Pierwsze opowiadania - Bolesław Prus - E-Book

Pierwsze opowiadania E-Book

Bolesław Prus

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Pierwsze opowiadania" to wczesne utwory Bolesława Prusa. W skład tego zbioru wchodzi słynny "Antek" oraz "Przygoda Stasia", "Powracająca fala", "Michałko" i "Sieroca dola"
"Pierwsze opowiadania" to szósta część kolekcji Bolesława Prusa, udostępniona przez wydawnictwo Avia Artis. Zachęcamy do zapoznania się z innymi naszymi propozycjami.
Kolekcja dzieł Bolesława Prusa:
 
"Emancypantki"
"Nowele opowiadania fragmenty" TOM I
"Nowele opowiadania fragmenty" TOM II
"Nowele opowiadania fragmenty" TOM III
"Przemiany"
"Pierwsze Opowiadania"

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Przygoda Stasia.

Antek.

Powracająca fala.

Michałko.

Sieroca dola.

Bolesław Prus

(Aleksander Głowacki)

PIERWSZE OPOWIADANIA

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Bolesława Prusa.

Autor: nieznany (XIXw.).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-15-1

Przygoda Stasia.

Bohaterem opowiadania jest osoba, która ma — trochę więcej niż łokieć wzrostu, około 30 funtów wagi i ledwie od półtora roku odbywa doczesną wędrówkę. Tę klasę obywateli kraju ludzie dorośli przezywają dziećmi i wogóle nie traktują dość poważnie.

 Dlatego z pewną obawą przedstawiam czytelnikom niedużego Stasia i przedewszystkiem proszę ich o cierpliwość. Jest to dziecię tak ładne i czyste, że mogłaby je ucałować każda dama, używająca czteroguzikowych rękawiczek. Włosy ma lniane, oczy duże szafirowe, zgrzebną koszulkę i tyle zębów, ile potrzeba do pójścia na własny chleb. Prócz tego posiada on kołyskę, pomalowaną w czarne i zielone kwiaty na żółtem tle, tudzież wózek, którego jedyną wadę stanowi to, że każde koło zdaje się toczyć w innym kierunku.

 Czułbym się niepocieszonym, gdyby powyższe zalety nie zdobyły sympatji dla Stasia, który, na nieszczęście, obok nich nie posiada żadnej niezwykłej cechy. Staś jest dzieckiem legalnem i niepodrzuconem; nie okazuje najmniejszych zdolności do kradzieży lub do gry na jakim instrumencie, a co gorsza — nawet cień głupkowatości nie daje mu prawa do tytułu dobrze urodzonego.

 A jednak — jest to dziecię niepospolite; tak przynajmniej twierdzi jego ojciec, Józef Szarak, z profesji kowal, jego matka, Małgorzata ze Stawińskich, i dziadek Stawiński, młynarz, nie licząc kumów, przyjaciół i wszystkich osób czcigodnych, które miały możność stracić zimną krew przy obchodzie ceremonji chrztu świętego.

 Samo urodzenie Stasia zależało od nieprawdopodobnej kombinacji faktów. Naprzód bowiem musiał Pan Bóg stworzyć dwie rodziny: kowali Szaraków i młynarzy Stawińskich; powtóre — sprawić to, aby jedna z nich miała syna, a druga córkę; a po trzecie — zepsuć we młynie pewną sztukę żelazną i do odkucia jej sprowadzić młodego Szaraka w tej właśnie porze, kiedy serce Małgosi rozwinęło się niby kwiat lilji wodnej na stawie jej ojca. „Istny cud!...“ jak słusznie mawiała stara Grzybina, dzieląca czas pomiędzy zamawianie chorób i żebranie, które to specjalności nadają starkom wiejskim prawa do rozumienia się na cudach.

 Ponieważ według jednozgodnej opinji kobiet doświadczonych, Staś „wdał się“ w matkę, ośmielimy się więc jej przedewszystkiem poświęcić kilka wyrazów. Jest to tem niezbędniejsze, że kowalowa odegra rolę bohaterki w zdarzeniu, które (ze smutkiem wyznajemy) nie będzie ani kryminalnym występkiem, ani romansem, wołającym o pomstę do nieba.

 Przy grobli, którą tylko w piątej porze roku można przejechać, obok wielkiego stawu, w którym obficie rosły badyle wodne i przeglądał się olszowy gaj, stał młyn. Był to czarny i stary budynek, z oknami o drobnych szybkach, i posiadał przy prawym boku dwa ogromne koła, dzięki którym trząsł się i klekotał od lat trzydziestu, sporo grosza napędzając właścicielowi — Stawińskiemu.

 Młynarz miał syna i córkę, właśnie Małgosię. Syna posłał w świat, aby zbadał sposoby otrzymywania najdelikatniejszej mąki, a córkę chował przy sobie. Nie brakło jej niczego, bo ojciec ani na szmatki dziewczynie, ani na domowe porządki nie żałował pieniędzy. Brakło jej tylko pieszczot.

 Stary nie był złym człeczyną; obejście jednak miał chłodne, odzywał się rzadko a ostro i tonął w interesach. To młynarczyków pilnował, aby zboża ludziom nie kradli, to frasować się musiał, aby chrząkającym pod podłogą młyna wieprzkom dziesięcinę z otrąb regularnie odsypywano, to znowu liczył procenta od sum wypożyczonych, odbierał jedne kwoty, a inne w ruch puszczał...

 W takich postawiona warunkach, Małgosia żyła tylko z naturą, a kochała swój młyn... Kiedy w dzień pracowała w sadzie, albo karmiła kury i kaczki wielkie i tłuste, albo pieściła się z krowami, które na głos jej biegły, jak psy — młyn szumiał i trajkotał poważne, niesłychane melodje. W jego warkocie odzywały się wszystkie instrumenta: skrzypce, bębny, organy; ale grały coś takiego, czego żadna kapela, żadenby organista nie powtórzył.

 Natura wydawała się Małgosi bardzo wielkiem jeziorem, którego zwierciadło sięgało aż do nieba, a kroplami były: wsie rozrzucone po polu, gaj olszynowy, łąka, młyn, grusze po miedzach, kwiaty jej sadu, ptaki i ona sama... Niekiedy, przypatrując się obłokom, co wychodziły z poza czarnego płotu lasów, przeglądały się w stawie i biegły za zębate wzgórza, — słuchając szumu wiatru, co marszczył wodę i zboże na polach, albo jęku trzciny, chwiejącej się na bagnie, zapytywała: czy własny jej byt nie jest tylko odbiciem się wszystkiego, co widzi i słyszy dokoła, jak te obrazy drzew i nieba, które odbijają się na falach stawu?... Wówczas, bez żadnego powodu, łzy nabiegały jej do oczu. Przeciągała się, jakby z ramion miały jej wyrosnąć skrzydła i porwać nad obłoki, i śpiewała na nieznaną nutę rzeczy, jakich nie było w żadnej pieśni ludowej. Aż ojciec wychodził z młyna i mówił markotny:

 — Co ty wyśpiewujesz, dziewucho?... Dałabyś lepiej spokój, bo się ludzie śmieją!...

 Zawstydzona Małgosia milkła, ale zato przyjaciel młyn każdy wyraz jej i każdą nutę powtarzał, tylko że jeszcze składniej i piękniej. I czy podobna było nie kochać go, choć wyglądał jak straszna głowa niebywałego zwierzęcia, na kilkunastu nogach osadzona, — choć ział z paszczy gorącem i pyłem, a wył i trząsł się jakby jadących groblą chciał pogruchotać ogromnemi kłami?

 We święta młyn cichnął. Tylko zardzewiałe chorągiewki na dachu skwierczały żałośnie, a przy stawidłach szemrały cienkie strumienie wody, z płaczem upadając na śliskie koła. Wówczas, jeżeli latem wieczór był ciepły, siadała Małgosia w czółno i płynęła het! na ogromny staw, skąd tylko było widać wierzchy młyna.

 Tu, zadumana nad głębią, gdzie jak cienie mknęły ryby okrągłookie, przysłuchiwała się szelestom tataraku na kępach, krzykom zwołujących się ptaków wodnych, albo, zwiesiwszy głowę na krawędź czółna, patrzyła, jako z dna stawu wypływają gwiazdy jedna za drugą, a na powierzchni fali drży długi snop księżycowego światła. Niekiedy widywała cieńsze od pajęczyny szaty, które dziewice wodne wieszały na kroplach nocnej rosy... To welon... to płaszcz, a to... suknia powłóczysta... Płynęła ku nim, lecz wiatr odrzucał je na łąkę, nad którą wnet tworzyło się jezioro mgły srebrno-białej, pełne pląsających blasków i cieniów... Kto się tam bawił i dlaczego jej nie dopuszczano?...

 Tymczasem nadchodziła północ. Łódka poczynała drżeć, między kępami rozlegały się ciche pluskania, poza trzciną zapalały się światła tajemnicze i blade. Zdradziecka mgła zasnuwała drogę Małgosi, i słychać było, jakby ktoś szeptał po kępach: „Hej! hej!... nie wyjdzie stąd dziewczyna!...“

 Ale nad samotną czuwał młyn, wierny przyjaciel. Nagle drobnoszybne oczy jego w oponę mgły rzuciły płomienie, czarne wielonożne cielsko poczęło dygotać, i w tej samej chwili doleciał uszu otumanionej dziewczyny znany jej, hukliwy głos, który wołał z gorączkowym pośpiechem:

 — Małgoś!... Małgos!... Małgoś!... Małgoś!...

 Teraz dziewucha spokojnie odkładała wiosło, bo porwany w ogromną paszczę młyna prąd wody sam ku stawidłom niósł czółno. Kładła się na dnie łódki, jak senne dziecię w łagodnie bujanej kołysce, z uśmiechem patrzyła na blade płomyki, skaczące z gniewu nad bagnem, i na chłodne, wilgotne sieci dziewic wodnych, które ją omotać chciały. A stary młyn coraz mocniej gniewał się i krzyczał: „Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!...“ — niespokojny o swoją dziewczynę. Wreszcie dziób łódki uderzał o belkowanie mostu.

 Jednej nocy, wyskoczywszy po takiej wędrówce na brzeg, zobaczyła na moście ojca. Stał oparty o poręcz i z uwagą patrzył na siejącą się wodę. W Małgosi serce zadrżało na myśl, że i on czuwa nad nią, choć taki z pozoru obojętny. Wbiegła na most i, przytuliwszy się do ramienia ojca, rozmarzona spytała:

 — Tatuniu! a kogoście tu wyglądali?...

 — Myślałem, że chłopi ryby kradną! — odparł stary i ziewnął. Potem, podrapawszy się, zwolna pociągnął do chaty.

 Nigdy jeszcze Małgosia nie czuła się tak samotną i opuszczoną, jak w tej chwili, i nigdy mocniej nie pragnęła, aby przecie i ją ktoś kochał. Teraz zdawało się jej, że stolarz z miasteczka, skąpy i brzydki wdowiec, który jadł za trzech, miał płaskie piersi i nogi rozbiegnięte jak widły, że stolarz ten jest człowiekiem bardzo dorzecznym. A już o mielniku, który dzierżawił wiatrak o dwie mile stąd, często się śmiał i wogóle za głupkowatego uchodził, nie mogła myśleć bez wzruszenia!... Nawet, podobne do podługowatych worków z mąką, chłopaki jej ojca, ludzie ordynarni i kłótliwi, w obecnym nastroju duszy wydawali się jej osobami posiadającemi dużo zalet, choć

 kilka miesięcy temu patrzeć na nich nie mogła bez ckliwości.

∗             ∗

 W tem ciężkiem położeniu znowu młyn postanowił przyjść jej z pomocą, i pewnego dnia — pękł we środku z wielkim hałasem... Aż omączone młynarczyki pobladły ze strachu, a Stawiński rzucił czapkę o ziemię!... Czem prędzej wstrzymano wodę i poczęto radzić, a nawet zaczepiać wszystkich, którzy przejeżdżali po grobli. W całym domu zapanował bezrząd. Chłopcy sejmikowali na moście, ku zgorszeniu podróżnych. Stary nie chciał jeść obiadu i począł kląć się na wszystkich świętych, że pewno niedługo umrze, a wieprzki, które mieszkały pode młynem, widząc, że nikt im nie sypie otrębów, kwiczały, jakgdyby nadchodził koniec świata.

 Wśród zamętu ze sto razy wymieniono nazwisko kowala Szaraka, a wreszcie jeden z chłopców zaprzągł konika do wozu i pojechał w stronę miasta. Małgosię ogarnął taki strach, jak onego dnia, kiedy to, zaziębiwszy się, wyglądała felczera, który miał jej stawiać bańki. Przeczesała włosy, wciągnęła nowe trzewiki i wybiegła przez młyn, który, narobiwszy takiego kwasu wszystkim, rozwalał się teraz nad groblą i wyszczerzał zęby — bardzo kontent!...

 Zaczerniała noc, powiał wiatr chłodny, i dziewczyna musiała iść do swej komory. Ledwie układła się, gdy zatrajkotało na dworze, i jakiś głos obcy doleciał ją od strony młyna. „O Jezu!...“ — pomyślała Małgosia, i pędem odziawszy się, dalejże ładować wódkę, rozdmuchiwać ogień i grzać kiełbasę z sosem. W kwadrans wszystko było gotowe, czegoby rozespana służąca i przez godzinę nie zrobiła.

 Tymczasem kowal, obejrzawszy młyn, jak baba chorego, przyszedł ze Stawińskim do chaty. Już w sieni zaleciała go woń wereszczaki, i aż uśmiechnął się, tak mu było przyjemnie, że go młynarz szanuje i do północy z kolacją czeka. Zdziwił się jednak, zobaczywszy w izbie stół ślicznie nakryty, na nim dymiący półmisek i dwa krzesła naprzeciw siebie, ale gospodyni — ani okrucha!

 Zafrasowany młynarz przepił do niego wódką, zaprosił do jedzenia i sam jadł, milcząc, jak to było w jego zwyczaju. Dopiero po kolacji odezwał się:

 — Małgoś!... a trzebaby do młyna posłać poduszkę i derkę, bo pan kowal będą nocowali u nas.

 Wyszła Małgosia czerwona, że aż jej wstyd było. Ze złości na siebie miętosiła fartuch w ręku i patrzyła w ziemię. Ale kiedy podniosła źrenice i ujrzała młodą, wesołą twarz kowala i jego oczy, z pod czarnych brwi błyszczące, parsknęła śmiechem i wybiegła do sieni wydać rozkazy służącej. Kowal także się śmiał, sam nie wiedząc z czego, a ciągle zmartwiony Stawiński mruczał pod nosem:

  At! czysta koza!... Ludzi rzadko widuje, i dlatego taka chichotliwa... Głupie to jeszcze, ma dopiero osiemnaście lat...

 Na drugi dzień Szarak o świcie wziął się do roboty, lecz nim wyrychtował kowadło i przy ognisku miech urządził, już mu podano śniadanie. Pierwszy raz w życiu Stawiński przyznał, że jego córka jest dobra gospodyni i dba o gości! Ale młynarskie serce jego nie mogło się oprzeć wzruszeniu, gdy zobaczył, jak Małgosia frasuje się o młyn, jak tam często zagląda i o wszystko zapytuje Szaraka. Mniej mu się już podobało to, że kowal dużo gada w ciągu roboty, albo pokazuje takie naprzykład sztuki, jak chwytanie gołemi palcami żelaza do białości rozgrzanego. Milczał jednak stary, widząc, że majstrowi pali się robota w ręku i że, choć pobaraszkuje chwilkę, to jak zacznie kuć — aż ziemia stęka!...

 Naprawianie trwało parę dni. W ciągu tego czasu kowal i młynarzówna zaprzyjaźnili się bardzo, a wieczory przepędzali stanowczo razem i tylko we dwójkę, bo uspokojony Stawiński począł znowu zajmować się interesami i na córkę mniej zważał. Otóż ostatniego wieczora, siedząc pod chatą na ławce, taką młodzi prowadzili rozmowę, półgłosem coprawda, bo im tak szło najskładniej.

 — To pan Józef mieszka o pół mili za miastem, na górce? — spytała dziewczyna.

 — Ale! ale!... na onej, co do łąki idzie, co to jest płot chróściany i trochę drzewin — odparł kowal.

 — Jakiby tam sad był! Zarazbym nasadziła buraków, kartofli, fasoli i kwiatów, żeby to moje!

 Kowal spuścił głowę i milczał.

   — I chatę pan Józef ma ładną. To ta, co przy niej studnia z żórawiem?

 — Jużci że ta, ale co nie ładna, to nie ładna!... Niema komu dbać o nią...

 — Żeby tak na mnie — mówiła Małgosia — obieliłabym ją jak się patrzy, w oknabym dała firanki i doniczki, w izbie zawiesiłabym wszystkie te obrazy, co mam... Czemu pan Józef tak nie zrobi, zarazby mu przecie było weselej?...

 Kowal westchnął.

 — Eh! — rzekł — żebyśmy tak bliżej mieszkali, toby mi Małgosia zaraz ochoty dodała i poradziła, gdzie co zrobić!...

 — Oj! oj!... samabym nawet zrobiła, jakby pan Józef poszedł do kuźni...

 — Ale na taką dalekość — ciągnął kowal, biorąc dziewczynę za palec — toby pewnie Małgosia nie chciała odejść starego?

 Teraz młynarzówna umilkła.

 — Okrutnie mi się Małgosia podobała, sprawiedliwie mówię!... Psiakość!... jak człowiek teraz wróci do domu, to rady sobie nie da... Ale Małgosi nic po tem!... Małgosi toby się jaki rządca patrzył?...

 — Ja przecie wiem, co pan Józef jest warty! — ofuknęła go dziewczyna, odwracając głowę. — O żadnych tam rządcach nie myślę, tylko o tem, żeby...

 I znowu umilkła, ale teraz kowal wziął ją już za całą rękę.

 — No — spytał nagle kowal — a poszłaby Małgosia za mnie?...

 Tchu jej zabrakło.

 — Ja tam nie wiem!... — odparła.

 W tej chwili Szarak schwycił ją wpół i pocałował w odchylone usta.

 — I i i... z takiemi żartami!... — syknęła obrażona, wyrwała mu się z objęć i wpadła do chaty, zasuwając drzwi za sobą.

 Tej nocy żadne z nich nie spało.

 Na drugi dzień zakręcono ostatnie śruby i podniesiono stawidła. Potok wody lunął z szumem na usychające z nudów koła, które zachwiały się i zaczęły obracać. Młyn szedł doskonale!...

 Stawiński, aby się nie zdradzić, przyciął wargi, ale mu ręce drżały z radości. Obejrzał wszystko, nawymyślał młynarczykom, a wreszcie zaprosił kowala po pieniądze do chaty i postawił butelkę miodu.

 Kiedy wykładał na stół najnowsze papierki, Szarak drapał się w ucho i markotnie uśmiechał. Młynarz spostrzegł to i zapytał:

 — A co, synku, jeszcze ci krzywda, żeś mi dwadzieścia i trzy ruble z kieszeni wypłoszył?

 — Za takie wyrychtowanie młyna, toby mi się córka od was należała! — szepnął Józef.

 — Co?... — krzyknął stary — może wolisz dziewuchę, niż pieniądze?...

 — Wolę i to, i to...

 Stawiński spojrzał mu bystro w oczy.

 — Ale ja za nią teraz gotówki nie dam, dopiero po mojej śmierci — rzekł.

 Dłużej mnie, niż wam na świecie! — odparł Szarak i pocałował go w rękę. — Bez wyprawy przecie dziewuchy nie oddacie, a mnie już samemu tak nudno, osobliwie, jak zima przyjdzie, że...

 Za otwartem oknem mignęła się głowa Małgosi.

 — A chodź ino tu!... — zawołał ojciec.

 — Ja tam nie pójdę!... — odparła, zasłaniając oczy — niech tatunio sami uradzą!...

 Stawiński pokiwał głową.

 — Oj kowalu! kowalu!... rzekł nie straciłeś tu, jak widzę, czasu napróżno. Ha! kiedy takie zrządzenie Boskie, to ci oddam dziewuchę, boś dobry majster, i wiem, żeś dostatni... Ino mi nie krzywdź dziecka, bo tegobym ci nie darował...

 W kilka tygodni później, odjedzono, odpito i odtańcowano wesele Małgosi z kowalem. Przy okazji pogodziło się ze sobą dwóch oddawna zwaśnionych sąsiadów, a pokłóciło czterech. Jeden z młynarczyków Stawińskiego, podpiwszy sobie nieco, przysiągł, że się z desperacji utopi, lecz poprzestał tylko na upiciu się dokładniejszem. Natomiast pewien gospodarz, który oddawna miał zamiar wyrzec się wódki, wleciał niechcący w staw i od swej żony otrzymał energiczne napomnienie. Już w pierwszym dniu wesela, widłonogi stolarz i wiecznie śmiejący się posiadacz wiatraka, którzy obaj konkurowali o Małgosię, zaczęli rozpowiadać znajomym i nieznajomym, jako dziewczyna ma defekt, a jej ojciec bawi się lichwą, skutkiem czego we młynie straszy i ludziom wykrada zboże z worków. Każdy z zawiedzionych konkurentów upewniał, że nigdyby się z młynarzówną nie ożenił, a tymczasem — państwo młodzi wyjechali do kuźni...

 Tu Małgosia święcie dopełniła obietnic. Odnowiła chatę, oplotła ją dzikim winogradem, ozdobiła wewnątrz obrazami i sprzętami, i założyła piękny ogródek na wzgórku, co do łąki spadał. Pod jej nadzorem zwiększył się i wyprzystojniał dobytek kowala, chata wyglądała jak dworek szlachecki, a on sam, Szarak, sprawił sobie nowy fartuch skórzany, tak wielki, żeby z niego dwóch porządnych warszawiaków wykroił, i jeszczeby coś zostało na warszawiankę...

∗             ∗

 Wśród tych zajęć upłynął rok młodemu gospodarstwu. Przyleciały bociany z wiosną, osiadły na prastarem gnieździe na stodółce i, jak zaczęły klekotać a klekotać, tak wkońcu wyklekotały małego Stasia. W dniu tym kowal zamknął warsztat, dziadek Stawiński przyjechał o czubatą milę drogi oklep i rzewnie rozpłakał się, zobaczywszy tłustego, różowego wnuka, który krzyczał, jakby go ze skóry odzierano, a na rączkach i nóżkach miał tyle dołków, ile kosteczek.

 W podobnych warunkach znalazłszy się, piękne damy zasłaniają okna grubemi roletami, sprawiają sobie do pomocy mamki sztuczne i naturalne i, przez miesiąc z okładem odpoczywając w haftowanym negliżu, jakby świat zbudowały, przyjmują powinszowania od pań i panów, półgłosem gadających po francusku. Ponieważ jednak Małgosi sztuki te były nieznane, więc już w 48 godzin wzięła się do roboty, a dziadek za nią chorował — naturalnie z radości. W kilka dni poznał już swego wnuka do gruntu, odkrył w nim wielkie zdolności młynarskie i pierwszy przyznał, że nie zdarzyło mu się widzieć równie mądrego jak Staś dziecka nawet między szlacheckiemi!...

 A nowonarodzony tymczasem przechodził ciekawą i pełną tajemnic epokę niemowlęctwa, której niejasne wspomnienia odnajdujemy niekiedy w snach, uchylających jakby wrota przedświadomego życia.

 Wyobraźcie sobie prostaka, którego w jednej chwili zasypują sprawami całego społeczeństwa. Są tam kwestje artystyczne i przemysłowe, filozoficzne i rolnicze, zbrodnie i cnoty, a między niemi mnóstwo interesów, od których zależy jego własne istnienie. On musi to wszystko uporządkować, sprawy swoje oddzielić od obcych, w jednej godzinie uczyć się praktycznych wskazówek na potrzeby drugiej i nie upaść pod brzemieniem pracy!...

 W tem położeniu znalazł się pewnego dnia Staś. Po długim śnie przedbytowym spadł na niego uragan wrażeń. Powietrze drażniło mu skórę i płuca, do oczu skakały barwy białe, szare, niebieskie, zielone, czerwone — we wszelkich kombinacjach i odcieniach, a wraz z niemi tysiące form ożywionych lub martwych. Słyszał rozmowy ludzi, łoskot własnej kołyski, bulgotanie gotującej się wody, brzęk much i skomlenie szczeniątka, Kurty. Czuł ucisk powijaków, odcienia temperatury, zmieniającej się co chwila, a wkońcu — głód, pragnienie, senność i ruch własnych członków. Wszystko to nieuporządkowane, chaotyczne, natrętne, kipiało w głębi jego drobniutkiej, ledwie budzącej się egzystencji. Nie umiał wskazać, skąd przychodzi głód, a skąd biały kolor, albo łoskot młotów, bijących w kuźni. Czuł tylko zmęczenie i kwilił biedak, drżąc z zimna. Jedyną rozrywkę jego stanowił sen, który mu co chwila przerywano, i — możność ssania. To też ssał jak pijawka, spał i krzyczał, a ludzie dorośli kiwali głowami nad jego niedołęstwem! Słyszycie?... niedołęgą nazywali osobę, która w tak straszny odmęt wpadła i tyle spraw obowiązaną była załatwić!...

 W tej epoce Staś nie odróżniał jeszcze swej matki od siebie samego, a gdy mu się jeść bardzo chciało, ssał wielki palec własnej nogi, zamiast matczynej piersi. Śmiano się z tego, choć znamy przecież ludzi pełnoletnich, i rozumnych, którzy, zamiast własnej dwudziestogroszowej laski, zabierają cudze, dwurublowe kalosze...

 Po ciężkiej pracy i kilkomiesięcznych doświadczeniach doszedł Staś do wielkich rezultatów. Udało mu się uchwycić różnicę między swoją nogą a krawędzią kołyski, a nawet między łonem matki i sienniczkiem. W tym czasie był już bardzo mądry. Wiedział, że głód morduje go od strony nóg, że w jednych punktach głowy koncentrują się wszystkie możliwe hałasy, w drugich — wszelkie barwy, i że trzeci punkt służy do ssania.

 W kilka miesięcy później porobił jeszcze więcej odkryć. Odróżniał już wypadki złe od dobrych i rzeczy ładne od brzydkich. Dawniej uśmiech i płacz, marszczenie czoła i wyciąganie rąk albo nóg, następowały po sobie bez żadnego porządku; posługiwał się niemi, jak początkujący grajek klawiszami fortepianu, których dotyka, nie wiedząc, co z tego wyniknie. Dziś śmiał się tylko na widok matki, która mu jeść dawała; płakał po kąpieli, przeciw której protestowały wszystkie jego dwunożne instynkta, marszczył się na widok powijaków, krępujących ruchy dzieciom, a do garnczka z ocukrzonem mlekiem wyciągał rączki i nóżki.

 Teraz poczęły się w nim tworzyć sympatje i antypatje, obawy i nadzieje. Lubił Kurtę, ponieważ pies był ciepły, lizał go i miał mordę jak aksamit. Lękał się ciemności, wśród której można się było rozbić; tęsknił za sadem, gdzie pełną piersią oddycha się i gdzie harmonijny szmer drzew, powtarzając rytmy pieśni matczynej, kołysał dziecię do snu. Barwy szare, które przypominały twardą podłogę, lub niezawsze suchy sienniczek, nie podobały mu się. Natomiast barwy czerwone i niebieskie, przedmioty błyszczące — podniecały go do śmiechu. Wiedział już, że płomień świecy, aczkolwiek ładny i skacze, nieuczciwie jednak obchodzi się z palcami dziecka. Pamiętał też, że nogi ojca są twarde, czarne i większe od całego Stasia, a nóżki matki są tak niskie, że zaczynają się i kończą przy samej ziemi.

 Dla matki czuł bezwzględną miłość, ona mu bowiem najwięcej sprawiała przyjemności. Ojciec zaś cieszył się o tyle względami Stasia, o ile posiadał zaciekawiające wąsy, tudzież najponętniejszą w świecie rzecz — zegarek. Zato pieszczoty ojcowskie nie nęciły go; bawił bowiem wtedy chłopca, gdy mu się jeść albo spać chciało, niemiłosiernie drapał go szorstką brodą i ogromnemi, niezgrabnemi rękoma gniótł jego młode i wątłe kosteczki. Jedna tylko rzecz sprawiała, że Staś, na widok ojca, wyciągał niekiedy rączki i śmiał się: oto — huśtanie. Niewygodnie, coprawda, było dziecku w tych potężnych ramionach, ale zato jak one go podrzucały wysoko, jaki się robił wicher około niego, jak mu włoski rozpraszał i koszulkę podwiewał!...

 Staś już umiał się bawić i figlować. Niekiedy matka brała go na kolana, a ojciec siadał naprzeciw i prosił:

 — Chodź, Stasiu, do mnie, chodź!...

 On niby idzie, wyciąga ręce, lecz nagle odwraca się i bęc!... twarzą o ramię matki. Już Stasia niema ani na lekarstwo w całym domu, a przynajmniej — on sam nikogo nie widzi!

 Czasami ojciec postawił go na stole i trzymał pod boczki, a matka się chowała. Chowa się matka za ojca z prawej strony, a Staś — myk! główkę na prawo i już ją znalazł... Chowa się matka za ojca z lewej strony, a Staś — myk! główką na lewo i znowu ją znalazł. Dziecko bawiłoby się tak cały dzień, ale cóż, kiedy ojciec musiał iść do kuźni, a matka do swoich krów! Kładziono wtedy malca w kołyskę, i robił się ogromny harmider w domu, aż Kurta szczekał!...

 Chłopiec niekiedy stawał na głowie, ale wnet zmiarkował, że pozycja to niewygodna, i że najodpowiedniejsze dla natury ludzkiej jest chodzenie — na czworakach. Dzięki tym ruchom przekonał się, że ściany, krzesła i piec nie siedzą w jego oku, ale gdzieś zewnątrz, znacznie dalej, niż na długość ręki.

 Potężnie wzrastające siły muskularne zmuszały go do wykonywania pewnych prac. Najczęściej dotyczyły one przewracania małego stołeczka, bicia łyżką w podłogę, lub bujania kołyską. Ponieważ zaś przez jakiś czas sypiali w niej razem z młodym Kurtą, pies więc, zobaczywszy kołysanie, wskakiwał na sienniczek i rozkładał się jak hrabia! To bezczelne nadużycie praw doprowadzało Stasia do zazdrości; krzyczał więc dopóty, dopóki psa nie wypędzono i nie ułożono jego samego w kołysce.

 Później zaczęto go uczyć bardzo trudnej sztuki chodzenia. Chłopca bawiło to, że się tak wysoko wznosi nad ziemią; rozumiał jednak związane z przyjemnością niebezpieczeństwa i nader rzadko oddawał się jej bez pomocy osób starszych. W takim razie naprzód — stawał; potem podnosił lewą rękę i prawą nogę, wyginał ją ku środkowi i prawym brzegiem stopy — plusk! o ziemię. Następnie podnosił prawą rękę i lewą nogę, wyginał ją do środka, kulił palce i lewą krawędzią stopy — plusk o ziemię! Po kilku tak skomplikowanych ruchach, nie posunął się ani na krok z miejsca, ale zato dostawał zawrotu głowy i upadał. Wówczas myślał, że jakkolwiek chodzenie na dwóch nogach dogadza ludzkiej próżności, niemniej jednak tylko suwanie się na czworakach ma wartość praktyczną. Widok osób, chodzących na dwóch nogach, budził w nim takie uczucia, jakich doświadczaćby musiał człowiek rozsądny, dostawszy się między gromadkę skoczków na linie. Z tego powodu bardzo szanował Kurtę, posługującego się wszystkiemi czterema kończynami, i marzył o tem tylko, aby mu dorównać kiedyś w bieganiu.

 Widząc niepospolity rozwój duchowych i fizycznych przymiotów dziecka, poczęto myśleć o jego edukacji. Nauczono go mówić: „tata“, „mama“ i „Kurta“, który przez pewien czas nazywał się tak samo jak „tata“; kupiono mu wysoki stołek z poręczą i podarowano piękną łyżkę lipową, którą Staś od biedy mógłby sobie głowę nakrywać. Ojciec, naśladujący we wszystkiem matkę, chciał też jedynakowi swemu prezent zrobić i w tej myśli przyniósł pewnego dnia śliczną dyscyplinę na sarniej nóżce. Gdy Staś wziął do rąk cenny podarunek i zaczął ogryzać czarne dwuzębne kopytko, matka zapytała męża:

 — Pocoś ty to przyniósł, Józik?

 — A na Staszka.

 — Jakże? to ty go będziesz walił?

 — Co go nie mam walić, kiedy on będzie taki wisus, jak ja.

 — Widzicie go!... — krzyknęła matka, tuląc syna. — A skądże ty wiesz, że on będzie wisus?...

 — Niechnoby nie był... tobym go dopiero prał!... — odparł dobrodusznie kowal.

 Ponieważ w tej chwili Staś zaczął krzyczeć, rozgniewał więc matkę i nagiął ją do opinij ojcowskich. Rodzice nie sprzeczali się już, uznali środek za niezbędny i — zawiesili dyscyplinę na ścianie, między świętym Florjanem, który od niepamiętnych czasów jakiś pożar gasił, i zegarem, który od dwudziestu lat napróżno usiłował chodzić dobrze.

∗             ∗

 DALSZY CIĄG DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Antek.

 DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

Powracająca fala.

 DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

Michałko.

 DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

Sieroca dola.

 DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

KONIEC