Lalka - Bolesław Prus - E-Book

Lalka E-Book

Bolesław Prus

0,0
0,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

The Doll (Polish: Lalka) is the second of four acclaimed novels by the Polish writer Bolesław Prus (real name Aleksander Głowacki).
It was composed for periodical serialization in 1887–1889 and appeared in book form in 1890.
The Doll has been regarded by some, including Nobel laureate Czesław Miłosz, as the greatest Polish novel.
According to Prus biographer Zygmunt Szweykowski, it may be unique in 19th-century world literature as a comprehensive, compelling picture of an entire society. While The Doll takes its fortuitous title from a minor episode involving a stolen toy, readers commonly assume that it refers to the principal female character, the young aristocrat Izabela Łęcka. Prus had originally intended to name the book Three Generations. The Doll has been translated into twenty-eight languages, and has been produced in several film versions and as a television miniseries.

Aleksander Głowacki (20 August 1847 – 19 May 1912), better known by his pen name Bolesław Prus was a Polish novelist, a leading figure in the history of Polish literature and philosophy, as well as a distinctive voice in world literature.

Lalka - powie spoeczno-obyczajowa Bolesawa Prusa publikowana w odcinkach w latach 1887-1889 w dzienniku Kurier Codzienny", wydana w 1890 w Warszawie w wydawnictwie Gebethner i Wolff".

Bolesaw Prus, waciwie Aleksander Gowacki herbu Prus (ur. 20 sierpnia 1847 w Hrubieszowie, zm. 19 maja 1912 w Warszawie) - polski pisarz, prozaik, nowelista i publicysta okresu pozytywizmu, wspótwórca polskiego realizmu, kronikarz Warszawy, myliciel i popularyzator wiedzy, dziaacz spoeczny, propagator turystyki pieszej i rowerowej. Jeden z najwybitniejszych i najwaniejszych pisarzy w historii literatury polskiej.
 

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



The sky is the limit

UUID: cea039f5-9757-442e-b1b6-77b2d9cab97c
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Tom I

I. Jak wygląda firma J. Mincel i S. Wokulski przez szkło butelek?

 W początkach r. 1878, kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san-stefańskim, wyborem nowego papieża, albo szansami europejskiej wojny, warszawscy kupcy, tudzież inteligencya pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia, niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J. Mincel i S. Wokulski.

 W renomowanej jadłodajni, gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy, poważni ojcowie rodzin utrzymujący się z własnych funduszów i posiadacze kamienic bez zajęcia, równie dużo mówiono o uzbrojeniach Anglii, jak o firmie J. Mincel i S. Wokulski. Zatopieni w kłębach dymu cygar i pochyleni nad butelkami z ciemnego szkła, obywatele tej dzielnicy, jedni zakładali się o wygranę lub przegranę Anglii, drudzy o bankructwo Wokulskiego; jedni nazywali geniuszem Bismarka, drudzy — awanturnikiem Wokulskiego; jedni krytykowali postępowanie prezydenta Mac-Mahona, inni twierdzili, że Wokulski jest zdecydowanym waryatem, jeżeli nie czemś gorszem...
 Pan Deklewski, fabrykant powozów, który majątek i stanowisko zawdzięczał wytrwałej pracy w jednym fachu, tudzież radca Węgrowicz, który od 20-tu lat był członkiem opiekunem jednego i tego samego Towarzystwa dobroczynności, znali S. Wokulskiego najdawniej i najgłośniej przepowiadali mu ruinę. — Na ruinie bowiem i niewypłacalności — mówił pan Deklewski — musi skończyć człowiek, który nie pilnuje się jednego fachu, i nie umie uszanować darów łaskawej fortuny. Zaś radca Węgrowicz, po każdej również głębokiej sentencyi swego przyjaciela, dodawał:
 — Waryat! waryat!... Awanturnik!... Józiu, przynieśno jeszcze piwa. A która to butelka?
 — Szósta, panie radco. Służę piorunem!... — odpowiadał Józio.
 — Już szósta?... Jak ten czas leci!... Waryat! waryat! — mruczał radca Węgrowicz.
 Dla osób, posilających się w tej co radca jadłodajni, dla jej właściciela, subjektów i chłopców, przyczyny klęsk mających paść na S. Wokulskiego i jego sklep galanteryjny były tak jasne, jak gazowe płomyki oświetlające zakład. Przyczyny te tkwiły w niespokojnym charakterze, w awanturniczem życiu, zresztą w najświeższym postępku człowieka, który mając w rękach pewny kawałek chleba i możność uczęszczania do tej oto tak przyzwoitej restauracyi, dobrowolnie wyrzekł się restauracyi, sklep zostawił na Opatrzności boskiej, a sam, z całą gotówką odziedziczoną po żonie, pojechał na turecką wojnę robić majątek.
 — A może go i zrobi... Dostawy dla wojska to gruby interes — wtrącił pan Szprot, ajent handlowy, który bywał tu rzadkim gościem.
 — Nic nie zrobi — odparł pan Deklewski — a tymczasem porządny sklep dyabli wezmą. Na dostawach bogacą się tylko żydzi i niemcy; nasi do tego nie mają głowy.
 — A może Wokulski ma głowę?
 — Waryat! waryat!... mruknął radca. — Podaj no Józiu piwa. Która to?...
 — Siódma buteleczka, panie radco. Służę piorunem.
 — Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci...
 Ajent handlowy, który, z obowiązków stanowiska, potrzebował mieć o kupcach wiadomości wszechstronne i wyczerpujące, przeniósł swoję butelkę i szklankę do stołu radcy i topiąc słodkie spojrzenie w jego załzawionych oczach, spytał zniżonym głosem:
 — Przepraszam, ale... dlaczego pan radca nazywa Wokulskiego waryatem?... Może mogę służyć cygarkiem... Ja trochę znam Wokulskiego. Zawsze wydawał mi się człowiekiem skrytym i dumnym. W kupcu skrytość jest wielką zaletą, duma wadą. Ale żeby Wokulski zdradzał skłonność do waryacyi, tegom nie spostrzegł.
 Radca przyjął cygaro bez szczególnych oznak wdzięczności. Jego rumiana twarz, otoczona pękami siwych włosów nad czołem, na brodzie i na policzkach, była w tej chwili podobna do krwawnika oprawionego w srebro.
 — Nazywam go — odparł, powoli ogryzając i zapalając cygaro — nazywam go waryatem, gdyż go znam lat... Zaczekaj pan... Piętnaście... siedemnaście... ośmnaście... Było to w r. 1860... Jadaliśmy wtedy u Hopfera. Znałeś pan Hopfera?...
 — Phi...
 — Otóż Wokulski był wtedy u Hopfera subjektem i miał już ze dwadzieścia parę lat...
 — W handlu win i delikatesów?
 — Tak. I jak dziś Józio, tak on wówczas podawał mi piwo, zrazy nelsońskie...
 — I z tej branży przerzucił się do galanteryi? — wtrącił ajent.
 — Zaczekaj pan — przerwał radca. — Przerzucił się, ale nie do galanteryi, tylko do szkoły przygotowawczej, a potem do szkoły głównej, rozumie pan?... Zachciało mu się być uczonym!...
 Ajent począł chwiać głową w sposób oznaczający zdziwienie.
 — Istna heca — rzekł. — I zkąd mu to przyszło?
 — No, zkąd! Zwyczajnie — stosunki z akademią medyczną, ze szkołą sztuk pięknych... Wtedy wszystkim paliło się we łbach, a on nie chciał być gorszy od innych. W dzień służył gościom przy bufecie i prowadził rachunki, a w nocy uczył się...
 — Licha musiała to być usługa.
 — Taka jak innych — odparł radca, niechętnie machając ręką. — Tylko, że przy posłudze był bestya niemiły; na najniewinniejsze słówko marszczył się jak zbój... Rozumie się, używaliśmy na nim, co wlazło, a on najgorzej gniewał się jeżeli nazwał go kto „panem konsyliarzem“. Raz tak zwymyślał gościa, że mało obaj nie porwali się za czuby.
 — Naturalnie handel cierpiał na tem...
 — Wcale nie! Bo kiedy po Warszawie rozeszła się wieść, że subjekt Hopfera chce wstąpić do szkoły przygotowawczej, tłumy zaczęły tam przychodzić na śniadanie. Osobliwie roiła się studenterya.
 — I poszedł też do szkoły przygotowawczej?
 — Poszedł i nawet zdał egzamin do szkoły głównej. No, ale co pan powiesz — ciągnął radca uderzając ajenta w kolano — że zamiast wytrwać przy nauce do końca, niespełna w rok rzucił szkołę...
 — Cóż robił?
 — Otóż — co... Gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś około Irkucka.
 — Heca panie! — westchnął ajent handlowy.
 — Nie koniec na tem... W r. 1870 wrócił do Warszawy z niewielkim fundusikiem. Przez pół roku szukał zajęcia, zdaleka omijając handle korzenne, których po dziś dzień nienawidzi, aż nareszcie przy protekcyi swego dzisiejszego dysponenta, Rzeckiego, wkręcił się do sklepu Minclowej, która akurat została wdową, i — w rok potem ożenił się z babą, grubo starszą od niego.
 — To nie było głupie — wtrącił ajent.
 — Zapewne. Jednym zamachem zdobył sobie byt i warsztat, na którym mógł spokojnie pracować do końca życia. Ale też miał on krzyż Pański z babą!
 — One to umieją...
 — Jeszcze jak! — prawił radca. — Patrz pan jednakże co to znaczy szczęście. Półtora roku temu, baba objadła się czegoś i umarła, a Wokulski po czteroletniej katordze, został wolny jak ptaszek, z zasobnym sklepem i 30 tysiącami rubli w gotowiźnie, na którą pracowały dwa pokolenia Minclów.
 — Ma szczęście.
 — Miał — poprawił radca — ale go nie uszanował. Inny, na jego miejscu, ożeniłby się z jaką uczciwą panienką i żyłby w dostatkach; bo co to panie dziś znaczy sklep z reputacyą i w doskonałym punkcie!... Ten jednak waryat rzucił wszystko i pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało, czy kiego dyabła.
 — Może je będzie miał — odezwał się ajent.
 — Ehe! żachnął się radca. Dajno Józiu piwa. Myślisz pan, że w Turcyi znajdzie jeszcze bogatszą babę, aniżeli nieboszczka Minclowa?... Józiu!...
 — Służę piorunem!... Jedzie ósma...
 — Ósma? — powtórzył radca — to być nie może. Zaraz. Przed tem była szósta, potem siódma..., mruczał, zasłaniając twarz dłonią. — Może być, że ósma. Jak ten czas leci!...
 Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy, sklep galanteryjny pod firmą J. Mincel i S. Wokulski nietylko nie upadł, ale nawet robił dobre interesa. Publiczność, zaciekawiona pogłoskami o bankructwie, coraz liczniej odwiedzała magazyn, od chwili zaś, kiedy Wokulski opuścił Warszawę, zaczęli zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy. Zamówienia mnożyły się, kredyt za granicą istniał, weksle były płacone regularnie, a sklep roił się gośćmi, którym ledwo mogli wydołać trzej subjekci: jeden mizerny blondyn, wyglądający jakby cogodzinę umierał na suchoty, drugi szatyn z brodą filozofa a ruchami księcia i trzeci elegant, który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki; pachnąc przy tem jak laboratoryum chemiczne.
 Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subjektów, ani nawet ustalona reputacya sklepu, może nie uchroniłyby go od upadku, gdyby nie zawiadował nim 40-letni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki.

II. Rządy starego subjekta.

 Pan Ignacy od 25 lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres swojej działalności i subjektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki sam. Było w nim to same smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą samą kratą, na której szczeblach zwieszała się, być może, ćwierćwiekowa pajęczyna, a zpewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem.

 Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonem, dziś tylko poplamionem. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki, — para mosiężnych lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił i stalowe szczypce, któremi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim materacem, nad niem nigdy nieużywana dubeltówka, pod niem pudło z gitarą, przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej barwy, stanowiły umeblowanie pokoju, który, ze względu na swoję długość i mrok w nim panujący, zdawał się być podobniejszym do grobu, aniżeli do mieszkania.
 Równie jak pokój nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego.
 Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał czy idzie leżący na krześle zegarek i spoglądał na skazówki, które tworzyły jednę linią prostą. Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe ręce, nie okazywały się dość uległemi jego woli, więc zrywał się, nagle wyskakiwał na środek pokoju i, rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig.
 Podczas obrządku wycierania się kosmatemi ręcznikami, z upodobaniem patrzał na swoje chude łydki i zarośnięte piersi, mrucząc:
 — No, przecie nabieram ciała.
 W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir, z wybitem okiem i, mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za któremi rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół do siódmej był gotów.
 Obejrzawszy się czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach, pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście otwierał tylne drzwi sklepu, obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze służącym, zapalali parę płomyków gazu i, podczas gdy służący zamiatał podłogę, pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień dzisiejszy.
 — Oddać w banku 800 rubli, aha... Do Lublina wysłać trzy albumy, tuzin portmonetek... Właśnie!... Do Wiednia przekaz na 1.200 guldenów... Z kolei odebrać transport... Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek... Bagatela!... Napisać list do Stasia... Bagatela...
 Skończywszy czytać, zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił przegląd towarów w gablotkach i szafach.
 — Spinki, szpilki, portmonety... dobrze... Rękawiczki, wachlarze, krawaty... tak jest... Laski, parasole, sakwojaże... A tu — albumy, neseserki... Szafirowy wczoraj sprzedano, naturalnie!... Lichtarze, kałamarze, przyciski... Porcelana... Ciekawym dlaczego ten wazon odwrócili?... Z pewnością... Nie, nie uszkodzony... Lalki z włosami, teatr, karuzel... Trzeba na jutro postawić w oknie karuzel, bo już fontanna spowszedniała. Bagatela!... Ósma dochodzi... Założyłbym się, że Klejn będzie pierwszy, a Mraczewski ostatni. Naturalnie... Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseserkę na rachunek i z rabatem... Rozumie się... Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku...
 Tak mruczał i chodził po sklepie przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, a za nim jego pudel. Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś przedmiot, pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły, a rzędem ustawione w szafie lalki małe, średnie i duże, brunetki i blondynki przypatrywały się im martwemi oczami.
 Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się p. Klejn, mizerny subjekt, ze smutnym uśmiechem na posiniałych ustach.
 — A co, byłem pewny, że pan przyjdziesz pierwszy. Dzień dobry — rzekł p. Ignacy — Paweł! gaś światło i otwieraj sklep.
 Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz. Po chwili rozległo się zgrzytanie ryglów, szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień, jedyny gość, który nigdy nie zawodzi kupca. Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem, Klejn stanął na zwykłem miejscu przy porcelanie.
 — Pryncypał jeszcze nie wraca, nie miał pan listu? — spytał Klejn.
 — Spodziewam się go w połowie marca, najdalej za miesiąc.
 — Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna.
 — Staś... Pan Wokulski — poprawił się Rzecki — pisze mi, że wojny nie będzie.
 — Kursa jednak spadają a przed chwilą czytałem, że flota angielska wpłynęła na Dardanele.
 — To nic, wojny nie będzie. Zresztą — westchnął p. Ignacy — co nas obchodzi wojna, w której nie przyjmie udziału Bonaparte.
 — Bonapartowie skończyli już karyerę.
 — Doprawdy?... — uśmiechnął się ironicznie p. Ignacy. — A na czyjąż korzyść Mac-Mahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu?... Wierz mi panie Klejn, Bonapartyzm to potęga!...
 — Jest większa od niej.
 — Jaka? — oburzył się p. Ignacy. — Może republika z Gambetą?... Może Bismark?...
 — Socyalizm... — szepnął mizerny subjekt, kryjąc się za porcelanę.
 P. Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby pragnąc jednym zamachem obalić nową teoryę, która przeciwstawiała się jego poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subjekta, z brodą.
 — A moje uszanowanie panu Lisieckiemu! — zwrócił się do przybyłego. — Zimny dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?...
 — Także, koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem — odparł cierpko Lisiecki, ocierając szronem pokryte wąsy.
 — Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie.
 — Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok waszych galanteryj i pańskiej siwizny?
 — No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym, aniżeli łysym — oburzył się pan Ignacy.
 — Koncept!... — syknął pan Lisiecki. — Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest smutnem dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są owocami starości, którą... chciałbym szanować...
 Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie, żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili, doręczył interesantce ruchem pełnym godności, żądany przedmiot. Potem zapisał cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.
 Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.
 Dopiero około dziewiątej wszedł a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski, piękny, dwudziestokilkoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale, z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł, ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał:
 — Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem, gałgan jestem, no — podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...
 — Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? — spytał Lisiecki.
 — Neseserki?... Nie. Nasz doktór nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek... Prawda panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.
 — Dochodzi dzie wią-ta... — odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.
 — Dopiero dziewiąta?... No ktoby myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...
 — Ażeby wyjść przed ósmą — wtrącił pan Lisiecki.
 Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe zdumienie.
 — Pan zkąd wie?... — odparł. — No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą, choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisyi...
 — Niech pan od tego zacznie — wybuchnął Rzecki, — a będzie pan wolny przed jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie kupcem, i dziwię się, że pan odrazu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!
 — No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami — odezwał się Lisiecki. — Co tu bawić się w morały.
 — Nigdy nie latałem! — krzyknął Rzecki, uderzając pięścią w kantorek.
 — Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą — mruknął Lisiecki do Klejna, który uśmiechał się podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.
 Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się Mraczewski.
 — Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach, szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan pozwoli, że przymierzymy?... Szanowny pan raczy zająć miejsce na taburecie. Paweł! przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie...
 Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.
 — Ależ panie, ależ przepraszam!... tłómaczył się odurzony gość.
 — Bardzo prosimy — mówił prędko Mraczewski — to nasz obowiązek. Zdaje mi się, że te będą dobre — ciągnął, podając parę zczepionych nitką kaloszy. — Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że nie podobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki; jakie mają być literki?...
 — L. P. — mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego subjekta.
 — Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł rzuć kalosze do paki... Należy się dwa ruble, kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz, znaleść w miejsce nowych artykułów, dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do kasy, z tą karteczką. Panie kasyerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego pana...
 Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich ukłonów, odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy, bezmyślnie patrząc w szybę, zpoza której Mraczewski darzył go słodkim uśmiechem i ognistemi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej, może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć złotych.
 Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy do Lisieckiego, rzekł półgłosem:
 — Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona III-go? Nos... wąs... hiszpanka...
 — Do Napoleona, kiedy chorował na kamień — odparł Lisiecki.
 Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski dostał urlop przed siódmą wieczorem, a w parę dni później w prywatnym katalogu Rzeckiego otrzymał notatkę:
 „Był na „Hugonotach“ w ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą...???“.
 Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie posiadają notatki dwaj inni jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet — służący Paweł. Zkąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swoich współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.
 Około pierwszej w południe, pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu, pomimo ciągłych sporów, ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku, ażeby zjeść obiad, przyniesiony z restauracyi. Współcześnie z nim wychodził Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.
 O ósmej wieczorem zamykano sklep; subjekci rozchodzili się i zostawał tylko Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko co wypadało na dziś? Każdą zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnemi marzeniami na temat ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.
 „Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!“ — wzdychał, przewracając się na twardej pościeli.
 Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem czytał historyą konsulatu i cesarstwa, albo wycinki z gazet opisujących wojnę włoską w r. 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał zpod łóżka gitarę i grał na niej marsza Rakoczego, przyśpiewując wątpliwej wartości tenorem.
 Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się na ból głowy.
 Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień.
 W jego pojęciu okna nietylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny były zwracać uwagę przechodniów, bądź najmodniejszym towarem, bądź pięknem ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno, przeznaczone dla galanteryi zbytkownych, mieściło zwykle jakiś bronz, porcelanową wazę, całą zastawę buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze, portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości drobnych, a eleganckich przedmiotów. W lewem znowu oknie, napełnionem okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały zabawki, najczęściej poruszające się.
 Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subjekcie budziło się dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka. Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać, łopocząc sztywnemi skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, cochwila potykając się i zatrzymując, gdy ołowiani pasażerowie pociągu jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającem świetle gazu, nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subjekt, podparłszy się łokciami, śmiał się cicho i mruczał:
 — Hi! hi! hi! dokąd wy jedziecie podróżni?... Dlaczego narażasz kark akrobato?... Co wam po uściskach tancerze?... Wykręcą się sprężyny i pójdziecie napowrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!... a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...
 Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony, chodził po pustym sklepie, a za nim jego brudny pies.
 „Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcyi... głupstwo całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?“...
 Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz mówiły:
 — Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo!
 Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach, na których mieszkali jego koledzy, albo oficyaliści sklepu. Wówczas jego ciemno-zielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym lampasem i wypłowiały cylinder, nadewszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie się, zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całemi godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którem widać było szary mur sąsiedniego domu, ozdobiony jednem jedynem, również zakratowanem oknem, gdzie czasami stał garnczek masła, albo wisiały zwłoki zająca.
 Lecz im mniej wychodził, tem częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił, natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato.
 — Choć raz przed śmiercią, ale na kilka miesięcy — mówił kolegom, którzy, niewiadomo dlaczego, uśmiechali się z tych projektów.
 Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było, więc rozmawiał sam z sobą i — w największym sekrecie pisywał pamiętnik.

III. Pamiętnik starego subjekta

 ...„Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych subjektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny subjekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarka, wczoraj w Gambetę, a dziś w Beaconsfielda, który niedawno był żydkiem.

 Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko na wielkich dynastyach. Metternich był taki sławny jak Bismark, a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i — któż dziś o nich pamięta? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I., potem za Napoleona III., a i dzisiaj, choć niektórzy nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francyi przez wierne swoje sługi, Mac-Mahona i Ducrota.
 Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV, który pocichu uczy się sztuki wojennej u Anglików! Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie, chcę mówić nie o Bonapartych, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli się dobrzy subjekci i, choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu — w domu i w sklepie.
 Ojciec mój był zamłodu żołnierzem, a na starość woźnym w komisyi spraw wewnętrznych. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.
 Mieszkaliśmy na Starem Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę. Mieliśmy na czwartem piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec, powróciwszy z biura, kleił koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a wrazie słoty wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane.
 Na ścianach u ciotki wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacyi, szósty w apoteozie. Gdy zaś ciotka zgorszona tyloma świeckiemi obrazami, zawiesiła na ścianie mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby — jak mówił — nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego bronzowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem.
 — Zobaczysz niedowiarku — lamentowała nieraz ciotka — że za te sztuki będą cię pławić w smole.
 — I!... Nie da mi cesarz zrobić krzywdy — odpowiadał ojciec.
 Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z komisyi skarbu i pan Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród Bonapartych jeszcze wypłynie. Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny, dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata.
 — Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! — mówił mój ojciec.
 — Bo nie wiecie dnia, ani godziny — dodawał pan Domański.
 A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki.
 — Napluj mi acan w balię, to ci dam!... — wołała ciotka.
 — Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę — mruknął pan Raczek, plując w stronę komina.
 — U... cóżto za chamy, te całe granadyerzyska! — gniewała się ciotka.
 — Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem...
 Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką...“
 ...„Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował nad moją edukacyą.
 Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nadewszystko — musztrować się. Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnem dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec, komenderując: „pół obrotu na prawo!“ albo „lewe ramię naprzód — marsz!...“ — ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.
 Była to najdokładniej prowadzona nauka.
 Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „do broni!...“ musztrował, pomimo wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem:
 — Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia, ani godziny... Pamiętaj, że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie; a dopóty nie będzie porządku, ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza.
 Nie mogę powiedzieć, ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość, podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył ból w nodze, klnąc i stękając, mówił:
 — E! wiesz stary, że już zadługo czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół, a Napoleon poto chyba przyjdzie, ażeby z nami śpiewać godzinki.
 — Znajdzie młodych.
 — Co za młodych! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię a najmłodsi — djabła warci. Już są między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli.
 — Mój słyszał i zapamięta — odparł ojciec, mrugając okiem w moję stronę,
 Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu.
 — Świat idzie do gorszego — mówił, trzęsąc głową. — Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci całą pensyą, a nawet co się tyczy anyżówki i w tem jest szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się kieliszkiem, dziś po szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie doczekałby się sprawiedliwości!
 A na to odpowiedział ojciec:
 — Będzie sprawiedliwość choćby i Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie.
 — Nie wierzę — mruknął pan Raczek.
 — A jak się znajdzie, to co?... — spytał ojciec.
 — Nie doczekamy tego.
 — Ja doczekam — odparł ojciec — a Ignaś doczeka jeszcze lepiej.
 Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze wypadki nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter.
 Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a wreszcie nadobre legł w łóżku.
 Pan Raczek odwiedzał go codzień, a raz, patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki, szepnął:
 — Hej! stary, już my chyba nie doczekamy się Napoleona.
 Naco ojciec spokojnie odparł:
 — Ja tam nie umrę, dopóki o nim nie usłyszę.
 Pan Raczek pokiwał głową, a ciotka łzy otarła, myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć inaczej, jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona...
 Było już z nim bardzo źle, nawet przyjął ostatnie sakramenta, kiedy, w parę dni później, wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony, i stojąc na środku izby, zawołał:
 — A wiesz stary, że znalazł się Napoleon?...
 — Gdzie? — krzyknęła ciotka.
 — Jużci we Francyi.
 Ojciec zerwał się, lecz znowu upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał:
 — Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj...
 Z tem umarł.
 W późniejszem życiu przekonałem się, jak proroczemi były poglądy ojca. Wszyscy widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry; a chociaż spadła pod Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi tam Bismark, Gambeta, albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie.
 W parę miesięcy po śmierci ojca, p. Raczek i p. Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę: co ze mną począć? P. Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a p. Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu.
 — Kto wie, czy to nie będzie najlepsze — zauważył p. Raczek. — A do jakiegożbyś chciał kupca?
 — Do tego na Podwalu, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.
 — Wiem — wtrąciła ciotka. — On chce do Mincla.
 — Można spróbować? — rzekł p. Domański. — Wszyscy przecież znamy Mincla.
 P. Raczek na znak zgody, plunął aż w komin.
 — Boże miłosierny — jęknęła ciotka — ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie stało... O! nieszczęśliwa ja sierota!...
 — Wielka rzecz! — odezwał się p. Raczek — Wyjdź jejmość zamąż, to nie będziesz sierotą.
 — A gdzież ja znajdę takiego głupiego, coby mnie wziął?
 — Phi! może i jabym się ożenił z jejmością, bo niema mnie kto smarować — mruknął p. Raczek, ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki.
 Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się p. Domański:
 — Poco robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko odzież.
 — Hę?... — spytał p. Raczek, patrząc na ciotkę.
 — No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem... może się odważę — odparła ciotka. — Zawsze miałam przeczucie, że marnie skończę...
 — To i jazda do Mincla! — rzekł p. Raczek, podnosząc się z krzesełka. — Tylko jejmość nie zrób mi zawodu! — dodał, grożąc ciotce pięścią.
 Wyszli z p. Domańskim i może w półtory godziny wrócili, obaj mocno zarumienieni. P. Raczek ledwie oddychał, a p. Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno z tego, że nasze schody były bardzo niewygodne.
 — Cóż?... — spytała ciotka.
 — Nowego Napoleona wsadzili do prochowni! — odpowiedział p. Domański.
 — Nie do prochowni, tylko do fortecy A-u... A-u... — dodał p. Raczek i rzucił czapkę na stół.
 — Ale z chłopcem co?
 — Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną — odrzekł p. Domański. — Nie do fortecy A-u... A-u... tylko do Ham-ham, czy Cham... bo nawet nie wiem...
 — Zwaryjowaliście pijaki! — krzyknęła ciotka, chwytając pana Raczka za ramię.
 — Tylko bez poufałości! — oburzył się p. Raczek. — Po ślubie będzie poufałość, teraz... Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny Napoleonie!...
 Ciotka wypchnęła za drzwi p. Raczka, potem p. Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę.
 — Precz mi ztąd pijaki!
 — Wiwat Napoleon! — zawołał p. Raczek, a p. Domański zaczął śpiewać:
Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko,
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko...
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko.
 Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że p. Raczka policyant prowadził do ratusza.
 Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego.
 Sklep Mincla znałem oddawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach — bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
 Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe, szło się na lewo, do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki, sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
 Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, — ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, — sieć pełna korków do butelek, wreszcie — wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia.
 Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem, na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz, pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu, pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
 Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja, tudzież dwaj synowcy starego — Franc i Jan Minclowie.
 Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi, doświadczyłem zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.
 Franc odmierzył jakiejś kobiecie za 10 groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąc pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś, jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza.
 — A szelma! — wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacyi, przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi.
 Zwinąłem się w kłębek z bolu, lecz od tej pory, nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki, miały dla mnie smak pieprzu.
 Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną, począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem wierzyć że ten jowialny staruszek, posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak, widziany z wnętrza sklepu, wydaje się mniej zabawnym, niż od ulicy.
 Sklep nasz był kolonialno-galanteryjno-mydlarski. Towary kolonialne wydawał gościom Franz Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową i zaspaną fizyognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił fajkę; późno wchodził za kontuar, wymykał się z domu po nocach, a nadewszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który zawiadywał galanteryą i obok niezgrabnych ruchów, odznaczał się łagodnością, był znowu bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien.
 Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom. Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat; jadł co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał.
 W tem otoczeniu upłynęło mi ośm lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu, do innych kropli jesiennego deszczu. Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej otwierałem główne drzwi, tudzież okienicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy, zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał między beczką mydła szarego, a kolumną, ułożoną z cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel, mrucząc: morgen! poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
 Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanemi, ziewający, obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę, w sposób, który mógł oznaczać wielką senność, lub wielkie zmartwienie. Prawie nie było ranka, ażeby stryj, patrząc na jego manewry, nie wykrzywiał mu się i nie pytał:
 — No... a gdzie ty szelma latala?
 Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to chłopak od szewca, to jegomość w rogatywce, szli w jednę i drugą stronę, jak figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy, beczki, bryczki — tam i napowrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego cochwila ktoś wpadał do nas za sprawunkiem.
 — Pieprzu za trojaka...
 — Proszę funt kawy...
 — Niech pan da ryżu...
 — Pół funta mydła...
 — Za grosz liści bobkowych...
 Stopniowo sklep zapełniał się, po największej części służącemi i ubogo odzianemi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. Wkońcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan Mincel i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.
 Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego popędliwości.
 Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do niej tyłem), a za nią — matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni, w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem:
 — Gut Morgen meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig...
 I zaczynała rozlewać kawę, w białe, fajansowe kubki.
 Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę, mówiąc:
 — Gut Morgen, meine Mutter!
 Zaco dostawał kubek kawy z trzema bułkami.
 Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja. Każdy całował staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskiemi żyłami, każdy mówił:
 — Gut Morgen, Grossmutter!
 I otrzymywał należny mu kubek, tudzież trzy bułki.
 A gdyśmy z pośpiechem wypili naszę kawę, służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki, staruszka swój dzbanek i obie znikały.
 Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki, z którego cochwila odrywał się ktoś i wchodził do sklepu.
 — Proszę krochmalu.
 — Dać migdałów za dziesiątkę.
 — Lukrecyi za grosz.
 — Szarego mydła...
 Około południa zmniejszał się ruch za kontuarem towarów kolonialnych, a za to coraz częściej zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu, u Jana. Tu kupowano talerze, szklanki, żelazka, młynki, lalki, a niekiedy duże parasole szafirowe lub pąsowe. Nabywcy, kobiety i mężczyźni, byli dobrze ubrani, rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać mnóstwo przedmiotów, targując się i żądając coraz to nowych.
 Pamiętam, że kiedy po lewej stronie sklepu męczyłem się bieganiną i zawijaniem towarów, po prawej — największe strapienie robiła mi myśl: czego ten a ten gość chce naprawdę, i — czy co kupi? W rezultacie jednak i tutaj dużo się sprzedawało; nawet dzienny dochód z galanteryi był kilka razy większy, aniżeli z towarów kolonialnych i mydła.
 Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi przychodzić do siebie, na pewien rodzaj lekcyi.
 — Sag mir — powiedz mi: was ist das? co jest to? Das ist Schublade — to jest szublada. Zobacz co jest w te szublade. Es ist Zimmt — to jest cynamon. Do czego potrzebuje się cynamon. Do zupę, do legumine, potrzebuje się cynamon. Coto jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie mieszka taki drzewo cynamon? W Indyi mieszka taki drzewo. Patrz na globus — tu leży Indyi. Daj mnie za dziesiątkę cynamon... O du Spitzbub!... jak tobie dam dziesięć raz dyscyplin, ty będziesz wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon...
 W ten sposób przechodziliśmy każdą szufladę w sklepie i historyą każdego towaru. Gdy zaś Mincel nie był zmęczony, dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe, kazał sumować księgi, albo pisywać listy w interesach naszego sklepu.
 Mincel był bardzo porządny, nie cierpiał kurzu, ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów. Jednych tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać, dzięki swoim niedzielnym wykładom buchalteryi, jeografii i towaroznawstwa.
 Powoli, w ciągu paru lat, tak przywykliśmy do siebie, że stary Mincel nie mógł obejść się bezemnie, a ja nawet jego dyscypliny począłem uważać za coś, co należało do familijnych stosunków. Pamiętam, że nie mogłem utulić się z żalu, gdy raz zepsułem kosztowny samowar, a stary Mincel, zamiast chwytać za dyscyplinę — odezwał się:
 — Co ty zrobila Ignac?... Co ty zrobila!...
 Wolałbym dostać cięgi wszystkiemi dyscyplinami, aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała.
 Obiady w dzień powszedni jadaliśmy w sklepie, naprzód dwaj młodzi Minclowie i August Katz, a następnie ja z pryncypałem. W czasie święta wszyscy zbieraliśmy się na górę i zasiadaliśmy do jednego stołu. Na każdą wigilią Bożego Narodzenia, Mincel dawał nam podarunki, a jego matka w największym sekrecie urządzała nam (i swemu synowi) choinkę. Wreszcie w pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawaliśmy pensyą (ja brałem 10 złotych). Przy tej okazyi każdy musiał wylegitymować się z porobionych oszczędności: ja, Katz, dwaj synowcy i służba. Nie robienie oszczędności, a raczej nie odkładanie codzień choćby kilku groszy, było w oczach Mincla, takim występkiem, jak kradzież. Za mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subjektów i kilku uczniów, których pryncypał dlatego tylko usunął, że nic sobie nie oszczędzili. Dzień, w którym się to wydało, był ostatnim ich pobytu. Nie pomogły obietnice, zaklęcia, całowania po rękach, nawet upadanie do nóg. Stary nie ruszył się z fotelu, nie patrzył na petentów, tylko wskazując palcem drzwi, wymawiał jeden wyraz: fort! fort!... Zasada robienia oszczędności stała się już u niego chorobliwem dziwactwem.
 Dobry ten człowiek miał jednę wadę, oto — nienawidził Napoleona. Sam nigdy o nim nie wspominał, lecz, na dźwięk nazwiska Bonapartego, dostawał jakby ataku wścieklizny; siniał na twarzy, pluł i wrzeszczał: szelma! szpitzbub! rozbójnik!...
 Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły, nieomal straciłem przytomność. Chciałem coś hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka, który już ożenił się z moją ciotką. Nagle dostrzegłem, że Jan Mincel, zasłoniwszy usta dłonią, coś mruczy i robi miny do Katza. Wytężam słuch i — oto co mówi Jan:
 — Baje stryj, baje! Napoleon był chwat, choćby za to samo, że wygnał hyclów szwabów. Nieprawda Katz?
 A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło.
 Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w tej chwili bardzo polubiłem Jana Mincla i Augusta Katza. Zczasem przekonałem się, że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa, z których jedno składające się ze starego Mincla i jego matki, bardzo lubiło Niemców, a drugie, złożone z młodych Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ile pamiętam, ja tylko byłem neutralny.
 W roku 1846 doszły nas wieści o ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia. Rok ten był dla mnie ważny, gdyż zostałem subjektem, a nasz pryncypał, stary Jan Mincel, zakończył życie, z powodów dosyć dziwnych.
 W roku tym handel w naszym sklepie nieco osłabnął, jużto z racyi ogólnych, już z tej, że pryncypał zaczęsto i zagłośno wymyślał na Ludwika Napoleona. Ludzie poczęli zniechęcać się do nas, a nawet ktoś (może Katz?...) wybił nam jednego dnia szybę w oknie.
 Otóż wypadek ten, zamiast całkiem odstręczyć publiczność, zwabił ją do sklepu i przez tydzień mieliśmy tak duże obroty, jak nigdy; aż zazdrościli nam sąsiedzi. Po tygodniu jednakże sztuczny ruch nanowo osłabnął i znowu były w sklepie pustki.
 Pewnego wieczora, w czasie nieobecności pryncypała, co już stanowiło fakt niezwykły, wpadł nam drugi kamień do sklepu. Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i szukali stryja, Katz poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia, a wtem ukazało się dwu policyantów, ciągnących... Proszę zgadnąć kogo?... Ani mniej, ani więcej, tylko — naszego pryncypała, oskarżając go, że to on wybił szybę teraz, a zapewne i poprzednio...
 Napróżno staruszek wypierał się: nietylko bowiem widziano jego zamach, ale jeszcze znaleziono przy nim kamień... Poszedł też nieborak do ratusza.
 Sprawa, po wielu tłómaczeniach i wyjaśnieniach, naturalnie zatarła się; ale stary od tej chwili zupełnie stracił humor i począł chudnąć. Pewnego zaś dnia, usiadłszy na swym fotelu pod oknem, już nie podniósł się z niego. Umarł, oparty brodą na księdze handlowej, trzymając w ręku sznurek, którym poruszał kozaka.
 Przez kilka lat po śmierci stryja, synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero około 1850 roku podzielili się w ten sposób, że Franc został na miejscu z towarami kolonialnemi, a Jan z galanteryą i mydłem przeniósł się na Krakowskie, do lokalu, który zajmujemy obecnie. W kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer, ona zaś (niech spoczywa w spokoju) zostawszy wdową, oddała rękę swoję Stasiowi Wokulskiemu, który tym sposobem odziedziczył interes, prowadzony przez dwa pokolenia Minclów.
 Matka naszego pryncypała żyła jeszcze długi czas; kiedy w r. 1853 wróciłem z zagranicy, zastałem ją w najlepszem zdrowiu. Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze mówiła:
 — Gut Morgen meine Kinder! Kaffee ist schon fertig...
 Tylko głos jej z roku na rok przyciszał się, dopóki wreszcie nie umilknął na wieki.
 Za moich czasów pryncypał był ojcem i nauczycielem swoich praktykantów i najczujniejszym sługą sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a wszyscy członkowie rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu, najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to, ażeby jego dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim, który ma szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien siedzieć w sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć porządnych.
 Słychać, że Andrassy zażądał 60 milionów guldenów na nieprzewidziane wydatki. Więc i Austrya zbroi się, a Staś tymczasem pisze mi, że — nie będzie wojny. Ponieważ nie był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być bardzo wtajemniczony w politykę; a w takim razie siedzi w Bułgaryi nie przez miłość dla handlu...
 Ciekawym, co on zrobi. Ciekawym!..“

IV. Powrót

Jest niedziela, szkaradny dzień marcowy; zbliża się południe, lecz ulice Warszawy są prawie puste. Ludzie nie wychodzą z domów, albo kryją się w bramach, albo, skuleni, uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem. Prawie nie słychać turkotu dorożek, gdyż dorożki stoją. Dorożkarze, opuściwszy kozioł, wchodzą pod budy swoich powozów, a zmoczone deszczem i zasypane śniegiem konie, wyglądają tak, jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć własnemi uszami.

 Pomimo, a może z powodu tak brzydkiego czasu, pan Ignacy, siedząc w swoim zakratowanym pokoju, jest bardzo wesół. Interesa sklepowe idą wybornie, wystawa w oknach na przyszły tydzień już ułożona, a nadewszystko — lada dzień ma powrócić Wokulski. Nareszcie pan Ignacy zda komuś rachunki i ciężar kierowania sklepem, najdalej zaś za dwa miesiące wyjedzie sobie na wakacye. Po 25 latach pracy i jeszcze jakiej! należy mu się ten wypoczynek. Będzie rozmyślał tylko o polityce, będzie chodził, będzie biegał i skakał po polach i lasach, będzie świstał a nawet śpiewał, jak zamłodu. Gdyby nie te bóle reumatyczne, które zresztą na wsi ustąpią...
 Więc choć deszcz ze śniegiem bije w zakratowane okna, choć pada tak gęsto, że w pokoju jest mrok, pan Ignacy ma wiosenny humor. Wydobywa zpod łóżka gitarę, dostraja ją i, wziąwszy kilka akordów, zaczyna śpiewać przez nos pieśń bardzo romantyczną:
Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana rzewnem słowików pieniem;
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitną prześliczne dwie róże.
 Czarowne te dźwięki budzą śpiącego na kanapie pudla, który poczyna przypatrywać się jednem okiem swemu panu. Dźwięki te robią więcej, gdyż wywołują na podwórzu jakiś ogromny cień, który staje w zakratowanym oknie i usiłuje zajrzeć do wnętrza izby, czem zwraca na siebie uwagę p. Ignacego.
 — „Tak, to musi być Paweł“ — myśli pan Ignacy.
 Ale Ir jest innego zdania; zeskakuje bowiem z kanapy i z niepokojem wącha drzwi, jakby czuł kogoś obcego.
 Słychać szmer w sieniach. Jakaś ręka poszukuje klamki, nareszcie otwierają się drzwi i na progu staje ktoś, odziany w wielkie futro, upstrzone śniegiem i kroplami deszczu.
 — Kto to? — pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne rumieńce.
 — Jużeś o mnie zapomniał, stary?... — cicho i powoli odpowiada gość.
 Pan Ignacy mięsza się coraz bardziej. Zasadza na nos binokle, które mu spadają, potem wydobywa zpod łóżka trumienkowate pudło, śpiesznie chowa gitarę i toż samo pudełko wraz z gitarą kładzie na swojem łóżku.
 Tymczasem gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę, a jednooki Ir, obwąchawszy go, poczyna kręcić ogonem, łasić się i z radosnem skomleniem przypadać mu do nóg.
 P. Ignacy zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż kiedykolwiek.
 — Zdaje mi się... — mówi, zacierając ręce — zdaje mi się, że mam przyjemność...
 Potem gościa prowadzi do okna, mrugając powiekami.
 — Staś... jak mi Bóg miły!...
 Klepie go po wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę, a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoję dłoń, wykonywa nią taki ruch, jakby mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia.
 — Cha! cha! cha!... — śmieje się p. Ignacy — Staś, we własnej osobie... Staś z wojny!... Cóżto, dopiero teraz przypomniałeś sobie, że masz sklep i przyjaciół? — dodaje, mocno uderzając go w łopatkę: — Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie jesteś podobny do żołnierza, albo marynarza, ale nigdy do kupca... Przez ośm miesięcy nie był w sklepie!... Co za pierś... co za łeb...
 Gość także się śmiał. Objął Ignacego za szyję i po kilka razy gorąco ucałował go w oba policzki, które stary subjekt kolejno nadstawiał mu, nie oddając jednak pocałunków.
 — No i cóż słychać, stary, u ciebie? — odezwał się gość. — Wychudłeś, pobladłeś...
 — Owszem, trochę nabieram ciała.
 — Posiwiałeś... Jakże się masz?
 — Wybornie. I w sklepie jest nie źle, trochę zwiększyły nam się obroty. W styczniu i lutym mieliśmy targu za 25 tysięcy rubli... Staś kochany!.. Ośm miesięcy nie było go w domu... Bagatela... Może siądziesz?
 — Rozumie się — odpowiedział gość, siadając na kanapie, na której wnet umieścił się Ir i oparł mu głowę na kolanach.
 Pan Ignacy przysunął sobie krzesło.
 — Może co zjesz? Mam szynkę i trochę kawioru.
 — Owszem.
 — Może co wypijesz? Mam butelkę niezłego węgrzyna, ale tylko jeden cały kieliszek.
 — Będę pił szklanką — odparł gość.
 Pan Ignacy zaczął dreptać po pokoju, kolejno otwierając szafę, kuferek i stolik.
 Wydobył wino i schował je napowrót, potem rozłożył na stole szynkę i kilka bułek. Ręce i powieki drżały mu i sporo czasu upłynęło, nim o tyle się uspokoił, że zgromadził na jeden punkt poprzednio wyliczone zapasy. Dopiero kieliszek wina przywrócił mu silnie zachwianą równowagę moralną.
 Wokulski tymczasem jadł.
 — No, cóż nowego? — rzekł spokojniejszym tonem p. Ignacy, trącając gościa w kolano.
 — Domyślam się, że ci chodzi o politykę — odparł Wokulski. — Będzie spokój.
 — A pocóż zbroi się Austrya?
 — Zbroi się za 60 milionów guldenów?... Chce zabrać Bośnią i Hercegowinę.
 Ignacemu rozszerzyły się źrenice.
 — Austrya chce zabrać?... — powtórzył. — Zaco?...
 — Zaco? — uśmiechnął się Wokulski. — Za to, że Turcya nie może jej tego zabronić.
 — A cóż Anglia?
 — Anglia także dostanie kompensatę.
 — Na koszt Turcyi?
 — Rozumie się. Zawsze słabi ponoszą koszta zatargów między silnymi.
 — A sprawiedliwość? — zawołał Ignacy.
 — Sprawiedliwem jest to, że silni mnożą się i rosną, a słabi giną. Inaczej świat stałby się domem inwalidów, co dopiero byłoby niesprawiedliwością.
 Ignacy posunął się z krzesłem.
 — I to ty mówisz, Stasiu?... Na seryo, bez żartów?
 Wokulski zwrócił na niego spokojne wejrzenie.
 — Ja mówię — odparł. — Cóż w tem dziwnego? Czyliż to samo prawo nie stosuje się do mnie, do ciebie, do nas wszystkich?... Zadużo płakałem nad sobą, ażebym miał rozczulać się nad Turcyą.
 Pan Ignacy spuścił oczy i umilkł. Wokulski jadł.
 — No, a tobie jakże poszło? — zapytał Rzecki już zwykłym tonem.
 Wokulskiemu błysnęły oczy. Położył bułkę i oparł się o poręcz kanapy.
 — Pamiętasz, — rzekł — ile wziąłem pieniędzy, gdym ztąd wyjeżdżał?
 — Trzydzieści tysięcy rubli, całą gotówkę.
 — A jak ci się zdaje: ile przywiozłem?
 — Pięćdzie... ze czterdzieści tysięcy... Zgadłem?.. — pytał Rzecki, niepewnie patrząc na niego.
 Wokulski nalał szklankę wina i wypił ją powoli.
 — Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tego dużą część w złocie — rzekł dobitnie... A ponieważ kazałem zakupić banknoty, które po zawarciu pokoju sprzedam, więc będę miał przeszło trzysta tysięcy rubli...
 Rzecki pochylił się ku niemu i otworzył usta.
 — Nie bój się — ciągnął Wokulski. — Grosz ten zarobiłem uczciwie, nawet ciężko, bardzo ciężko. Cały sekret polega na tem, żem miał bogatego wspólnika i że kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni. To też mój kapitał ciągle wzrastający, był w ciągłym ruchu. No — dodał po chwili — miałem też szalone szczęście... Jak gracz, któremu dziesięć razy zrzędu wychodzi ten sam numer w rulecie. Gruba gra?... prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a codzień życie.
 — I tylko po to jeździłeś tam? — zapytał Ignacy.
 Wokulski drwiąco spojrzał na niego.
 — Czy chciałeś, ażebym został tureckim Walenrodem?...
 — Narażać się dla majątku, gdy się ma spokojny kawałek chleba!... — mruknął Ignacy, kiwając głową i podnosząc brwi.
 Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy.
 — Ten spokojny chleb — mówił, zaciskając pięści — dławił mnie i dusił przez lat sześć!... Czy już nie pamiętasz, ile razy na dzień przypominano mi dwa pokolenia Minclów, albo anielską dobroć mojej żony? Czy był kto z dalszych i bliższych znajomych, wyjąwszy ciebie, któryby mię nie dręczył słowem, ruchem, a choćby spojrzeniem? Ileżto razy mówiono o mnie i prawie do mnie, że karmię się z fartucha żony, że wszystko zawdzięczam pracy Minclów, a nic, ale to nic — własnej energii, choć przecie ja podźwignąłem ten kramik, zdwoiłem jego dochody...
 Mincle i zawsze Mincle!... Dziś niech mnie porównają z Minclami. Sam jeden przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej, aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby pocić się w swoich sklepikach i szlafmycach. Teraz już wiem, ilu jestem wart Minclów i, jak mi Bóg miły, dla podobnego rezultatu, drugi raz powtórzyłbym moję grę! Wolę obawiać się bankructwa i śmierci, aniżeli wdzięczyć się do tych, którzy kupią u mnie parasol, albo padać do nóg tym, którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w waterklozety...
 — Zawsze ten sam! — szepnął Ignacy.
 Wokulski ochłonął. Oparł się na ramieniu Ignacego i zaglądając mu w oczy, rzekł łagodnie:
 — Nie gniewasz się stary?...
 — Czego? Alboż nie wiem, że wilk nie będzie pilnował baranów... Naturalnie...
 — Cóż u was słychać — powiedz mi?
 — Akurat tyle, co pisałem ci w raportach. Interesa dobrze idą, towarów przybyło, a jeszcze więcej zamówień. Trzeba jednego subjekta.
 — Weźmiemy dwu, sklep rozszerzymy, będzie wspaniały.
 — Bagatela!
 Wokulski spojrzał na niego zboku i uśmiechnął się, widząc, że stary odzyskuje dobry humor.
 — Ale co w mieście słychać? W sklepie, dopóki ty w nim jesteś, musi być dobrze.
 — W mieście...
 — Z dawnych kundmanów nie ubył kto? — przerwał mu Wokulski, coraz szybciej chodząc po pokoju.
 — Nikt. Przybyli nowi.
 — A... a...
 Wokulski stanął, jakby wahając się. Nalał znowu szklankę wina i wypił duszkiem.
 — A Łęcki kupuje u nas?...
 — Częściej bierze na rachunek.
 — Więc bierze... — Tu Wokulski odetchnął. — Jakże on stoi?
 — Zdaje się, że to skończony bankrut i bodaj że w tym roku zlicytują mu nareszcie kamienicę.
 Wokulski pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z Irem.
 — Proszę cię... A panna Łęcka nie wyszła zamąż?
 — Nie.
 — A nie wychodzi?...
 — Bardzo wątpię. Kto dziś ożeni się z panną mającą wielkie wymagania, a żadnego posagu? Zestarzeje się choć ładna. Naturalnie...
 Wokulski wyprostował się i przeciągnął. Jego surowa twarz nabrała dziwnie rzewnego wyrazu.
 — Mój kochany stary! — mówił, biorąc Ignacego za rękę — mój poczciwy stary przyjacielu! Ty nawet nie domyślasz się, jakim ja szczęśliwy, że cię widzę, i jeszcze w tym pokoju. Pamiętasz, ilem ja tu spędził wieczorów i nocy... jak mnie karmiłeś... jak oddawałeś mi co lepsze odzienie... Pamiętasz?...
 Rzecki uważnie spojrzał na niego i pomyślał, że wino musi być dobre, skoro aż tak rozwiązało usta Wokulskiemu.
 Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę, mówił jakby do siebie.
 — Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny czy już kogo zobaczę, tak strasznie samotny. Bo widzisz, najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei...
 Pan Ignacy poruszył się na krześle z zamiarem protestu.
 — Pozwól sobie przypomnieć, — odezwał się — że zpoczątku pisywałem listy bardzo życzliwe, owszem, może nawet za sentymentalne. Zraziły mnie dopiero twoje krótkie odpowiedzi.
 — Alboż ja do ciebie mam żal?...
 — Tem mniej możesz go mieć do innych pracowników, którzy nie znają cię tak, jak ja.
 Wokulski ocknął się.
 — Ależ ja do żadnego z nich nie mam pretensyi. Może — odrobinę — do ciebie, żeś tak mało pisał o... mieście... W dodatku bardzo często ginął Kuryer na poczcie, robiły się luki w wiadomościach, a wtedy męczyły mnie najgorsze przeczucia.
 — Z jakiej racyi? Wszakże u nas nie było wojny — odparł ze zdziwieniem pan Ignacy.
 — Ach tak!... Nawet dobrze bawiliście się. Pamiętam, w grudniu mieliście świetne żywe obrazy. Ktoto w nich występował?...
 — No, ja na takie głupstwa nie chodzę.
 — To prawda. A ja tego dnia dałbym — bodaj — dziesięć tysięcy rubli, ażeby je zobaczyć. Głupstwo jeszcze większe!... Czy nie tak?...
 — Zapewne — chociaż dużo tu tłomaczy samotność, nudy...
 — A może tęsknota — przerwał Wokulski. — Zjadała mi ona każdą chwilę wolną od pracy, każdą godzinę odpoczynku. Nalej mi wina, Ignacy.
 Wypił, zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym głosem.
 — Pierwszy raz spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj, trwającej od wieczora do nocy. Płynąłem sam i cygan przewoźnik. Nie mogąc rozmawiać, przypatrywałem się okolicy. Były w tem miejscu piaszczyste brzegi, jak u nas. I drzewa podobne do naszych wierzb, wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów sosnowych. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem w kraju, i że nim noc zapadnie, znowu was zobaczę. Noc zapadła, ale jednocześnie zniknęły mi z oczu brzegi. Byłem sam na ogromnej smudze wody, w której odbijały się nikłe gwiazdy.
 Wówczas przyszło mi na myśl, że tak daleko jestem od domu, że dziś ostatnim między mną i wami łącznikiem są tylko te gwiazdy, że w tej chwili, u was, może nikt nie patrzy na nie, nikt o mnie nie pamięta, nikt!... Uczułem jakby wewnętrzne rozdarcie i wtedy dopiero przekonałem się, jak głęboką mam ranę w duszy.
 — Prawda, że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy — szepnął pan Ignacy.
 — Od tego dnia uległem dziwnej chorobie — mówił Wokulski. — Dopóki rozpisywałem listy, robiłem rachunki, odbierałem towary, rozsyłałem moich ajentów, dopókim bodaj dźwigał i wyładowywał zepsute wozy, albo czuwał nad skradającym się grabieżcą, miałem względny spokój. Ale gdym oderwał się od interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból, jakby mi — czy ty rozumiesz Ignacy? — jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę.
 Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru, bez żadnego zresztą powodu, budził we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdziebym mógł upaść na ziemię i, nie podsłuchany przez nikogo, wyć z bólu jak pies.
 Czasami w tej ucieczce przed samym sobą, doganiała mnie noc. Wtedy zpoza krzaków, zwalonych pni i rozpadlin, wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych oczach. A wszystkie szelesty liści, daleki turkot wozów, szmery wód, zlewały się w jeden głos żałosny, który mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą stało?...“
 Ach, co się ze mną stało...
 — Nic nie rozumiem — przerwał Ignacy. — Cóżto za szał?
 — Co?... Tęsknota.
 — Zaczem?
 Wokulski drgnął.
 — Zaczem? No... za wszystkiem... za krajem...
 — Dlaczegożeś nie wracał?
 — A cóżby mi dał powrót?... Zresztą — nie mogłem.
 — Nie mogłeś? — powtórzył Ignacy.
 — Nie mogłem... i basta! Nie miałem poco wracać — odparł niecierpliwie Wokulski. — Umrzeć, tu czy tam, wszystko jedno... Daj mi wina — zakończył nagle, wyciągając rękę.
 Rzecki spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął butelkę.
 — Daj spokój — rzekł — już i tak jesteś rozdrażniony...
 — Dlatego chcę pić...
 — Dlatego nie powinieneś pić — przerwał Ignacy. — Zawiele mówisz... może więcej, aniżelibyś chciał — dodał z naciskiem.
 Wokulski cofnął się. Zastanowił się i odparł potrząsając głową.
 — Mylisz się.
 — Zaraz ci dowiodę — odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem. — Ty nie jeździłeś tam wyłącznie dla zrobienia pieniędzy...
 — Zapewne — rzekł Wokulski po namyśle.
 — Bo i naco trzysta tysięcy rubli tobie, któremu wystarczało tysiąc na rok?...
 — To prawda.
 Rzecki zbliżył swoje usta do jego ucha.
 — Jeszcze ci powiem, że pieniędzy tych nie przywiozłeś dla siebie...
 — Kto wie, czyś nie zgadł.
 — Zgaduję więcej, aniżeli myślisz...
 Wokulski nagle roześmiał się.
 — Aha, więc tak sądzisz? — zawołał. — Upewniam cię, że nic nie wiesz, stary marzycielu.
 — Boję się twojej trzeźwości, pod wpływem której, gadasz jak waryat. Rozumiesz mnie, Stasiu?...
 Wokulski wciąż się śmiał.
 — Masz racyą, nie przywykłem pić i wino uderzyło mi do głowy. Ale — już zebrałem zmysły. Powiem ci tylko, że mylisz się gruntownie. A teraz, ażeby ocalić mnie od zupełnego upicia, wypij sam — za pomyślność moich zamiarów.
 Ignacy nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu, rzekł:
 — Za pomyślność wielkich zamiarów...
 — Wielkich dla mnie, ale w rzeczywistości bardzo skromnych.
 — Niech i tak będzie — mówił Ignacy. — Jestem tak stary, że mi wygodniej nic nie wiedzieć; jestem już nawet tak stary, że pragnę tylko jednej rzeczy — pięknej śmierci. Daj mi słowo, że gdy przyjdzie czas, zawiadomisz mnie...
 — Tak, gdy przyjdzie czas będziesz moim swatem.
 — Już byłem i nieszczęśliwie... — rzekł Ignacy.
 — Z wdową, przed siedmioma laty?
 — Przed piętnastoma.
 — Znowu swoje — roześmiał się Wokulski. — Zawsze ten sam!
 — I tyś ten sam. Za pomyślność twoich zamiarów... Jakiekolwiek są, wiem jedno, że muszą być godne ciebie. A teraz — milczę...
 To powiedziawszy, Ignacy wypił wino, a kieliszek rzucił na ziemię. Szkło rozbiło się z brzękiem, który obudził Ira.
 — Chodźmy do sklepu — rzekł Ignacy. — Bywają rozmowy, po których dobrze jest mówić o interesach.
 Wydobył ze stolika klucz i wyszli. W sieni wionął na nich mokry śnieg. Rzecki otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp.
 — Coza towary! — zawołał Wokulski. — Chyba wszystko nowe?
 — Prawie. Chcesz zobaczyć?... Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę...
 — Później... Daj mi księgę.
 — Dochodów?...
 — Nie, dłużników.
 Rzecki otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel. Wokulski usiadł i rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej jedno nazwisko.
 — Sto czterdzieści rubli — mówił, czytając. — No, to wcale niedużo...
 — Któżto? — zapytał Ignacy. — A... Łęcki...
 — Panna Łęcka ma także otwarty kredyt... bardzo dobrze — ciągnął Wokulski, zbliżywszy twarz do księgi, jakby w niej pismo było niewyraźne. — A... a... Onegdaj wzięła portmonetkę... Trzy ruble?... to chyba zadrogo...
 — Wcale nie — wtrącił Ignacy. — Portmonetka doskonała, sam ją wybierałem.
 — Z którychżeto? — spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę.
 — Z tej gablotki. Widzisz, jakieto cacka.
 — Musiała jednak dużo między niemi przerzucić... Jest podobno wymagająca...
 — Wcale nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać? — odparł Ignacy. — Obejrzała tę...
 — Tę?...
 — A chciała wziąść tę...
 — Ach, tę... — szepnął Wokulski, biorąc do ręki portmonetkę.
 — Ale ja poradziłem jej inną, w tym guście...
 — Wiesz co, że to jednak jest ładny wyrób.
 — Tamta, którą ja wybrałem była jeszcze ładniejsza.
 — Ta bardzo mi się podoba. Wiesz... ja ją wezmę, bo moja już nanic...
 — Czekaj, znajdę ci lepszą — zawołał Rzecki.
 — Wszystko jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda.
 — Spinki masz?... Krawat, kalosze, parasol...
 — Daj mi parasol, no... i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym gościem i w dodatku zapłacę gotówką.
 — Bardzo dobry zwyczaj — odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. — Po strąceniu rabatu — dodał — jako handlujący, zapłacisz siedm rubli. Pyszny parasol... Bagatela...
 — To już wróćmy do ciebie — rzekł Wokulski.
 — Nie obejrzysz sklepu? — spytał Ignacy.
 — Ach, co mnie to ob...
 — Nie obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep?... — zdziwił się Ignacy.
 — Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać... Ale jestem trochę zmęczony.
 — Słusznie — odparł Rzecki. — Co racya to racya. Więc idźmy.
 Pozakręcał lampy i przepuściwszy Wokulskiego, zamknął sklep. W sieni znowu spotkał ich mokry śnieg i Paweł niosący obiad.