lub tabliczki z ich imionami. Był to rozgorączkowany Eunana.

 Wszyscy zwrócili się do niego, co zdawało się robić mu przyjemność.

 — Erpatre, najwyższe usta! — zawołał Eunana, schylając się przed Ramzesem. — Kiedy zgodnie z twoim boskim rozkazem, jechałem na czele oddziału, pilnie bacząc na wszystko, spostrzegłem na szosie dwa piękne skarabeusze. Każdy ze świętych żuków toczył przed sobą glinianą kulkę wpoprzek drogi, ku piaskom...

 — Więc cóż? — przerwał następca.

 — Rozumie się — ciągnął Eunana, spoglądając w stronę ministra — że, jak nakazuje pobożność, ja i moi ludzie, złożywszy hołd złotym wizerunkom słońca, zatrzymaliśmy pochód. Jest to tak ważna wróżba, że bez rozkazu żaden z nas nie ośmieliłby się iść naprzód.

 — Widzę, że jesteś prawdziwie pobożnym Egipcjaninem, choć rysy masz chetyckie — odpowiedział dostojny Herhor, a zwróciwszy się do kilku bliżej stojących dygnitarzy, dodał:

 — Nie pójdziemy dalej gościńcem, bo moglibyśmy podeptać święte żuki. Pentuerze, czy tym wąwozem, na prawo, można okolić szosę?

 — Tak jest — odparł pisarz ministra. — Wąwóz ten ma milę długości i wychodzi znowu na szosę, prawie naprzeciw Pi-Bailos.

 — Ogromna strata czasu! — wtrącił gniewnie następca.

 — Przysiągłbym, że to nie skarabeusze, ale duchy moich fenickich lichwiarzy — odezwał się elegant Tutmozis. — Nie mogąc z powodu śmierci odebrać pieniędzy, zmuszają mnie, abym za karę szedł przez pustynię!...

 Świta książęca z niepokojem oczekiwała decyzji, więc Ramzes odezwał się do Herhora:

 — Cóż o tem myślisz, ojcze święty?

 — Spojrzyj na oficerów — odparł kapłan — a zrozumiesz, że musimy iść wąwozem.

 Teraz wysunął się dowódca Greków, jenerał Patrokles, i rzekł do następcy:

 — Jeżeli książę pozwolisz, mój pułk pójdzie dalej szosą. Nasi żołnierze nie boją się skarabeuszów.

 — Wasi żołnierze nie boją się nawet grobów królewskich — odpowiedział minister. — Nie musi tam być jednak bezpiecznie, skoro żaden nie wrócił.

 Zmieszany Grek usunął się do świty.

 — Przyznaj, ojcze święty — szepnął z najwyższym gniewem następca — że taka przeszkoda nawet osła nie zatrzymałaby w podróży.

 — To też osieł nigdy nie będzie faraonem — spokojnie odparł minister.

 — W takim razie ty, ministrze, przeprowadzisz oddział przez wąwóz! — zawołał Ramzes. — Ja nie znam się na kapłańskiej taktyce, zresztą — muszę odpocząć. Chodź ze mną, kuzynie — rzekł do Tutmozisa i skierował się w stronę łysych pagórków.

RESZTA TEKSU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.

TOM II

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

TOM III

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

KONIEC.