...„Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz
mniej dobrych subjektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują
się do mody. Skromny subjekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego
fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany
kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają
wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarka, wczoraj w Gambetę, a dziś w
Beaconsfielda, który niedawno był żydkiem.
Już widać zapomniano, że w
sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je
sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a
sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych
osobach, tylko na wielkich dynastyach. Metternich był taki sławny
jak Bismark, a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i — któż
dziś o nich pamięta? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za
Napoleona I., potem za Napoleona III., a i dzisiaj, choć niektórzy
nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francyi przez wierne swoje
sługi, Mac-Mahona i Ducrota.
Zobaczycie, co jeszcze zrobi
Napoleonek IV, który pocichu uczy się sztuki wojennej u Anglików!
Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie, chcę mówić nie o
Bonapartych, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli
się dobrzy subjekci i, choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do
takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu — w domu i w
sklepie.
Ojciec mój był zamłodu
żołnierzem, a na starość woźnym w komisyi spraw wewnętrznych.
Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry;
szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.
Mieszkaliśmy na Starem Mieście z
ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę. Mieliśmy na
czwartem piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale
dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym
sprzętem był stół, na którym ojciec, powróciwszy z biura, kleił
koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam,
że w pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a wrazie słoty
wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane.
Na ścianach u ciotki wisieli
sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali jednak
liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam
jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz,
czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacyi, szósty w apoteozie. Gdy
zaś ciotka zgorszona tyloma świeckiemi obrazami, zawiesiła na
ścianie mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby — jak mówił — nie obrazić
Napoleona, kupił sobie jego bronzowe popiersie i także umieścił je
nad łóżkiem.
— Zobaczysz niedowiarku —
lamentowała nieraz ciotka — że za te sztuki będą cię pławić w
smole.
— I!... Nie da mi cesarz zrobić
krzywdy — odpowiadał ojciec.
Często przychodzili do nas dawni
koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z komisyi skarbu i pan
Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości to byli
ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni
politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak
najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród
Bonapartych jeszcze wypłynie. Po pierwszym Napoleonie znajdzie się
jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny, dopóki
jeden po drugim nie uporządkują świata.
— Trzeba być zawsze gotowym na
pierwszy odgłos! — mówił mój ojciec.
— Bo nie wiecie dnia, ani
godziny — dodawał pan Domański.
A pan Raczek, trzymając fajkę w
ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki.
— Napluj mi acan w balię, to ci
dam!... — wołała ciotka.
— Może jejmość i dasz, ale ja
nie wezmę — mruknął pan Raczek, plując w stronę komina.
— U... cóżto za chamy, te całe
granadyerzyska! — gniewała się ciotka.
— Jejmości zawsze smakowali
ułani. Wiem, wiem...
Później pan Raczek ożenił się z
moją ciotką...“
...„Chcąc, ażebym zupełnie był
gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował nad
moją edukacyą.
Nauczył mię czytać, pisać, kleić
koperty, ale nadewszystko — musztrować się. Do musztry zapędzał
mnie w bardzo wczesnem dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców
wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec, komenderując:
„pół obrotu na prawo!“ albo „lewe ramię naprzód — marsz!...“ —
ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.
Była to najdokładniej prowadzona
nauka.
Nieraz w nocy budził mnie ojciec
krzykiem: „do broni!...“ musztrował, pomimo wymyślań i łez ciotki i
kończył zdaniem:
— Ignaś! zawsze bądź gotów,
wisusie, bo nie wiemy dnia, ani godziny... Pamiętaj, że Bonapartów
Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie; a dopóty nie będzie
porządku, ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament
cesarza.
Nie mogę powiedzieć, ażeby
niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość,
podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył
ból w nodze, klnąc i stękając, mówił:
— E! wiesz stary, że już zadługo
czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej
podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się
z nas dziady pod kościół, a Napoleon poto chyba przyjdzie, ażeby z
nami śpiewać godzinki.
— Znajdzie młodych.
— Co za młodych! Lepsi z nich
przed nami poszli w ziemię a najmłodsi — djabła warci. Już są
między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli.
— Mój słyszał i zapamięta —
odparł ojciec, mrugając okiem w moję stronę,
Pan Domański jeszcze bardziej
upadał na duchu.
— Świat idzie do gorszego —
mówił, trzęsąc głową. — Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci
całą pensyą, a nawet co się tyczy anyżówki i w tem jest
szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się kieliszkiem, dziś po
szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie
doczekałby się sprawiedliwości!
A na to odpowiedział
ojciec:
— Będzie sprawiedliwość choćby i
Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie.
— Nie wierzę — mruknął pan
Raczek.
— A jak się znajdzie, to co?...
— spytał ojciec.
— Nie doczekamy tego.
— Ja doczekam — odparł ojciec —
a Ignaś doczeka jeszcze lepiej.
Już wówczas zdania mego ojca
głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze wypadki
nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter.
Około roku 1840 ojciec zaczął
niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a wreszcie
nadobre legł w łóżku.
Pan Raczek odwiedzał go codzień,
a raz, patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki,
szepnął:
— Hej! stary, już my chyba nie
doczekamy się Napoleona.
Naco ojciec spokojnie
odparł:
— Ja tam nie umrę, dopóki o nim
nie usłyszę.
Pan Raczek pokiwał głową, a
ciotka łzy otarła, myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć inaczej,
jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał
Napoleona...
Było już z nim bardzo źle, nawet
przyjął ostatnie sakramenta, kiedy, w parę dni później, wbiegł do
nas pan Raczek dziwnie wzburzony, i stojąc na środku izby,
zawołał:
— A wiesz stary, że znalazł się
Napoleon?...
— Gdzie? — krzyknęła
ciotka.
— Jużci we Francyi.
Ojciec zerwał się, lecz znowu
upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem,
którego nie zapomnę, wyszeptał:
— Pamiętaj!... Wszystko
pamiętaj...
Z tem umarł.
W późniejszem życiu przekonałem
się, jak proroczemi były poglądy ojca. Wszyscy widzieliśmy drugą
gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry; a chociaż
spadła pod Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi
tam Bismark, Gambeta, albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty
będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie.
W parę miesięcy po śmierci ojca,
p. Raczek i p. Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę:
co ze mną począć? P. Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i
powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a p.
Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam ochotę?
odpowiedziałem, że do sklepu.
— Kto wie, czy to nie będzie
najlepsze — zauważył p. Raczek. — A do jakiegożbyś chciał
kupca?
— Do tego na Podwalu, co ma we
drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.
— Wiem — wtrąciła ciotka. — On
chce do Mincla.
— Można spróbować? — rzekł p.
Domański. — Wszyscy przecież znamy Mincla.
P. Raczek na znak zgody, plunął
aż w komin.
— Boże miłosierny — jęknęła
ciotka — ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie
stało... O! nieszczęśliwa ja sierota!...
— Wielka rzecz! — odezwał się p.
Raczek — Wyjdź jejmość zamąż, to nie będziesz sierotą.
— A gdzież ja znajdę takiego
głupiego, coby mnie wziął?
— Phi! może i jabym się ożenił z
jejmością, bo niema mnie kto smarować — mruknął p. Raczek, ciężko
schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki.
Ciotka rozpłakała się, a wtedy
odezwał się p. Domański:
— Poco robić duże ceregiele.
Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i
przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze
tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko
odzież.
— Hę?... — spytał p. Raczek,
patrząc na ciotkę.
— No, oddajcie pierwej chłopca
do terminu, a potem... może się odważę — odparła ciotka. — Zawsze
miałam przeczucie, że marnie skończę...
— To i jazda do Mincla! — rzekł
p. Raczek, podnosząc się z krzesełka. — Tylko jejmość nie zrób mi
zawodu! — dodał, grożąc ciotce pięścią.
Wyszli z p. Domańskim i może w
półtory godziny wrócili, obaj mocno zarumienieni. P. Raczek ledwie
oddychał, a p. Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno
z tego, że nasze schody były bardzo niewygodne.
— Cóż?... — spytała
ciotka.
— Nowego Napoleona wsadzili do
prochowni! — odpowiedział p. Domański.
— Nie do prochowni, tylko do
fortecy A-u... A-u... — dodał p. Raczek i rzucił czapkę na
stół.
— Ale z chłopcem co?
— Jutro ma przyjść do Mincla z
odzieniem i bielizną — odrzekł p. Domański. — Nie do fortecy A-u...
A-u... tylko do Ham-ham, czy Cham... bo nawet nie wiem...
— Zwaryjowaliście pijaki! —
krzyknęła ciotka, chwytając pana Raczka za ramię.
— Tylko bez poufałości! —
oburzył się p. Raczek. — Po ślubie będzie poufałość, teraz... Ma
przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny
Napoleonie!...
Ciotka wypchnęła za drzwi p.
Raczka, potem p. Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę.
— Precz mi ztąd pijaki!
— Wiwat Napoleon! — zawołał p.
Raczek, a p. Domański zaczął śpiewać:
Przechodniu, gdy w tę stronę
zwrócisz swoje oko,
Przybliż się i rozważaj ten napis
głęboko...
Przybliż się i rozważaj ten napis
głęboko.
Głos jego stopniowo cichnął,
jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz
znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a
gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że p. Raczka policyant prowadził
do ratusza.
Takie to wypadki poprzedziły
moje wejście do zawodu kupieckiego.
Sklep Mincla znałem oddawna,
ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło.
Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się
wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży
kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach —
bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak
duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu
ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe, szło
się na lewo, do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia
do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i
szklanki, sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z
szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było
widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte.
Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i
farbami, — ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały
dzień, — sieć pełna korków do butelek, wreszcie — wypchany
krokodylek, długi może na półtora łokcia.
Właścicielem sklepu był Jan
Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod
brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem, na fotelu obitym
skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż
szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której
notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin,
przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze,
zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz,
pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w
całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od
czasu do czasu, pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on
wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa
karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
Mówię: nas, bo było nas trzech
kandydatów do kary cielesnej: ja, tudzież dwaj synowcy starego —
Franc i Jan Minclowie.
Czujności pryncypała i jego
biegłości w używaniu sarniej nogi, doświadczyłem zaraz na trzeci
dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie
za 10 groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar
(stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie
i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąc pestkę, która wcisnęła się mi
między zęby, gdy uczułem na plecach coś, jakby mocne dotknięcie
rozpalonego żelaza.
— A szelma! — wrzasnął stary
Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacyi, przeciągnął po mnie
jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi.
Zwinąłem się w kłębek z bolu,
lecz od tej pory, nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie.
Migdały, rodzynki, nawet rożki, miały dla mnie smak pieprzu.
Urządziwszy się ze mną w taki
sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i z
najdobroduszniejszą miną, począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc
na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem
wierzyć że ten jowialny staruszek, posiada taki zamach w ręku. I
dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak, widziany z wnętrza sklepu,
wydaje się mniej zabawnym, niż od ulicy.
Sklep nasz był
kolonialno-galanteryjno-mydlarski. Towary kolonialne wydawał
gościom Franz Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą
głową i zaspaną fizyognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od
stryja, gdyż palił fajkę; późno wchodził za kontuar, wymykał się z
domu po nocach, a nadewszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś,
Jan Mincel, który zawiadywał galanteryą i obok niezgrabnych ruchów,
odznaczał się łagodnością, był znowu bity za wykradanie kolorowego
papieru i pisywanie na nim listów do panien.
Tylko August Katz, pracujący
przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom. Mizerny ten
człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej
przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat;
jadł co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc
się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem
gdzieś znikał.
W tem otoczeniu upłynęło mi ośm
lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni,
jak kropla jesiennego deszczu, do innych kropli jesiennego deszczu.
Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej
otwierałem główne drzwi, tudzież okienicę. W tej chwili, gdzieś z
ulicy, zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i
milcząc stawał między beczką mydła szarego, a kolumną, ułożoną z
cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary
Mincel, mrucząc: morgen! poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady
księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka.
Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę,
stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał muchy, a w
zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
Franca zwykle sprowadzano do
sklepu. Wchodził z oczyma zaspanemi, ziewający, obojętnie całował
stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę, w sposób,
który mógł oznaczać wielką senność, lub wielkie zmartwienie. Prawie
nie było ranka, ażeby stryj, patrząc na jego manewry, nie
wykrzywiał mu się i nie pytał:
— No... a gdzie ty szelma
latala?
Tymczasem na ulicy budził się
szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się
przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to chłopak
od szewca, to jegomość w rogatywce, szli w jednę i drugą stronę,
jak figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy,
beczki, bryczki — tam i napowrót... Coraz więcej ludzi, coraz
więcej wozów, aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny,
z którego cochwila ktoś wpadał do nas za sprawunkiem.
— Pieprzu za trojaka...
— Proszę funt kawy...
— Niech pan da ryżu...
— Pół funta mydła...
— Za grosz liści
bobkowych...
Stopniowo sklep zapełniał się,
po największej części służącemi i ubogo odzianemi jejmościami.
Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał
szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na
drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną
człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. Wkońcu zbierało się takie
mnóstwo interesantów, że i Jan Mincel i ja musieliśmy pomagać
Francowi w sprzedaży.
Stary wciąż pisał i zdawał
resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej
szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem.
Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy szybkością błyskawicy zdejmował
dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko
mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie
objaśniali mi przyczyny jego popędliwości.
Około ósmej napływ interesantów
zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba służąca z
koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do niej tyłem), a za nią
— matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni, w
ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na
stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym
głosem:
— Gut Morgen meine Kinder! Der
Kaffee ist schon fertig...
I zaczynała rozlewać kawę, w
białe, fajansowe kubki.
Wówczas zbliżał się do niej
stary Mincel i całował ją w rękę, mówiąc:
— Gut Morgen, meine
Mutter!
Zaco dostawał kubek kawy z
trzema bułkami.
Potem przychodził Franc Mincel,
Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja. Każdy całował staruszkę w
suchą rękę, porysowaną niebieskiemi żyłami, każdy mówił:
— Gut Morgen, Grossmutter!
I otrzymywał należny mu kubek,
tudzież trzy bułki.
A gdyśmy z pośpiechem wypili
naszę kawę, służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki,
staruszka swój dzbanek i obie znikały.
Za oknem wciąż toczyły się wozy
i płynął w obie strony potok ludzki, z którego cochwila odrywał się
ktoś i wchodził do sklepu.
— Proszę krochmalu.
— Dać migdałów za
dziesiątkę.
— Lukrecyi za grosz.
— Szarego mydła...
Około południa zmniejszał się
ruch za kontuarem towarów kolonialnych, a za to coraz częściej
zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu, u Jana. Tu
kupowano talerze, szklanki, żelazka, młynki, lalki, a niekiedy duże
parasole szafirowe lub pąsowe. Nabywcy, kobiety i mężczyźni, byli
dobrze ubrani, rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać
mnóstwo przedmiotów, targując się i żądając coraz to nowych.
Pamiętam, że kiedy po lewej
stronie sklepu męczyłem się bieganiną i zawijaniem towarów, po
prawej — największe strapienie robiła mi myśl: czego ten a ten gość
chce naprawdę, i — czy co kupi? W rezultacie jednak i tutaj dużo
się sprzedawało; nawet dzienny dochód z galanteryi był kilka razy
większy, aniżeli z towarów kolonialnych i mydła.
Stary Mincel i w niedzielę bywał
w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi przychodzić
do siebie, na pewien rodzaj lekcyi.
— Sag mir — powiedz mi: was ist
das? co jest to? Das ist Schublade — to jest szublada. Zobacz co
jest w te szublade. Es ist Zimmt — to jest cynamon. Do czego
potrzebuje się cynamon. Do zupę, do legumine, potrzebuje się
cynamon. Coto jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie
mieszka taki drzewo cynamon? W Indyi mieszka taki drzewo. Patrz na
globus — tu leży Indyi. Daj mnie za dziesiątkę cynamon... O du
Spitzbub!... jak tobie dam dziesięć raz dyscyplin, ty będziesz
wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon...
W ten sposób przechodziliśmy
każdą szufladę w sklepie i historyą każdego towaru. Gdy zaś Mincel
nie był zmęczony, dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe, kazał
sumować księgi, albo pisywać listy w interesach naszego
sklepu.
Mincel był bardzo porządny, nie
cierpiał kurzu, ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów. Jednych
tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać, dzięki swoim
niedzielnym wykładom buchalteryi, jeografii i towaroznawstwa.
Powoli, w ciągu paru lat, tak
przywykliśmy do siebie, że stary Mincel nie mógł obejść się
bezemnie, a ja nawet jego dyscypliny począłem uważać za coś, co
należało do familijnych stosunków. Pamiętam, że nie mogłem utulić
się z żalu, gdy raz zepsułem kosztowny samowar, a stary Mincel,
zamiast chwytać za dyscyplinę — odezwał się:
— Co ty zrobila Ignac?... Co ty
zrobila!...
Wolałbym dostać cięgi
wszystkiemi dyscyplinami, aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący
głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała.
Obiady w dzień powszedni
jadaliśmy w sklepie, naprzód dwaj młodzi Minclowie i August Katz, a
następnie ja z pryncypałem. W czasie święta wszyscy zbieraliśmy się
na górę i zasiadaliśmy do jednego stołu. Na każdą wigilią Bożego
Narodzenia, Mincel dawał nam podarunki, a jego matka w największym
sekrecie urządzała nam (i swemu synowi) choinkę. Wreszcie w
pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawaliśmy pensyą (ja brałem 10
złotych). Przy tej okazyi każdy musiał wylegitymować się z
porobionych oszczędności: ja, Katz, dwaj synowcy i służba. Nie
robienie oszczędności, a raczej nie odkładanie codzień choćby kilku
groszy, było w oczach Mincla, takim występkiem, jak kradzież. Za
mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subjektów i
kilku uczniów, których pryncypał dlatego tylko usunął, że nic sobie
nie oszczędzili. Dzień, w którym się to wydało, był ostatnim ich
pobytu. Nie pomogły obietnice, zaklęcia, całowania po rękach, nawet
upadanie do nóg. Stary nie ruszył się z fotelu, nie patrzył na
petentów, tylko wskazując palcem drzwi, wymawiał jeden wyraz: fort!
fort!... Zasada robienia oszczędności stała się już u niego
chorobliwem dziwactwem.
Dobry ten człowiek miał jednę
wadę, oto — nienawidził Napoleona. Sam nigdy o nim nie wspominał,
lecz, na dźwięk nazwiska Bonapartego, dostawał jakby ataku
wścieklizny; siniał na twarzy, pluł i wrzeszczał: szelma!
szpitzbub! rozbójnik!...
Usłyszawszy pierwszy raz tak
szkaradne wymysły, nieomal straciłem przytomność. Chciałem coś
hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka, który już ożenił
się z moją ciotką. Nagle dostrzegłem, że Jan Mincel, zasłoniwszy
usta dłonią, coś mruczy i robi miny do Katza. Wytężam słuch i — oto
co mówi Jan:
— Baje stryj, baje! Napoleon był
chwat, choćby za to samo, że wygnał hyclów szwabów. Nieprawda
Katz?
A August Katz zmrużył oczy i
dalej krajał mydło.
Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w
tej chwili bardzo polubiłem Jana Mincla i Augusta Katza. Zczasem
przekonałem się, że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie
stronnictwa, z których jedno składające się ze starego Mincla i
jego matki, bardzo lubiło Niemców, a drugie, złożone z młodych
Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ile pamiętam, ja tylko byłem
neutralny.
W roku 1846 doszły nas wieści o
ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia. Rok ten był dla mnie ważny,
gdyż zostałem subjektem, a nasz pryncypał, stary Jan Mincel,
zakończył życie, z powodów dosyć dziwnych.
W roku tym handel w naszym
sklepie nieco osłabnął, jużto z racyi ogólnych, już z tej, że
pryncypał zaczęsto i zagłośno wymyślał na Ludwika Napoleona. Ludzie
poczęli zniechęcać się do nas, a nawet ktoś (może Katz?...) wybił
nam jednego dnia szybę w oknie.
Otóż wypadek ten, zamiast
całkiem odstręczyć publiczność, zwabił ją do sklepu i przez tydzień
mieliśmy tak duże obroty, jak nigdy; aż zazdrościli nam sąsiedzi.
Po tygodniu jednakże sztuczny ruch nanowo osłabnął i znowu były w
sklepie pustki.
Pewnego wieczora, w czasie
nieobecności pryncypała, co już stanowiło fakt niezwykły, wpadł nam
drugi kamień do sklepu. Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i
szukali stryja, Katz poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia,
a wtem ukazało się dwu policyantów, ciągnących... Proszę zgadnąć
kogo?... Ani mniej, ani więcej, tylko — naszego pryncypała,
oskarżając go, że to on wybił szybę teraz, a zapewne i
poprzednio...
Napróżno staruszek wypierał się:
nietylko bowiem widziano jego zamach, ale jeszcze znaleziono przy
nim kamień... Poszedł też nieborak do ratusza.
Sprawa, po wielu tłómaczeniach i
wyjaśnieniach, naturalnie zatarła się; ale stary od tej chwili
zupełnie stracił humor i począł chudnąć. Pewnego zaś dnia,
usiadłszy na swym fotelu pod oknem, już nie podniósł się z niego.
Umarł, oparty brodą na księdze handlowej, trzymając w ręku sznurek,
którym poruszał kozaka.
Przez kilka lat po śmierci
stryja, synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero
około 1850 roku podzielili się w ten sposób, że Franc został na
miejscu z towarami kolonialnemi, a Jan z galanteryą i mydłem
przeniósł się na Krakowskie, do lokalu, który zajmujemy obecnie. W
kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer, ona
zaś (niech spoczywa w spokoju) zostawszy wdową, oddała rękę swoję
Stasiowi Wokulskiemu, który tym sposobem odziedziczył interes,
prowadzony przez dwa pokolenia Minclów.
Matka naszego pryncypała żyła
jeszcze długi czas; kiedy w r. 1853 wróciłem z zagranicy, zastałem
ją w najlepszem zdrowiu. Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze
mówiła:
— Gut Morgen meine Kinder!
Kaffee ist schon fertig...
Tylko głos jej z roku na rok
przyciszał się, dopóki wreszcie nie umilknął na wieki.
Za moich czasów pryncypał był
ojcem i nauczycielem swoich praktykantów i najczujniejszym sługą
sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a wszyscy członkowie
rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu,
najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to, ażeby jego
dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim, który
ma szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien
siedzieć w sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć
porządnych.
Słychać, że Andrassy zażądał 60
milionów guldenów na nieprzewidziane wydatki. Więc i Austrya zbroi
się, a Staś tymczasem pisze mi, że — nie będzie wojny. Ponieważ nie
był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być bardzo wtajemniczony w
politykę; a w takim razie siedzi w Bułgaryi nie przez miłość dla
handlu...
Ciekawym, co on zrobi.
Ciekawym!..“