1,49 €
"Przemiany" to niedokończona powieść Bolesława Prusa, nad którą prace przerwała śmierć autora.
"Przemiany" to piąta część kolekcji Bolesława Prusa, udostępniona przez wydawnictwo Avia Artis. Zachęcamy do zapoznania się z innymi naszymi propozycjami.
Kolekcja dzieł Bolesława Prusa:
"Emancypantki"
"Nowele opowiadania fragmenty" TOM I
"Nowele opowiadania fragmenty" TOM II
"Nowele opowiadania fragmenty" TOM III
"Przemiany"
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
I.
II.
III.
IV.
V.
VI.
VII.
VIII.
IX.
X.
XI.
XII.
XIII.
XIV.
XV.
XVI.
XVII.
(Aleksander Głowacki)
PRZEMIANY
POWIEŚĆ NIEDOKOŃCZONA
Projekt okładki: Avia Artis
W projekcie okładki wykorzystano portret Bolesława Prusa.
Autor: nieznany (XIXw.).
Wydawnictwo Avia Artis
2017
ISBN 978-83-65810-17-5
I.
Rzecz dzieje się w miesiącu lipcu, roku 1880-go, na wsi. Przede dworem folwarku Kamień stoi powozik i bryczka; w powoziku siedzi rządca tej majętności, pan Wodnicki, wraz z małżonką, oboje w płóciennych kitlach; na bryczce kręci się ich dziesięcioletnia córeczka, Jadzia, którą panna Wanda, nauczycielka, stara się uspokoić. Około powozika wyskakuje dwu chłopaków: jedynastoletni Staś, który ogląda i poprawia uprząż na koniach, i trzynastoletni Kazio z małą fuzyjką w rękach.
— Siadajcież nareszcie! — woła ojciec.
— Kaziu, proszę cię, zostaw fuzję! — błaga matka.
— Ale ja będę powoził! — odpowiada Staś.
— A jak nas w drodze napadną? — zwraca się do matki Kazio.
— Siadać! — krzyknął już zirytowany ojciec. — Ty zostawisz fuzyjkę, a ty nie będziesz powoził.
Chłopcy zmiarkowali, że opór do niczego nie doprowadzi; więc chmurny Kazio postawił fuzyjkę na ganku, a Staś, wciąż oglądając się na konie, powoli usiadł na przedniej ławeczce powozu.
— Więc nie dasz się namówić, Józiu? — zapytała pani Wodnicka młodzieńca, stojącego na ganku. — Wolisz zostać sam, aniżeli poznać miłe sąsiedztwo?
— Jeżeli wujostwo pozwolą, zostanę — odpowiedział młody chłopak z ukłonem.
— U nas, na bryczce, jest dosyć miejsca! — odezwała się Jadziulka.
— Nie krępujcie go! Niech robi, jak mu wygodniej! — odezwał się pan Wodnicki. — Bądź zdrów, Józiu!...
— A jak pójdziesz na spacer, nie zabłądź!... — upomniała pani.
— Nie zabłądzę. Szczęśliwej drogi! — odpowiedział, śmiejąc się, młody człowiek.
— Ruszaj! — zawołał pan Wodnicki.
Pierwszy furman trącił konie lejcami, drugi machnął batem i oba ekwipaże potoczyły się.
— Dowidzenia! dowidzenia! — wołali chłopcy, wywijając uczniowskiemi czapkami.
— Niegrzeczny Józio... nie będziemy kochać Józia! — dodała Jadziulka z bryczki.
Panna Wanda kiwnęła głową, owijając się szalem.
Po chwili powozik i bryczka, minąwszy bramę, zniknęły za drzewami. Dwa psy, jeden biały szpic, drugi bury kundel, pobiegły, szczekając, za końmi; niebawem wróciły. Kundel usiadł przy bramie i flegmatycznie drapał się z miną, wyrażającą nieufność, ażeby się to na co zdało; zaś biały szpic przybiegł do młodego człowieka i machając ogonem, patrzył mu prosto w oczy.
Młodzieniec miał dziewiętnaście lat, nazywał się Józef Trawiński i świeżo ukończył ósmą klasę gimnazjum, ażeby po wakacjach wstąpić na uniwersytet. Ubrany był w granatową kurtkę austrjacką i czarny, miękki kapelusz. Gdy kłaniał się odjeżdżającym krewnym, można było widzieć, że ma wysokie czoło, wyraźne oczy szare, prosty nos i wydatną brodę. Był średniego wzrostu, dobrze zbudowany, ale mizerny, skutkiem przebytych egzaminów na patent.
Trawiński zaniósł fuzję do przedpokoju i zawiesił ją na kołku; potem wziął laskę, pogłaskał psa łaszącego się i zwolna wyszedł na dziedziniec. Jeszcze onegdaj był w Warszawie u matki, a gdy znalazł się tu wczoraj, w obcem miejscu i wśród ludzi prawie nieznanych, poczuł coś, jakby ziemia usunęła mu się z pod nóg. W tej chwili doznał podobnego uczucia, z którem jeszcze połączyła się straszna tęsknota za matką, jakgdyby go od niej dzieliła nieprzebyta otchłań, nie zaś kilkanaście godzin jazdy. Przypomniawszy zaś sobie, że niekiedy tej matce odpowiadał z roztargnieniem, a nawet z niecierpliwością, schwycił się za głowę i szepnął:
— Co ja robiłem?... co ja robiłem nieszczęśliwy?... Czy ty mi będziesz mogła przebaczyć?
Przebaczyć?... Alboż ona kiedy okazała mu choćby cień niezadowolenia? Lecz właśnie to było najboleśniejsze!
Otrząsnął się i ażeby wyjść z atmosfery gorzkich marzeń, popieścił szpica i zaczął patrzeć dokoła siebie. Matka zawsze zalecała mu niepoddawanie się smutnym myślom. „Miej myśl pogodną!“ — mawiała. Dziedziniec był otoczony starym płotkiem i krzakami bzu, który już przekwitnął. Na środku trawnika rosnął także klomb bzu, a na obwodzie — krzaki róż, jałowcu i innych krzewów.
— Jakie tu wszystko stare! — szepnął. I ażeby nie wybuchnąć płaczem, uporczywie wpatrywał się w dom, jakby miał zamiar bardzo dokładnie opisać go w najpierwszym liście do matki.
„Ten domek jest ładny — myślał. — Zdaje się, że bardzo stary, ale ładny. Dlaczego ładny? Czy, że ganek jest porośnięty dzikiem winem?... Albo, że dach jest mansardowy czyli dwupiętrowy z dachówek?... Zabawna rzecz, ale ten dom przypomina motyla z rozpostartemi skrzydłami!... Neruś, nie skacz, nie walaj mnie. Zaraz pójdziemy... Uważa mamusia? Prawem i lewem skrzydłem motyla są ściany; każda ma po dwa okna z okienicami i to stanowi parter. Nad parterem wznoszą się mansardy, w których znowu z każdej strony znajduje się po jednem oknie; jeszcze wyżej dach. W prawem oknie ja sam mieszkam i nie będę cię, mamo, widział ze dwa miesiące. A teraz ów motyl — niech mamusia uważa... Motyla tworzy budynek środkowy, nieco wysunięty naprzód. Na dole jest ganek zarosły winem, niby brzuszek robaka; wyżej — pierwsze pięterko, mające trzy okna, i to jest gorsetem owadu; zaś tam, gdzie powinna być głowa, wznosi się trójkątny fronton, otoczony linją falistą. Nareszcie z poza frontonu wyglądają dwa kominy, niby dwa rożki czy macki u motyla... Ach, jak ciężko myśleć o tych głupstwach!
„Ściany domku są szare ze starości, w niektórych miejscach poplamione wilgocią; dach powinien być czerwony, a jest także szarawy z plamami zielonemi. Z kominów opada tynk; okienice wydają się tak zmurszałe, że dziecko mogłoby je poodrywać. Ale tu nikt nie będzie ich odrywał, a zamykają się tylko przed światłem porannem. W pokoju wuja, który musi wstawać wcześniej, wcale nie zamyka się okienic.“
Wielki szary motyl z głową czerwono-zielonawej barwy! Józefowi gorąca łza spłynęła z oczu.
Idąc drogą, chłopak wyminął czwórniaki, przed któremi bawiły się jasnowłose dzieci parobków, wesołe, krzykliwe, tudzież kobiety w różnokolorowych spódnicach i gorsetach. Grały tam wszystkie barwy pól: zielone, czerwone, niebieskie, białe. Od ubogich mieszkań płynęły śmiechy, a nawet piosenki, była to bowiem niedziela, odpoczynek po forsownej pracy letniej.
Wyminąwszy zabudowania, Józef znalazł się na otwartem polu, dokąd już nie zalatywały głosy ludzkie; szemrał tylko wiatr między badylami, a śpiewały wgórze skowronki. Okolica pełna wzniesień i spadków, jak rozkołysane morze kolorów. Oto żółty łan zboża, przetykany ponsowemi makami i szafirowym chabrem. Oto ugór aż biały od gwiaździstych rumianków. Na prawo niewielka zielona dąbrowa, której drzewa przypominają ludzi, idących gromadą na odpust. Niektórzy obładowani, inni pochyleni, inni oderwali się od gromady i suną w pojedynkę.
A oto szczególna grupa: kilka dębów, rosnących obok siebie, tworzą wizerunek starego dziada, który maszeruje tęgim krokiem, z rozwianemi połami sukmany i podpiera się grubym kijem.
A tymczasem biały Neruś, z wywieszonym językiem, pędem wyprzedza Trawińskiego, to znowu zostaje wtyle, odbiega na boki, skacze za niewidocznemi owadami, albo odkopuje gniazda myszy polnych, otaczając się obłoczkiem szarego pyłu.
Po kilkunastu minutach młody chłopak zeszedł z drogi i dostał się na wyniosłość, skąd było można ogarnąć widok bardzo rozległy. Przed nim o półtora tysiąca kroków dumał las ciemno-zielony z niebieskawemi lub granatowemi zagłębieniami. Gdy zaś Józef odwrócił się w stronę, skąd przyszedł, zobaczył ogromną, falistą równinę, barwy naprzemian złotej, srebrnej, szmaragdowej, ozdobioną kępami drzew lub gromadkami chałup, ponad których czarne dachy i białe kominy gdzie niegdzie unosił się dym błękitnawy.
— I pomyśleć, że to wszystko należy do jednej familji — szepnął.
O parę tysięcy kroków od niego, w stronie folwarku, ciągnęła się od wschodu na zachód droga, wysadzona drzewami, a prowadząca do kolei. Wszystka ziemia na północ od tej drogi należała do pana Zygmunta Turzyńskiego, który mieszkał za lasem, w majątku Klejnot. Zaś wszystkie terytorja na południe ode drogi były własnością jego rodzonego brata, Władysława, który miał pałac w Turzycach, a większą część życia przepędził w Warszawie lub zagranicą, gdzie niedawno umarł, zostawiając bardzo powikłane interesy.
— Razem ze sto wiorst kwadratowych będzie miał teraz pan Zygmunt i jego jedynak... A, przepraszam, i jedynaczka — myślał Trawióski. — Sto wiorst...
I nagle wśród tych ogromnych obszarów wyobraził sobie dwa czyste, lecz malutkie pokoiki, na trzeciem piętrze, w Warszawie, w których zamieszkiwał z matką.
— Sto wiorst!... I pomyśleć, że moja mamusia miałaby prawo choć do cząstki tych olbrzymich majątków... No, co tam prawo!... W każdym razie byłaby spokojniejsza o przyszłość.
Dreszcz go przebiegł. On wiedział, że od kilku lat matka prowadziła dom już nie z procentów, lecz z kapitału, niewielkiego kapitału, jaki zostawił zmarły jej mąż, lekarz. Pieniędzy tych wystarczy na cztery, pięć lat, przy wielkiej oszczędności na sześć, a co potem?...
Potem? Przecież za pięć lat on sam zostanie lekarzem i potrafi utrzymać matkę. Lecz... jeżeli i on umrze, jak jego ojciec, zaraziwszy się od pacjenta, wtedy co?... Do kogo pójdzie matka, która przecie miałaby jeżeli nie prawo, to choćby cień prawa do jakiejś cząsteczki tych oto obszarów?...
Matka jest z domu Turzyńska i wprawdzie dalsza, ale zawsze krewna panów Zygmunta i Władysława. Nieboszczyk Władysław za życia ojca odwiedzał ich niejednokrotnie, zawsze nazywał matkę kuzynką, a u ojca leczył się darmo. Porachowawszy, zebrałoby się ze sto wizyt, za które ś. p. kuzyn, zamiast zwykłego honorarjum, ofiarował ojcu dziesięciofuntowy ser na sposób holenderski, z własnej serowni, i tuzin gruszek, zerwanych we własnym ogrodzie, własną ręką.
Ojciec śmiał się, opowiadając tę historję, i dodawał:
— Najgorszymi pacjentami są bogaci kuzyni.
Pan Władysław o kilka lat przeżył doktora Trawińskiego, lecz po jego śmierci już ani razu nie odwiedził wdowy. Oczywiście przestał ją uważać za kuzynkę.
A teraz w jaki dziwny sposób on, Józef, znalazł się w majątku pana Zygmunta Turzyńskiego, jako wakacyjny nauczyciel synów jego rządcy. Oto wuj Wodnicki, ożeniony z cioteczną siostrą ojca, wuj, który prawie nigdy nie odwiedzał ich w Warszawie, niewiadomo z jakiego powodu, przed dziesięcioma dniami złożył im wizytę, rozmawiał bardzo życzliwie i dowiedziawszy się, że Józef ukończył gimnazjum, zaproponował mu, ażeby przyjechał do niego na wakacje, uczyć dwu synów, swoich braci ciotecznych, jak mówił nowo poznany wuj. Prosił z naciskiem, ażeby tylko parę godzin na dzień zajmować się chłopcami, i ofiarował Józefowi za wakacje czterdzieści rubli. I Józef i matka z zapałem przyjęli propozycję, szczególniej matka, która bardzo pragnęła, ażeby zmęczony chłopak odpoczął parę miesięcy na wsi.
— Gdybym był przesądny — mówił do siebie Józef — myślałbym, że to duch ojca zaczyna się mną opiekować. Gdyby nie ojciec a raczej jego powinowactwo z Wodnickim, nie dostałbym tej kondycji...
Ale stała się rzecz bez porównania ważniejsza. Dyrektor gimnazjum, wręczając mu papiery, oświadczył, że rada pedagogiczna, ze względu na nieprawomyślność matki, chciała Trawińskiemu zatrzymać patent, choć egzamin zdał dobrze. Lecz dążnościom tym stanowczo sprzeciwił się dyrektor, przez pamięć, że kiedyś ojciec Józefa leczył mu córkę chorą na szkarlatynę i wyprowadził z bardzo ciężkiego stanu.
— Tym sposobem duch ojca wyrobił mi patent. No, ale to przesądy, bajki!... Bo i gdzie on może być, duch?...
Wtem, o kilkadziesiąt kroków oddalony, Neruś gwałtownie zaszczekał i pędem pobiegł w stronę lasu, za zającem. Trawiński ocknął się i poszedł za ścigającą się parą, pewny, że zającowi nawet włos nie spadnie. Do tej pory widywał lasy zdaleka, przeważnie z okien wagonu; dziś, korzystając ze sposobności, postanowił choćby tylko zajrzeć do tajemniczego królestwa sosen, dębów, tudzież wszelkiej zwierzyny biegającej, pełzającej i latającej.
Przed właściwym lasem, który ciągnął się ku północy, ogromny jak morze, wznosiła się niby leśna wysepka, złożona z kilkudziesięciu sosen o czerwonych pniach i zielonych głowach. Chłopca coś zastanowiło w tej gromadce. Wpatrzył się bliżej i dostrzegł, że pnie wyglądają jak bardzo liczne nogi, a korony drzew spływają w jedną masę, tworząc olbrzymiego, potwornych kształtów robaka. Oto wielka głowa, oparta na dziesięciu nóżkach, a zakończona dziobem. Oto zaklęśnięta szyja, potem grzbiet wznoszący się i spadający, nareszcie — olbrzymi ogon, a wszystko oparte na mnóstwie nóg... Czytając książki z ojcowskiej bibljoteki, Józef wiedział, że kiedyś zaludniały ziemię straszne i strasznej wielkości gady; żaden z nich jednak nie był ani tak wielki, ani tak groźny, jak ta oto gromada drzew.
Chłopak uśmiechnął się.
— To jest — rzekł do siebie — ów bajeczny smok, który pilnuje czarnoksięskiego zamku. Tchórz nie wejdzie tam, a przynajmniej nic nie zobaczy; ale ja pójdę... choć parę kroków...
Za olbrzymim robakiem, tuż pod lasem, zauważył Józef inną grupę z kilku drzew. Były tam dwie sosny wyprostowane, aż wtył wygięte, niby bardzo dumna para małżonków; obok nich biegły dwie małe sosenki, oczywiście córeczki, z rozpuszczonemi włosami; zaś o kilkanaście kroków przed niemi szedł krygujący się chłopak, przed którym znowu biegły dwa niziutkie krzaczki, niby pieski.
— Oto wesoła rodzina! — rzekł do siebie Trawiński. — Las nie jest tak straszny, jak zapowiada smok.
Las był mieszany: składał się z sosen i drzew liściastych. Sosny przeważnie młode, rzadko rozsypane, niby na publicznym balu goście, którzy sami nie tańcząc, przypatrują się tańcującym. Oto grupa lip. Jedna stoi wyprostowana, druga rzuca się jej na szyję, trzecia — gwałtem odciąga zbyt sentymentalną. Sosny przypatrują się widowisku z uwagą: niektóre pochyliły się, a jedna to nawet zbiega z pagórka, jakgdyby rada przyjąć udział w uściskach. Ponad wszystkiem — z błękitnego nieba wychyla się biały obłok, a między drzewami płynie woń żywicy, miodu i macierzanki.
— Ach, mamusiu, dlaczego ciebie tu niema!... A kiedy ja patrzę na takie cuda, ty, biedna, skwarzysz się w warszawskich murach!...
Nad głową usłyszał delikatne, pośpieszne gryzienie, a tuż obok zaczęły spadać odrobiny szyszki sosnowej. Oczywiście gdzieś na wierzchołku drzewa pracuje wiewiórka, ale tak ukryta wśród gałęzi, że trudno jej dopatrzeć. Zdaleka usłyszał pukanie. Cóżto znowu?... Pobiegł kilkanaście kroków. — Ach, już wiem, to dzięcioł! — Machinalnie spojrzał pod nogi i zobaczył całe gniazdo czerwonych, dorodnych poziomek. Aż wybuchnął głośnym śmiechem, pierwszy raz bowiem spotkał poziomki w naturze i mógł je zbierać własną ręką.
— Tyle poziomek... tyle poziomek!... Ach, i dlaczegóż nie mogę posłać ich tobie, złota mamusiu?
W tej chwili Neruś zaszczekał wysokim dyszkantem i pobiegł w stronę młodych sosenek, które rosły gromadą, tworząc niby fantastyczny budynek. Głos psa był tak niezwykły, że Trawiński, już nasyciwszy się jagodami, poszedł za szpicem, który ciągle szczekając, stawał na tylnych łapach. Józef wpatrzył się w jedną z sosenek i dostrzegł, wśród gałęzi, naprzód parę czarnych, błyszczących ocząt, a następnie rudą wiewiórkę, która odpowiadała zirytowanemu napastnikowi głosem podobnym do cichego naszczekiwania.
Wkrótce wiewiórka, zmiarkowawszy, że nieprzyjaciel nie jest niebezpieczny, spokojnie usiadła na gałązce, nastawiła puszysty ogonek i wzięła się do pogryzania szyszek. Niebawem znalazła się obok niej druga wiewiórka, potem trzecia. Zaczęły się miauczenia, naszczekiwania, gonitwy, skoki, w których przyjęło udział najmniej ze sześć wiewiórek. Chłopcu nigdyby nie przyszło na myśl, że w jednem miejscu może zebrać się aż tyle tych zgrabnych zwierzątek, które oczywiście urządziły sobie tutaj zabawę, pomimo wrzaskliwego protestu Nerusia.
Ucieszywszy się widokiem napowietrznych gonitw, Trawiński poczuł ochotę posunąć się jeszcze w głąb lasu.
— Przecież nie zabłądzę. O setkę kroków na prawo biegnie droga, z której zeszedłem. Gdy mi się uprzykrzy, skręcę na nią i wrócę do domu.
Rozgrzała go ciekawość, co chwilę odsłaniały się przed nim nowe widoki. Oto gromada sosen prostych jak włócznie; oczywiście zatknęli je tu rycerze-wielkoludy, którzy na teraz odeszli, lecz zapewne wrócą. A wówczas kto im się oprze? Oto wielki salon. Zamiast podłogi — łączka, zamiast foteli, stołów i kanap — krzaki i pnie drzew, a na środku sosna, podobna do olbrzymiego świecznika.
Na niebie zagęściły się śnieżyste obłoki, to zasłaniając, to odkrywając słońce. Gdy światło przygasło, las stawał się szary i niemiły; gdy znowu błysnęło, natura zdawała się uśmiechać, a pewne rzeczy, niewidzialne przed chwilą, ukazywały się, niby aktorzy, występujący na przód sceny. Oto krzak jałowcu... oto sosenka ciemno-zielona z czerwoną kitą na wierzchu... oto kępa paproci...
Cicho sunący po niebie obłok znowu zakrył słońce, krajobrazy zatarły się, las zmalał. Dmuchnął wiatr chłodniejszy, trochę wilgotny, drzewa zaczęły nabierać form niedobrych. Jedno wyciągnęło gałąź, niby suchą rękę, grożąc Trawińskiemu; inne przypatrywało mu się z gniewem. Neruś najeżył sierść i z kwikiem pobiegł w stronę starych sosen, między któremi przesunął się cień duży, rudej barwy...
Pies zaczął gwałtownie szczekać, ale głos jego oddalał się i stopniowo cichnął w głębi lasu.
„Gdzie ja jestem? — pomyślał Józef. — No, przecież nie zabłądziłem. Tam na prawo jest droga.
„Gdzie na prawo?... Tu wszędzie jest na prawo!“
Żółty promień słońca przedarł się na chwilę między obłokami, jakby chciał pokazać Trawińskiemu nowe, nieznane dziwy lasu. Jedno drzewo uschnięte, z powyginanym pniem, z dwoma konarami, podniesionemi do góry, wyglądało jak człowiek przerażony, który podniósł ręce do nieba i z krzykiem upada nawznak. Zaś nieco dalej stała gromadka świerków pokracznych, z których najpierwszy był podobny do średniowiecznego pokutnika. Oto śpiczasty kaptur... oto maska, wśród której błyszczy złe oko.
— Neruś!... Neruś!... — zawołał Trawiński, nie poznając własnego głosu. — Gdzież tu droga?... Mniejsza o nią... Szedłem z południa na północ, więc teraz będę wracał z północy ku południowi. Ale gdzie północ?... Chyba zabłądziłem!
Ledwie sformułował sobie to pytanie, uczuł ściśnięcie gardła, a serce bić w nim przestało. I nagle opanował go strach... strach, podobny do szaleństwa... Zaczął pędzić bez kierunku, zawadzając o krzaki...
Wtem, z pomiędzy paproci, zerwał się jakiś duży ptak i z łopotem wzbił się ponad drzewa. To oprzytomniło Józefa. Jak żywa stanęła przed nim matka i zdawało się, że słyszy jej głos spokojny:
„— Tylko nie poddawaj się strachowi, mój chłopcze. Zwróć uwagę na cośkolwiek, ażeby bodaj przez chwilę nie myśleć o tem, co cię trwoży.“
Istotnie strach paniczny zmniejszył się; natomiast zbudziła się w nim desperacja.
— Jak można iść naoślep do nieznajomego lasu! I jak ja się stąd wydostanę? Neruś!... Neruś!... Gdzieś pobiegł, może i on zabłądził?... Cóżto za niepokój będzie w domu wuja!... Spisałem się, niema co mówić, na drugi dzień po przyjeździe!... A jak tu noc przepędzić, w lekkiem ubraniu, bez ognia?
Z poza obłoków wychyliło się znowu słońce, a Trawiński przypomniał sobie wycieczki do Łazienek, Czerniakowa, Wilanowa, podczas których matka, niegdyś uczona przez męża, sama następnie zaznajamiała syna z botaniką, jeografją i kosmografją. Dzięki ukochanej mistrzyni, Józef nauczył się poznawać strony świata i teraz właśnie chciał skorzystać ze zdobytych wówczas wiadomości.
„Jest blisko czwarta po południu — myślał — słońce już zeszło z południka ku zachodowi. Jeżeli więc zwrócę się prawą ręką do słońca, gdzieś przed sobą będę miał stronę południową... A jeżeli pójdę w tym kierunku, muszę wyjść na pole, należące do Kamienia.“
Zaczął iść. Lecz gdy przeszedł kilkaset kroków, nagle usłyszał, gdzieś daleko poza sobą, przytłumiony huk wystrzału.
— To nie z fuzji wystrzał — rzekł Trawiński, przystając.
Upłynęła minuta i rozległ się drugi huk, równie daleki, w tym samym kierunku.
— Tak, jakgdyby z rewolweru... A może to halucynacja?...
Stał, słuchał, lecz cisza znowu zapanowała w lesie. Józefa znowu zaczął ogarniać niepokój; zdawało mu się, że coś przeszło za nim.
— Jednakże las jest straszny!
Teraz już nie widział form określonych i zaciekawiających, tylko drzewa, drzewa i drzewa, które jakby chciały kryć się przed nim, jedne za drugiemi. Chłopak znowu uczuł szaloną chęć uciekania niewiadomo dokąd; lecz znowu usłyszał daleki huk i... oprzytomniał.
— Jeżeli nie zwarjowałem, to na pewno gdzieś strzelają z rewolweru. A w takim razie musi tu być siedziba ludzka. Tylko leży ona nie na południu, ale na północy.
Wiatr powiał od północy i Trawińskiemu zdawało się, że słychać niby szczekanie psów i głosy ludzkie, ale bardzo niewyraźne.
„To nawet niedaleko — myślał — więc gdzie teraz iść: na południe, czy na północ? Wahanie jest najgorszą rzeczą.“
Począł prędko iść, ale ku północy; zadyszał się i uległ nowemu atakowi obawy. Tym razem nie trwożył go las, lecz brak wiary w siebie. Co będzie, jeżeli on, pod wpływem rzeczywistych głosów, czy może halucynacyj, zacznie biegać raz w jednym kierunku, drugi raz w przeciwnym?
Znowu rozległ się strzał, tym razem wyraźniejszy, i wiatr wyraźniej przyniósł szmery, podobne do głosów ludzkich. Trawiński postanowił już nie wahać się: zacisnął pięści, zęby i wyciągniętym krokiem począł iść ku północy, uważając, aby słońce wciąż było z lewej strony. Tak maszerując, usłyszał jeszcze kilka wystrzałów coraz wyraźniejszych; nie można też było wątpić o głosach: tam naprawdę ktoś rozmawiał, śmiał się, wykrzykiwał!...
— Byłoby zabawne, gdybym trafił na ciotkę, wuja i tych sąsiadów, do których pojechali z wizytą!... A może, czy ja wiem, może to są owe złudzenia leśne, które dały początek bajkom o nimfach, satyrach, rusałkach?...
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i Józef o mało nie wykrzyknął z radości: przed nim ciągnęła się droga, niezbyt szeroka i wygodna, lecz wyjeżdżona.
— No, teraz już nie zginę!
II.
Idąc drogą, która bez żadnej wątpliwości prowadziła do jakiegoś bawiącego się towarzystwa, Trawiński odczuł w sobie nadzwyczajną przemianę. Zmęczenie znikło, trwoga... Alboż on się trwożył?... Bezładna bieganina po lesie... Alboż on w rzeczy samej tak biegał?... wreszcie poco?... z jakiego powodu?... Tamte obawy, niepewności, nawet rozpacze wydały mu się przywidzeniami, wobec uczuć, jakich doznawał teraz. Kto to się bawi? Oczywiście jakieś młode towarzystwo, ponieważ słychać przeważnie tenory i wysokie soprany. Jeżeli to wujostwo i ich sąsiedzi, bardzo dobrze; lecz jeżeli ktoś zupełnie obcy, w takim razie, co czynić? Czy przedstawić się i prosić o wskazanie drogi do domu, czy iść dalej, aż do najbliższej wsi lub chaty?
Wtem... Józef osłupiał ze zdziwienia: ku niemu pędził Neruś w towarzystwie czarnego pudla. Oczywiście Neruś znalazł swoich państwa i połączył się z nimi, a w takim razie już wszystko stało się jak najlepiej. Chłopak doznał niezapomnianych, nigdy nie przeczuwanych, wrażeń w lesie; teraz dostanie podwieczorek, który bardzo mu się przyda po wzruszeniach, i — wróci końmi do domu, co także nie budziło w nim wstrętu.
Tak rozmyślając, Trawiński dosięgnął rozległej polany, otoczonej sosnami i drzewami liściastemi. Na krańcu widać było chatę, ogródek i kilka małych budynków gospodarskich; na środku polany stała grupa lip starych, dziwacznie powyginanych, a obok nich elegancki powóz i duża bryczka. Na prawo od ekwipażów płonął wielki ogień, przy nim krzątała się dama w sukni płóciennej, a towarzyszący jej mężczyzna, w słomkowym kapeluszu, pił herbatę. Ruchy mężczyzny wydały się Trawińskiemu tak znajome, że nie mógł oczu oderwać, i dopiero po chwili spostrzegł inne osoby ugrupowane pod lipami.
Były tam przedewszystkiem trzy panienki: jedna w sukni ponsowej, bardzo ruchliwa, druga w białej, trzecia w bladoniebieskiej. Obok panien kręciło się kilku młodych ludzi. Jeden miał na sobie żółtawy garnitur, jakby z surowego jedwabiu uszyty; drugi, tęgi i wysoki, z głosem basowym, miał czarne spodnie i żółtawą kurtkę, może także z jedwabiu; dwaj uzbrojeni w kije młodzieńcy nosili szare ubrania marynarkowe, a piąty, najniższy z nich i najniespokojniejszy, był od stóp do głów odziany biało.
Ponieważ Neruś ciągle skakał dokoła Trawińskiego, co gniewało pudla, który niezadowolenie swoje wyrażał podszczekiwaniem, więc towarzystwo zwróciło uwagę na nieznanego przybysza. Pan, pijący herbatę przy ognisku, wykonał jakieś ruchy tułowiem i rękoma, co rozbudziło jeszcze żywsze wspomnienia w Józefie, a od gromadki panienek oderwał się młody człowiek, ubrany biało, i szybkim, zręcznym krokiem zbliżył się do Józefa. Obaj młodzieńcy jednocześnie podnieśli ręce do kapeluszy, a przybysz w białem ubraniu rzekł:
— Nazywam się: Bywataki... O, moje nazwisko tak się pisze...
Wydobył z bocznej kieszeni marynarki bilet z napisem: Justynjan de Byvataky.
— Jestem Józef Trawiński... Zabłądziłem w lesie...
— Zabłądził pan?... A gdzież pan mieszka?...
— Stale w Warszawie, a od wczoraj w Kamieniu.
— W Kamieniu?... U kogo tam?...
— U mego wuja, Wodnickiego.
— Ach, to pan?... — zawołał, jakby niechcący, posiadacz biletów wizytowych z dziwnem nazwiskiem.
Trawińskiego uderzył ten wykrzyknik; nie miał jednak czasu zastanawiać się, ponieważ Byvataky rzekł:
— Musi się pan zapoznać z młodymi Turzyńskimi. Przedstawię pana... To pański pies, ten biały?
— Mego wuja.
— O mało nie dostał kulą. Kiedy strzelaliśmy do celu, pędził na nas jak warjat. Całe szczęście, że Staś chciał go trafić, no i, naturalnie, spudłował.
Józef przypatrywał się mówiącemu. Był to młodzian lat około dwudziestu, biały, z wąskim nosem, wąskiemi ustami, a oczy i włosy miał czarne jak smoła. Z łatwością mógł przebierać się za kobietę; spojrzenie jego cechował smutek i łagodność. Trawińskiemu podobał się, może dlatego, że był pierwszym, którego Józef spotkał po awanturach leśnych.
— Las, nadzwyczajna rzecz, nigdy go nie zapomnę! — rzekł, jakby do siebie, Józef. — Może mi pan, z łaski swej, objaśni, kto są ci państwo, z którymi mam się zapoznać?
— Musisz się pan zapoznać, przecież to ich las! Zresztą będziecie się widywali. Na pewno! — rzekł Byvataky. — Ten w ubraniu z czeczunczy to Staś Turzyński, wielki panicz. Panienka w białej sukni to jego siostra, Zofja, nie żadna piękność, nieśmiała, ale — bardzo dobre dziecko. Tamta, w czerwonej sukni, nazywa się panna Paulina Klęska, bawi tu jako przyjaciółka Zosi i jest prześliczna! Tylko nie zakochaj się pan w niej — dodał, lekko rumieniąc się. — Ten dryblas w jedwabnym kitlu to Dymitr Permski, filolog, nauczyciel rosyjskiego przy Stasiu... Co pan się tak przypatrujesz?...
Istotnie Józef, z wyrazem niepewności i zachwytu, patrzył w stronę ogniska, skąd zbliżał się do nich pan w słomianym kapeluszu. Przestał on pić herbatę, postawił filiżankę na ziemi i szedł krokiem uroczystym, kiwając głową, ozdobioną długiemi ciemno-blond włosami. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, widać było twarz pargaminowej barwy, małe wąsiki i przymrużone oczy poza binoklami w złotej oprawie. Wyglądał na dojrzałego młodzieńca.
Trawiński bladł i rumienił się. Nagle zawołał:
— Ależ to pan Łoski! — I pędem pobiegł naprzeciw idącego.
— Ty, Józiu?... Jużeś tutaj?... Wprawdzie spodziewałem się... — mówił pan w binoklach.
Młody chłopak rzucił mu się na szyję i całując go po wiele razy, wykrzykiwał:
— Ależ to cud!... Teraz już wiem, dlaczego błądziłem w lesie. Ażeby pana spotkać!... Ach, kochany panie Feliksie, jakież to szczęście, że pana znalazłem!...
— Błądziłeś i nie zgubiłeś się? — rzekł Łoski. — Ja, gdybym zabłądził w lesie, z pewnością nie potrafiłbym wyplątać się sam. Cóż tu robisz?... Skądeś się wziął?...
— Jestem na kondycji u wuja Wodnickiego. Ale pan co tu robi?...
— Skończyłem w tym roku, jak wiesz, wydział filologiczny i w dalszym ciągu belfruję u Turzyńskich. Nic lepszego nie mam do roboty, tylko belferkę. Nie byłem u was od Bożego Narodzenia, ponieważ odrabiałem egzaminy moje i Stasia... Jakże mama?...
— Zdrowa, ale niech mi pan jej nie przypomina. Praży się w Warszawie, gdy ja hulam na wsi.
— Ale chodźmy do towarzystwa, bo już bardzo nam się przypatrują — rzekł Łoski. — Co prawda, to przypuszczałem, że znajdziecie się tutaj, nietylko ty, ale i twoja matka.
— Więc panowie znają się? — wtrącił Byvataky.
— Czy się znamy! — odparł, śmiejąc się, Trawiński. — Przecież to mój najukochańszy nauczyciel...
— Mnie już nie wypada powiedzieć, żeś był moim najlepszym uczniem. W istocie nie miałem lepszego! — mówił zawsze uroczysty Łoski.
Byli o kilka kroków od towarzystwa, gdy ustrojony w czeczunczę Staś Turzyński zawołał:
— Gościa nam pan prowadzi? Witamy, jeżeli pański znajomy!
Łoski wykonał okrągły ruch lewą ręką, prawą uchylił słomianego kapelusza i rzekł:
— Pan Józef Trawiński, mój niegdyś uczeń, a obecnie przyjaciel.
Józef niezręcznie ukłonił się, stropiony bliskością panienek, z których najstarsza nie miała więcej nad rok szesnasty.
— Siostrzeniec pana Wodnickiego — ciągnął prezentację Łoski.
— Wodnicki to nasz rządca — wtrącił młody Turzyński do blondyna w szarym garniturze.
— I przyjaciel papy, dodaj, Stasiu! — odezwała się nagle zarumieniona panienka w białej sukience.
— Już on się nie zmieni, kochana panno Zofjo! — rzekł z melancholijnym uśmiechem Łoski.
Jeszcze nie dokończył frazesu, kiedy panna Zofja wysunęła się naprzód, podała rękę Józefowi i mocno ściskając go, rzekła:
— Jestem Zofja Turzyńska. Zdaje mi się, że trochę lubi mnie ciocia pańska, pani Wodnicka.
Ale nie wytrwała w bohaterskim wysiłku: głos jej się załamał i cofnęła się zawstydzona.
— Paulina Klęska — wyśpiewała cudnym głosem panienka w czerwonej sukni, jeszcze energiczniej ściskając za rękę Trawińskiego.
Panienka blado-niebieskiej barwy chciała zrobić to samo; lecz zabrakło jej odwagi, więc tylko pięknie dygnęła.
— Dymitr Aleksiejewicz Permskij — rzekł basem tęgi młodzian w jedwabnym kitlu, i dodał: — Moskal, ale człowiek dobry.
— Andrzej Turzyński — zaprezentował się blondynek w szarym garniturze.
— Z Suchych Stawów — wtrącił Staś Turzyński. — A ja jestem Turzyński z Klejnotu, brat tej oto panienki! — dodał, wskazując za siebie wielkim palcem.
— Jesteś zawsze niemożliwy, a dziś bardziej niż kiedykolwiek! — westchnęła panna Zofja.
Na Trawińskim młody panicz zrobił przykre wrażenie, ale jego siostra, choć zaledwie przystojna, podobała mu się tak, że nawet do źle wychowanego brata usiłował nabrać sympatji.
Do Józefa zbliżył się drugi młodzieniec w szarym garniturze, szatyn, z kijem w ręku, i wymruczał jakieś niezrozumiałe nazwisko.
— Jeszcze tylko brakuje księdza proboszcza, a jużbyśmy się wszyscy znali — rzekł Permski.
— Właśnie wychodzi od gajowego — odpowiedziała panna Klęska.
— Ściśle rzeczy biorąc — wtrącił Łoski — rzekomy proboszcz jest dopiero klerykiem. To, możeś słyszał, Józiu, Antoni Podolak, który z trzeciego kursu filologji wstąpił do seminarjum duchownego.
— Na szczęście tylko katolickiego — dodał Permski — i dlatego wdajemy się z nim.
Tymczasem od ogniska zbliżyła się młoda osoba w płóciennej sukni, z włosami popielatemi i fiołkowemi oczyma. Łoski przedstawił jej Józefa, jako przyszłego medyka, a do chłopca rzekł półgłosem:
— Panna Krystyna Sobolewska, doskonała koleżanka i działaczka!...
Panna Krystyna podała Józefowi malutką rękę i śmiejąc się, rzekła:
— Wstępuje pan na medycynę? Bardzo dobrze pan robi!... Wiele rzeczy poprawi się u nas, gdy kraj będzie posiadał dzielnych lekarzy, nauczycieli i księży.
— I niemniej dzielnych adwokatów, inżynierów, poetów, malarzy, rolników, rzemieślników et caetera! — wtrącił Łoski. — Pannie Krystynie zdaje się, że ksiądz, lekarz i nauczyciel mogą zreformować społeczeństwo... Przyjemne złudzenie!...
— Znowu się pan kłóci? — zgromiła go panienka.
— Z panią zawsze, ponieważ nie znam osoby, któraby się ładniej oburzała.
— Ot i ksiądz proboszcz wraca od gajowych! — zawołał Permski. — A mleko będzie?
— Owszem, nie będzie — odpowiedział nadchodzący kleryk dźwięcznym, gorącym barytonem. — Wszystko sami zjedli, a może dopiero zjedzą, o co wreszcie nie możemy mieć do nich pretensji. Dla nas kwaśne mleko jest zabawką, im chodzi o życie.
Nastąpił akt zaznajomienia się Trawińskiego z klerykiem. Józef spostrzegł, że przyszły ksiądz jest niezwykle pięknym mężczyzną: ma rysy klasyczne i wyraz szlachetnej zadumy.
— Poco taki człowiek wstępuje do seminarjum? — pomyślał Józef.
— Teraz — rzekła panna Klęska — kiedy już jesteśmy wszyscy, chyba możemy się bawić.
— A bez księdza proboszcza nie można było? — zapytał półgłosem Permski.
Złota twarz panny Pauliny oblała się mocnym rumieńcem, a czarne oczy gniewnie błysnęły, lecz tylko na chwilkę.
— Pan prześladuje panią! — wtrącił zachmurzony Byvataky.
— A pan się za nią obraża! — odrzekł Permski, nie podnosząc głosu.
— Za pozwoleniem — odezwał się Łoski do panny Zofji Turzyńskiej. — Przed chwilą usłyszałem zdanie, że teraz możemy się bawić. Jeszcze raz przepraszam, lecz ośmielę się zapytać: a cóż robiliśmy do tej pory?
— Trochę graliśmy w cerceau — wtrąciła panienka w sukni blado-niebieskiej.
— W takim razie ja powiem, że trochę strzelaliśmy do celu — rzekł Staś Turzyński.
— I niebardzo trafialiśmy — dodał półgłosem Byvataky.
— Jak do czego! — mruknął Permski.
—Czy jak do kogo? — uśmiechnął się Andrzej Turzyński.
— Zamiast robić mało dowcipne dowcipy, bij się lepiej ze mną w palcaty — wybełkotał drugi młodzieniec w szarym garniturze.
— Kto to jest? — szepnął Trawiński do Byvatakyego.
— Zyzio Pomorski, technolog. Podobno tęga głowa.
— A niebieska panienka?
— Panna Róża Turzyńska, siostra Andrzeja. Podoba się panu?
Józef lekko wzruszył ramionami.
— Radzę państwu zasiąść do podwieczorku! — zawołała panna Krystyna. — Wprawdzie nie mamy kwaśnego mleka, tak upragnionego przez pannę Paulinę, ale z głodu nie umrzemy.
— Wiwat! — zawołał Staś Turzyński. — A co mamy?
— Kurczęta, ozór, cielęcinę, ser, masło, chleb, bułki i nawet suche ciastka.
— Walek!... Antek!... na tu na!... — zawołał panicz w stronę ekwipażów, stojących niedaleko ogniska.
Jego siostrę, pannę Zofję, ognie oblały.
— Co ty dzisiaj wygadujesz, Stasiu! — rzekła.
— Cóż pani chce? On przypomina, że jest polskim szlachcicem. I jest nim! — mruknął Permski.
— Żartuje sobie! — odpowiedział Łoski. — Chociaż... mógłby lepszą formę nadać swemu humorowi.
— Właśnie chodziło mi o podrażnienie demokratycznych uczuć! — roześmiał się Turzyński. — Mała irytacja pobudza apetyt.
— Mnie drażnić możesz, byłeś nie poirytował Antka i Walka — rzekł Permski. — Oni długo pamiętają, nawet uderzenie szpicrózgą dla zabawy, w roku pozaprzeszłym.
— To przecież nie Antek dostał, tylko Wałek — odparł Staś i odwróciwszy się, zaczął cicho gwizdać.
Permski zbliżył się do Łoskiego.
— Takim sposobem, widzi pan profesor, gromadzi się smolne drzewo na wielki pożar! — szepnął.
— Gdzież znowu!... To przecie wszystko żarty!...
— To i ogień będzie na żarty.
— Walenty... Antosiu... przynieście z łaski swej kosze — rzekła panna Krystyna.
Po upływie kilku minut nadeszli z koszami furmani. Antek, chłopak rumiany i wesoły, w siwej ułance z amarantowemi klapami, niósł artykuły spożywcze; Walenty, w granatowej liberji ze srebrnemi guzikami, dźwigał talerze i szklanki. Był to człowiek blisko trzydziestoletni z ponuremi oczyma. Trawińskiemu zdawało się, że w jego fizjognomji dostrzega niejakie podobieństwo do Stasia Turzyńskiego.
— Nie oddalajcie się! — rozkazał Turzyński furmanom. — Będziecie potrzebni.
— I przekąsicie z nami — dodała panna Krystyna.
Na pełnej twarzy Antka zajaśniał dobry uśmiech, lecz Walenty, mijając Permskiego, mruknął:
— Ja nie pies, żeby po kim ogryzać kości.
— Z tego także będzie ogień! — szepnął Permski do Łoskiego.
— Tylko nie przykładajcie waszych zapałek, to nie będzie! — odszepnął Łoski.
— Moi drodzy — mówiła do furmanów panna Krystyna — przynieście tu samowar, tylko ostrożnie! A najpierwej ty, Antku, dolej wody, boś zgrabniejszy.
— Dobrze, proszę panienki! — ochoczo odpowiedział Antek.
— Do kobiety ja byłbym zgrabniejszy, a do samowara niech będzie on — mruknął z półuśmiechem Walenty. Ale wzrok miał ponury.
Trawińskiego człowiek ten zaciekawiał i niepokoił. Odczuł w nim coś niedobrego.
Łoski zaczął krajać chleb, panna Krystyna mięso.
— Ale po podwieczorku bawimy się. Będziemy tańczyć! — odezwała się panna Klęska.
— Ja proszę u pani pierwszego walca — rzekł Permski.
— O pierwszego walca ja prosiłem — wtrącił Byvataky.
— Jakże państwo będziecie tańczyć bez muzyki? — pytał kleryk. Machinalnie spojrzał na pannę Paulinę i zarumienił się. Nagle odszedł o kilka kroków na bok, a Trawińskiemu zdawało się, że słyszy szept: „Boże, bądź miłościw!...“
— Proszę o kawałek chleba z ozorem — rzekł Łoski do panny Krystyny. — Moi państwo, wyperswadujcie sobie tańce, naprzód dlatego, że niema muzyki, a powtóre, że ziemia i trawa to nie posadzka i moglibyście nogi powykręcać.
— Mnie się zdaje, że pan Łoski ma słuszność — wtrąciła panna Zofja.
— Jeżeli pani tak mówi, nie tańczymy — pośpieszył Byvataky.
— Więc cóż będziemy robili? — zawołała panna Paulina tonem udanej rozpaczy.
— Ja państwu zaproponuję coś niemęczącego, poważnego i nawet nauczającego — rzekł Łoski, uroczyście gestykulując rękoma.
— Ślepą babkę? — wtrącił Permski.
— Cenzurowanego? — dodał Staś Turzyński. — Dobrzebym wyglądał na tej zabawie!
— Zgadzam się na wszystko, co zaproponuje pan profesor — rzekła Zosia.
Łoski ukłonił się kapeluszem.
— Gdyby pani — rzekł — odstąpiła nam wszystkim choć połowę swojej dobroci...
— Bylibyśmy aniołami — wtrącił jej brat.
— Nie — odparł Łoski — bylibyśmy tylko mniej nieznośni.
— Niech pani podziękuje, panno Paulino! — zawołał Staś Turzyński.
— Owszem, bardzo byłabym wdzięczna, choć za odrobinkę tych zalet, jakich zazdrościmy Zosi.
— Niech pani pozwoli mówić panu profesorowi, a będzie to pierwsza z owych zalet — rzekł Turzyński.
— Jedna z tych, jakiemi pan nigdy się nie skompromituje — odcięła się panna Paulina z figlarnym uśmiechem.
— Szanowni państwo! — zawołał Byvataky — czy nikt nie jest ciekawy usłyszeć propozycji pana profesora?
— Ależ słuchamy!... prosimy!... — odpowiedziała panna Klęska.
— Drodzy państwo! — zaczął Łoski. — Wszyscy, jak tu jesteśmy, mamy ten wiek, w którym ludzie zaczynają, jak się mówi, wstępować w świat. Jedni z nas już zrobili parę kroków na nowej drodze, inni znajdują się u jej początku, jeszcze inni lada chwila wejdą na nią.
— Ja już wszedłbym od Wielkiej Nocy, bo chcieli mnie wydłubać ze szkoły — szepnął Staś Turzyński. — Ale pan Łoski trzymał mnie za hals...
— Staś, wyrzucę cię z salonu, jeżeli będziesz przeszkadzał! — ofuknął go Permski.
— A ja wrócę tu przez garderobę.
— Drodzy państwo — mówił dalej Łoski, nie zniechęcony przerywaniami — czy nie sądzicie, że byłoby to ciekawe, pouczające, a może nawet i zabawne, gdyby każdy z nas, jak jesteśmy, szczerze odpowiedział: czem pragnie zostać w dalszem życiu?...
— Mężem Paulinki — szepnął Staś.
— ...i co w przyszłości chciałby zrobić dla naszego kraju?... Czy jasno się wyraziłem?
— Najzupełniej.
— Brawo!...
— A jeżeli kto nic nie chce i niczego nie pragnie? — zapytał Staś.
— Ale pan profesor zacznie pierwszy, ażebyśmy wiedzieli, w jaki sposób odpowiadać — odezwała się panna Zofja.
— I nabrali odwagi — wybełkotał Pomorski, co wśród obecnych zrobiło wrażenie.
— Owszem, mogę zacząć, choć z pewnością są tu odważniejsi ode mnie — odpowiedział Łoski.
— Pan Permski musi być strasznie odważny — szepnęła panienka w blado-niebieskiej sukience.
— No, może i wśród nas znaleźliby się nie tchórze — odparł młody Turzyński. — Choć, jeżeli idzie o odwagę w spowiadaniu się, ustępuję miejsca innym.
— Przedewszystkiem proszę państwa, ażebyście usiedli — rzekł Łoski.
— A położyć się można? — zapytał Staś.
— Jeżeli uważasz za stosowne...
Staś zarumienił się; chcąc jednak pokazać, że niewiele robi sobie z upomnień nauczyciela, wyciągnął się pod drzewem i oparł głowę na lewej ręce. Panienki usiadły przy sobie, tworząc niby kwiat, złożony z trzech różnych płatków: ponsowego, białego i niebieskawego. Permski podwinął nogi jak Turek, Pomorski położył brodę na własnych kolanach, Trawiński zajął miejsce obok Łoskiego, kleryk usiadł w pozycji klęczącej, a panna Krystyna i Andrzej Turzyński, oparty na kiju, stali. Nad ich głowami unosiły się zielone gałęzie drzew, ruchem jakby błogosławiącym.
— Słuchamy pana profesora — odezwała się panna Zofja.
— Przepraszam — wtrąciła panna Krystyna, zniżonym głosem. — Czy nie byłoby ciekawe zaprosić do naszego towarzystwa Antka i Walka i posłuchać, czem każdy z nich pragnąłby zostać w przyszłości i co chciałby zrobić dla kraju?
— Świetna myśl! — zawołała panna Zofja. — Tylko czy oni zechcą mówić szczerze?
— Moja Zosiu, przeżegnaj się! — zawołał jej brat. — Cóżby o nas pomyślał tatko?
— Ot i znowu wylazł polski pan! — roześmiał się Permski.
— Moi państwo, niema się o co spierać, ponieważ ani Wałek, ani Antoś do naszej zabawy z pewnością nie chcieliby należyć — rzekł Łoski.
Młody Turzyński podźwignął się i usiadł chmurny; panna Krystyna była bardzo zmieszana.
— Zaczynam spowiedź — rzekł Łoski, podnosząc i opuszczając obie ręce. — Muszę się państwu przyznać do bardzo ambitnych zamiarów. Naprzód, chciałbym być doskonałym nauczycielem. Powtóre, pragnąłbym, ażeby choć jeden z moich uczniów pozyskał tytuł wielkiego człowieka w jakiejkolwiek dziedzinie pracy.
— To już nie o mnie mowa! — mruknął Staś Turzyński.
— Dlaczego? — wtrącił Permski. — Przecież niejeden wielki człowiek uchodził w szkołach za... nie dość rozwiniętego...
— Moi państwo, nie przerywajcie mi, przynajmniej w tej chwili! — upomniał ich Łoski. — Po trzecie zaś, na pytanie: co chciałbym zrobić dla kraju? — odpowiem krótko: chciał' bym stworzyć dobrą szkołę, ale taką, jakiej jeszcze nie było na świecie. Szkołę, która nietylko rozwijałaby umysły, ale także siły fizyczne, energję moralną i szlachetne uczucia. Muszę jednak dodać, że skwitowałbym z osobistych ambicyj, gdybym mógł doczekać szkół polskich i wogóle całego systemu edukacyjnego polskiego.
— To będzie, musi być! — wtrącił Permski. — Ale nie zaraz i nie darmo...
— Co to znaczy nie darmo? — zapytał kleryk.
— Pogadamy kiedy o tem — odpowiedział Permski. — A teraz niech nam lepiej ksiądz proboszcz powie, czego chciałby dla siebie i narodu?
— Ja? — rzekł kleryk, rumieniąc się. — Ja niewiele mam do powiedzenia. Narodowi życzę, aby wrócił do Boga i odzyskał łaskę boską, bez której nie będzie ani szkół polskich, ani wielkich ludzi.
— Bóg wysoko! — mruknął Permski. — No, a dla siebie co pan chce?
— Chciałbym, chciałbym — wahał się kleryk, coraz mocniej zarumieniony — chciałbym zostać znakomitym kaznodzieją.
— Czy nie lepiej być kapłanem, działaczem społecznym? — cicho odezwała się panna Krystyna. — Czyny więcej znaczą, aniżeli nabożeństwa i kazania.
— Proszę pani, wielki mówca jest potężnym działaczem. Jest on nauczycielem dorosłych i silnych... Posłuchajcie, naprzykład, co wykładał Massillon w jednem ze swoich kazań:
„Królu — ciągnął kleryk dźwięcznym głosem — królu, wszelka władza pochodzi od Boga, a co pochodzi od Boga, musi służyć na pożytek ludziom. Bezużytecznymi na świecie byliby potężni, gdyby obok nich nie istniało ubóstwo i nieszczęście. Wielcy swoje dostojeństwo zawdzięczają tylko obowiązkom społecznym i bynajmniej nie ludy są stworzone dla nich, lecz oni dla ludów.“
Kleryk mówił tak pięknie i tak podkreślał wyrazy, że wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niemu.
— „Cóżto za straszna byłaby opatrzność, która wyrzuciłaby na ziemię mnóstwo ludzkich istot, poto tylko, aby służyły garstce szczęśliwców, częstokroć nie uznających Boga, który obsypał ich dobrodziejstwami...“
— Słuchajże, Stasiu! — szepnęła panna Zofja.
Hardy chłopak otrząsnął się z gniewem.
— „Jeżeli Bóg — ciągnął mówca przejmującym barytonem — jeżeli Bóg wysoko wznosi niektórych, to tylko w tym celu, aby stali się oparciem i pomocą dla niemocnych i maluczkich. Ich rzeczywista wielkość polega na użytku, jaki czynią ze swej potęgi dla cierpiących. Oni są tylko rozdawcami boskiej opatrzności i dobroci, tracą zaś tytuły i prawa z chwilą, gdy chcą z nich ciągnąć osobiste korzyści. Współczucie dla maluczkich jest pierwszym obowiązkiem wielkich, zaś współczucie znaczy: protekcję, hojność i... i... uprzejmość... Powtarzam: uprzejmość. Tak, panie królu, pycha jest smutnym środkiem ratunku dla ciemnoty i plebejuszostwa. Pycha jest zrozumiałą tylko u tych, którzy, urodziwszy się w błocie, gwałtem pchają się między potężnych. A im niżej stoją moralnie, tem silniej pogardzają własnem miejscem.“
Cóż? — zakończył kleryk. — Prawda, że zdrowo powiedziane! A przecież Massillon jeszcze nie byt największym mówcą.
— Ach, jaką pan ma pamięć! — zawołała Krystyna, czując, że młody Turzyński wścieka się pod spojrzeniami towarzyszów, których większość udawała, że nic nie rozumie. Tylko Byvataky uśmiechał się nieznacznie.
— Piękne kazanie — rzekł Permski — ale nieskuteczne. Bez względu na Massillona, wybuchła rewolucja francuska. Znaczy, że wielcy nie poprawili się...
— Możeby teraz panie zabrały głos? — zapytał Łoski.
— O nie!... jeszcze nie!... pierwej panowie! — zawołały panienki.
— Ale gdyby tak panna Krystyna?...
— Cóż ja powiem?... Jakie ja mogę mieć zamiary?... Byłabym szczęśliwa, gdyby wszyscy członkowie naszego narodu kochali się i pomagali sobie wzajemnie, ażeby byli solidarni, ponieważ jedność tworzy siłę, której my dziś nie posiadamy.
— A sama czem pani chce być?
— Chciałabym mieć tyle środków, ażebym mogła lud uczyć darmo. Uczyć solidarności.
— A czytania, pisania, rachunków to już nie? — zapytał kleryk.
— To rozumie się samo przez się.
— Stasiu, masz głos — rzekł Łoski. — Czego pragniesz dla siebie?
— Jak najprędzej wyjść ze sztuby. Potem wyjechać na kursą agronomji, a później — sam jeszcze nie wiem.
— A narodowi czego życzysz?
— Za pozwoleniem. Naprzód życzę memu ojcu, ażeby skończył z Turzycami jak najprędzej, a siostrze, ażeby dobrze wyszła zamąż.
— Ale narodowi?...
— Jak my będziemy mieli, to i naród będzie miał. Rzecz prosta! — odpowiedział młody Turzyński.
Łoski, milcząc, podniósł brwi. Permski odparł:
— Jeszcze niewiadomo, co naród będzie miał od was!
— Przecież dobrobyt narodu składa się z dobrobytów jednostek. Ileż ja to razy słyszałem? — odpowiedział niecierpliwie młody Turzyński.
— Prosimy pana Andrzeja — rzekł Łoski.
— Ja myślę to samo, co Staś. Dlatego chciałbym dobrze gospodarować, spłacić długi, obciążające nasz majątek...
— Pan Pomorski...
— Ja?... ja? — odparł młody człowiek z niewyraźną wymową. — Ja będę zupełnie szczery, choć może powiem głupstwo wielkie, wielkie... Ja chciałbym wybudować taką maszynę z motorem parowym, czy elektrycznym, jeszcze tego nie wiem, maszynę, która... Tylko nie śmiejcie się państwo... Którahy mogła jeździć po ziemi jak wóz, pływać po wodzie i pod wodą jak ryba, i latać po powietrzu jak orzeł.
— Fiu! — gwizdnął Permski. — A narodowi co?
— Dziesięć... dziesięć tysięcy takich maszyn z odpowiednią liczbą armat — wystękał Pomorski, spocił się i znowu oparł brodę na własnych kolanach.
— A do katorgi nie łaska, panie Zyziu, a? — zapytał, śmiejąc się, Permski.
— Tobysmy jeszcze zobaczyli...
— Niechże cię uściskam, ty bełkocie! — wykrzyknął Permski. — No, nareszcie ma człowiek z kim pogadać... A zdawał się niuńka!...
— Pan Byvataky — rzekł Łoski.
— Ponieważ mówimy szczerze, co kto myśli, więc powiem, że... chciałbym zostać przynajmniej tak znakomitym dyplomatą, jakim Pomorski chce być wynalazcą, a ksiądz Podolak mówcą.
— Dobrze! A dla narodu co? — zapytał Łoski.
— Ponieważ mam być dyplomatą, więc milczę...
— Brawo, polski Bismarcku, czy Cavourze!
— Albo Wallenrodzie! — dorzucił Permski.
— Teraz na ciebie kolej, Józiu, nie wykręcisz się! — zwrócił się Łoski do Trawińskiego.
Chłopak zarumienił się powyżej oczu i odpowiedział cichym głosem:
— Ponieważ mam być lekarzem, więc naturalnie chciałbym być jak najlepszym. A co do narodu... Chciałbym mu służyć... jak najwięcej oddać usług. Ale jakiemi one będą? jeszcze nie wiem.
— Panno Zofjo — rzekł Łoski — dłużej odwlekać nie można. Czekamy na spowiedź pani.
— Dobrze, już dobrze! — odpowiedziała prędko. — Dla narodu chcę, ażeby wszyscy, ale to wszyscy byli najszczęśliwsi, a dla siebie... ażeby mi zawsze tak było... jak dziś na spacerze.
Mimowoli rzuciła okiem na Trawińskiego i zmieszała się; nawet niewiele brakowało do płaczu.
— Boże, jaka ja jestem śmieszna! — szepnęła, zasłaniając rękoma oczy.
— Pannę Paulinę zachowamy na deser — rzekł Łoski — a teraz prosimy pannę Różę.
— Ja mogę powtórzyć tylko to, co powiedziała Zosia. Niechaj wszyscy będą szczęśliwi.
— A pani?
— Co tam ja!
— Wiecie państwo, że to są rzeczy nadzwyczajne! — zawołał Staś Turzyński. — Bawią się jakiemiś półsłówkami, półfrazesami, a samowar zgasł... Antek, psia...
— Stop! — przerwał Łoski. — Onegdaj przyrzekłeś, że nikomu ze służby nie powiesz przykrego słowa.
— Ja przecież umieram z głodu. Zresztą i całe towarzystwo.
— Jak można myśleć o głodzie przy takiej rozmowie?
— Ale pan już pił herbatę i zjadł kawał ozora?
— Skończcie rozmowę, dostaniecie jeść! — odezwała się panna Krystyna.
— A więc spowiadajcie się państwo, ale kłusem!
— Boże! Stasiu, ty mnie chcesz stąd wypędzić — zawołała siostra, chwytając się za głowę.
— Panno Paulino... — rzekł Łoski.
— Ja mam głos, więc słuchajcie! — zaczęła panna Klęska, podnosząc wgórę paluszek. — To jest, chciałabym mieć głos, ale taki piękny, żeby zostać największą śpiewaczką. Chciałabym, ażeby za mną cały świat przepadał.
— To już jest! — rzekł Permski.
— Taki tam świat! — odparła, wzruszając ramionami. — A jeżeli nie zostanę wielką śpiewaczką, to przynajmniej chciałabym mieć dużo pieniędzy i całe życie podróżować.
— Cudnie! — roześmiał się Permski.
— Samowar już trzeci raz dokładają — szepnął Andrzej Turzyński.
— A narodowi co pani życzy? — zapytał Łoski.
— Ażeby jak najwięcej ludzi miało pieniądze i mogło wyjeżdżać zagranicę. Cha! cha! cha! — roześmiała się panna Klęska.
— Pani tego nie mówi na serjo?
— Dopiero teraz domyślił się pan?... A któż swoje tajemnice ogłasza przed całym światem?
— No, jeżeli tak! — westchnął Łoski, rozkładając ręce.
— Ale pan Permski nie powiedział nam nic — wtrąciła blado-niebieska panienka.
— W imię Ojca i Syna! — zawołał Łoski. — Taki tu hałas, taki zamęt, taki nieporządek, że, daję słowo, zapomniałem o najważniejszem zwierzeniu. Naturalnie, prosimy pana Permskiego.
— Ja będę całkiem szczery, nie tak jak panna Paulina — rzekł Permski. — Wszystkim narodom, a więc i waszemu i mojemu życzę: wolności, równości i braterstwa. A dla osiągnięcia tych celów chciałbym przyczynić się jak najmocniej, choćby oddając własną głowę.
W tej chwili wionął po lesie chłodny wiatr, a na kapelusz mówiącego zleciał suchy patyczek.
— Brawo, Moskal! — zawołał Łoski.
— Jeść! — krzyknął Staś Turzyński.
Wszyscy ruszyli z miejsc. Byvataky podał pannie Klęskiej talerzyk, nóż i widelec, a następnie półmisek z zimnemi kurczętami. Gdy zaś przyklęknął obok panienki, Staś Turzyński wyciągnął rękę ponad jego głowę i pochwycił ćwierć kurczęcia, zaś Andrzej zdobył drugą ćwiartkę z pod ramienia Byvatakyego.
— Tatarzy! Hunnowie! — krzyczał Łoski. A tymczasem Trawiński ofiarował talerzyk i łyżeczkę od kawy pannie Zofji, która, przyjmując to, zarumieniła się jak róża.
W ciągu kilku minut rozchwytano naczynia i potrawy, a uwinięto się z niemi jeszcze prędzej.
— Woły trzeba było przywieźć, nie kurczęta! — zrobił uwagę Łoski, zobaczywszy puste kosze.
— Dla służby schowałam! — szepnęła panna Krystyna.
Odeszła do powozu i coś podała każdemu z furmanów. Antek odwrócił się i jadł, Walek swój pakiet cisnął do bryczki.
— Nie chce się wam jeść? — zapytał zdziwiony chłopak.
— Nakarmiłem się! — mruknął Walek, wskazując głową na towarzystwo.
— Nu, moi państwo — rzekł Permski — a teraz ja pozwolę sobie zadać wam zagadkę do rozwiązania. Można?
— Bardzo prosimy — rzekł Łoski.
— Ach, jakie to będzie ciekawe! — zawołała blado-niebieska panienka.
— Fechtujesz się? — szepnął Pomorski do Andrzeja Turzyńskiego, trącając go w nogę palcatem.
— Lepiej posłuchajmy — odparł Andrzej.
— Wyobraźcie sobie, moi państwo — mówił Permski — że w tym lesie jest wysoka skała, na tej skale zbrojny zamek, tego zamku pilnuje straszny smok, dajmy na to taki, jak ja. A zaś w zamku jest uwięziona księżniczka zaczarowana. Kto ona? niech sobie każdy wybierze. Dla Byvatakyego może nią być panna Paulina, dla Pomorskiego — panna Krystyna.
— Skądże znowu ja? — zdziwiła się wymieniona.
— Dla mnie księżniczką będzie, przypuśćmy, panna Zofja, dla proboszcza — kościół, a dla pana Łoskiego choćby... Polska. Ale o tem cicho, cicho!... Otóż stawia się pytanie: co z nas każdy zrobiłby, co poświęciłby dla uwolnienia zaczarowanej z pod przemocy smoka? Bo pamiętajcie, że każdy bardzo kocha swoją księżniczkę, a przynajmniej powinien ją kochać.
Niebo poczęło zachmurzać się, las szumiał coraz głośniej, hucząc niby młyn, niby wozy jadące, to znowu jak odległa burza. Młode towarzystwo milczało, zdziwione i zakłopotane odezwaniem się Permskiego.
— Niewiedzieć co! — szepnął Andrzej Turzyński, wzruszając ramionami.
Ale na Trawińskim kwestja, postawiona przez Permskiego, zrobiła potężne wrażenie. Uczuł jak błyskawicę w duchu; coś w tej chwili zbudziło się w nim, czy na nowo sformułowało.
— Nu, i pan Łoski nic? — nalegał młody Rosjanin. — A taki zdawało się wielki nauczyciel swego narodu!
— Bo zaskoczyłeś nas, panie Dymitrze — odpowiedział Łoski. — Na takie kwestje nie wytrząsa się odpowiedzi z rękawa.
— A ja myślałem, że, komu jak komu, ale wam, Polakom, na takie pytania najłatwiej odpowiadać. Przecie niejednemu z was trzymali pod kluczem, nietylko dziada czy ojca, ale może nawet siostrę i matkę. To tak wreszcie łatwo wyobrazić sobie istotę ukochaną, która, siedząc za kratami, wyczekuje od nas pomocy. A może wy już umiecie tylko podawać prośby o uwolnienie?
Po wyrazie fizjognomji Trawińskiego było widać, że rzuciłby się na szyję Dymitrowi.
— W naszej historji legendarnej — odezwała się panna Krystyna — był smok, który wielkie szkody robił narodowi. Ale przyszedł bohater, Krakus...
— To, to!... bohaterowie powinni przyjść! — wtrącił Permski.
— ...i dał smokowi barana, wypełnionego siarką.
— Ehe! — machnął ręką Permski — teraz niema głupich smoków. Teraz naprzód obłupuje się barana ze skóry, potem dzieli się mięso na kawałki, moczy się barana i ubija, ażeby skruszał, a dopiero, upiekłszy go na wolnym ogniu, zjada się bezpiecznie.
— A ja, gdyby mi kto uwięził, naprzykład, choćby tę oto siostrę, złapałbym rewolwer i palnąłbym w łeb takiemu smokowi! — zawołał Staś Turzyński. Panna Zofja życzliwie uśmiechnęła się do niego.
— A gdyby od smoczej skóry odbijały się kule i na twój jeden rewolwer odpowiedziało sto karabinów, to co? — spytał Permski.
— Pozwólcie mi tylko wybudować mój wóz latający z armatami, a już ja sobie dam radę — wybełkotał Pomorski, i tak machnął palcatem, że o mało nie potrącił panny Klęskiej.
— Pokaż nam twój wóz latający, to i nie będzie nas bolała głowa — rzekł Permski. — Ale tymczasem wozu niema, a księżniczka siedzi...
— Za pozwoleniem! — odezwał się Łoski. — Jeżeli pan wciąż będzie powiększał trudności, to wkońcu pokaże się, że nic nie można zrobić dla uwięzionej.
— Ja nie potrzebuję stwarzać trudności, bo one już są — rzekł Permski. — Ale ja należę do takich, którzy nie cofają się przed trudnościami. Dla nas niema niepodobieństw!
— Tak jak i dla nas nie bywało ich w swoim czasie — mruknął Łoski.
Ale Trawiński złożył ręce i z zachwytem patrzył na Permskiego. „Jeżeli dla kogoś niema niepodobieństw — myślał — to i dla mnie ich nie powinno być. Jeżeli kto ma wielki cel, to i ja mam prawo mieć go.“ — Istne objawienie prawdy, o której Józef niejednokrotnie słyszał, ale dopiero dziś pojął w jakiś nowy sposób, dziś ją odczuł. „Niema niepodobieństw!“ — powtórzył w duchu i mimowoli spojrzał na pannę Zofję, bogatą dziedziczkę dumnych panów. Spojrzał na nią, ale myślał nie o niej.
— A gdyby owa księżniczka była zadowolona ze smoka?... gdyby smok był młody, przystojny, bogaty i dobrze wychowany? — zapytała nagle panna Klęska, patrząc na chwiejące się szczyty sosen rozmarzonemi oczyma.
— Ot i mamy zgodę ze swoim losem! — odrzekł Permski. — Ja, widzicie, nie mówię o tych księżniczkach, którym jest dobrze, ale o księżniczkach niewolnicach, którym źle w więzieniu, choćby nawet ze złotemi kratami.
— Pozwólcie państwo wtrącić małe słówko — nagle odezwał się kleryk. — Jeżeli tę niewolnicę, o której mówi pan Permski, doświadcza Bóg, ażeby kiedyś z lochu więziennego wydźwignąć ją na najwyższy tron świata, to nie wiem, czy oddalibyśmy jej usługę, wydzierając gwałtem ze szponów smoka. Ale może być i inny wypadek: może niewolnica cierpi za jakieś grzechy?... W takim razie zalecałbym jej rachunek sumienia i żal, pokutę i modlitwę. A gdy spełni się czas Bożych wyroków, przed niewolnicą same drzwi się odemkną, jak to bywało niejednokrotnie z pokutującymi, którzy odzyskali łaskę.
— Zdaje mi się, że ksiądz Podolak ma słuszność — cicho odezwała się panna Zofja.
— Na tem ja się nie znam! — mruknął Permski. — Ale wiem, że tysiące i miljony uczciwych cierpią bez winy, a wielu niegadiajom dzieje się dobrze. Mądry, kto armatę umie zastąpić kropidłem, jeżeli wogóle praktykowały się kiedy takie podstawienia; ale ja tego nie potrafię.
— A my ciągle na pana czekamy, panie profesorze! — odezwała się proszącym tonem panna Zofja.
Łoski podniósł brwi i ręce, jakby na znak desperacji.
— Gdybym miał tę wiarę — rzekł — która przenosi góry, modliłbym się, ażeby Bóg oswobodził niewolnicę. Gdybym był mówcą, jakim chce być brat Podolak, poszedłbym do smoka i tłomaczył mu, że źle robi, więżąc i dokuczając istotom niewinnym...
— Onby nie usłuchał! — wtrącił Permski.
— To też, gdybym był naprzykład potężnym królem, powiedziałbym moim jenerałom: trudna rada, zwalczcie smoka, jeżeli dobrowolnie nie odda księżniczki. Ale ponieważ jestem tylko biednym nauczycielem, więc co najwyżej mógłbym zaproponować smokowi, ażeby uwolnił osobę mi ukochaną i mnie, zamiast niej, wziął do więzienia, a nawet zabił... Bo i co mi po życiu, gdybym był pewny, że naprzykład moja matka codzień ulega torturom?
— Pan jeszcze nie jest tego pewny?... — odezwał się półgłosem Permski.
— Jak Boga kocham, słyszę tu nadzwyczajne rzeczy! — wykrzyknął Trawiński. Twarz mu pałała, oczy zaiskrzyły się.
Łoski pokiwał głową, smutnie patrząc na Józefa.
— Pan Dymitr — rzekł — umie zarzucać wędki!
— Na taką wędkę i ja się złapię! — wybełkotał Pomorski. Czuć było zresztą, że urywkowe zdania Permskiego w dziwny sposób podniecają wszystkich obecnych.
— A czy nie można zapytać — odezwał się Byvataky — jaka nagroda spotkałaby oswobodziciela zaczarowanej księżniczki?
I przelotnie spojrzał na pannę Klęską.
— Zapewne otrzymałby jej rękę, jak w bajce — wtrąciła panna Krystyna.
— To byłoby sprawiedliwe. Ja się zresztą tylko tak zapytałem — mówił Byvataky. — Zdaje mi się jednak, że, rozprawiając o uwolnieniu księżniczki, wszyscy państwo zapomnieliście o rzeczy zasadniczej: o poznaniu sił smoka, jego zamku, wejściach, jakie tam prowadzą, o słabych punktach, wreszcie o jego służbie, u której możnaby sobie zapewnić pomoc.
— Ot polityk, prawda! — mruknął Permski.
— A dopiero poznawszy to wszystko — ciągnął Byvataky — możnaby zebrać odpowiednie siły i pokusić się o zdobycie zamku razem ze smokiem i księżniczką.
— Czy do tych sił nie należałby, naprzykład, Antek, Walek i im podobni? — zapytał nagle Staś Turzyński.
— Rozumie się! — wyśpiewał Permski. — A cóżbyśmy zrobili my sami, bez nich?
— Ładny interes, niema co mówić! — roześmiał się Staś. — Ja się nie znam na ogólnikach, lubię rzeczy dotykalne, więc wyobrażam sobie, że księżniczką jest moja siostra, albo panna Klęska, albo kuzynka Róża. Szturmujemy tedy zamek i trafia się, że smoka zabił, dajmy na to, nasz furman Walenty. No i ów Walenty, dzielny rycerz, od tej chwili ma prawo konkurować o moją siostrę, moją kuzynkę i pannę Paulinę, na równi ze mną. A ponieważ jest bohaterem, więc on otrzymuje rękę mojej siostry, albo mojej kuzynki. Brrrr!...
— Stal, co ty pleciesz? — zawołał Pomorski.
— Plotę?... Dobrze!... Więc zapytaj mego starego, mego nieboszczyka stryja, a zresztą choćby pana Byvatakyego ojca, coby oni myśleli o konkurach — naprzykład — Walka do panien z towarzystwa?
— Czy i wy nie zgadzacie się na równouprawnienie Antków i Wałków? — szepnął Permski do Trawińskiego.
— Cóż znowu?... przecie to główne siły! — odpowiedział z ogniem Józef.
Permski uścisnął mu rękę.
— Zapamiętajcie, co mówię: Antek i Walek to nasze zasadnicze siły. Ale wyraz Antek znaczy: wszecheuropejski proletarjat, a Walek — rosyjską rewolucję. Pojmujecie?
— Jakżeby nie!
— I godzicie się?
— Najzupełniej! — odszepnął Trawiński. — Z nimi niema niepodobieństw!
— O czem tak panowie radzą? — zapytał Łoski.
— Wciągam pańskiego ucznia do spisku nihilistów — roześmiał się Permski.
— Figlarz z pana! — odpowiedział tym samym tonem Łoski. I odszedł do panienek.
— Zabawny, co? — zapytał Permski Trawińskiego.
— Anioł dobroci, najszlachetniejszy człowiek! — odparł Józef.
— Anioł z rzadkiego ciasta — szepnął Permski. — Z nim ani słowa o naszych poglądach. Rozumiecie?
— Naturalnie. On strasznieby się martwił — odpowiedział Józef.
— Przepraszam, panie Permski, ale ja nie widzę odpowiedzi na pańską zagadkę — odezwał się Podolak. — Jakąś księżniczkę, którą wszyscy mamy obowiązek kochać, więzi okrutny smok, może ją nawet dręczy. Dobrze, lecz cóż dalej?... w jaki sposób radzi ją pan wydobyć?...
— Cha! cha! cha! — roześmiał się Permski — więc ja będę radził, w jaki sposób wy powinnibyście ratować waszą księżniczkę?... Lepiej odpowiem, choć niedokładnie, słowami Demostenesa. Obywatele ateńscy! cieszycie się niby dzieci, ile razy wobec was jaki mówca gromi Macedończyków, nazywając ich, słusznie zresztą, zaborcami, wiarołomcami, tyranami. Ocknijcie się! Przecież nie o to chodzi, że wy macie słuszność i że wy jesteście krzywdzeni, ale o to, ażebyście nie dali się więcej krzywdzić, a niesprawiedliwość, gwałt odparli siłą. Więc, zamiast narzekać i rozprawiać, zbierajcie wojska, broń, żywność...
— Za pozwoleniem — przerwał Łoski, podnosząc rękę do góry. — Wszystkie ładunki wystrzelane, więc broni jakbyśmy nie mieli, żywność także zjedzona. Że zaś w dodatku zanosi się na deszcz, przeto proponuję, ażebyśmy wracali do domu.
— Niech pan da spokój! — szepnął Trawiński do Permskiego, ciągnąc go za brzeg jedwabnej kurtki. — Niema tu z kim rozmawiać.
— Widzę ja to i nie pierwszy raz! — odpowiedział tym samym tonem Dymitr. — Ale można było dostrzec, że nagłe odezwanie się Łoskiego sprawiło mu przykrość.
— My wracamy do domu, ale cóż zrobi pan Trawiński? — rzekła panna Zofja, rumieniąc się. — Może byłby łaskaw pojechać z nami, a wieczorem odesłalibyśmy go do domu.
— Józia ja odprowadzę przez las, a stamtąd już sam trafi — odezwał się Łoski.
Zrobił się zgiełk. Panienki wołały, że nie pozwolą męczyć się profesorowi. Permski i Pomorski ofiarowali Trawińskiemu swoje towarzystwo. Rozstrzygnęła spór panna Krystyna, proponując, ażeby Łoski odwiózł Józefa koniem gajowego i sam powrócił nim do Klejnotu. Obecni uznali pomysł za praktyczny, panna Zofja posmutniała.
W chwilę później Antek pobiegł do gajowego, ażeby zaprzągł konia. A ponieważ niebo chmurzyło się coraz gęściej, więc pożegnano się i towarzystwo podzieliło się na trzy grupy. Panienki i niektórzy kawalerowie siedli do powozu, inni do bryczki i oba ekwipaże potoczyły się w stronę Klejnotu, zaś Łoski i Trawiński zwolna poszli w głąb lasu, drogą do Kamienia, oglądając się, czy nie jedzie za nimi gajowy swoim konikiem.
III.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
IV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
V.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
VI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
VII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
VIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
IX.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
X.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XIV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XVI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
XVII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI
KONIEC