Kanthy. Od wszelakich złych przygód... - Przemysław Gąsiorek - E-Book

Kanthy. Od wszelakich złych przygód... E-Book

Przemysław Gąsiorek

0,0

Beschreibung

1413 rok, miasto Kanthy w Księstwie Oświęcimskim podnosi się do życia po zarazie, która zdziesiątkowała mieszkańców. Do wesołej, jak co wieczór, karczmy Zakątek wkracza szlachcic Gotfryd Engelhardt von Wünschelburg. Niepokój biesiadników wzbudza nie tylko jego strój, zdradzający nietutejsze pochodzenie, ale również nonszalanckie, wyniosłe zachowanie. Przewrotny los skierował tego wieczoru do gospody również młodego wyrobnika Jaczemira, który ma skłonność do hazardu. Jar traci wszystkie oszczędności i zaczyna szukać okazji do odegrania się na Gotfrydzie. Ramę powieści stanowi wiernie zrekonstruowana historia Księstwa Cieszyńskiego i Oświęcimskiego, zaś fabuła nawiązuje do lokalnych legend i folkloru. Fani alternatywnych historii konstruowanych przez Wita Szostaka powinni być zadowoleni!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 434

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Przemysław Gąsiorek

Kanthy. Od wszelakich złych przygód...

 

Lust

Kanthy. Od wszelakich złych przygód...

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 0, 2022 Przemysław Gąsiorek i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728373392 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Święty Michale Archaniele,

wraz z aniołami zwyciężyłeś szatana w niebie,

dopomóż i nam zwyciężyć go na ziemskim padole.

Amen.

Od autora

Kanthy to powieść historyczna z elementami fantasy. Akcja dzieje się w średniowieczu, głównie na terenach Księstwa Oświęcimskiego. Fikcja literacka przeplata się tam silnie z wątkami historycznymi, ponieważ czerpałem z lokalnego folkloru, zasłyszanych legend, ludowych mądrości oraz skrupulatnie gromadzonych materiałów źródłowych. Jako miłośnik fantasy, a także wieloletni pasjonat opowiadanych gier fabularnych RPG zapragnąłem zaciekawić dziejami dawnego Śląska szersze grono odbiorców. Czy mi się udało? To już pozostawiam do Waszej oceny, drodzy Czytelnicy!

Proszę, nie przeraźcie się Prologiem, w którym nagromadziło się wiele postaci i wzmianek o zamierzchłych dziejach, co sprawia, że bardziej przypomina szkolny podręcznik niż pasjonującą powieść. Obiecuję, że wraz z kolejnymi rozdziałami będzie coraz lepiej!

Opisywane w książce losy regionu stanowią pokłon w stronę lokalnych, prężnie działających muzealników oraz miłośników historii, jednak sądzę, że zainteresuje także osoby mieszkające daleko poza rubieżami księstw śląskich, jak i mające macosze podejście do dziejopisarstwa, tworzyłem bowiem Kanthy z myślą o dostarczeniu rozrywki!

Ukryłem w powieści kilka smaczków dotykających klasyków literatury, komputerowych erpegów i filmów kultowych dla odbiorców fantasy, których próżno szukać w przypisach, a wpadnie na nie jedynie bystre oko. Nie zabrakło również jednej zawoalowanej przepowiedni. Bądźcie czujni!

Życzę przyjemnej lektury!

PROLOG

Kanthy et Orbi

Życie to teatr, marionetkami ludzie, a kto do świętej Kunegundy ciągnie za sznurki?

 

Rok Pański 1413 był przełomowy dla pewnego młodego wyrobnika, który pochodził z miejscowości Kanthy, odgrywającej ważną dla losów Księstwa Oswyanczynskiego 1  rolę. Zanim jednak poznamy na dobre jego dzieje warto napomknąć pokrótce, co działo się w dalszej i bliższej okolicy. A działo się i to całkiem niemało!

Zmarł doża Wenecji niejaki Michele Steno i biskup Andrzej z Bazylei. Żywota dokonał Henryk IV Lancaster, ale też Cześko – żebrak bujakovski i Domarat – pijaczek ze wsi Dwie Kozy. Był to też czas trzech papieży: rzymskiego Grzegorza XII, awiniońskiego Benedykta XIII i pizańskiego Jana XXIII. Przyczyn tej mnogości upatrywać należy w braku porozumienia wśród kardynałów, prowadzeniu rozgrywek politycznych i wielkim majątku do podziału. Mamona poplątała języki duchowieństwa, nie inaczej jak w zamierzchłości Bóg budowniczym wieży Babel. Bój o Stolicę Piotrową nie był jednak najbardziej pilącym problemem dla hierarchów kościelnych, coraz śmielej bowiem wygłaszał tezy Jan Hus. Mimo zakazu udzielania sakramentów nadal praktykował w najlepsze, a do tego ganił kler za kupczenie odpustami i za gromadzenie dóbr doczesnych.

Ku zmartwieniu Krzyżaków ochrzczono Żmudź, czym pozbawiono ich sensu istnienia, a przynajmniej najświętszego celu misyjnego. Wrzody zwane rycerzami Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, bynajmniej niezasługujące na tak zaszczytne miano, ani myślały o rozwiązaniu intratnego towarzystwa i już knuły w zakamarkach Malborka kolejną intrygę! Ich wielkim mistrzem podówczas był Henryk von Plauen, a największym wrogiem Jogaila Olgierdowicz, znany lepiej z imienia przyjętego na chrzcie jako Władysław Jagiełło. Z kolei jego brat stryjeczny Witold Giedyminowicz rządził Wielkim Księstwem Litewskim. Obaj natenczas do Horodła spraszali szlachtę polską i bojarów litewskich, by o jeszcze okazalszym zespoleniu dwóch mocarstw mówić. Wyższość tychże krewniaków uznać musiał Wasyl, Wielki Książę Moskiewski, od lat kilku siedzący jak przysłowiowa mysz pod miotłą. Dość nieudolnie Królestwem Czech władał Wacław IV, natomiast całkiem sprawnie poczynał sobie jego przyrodni brat, energiczny i bystry Zygmunt Luksemburski, którego panowanie roztaczało się szeroko na Rzym, Węgry i Chorwację. Królem Anglii był Henryk V, Francji – Karol VI, Szkocji – Jakub I, a Szwecji – Eryk XIII Pomorski. W Portugalii władzę sprawował Jan I, a w Burgundii Jan bez Trwogi.

 Tymczasem na naszym podwórzu, czyli na zamku w Oswyanczyniu, zasiadał Kazik, choć ze względu na młody wiek rzeczywistą władzę sprawował jego stryj Bolesław, książę teschinski, syn wybitnego dyplomaty Przemysława Noszaka. W Malyeczu na zamku rezydował Paszko herbu Wieniawa, Otton Kuchnidorf herbu Wieże zarządzał Nydkiem, Niclaus herbu Kornicz upodobał sobie Czanyecz, Peszko Tarło herbu Glaubicz wziął w posiadanie Wythkowycze, rycerz Tomasz Rachnowski pod swą opieką miał Bulyvycz, Zywyecz zajmowali Komorowscy herbu Gryf, Besthwyne – Miklo herbu Tępa Podkowa, a w zamku na Wołku rezydował rycerz księcia Bolesława, którego imienia i herbu nie pomnę.

W samym znowuż Kanthy rządził wójt Tesschko i czterech rajców: Peszko, Tomasz, Stanislav i Ruprecht, zaś nimi ich baby. Na uprzywilejowanej pozycji był Ruprecht nieposiadający żony, jednak cwana jak lisica Eufemia poczęła już wodzić go na pokuszenie, a wdzięki miała… pokaźne. Nie chcąc wszystkich białogłów jedną miarą mierzyć, cześć oddać należy Annie, żonie rajcy Stanislava. Była to kobieta wielce poczciwa i bogobojna, służąca mężowi szczerą, choć w sprawach rajcowania raczej rzadką poradą, wszelako zawsze bez ukrytych intencji czy nieczystych pobudek.

Poza tym w naszej mieścinie całkiem dobrze poczynał sobie pleban Wojciech, człek gorliwy i zaradny oraz mówca nie gorszy od wspomnianego już czeskiego duchownego. Gdy komuś zdarzyło się zejść na manowce, po czym postanowił ulżyć sumieniu i wyznać przewiny w konfesjonale, to krzyki proboszcza i łajanie grzesznika słychać było nieraz na przyległej do kościoła ulicy Małej.

Kanthy, jak wiele miast i miasteczek leżących na pograniczu, zwano przeróżnie. Wpływy czeskie, śląskie, niemieckie i polskie mieszały się jak wywary w kotle Baby Jagi. Jedni używali nazw: Canti, Canthi, Canto, Kanthi, inni: Kanty, Kenty, Kamty, a pozostali zniemczone Libenwerde, wylamowskie Łīwert czy też czeskie Kúty. Dawna osada leżała przy brzegu rzeki Macochy, jednakże w roku Pańskim 1391, w maju, miasto powtórnie ulokowano na prawie magdeburskim w nieco innym miejscu. Rynek wytyczono między dwiema rzekami bardziej „sprawiedliwie” – pośrodku. Starsze skupiska ludności, czy to przy drodze na Krakov, Oswyanczyn, Bielycz czy Zywyecz, ostały się jako przedmieścia, a właściwe miasto wyrosło nieopodal kościoła świętej Małgorzaty. Kilka dobrych lat zajęło stawianie chat na wyznaczonych parcelach, dlatego mowa tu będzie o młodej osadzie, gdzie dopiero się na nowo urządzano.

Z perspektywy roku 1413 dopiero zaczynał się proces dzielenia pierwotnych działek i stawiania pojedynczych chat w drugiej linii zabudowy. Wnioskować należy więc, że liczba ludności była nieprzesadnie duża. Jeszcze w 1412 roku osada liczyła czterystu mieszkańców, a gdyby nie zaraza, imponująco by się owa społeczność rozrastała.

Za zarazę przesądnie obwiniono rok przestępny, zaś zła dopełnić miało aż dwóch zabójców samego siebie 2  , którzy zapewne przekleństwo na miasto sprowadzili. Szczęście w nieszczęściu, że ich na cmentarzu nie pochowano, tylko spalono w Górach Południowych, a prochy rozsypano na cztery wiatry. Któż wie, cóż by się wydarzyło, gdyby wtedy inaczej postąpiono? Aż strach myśleć!

Kanthy i tak wielce ucierpiało. Nie nadążano chować trupów, a grabarz Gustav musiał nająć zagrodników do pomocy, bo sam nie dawał rady. Zmora także nie ominęła znaczących rzemieślników, co spotęgowało straty i spowolniło rozwój miasta. Pleban Wojciech odnotował wówczas w księdze parafialnej wzmiankę o stanie ludności: przeżyło trzystu siedmiu mieszczan. Podczas zarazy najwięcej zmarło dzieci. Do teraz nie wiadomo, co to za licho było, wcześniej bowiem jedynie czarna zmora zbierała takie żniwo. Byli i tacy, co powtarzali za Wincentym z Ferrary, że to wszystko świadczy o zbliżającym się końcu świata…

Wspominając krztynę o geografii; położenie Kanthy miało doskonałe i w nim upatrywać należało powrotu miasta do świetności. Krzyżowały się w tej mieścinie ważne szlaki handlowe, którymi wożono cenne towary: sól, ołów, miedź, srebro, barwniki garbarskie i wszystko, czego dusza pragnęła. Poza tym miasto w swe objęcia wzięła wartka Soła i leniwa Macocha, występowała zatem mnogość wszelkiego zwierza wodnego: ryb, raków, kaczek czy też bobrów. Z Kanthy wyprawiano się drogą na zachód na Czechy i Morawy, a na południe ku Węgrom. Jadąc północnym traktem, zmierzało się w stronę pozostałych księstw śląskich, a wschodnim – do Korony. Wtedy Kanthy wraz z okolicznymi ziemiami podlegały Królestwu Czech i stanowiły lenno Wacława IV.

W samym mieście dobrze prosperował młyn, solidnie napełniając kiesę wójta. Browar mistrza Johannesa także miał się niczego sobie, po beczki samej świcie Jagiełły zdarzało się zawitać, a dwór królewski grosza wtedy nie skąpił. Kramy, jatki i ławy kupieckie stały na rynku, a przy kościele wyrosła szkoła, w której nauczał bakałarz Wszeciech. Warsztaty rzemieślników powstawały jak grzyby po deszczu, najwięcej zaś sukienniczych i szewskich. Za najznamienitsze wyroby uznawano tkaniny Mariana czy też buty Bartosza.

Należało mieć się na baczności poza granicami miasta, za pastwiskami i łąkami miejskimi, gdzie nie było już tak bezpiecznie. Złą sławę miał choćby Burgwald, zwany przez tutejszych Burym Lasem. Obfitował w stwory straszne, co jakiś czas z onego wychylające się, zaś najwięcej szkody czyniące należącemu do wójta folwarkowi, który do boru przylegał. Gdyby nie myśliwy Kazimir, wspomożony sporadycznie rejzami dzielnych młokosów, plugastwo przekraczałoby rzekę, psociło przy moście i szkodziło karawanom…

ROZDZIAŁ I 

Zaczątek, a raczej… Zakątek

Piwo nigdzie nie smakowało tak dobrze jak w stojącej na rogu rynku karczmie Zakątek, u Gościrada, dlatego zawsze kłębiły się tam tłumy mieszczan. Tego dnia dysputowali oni nad tym, skąd wzięła się nazwa ulicy Uciecha. Czy dzięki przyleganiu do karczmy, czy pannom, które błądziły tam niby przypadkiem nocami, żądne wrażeń, czy od rusałek, co zalęgły się w gaju przy końcu drogi i zwodziły chłopów. Głośno się śmiejąc, nie szczędzili sobie złotego trunku, który Gościrad doprawiał czymś korzennym, sobie jeno znanym, czyniącym smak specyfiku iście wybornym.

Gwar i dyskusje przycichły na chwilę, gdy drzwi gospody rozwarły się i stanął w nich jakiś herbowy, przybrany w jedwabie i strusie pióra. Nietutejszy, ale od razu wyczuwało się, że ważny. Rudy, krótko ścięty, z wąsem równym, choć bez bokobrodów – zadbany, a zatem zamożny. Jego spojrzenie – przenikliwe i zimne niczym grudniowa noc – budziło grozę. Przyodziany był w szkarłatną suknię przewiązaną złotym pasem, a jego ramiona okrywała aksamitna peleryna z kapturem. Skórzane, pełne mieszki zapięte miał u pasa zaraz obok miecza. Kiedy przybliżył się do szynkwasu, karczmarz dostrzegł na jego szyi złoty łańcuch z wisiorem w postaci orła. Bez wątpienia był to jeden z herbów, pochodzących zza zachodnich rubieży księstw śląskich.

Gwizd podziwu uleciał z ust któregoś z mieszczan, dojadających groch z kapustą.

– Szlachcic Gotfryd Engelhardt von Wünschelburg – przedstawił się przybyły.

Kupiec Ignác z Czech, stojący akurat przy szynkwasie, głośno przełknął ślinę i pośpiesznie pożegnał Gościrada, właściciel oberży zaś miał zadowoloną minę, bo nieznajomy wyraźnie śmierdział groszem. Naprędce zagadnął więc, nie szczędząc uprzejmości:

– Czegóż jaśnie pan sobie życzy?

– Dajcie godziwego jadła i niezgorszego napitku – odburknął ochrypłym głosem szlachcic. – Byle w rozsądnej cenie, bo nie lubię, gdy próbuje się ze mnie zdzierać. Później przygotujcie kwaterę na noc. – Spojrzał z pogardą na opasłego jegomościa po drugiej stronie lady, odzianego w zaflejtuszony fartuch. – Macie szansę zarobić, gospodarzu, albo obejść się smakiem, toteż dobrze radzę potraktować mnie z rozwagą! – zacharczał obracając złotą monetę w palcach.

Gościrada oburzyła bezpośredniość przybysza.

– Mości panie, jakżebym mógł tak postąpić?! Tak się nie godzi! – żachnął się. – Widać, żeście światowy, aleście u mnie wcześniej nie gościli, bo inaczej wiedzielibyście, że poważnie traktuję podróżników! – wycedził, nie opuszczając wzroku. – Nikomu miejsca nie odmawiam, rachuję zaś stosownie do jakości usług. Bynajmniej nie jak lichwiarz, lecz jak właściciel oberży dbający o swój interes.

– Doprawdy waść wygadany jak na tak obskurną dziurę. – Engelhardt wyszczerzył zęby w ponurym uśmiechu. Aż dziw brał, że nikt mu ich jeszcze nie wybił. – Do rzeczy, karczmarzu! Ile?

Cóż za nadęty tuman – pomyślał wzburzony Gościrad. Najchętniej kazałby iść szlachcicowi w trzy diabły, jednakże wiedział, że nie wolno mu tego uczynić. Nie o monety się rozchodziło, a o reputację i możność pojawienia się problemów, sądów bądź nasłania książęcych poborców podatkowych. Z takimi nigdy nic nie wiadomo – stwierdził w myślach i odpuścił awanturowanie się.

– Nocowanie – grosz praski, wikt i opierunek – trzy grosze, w tymże zarachowałem już godziwe jadło i wyborne piwo – oznajmił usłużnie. – Tyle że nie przejecie ani nie przepijecie, waszmo…

– Zostaję do jutra – uciął przybysz. Dobył mieszka i wysypał parę halerzy na jesionową ladę.

Zadowolenie Gościrada z dobicia targu prędko minęło. Przeważnie płacono groszem praskim, czasem denarami krakowskimi, gdy zaś na ladę padały halerze niczym owe, które miał natenczas przed sobą, to zawsze pojawiały się problemy. Halerze były bite lokalnie, różniły się w księstwach, toteż posługiwanie się nimi nastręczało niemałych trudności w handlu. Teschinskie dało się jeszcze rozsądnie wycenić, gdyż były tutaj popularne, choć nie każdy podejmował się tego czynić, bo raz wypuszczano je grubsze, a innym razem chudziutkie niczym wygłodzona szkapa.

– Cóż to jest, panie? – zapytał jeszcze grzecznie właściciel gospody.

– Obyty się wydawaliście, karczmarzu, a nie wiecie, co to wrocławski halerz? – prychnął grubiańsko nieznajomy. – Rzuciłem z naddatkiem, znajcie moją hojność. Tymczasem biesiadujmy!

– Jaśnie panie, podobnie jak wy nie jestem rad, gdy się ze mnie dworuje – wyjaśnił Gościrad, wskazując palcem na szynkwas, zaś jego oburzenie wzbierało i piekło niczym kwasoty, co podchodzą z żołądka do gardzieli. – Może nie wyraziłem się zbyt jasno, zatem powtórzę: do kupy cztery grosze będzie i ani ździebka mniej!

– Tu macie przeszło dwa tuziny monet! Dalej wam mało? – Gotfryd przybrał minę urażonego, a zrobił to nie gorzej niżli sam błazen króla Jagiełły. – Zachłanniście jak Żyd! Wy hultaju skąpy. Wy, wy… gałganie grosza duszący! – ryknął caluśką paszczą. – Zważajcie, kogo nabrać próbujecie i komu ciemnotę wciskacie! Ze mną chcecie się targować?!

– Panie, przyjęło się liczyć dziewięć halerzy za jednego grosza, te wasze są wątlutkie to przynajmniej dziesięć, a za trudności w ich dalszej wymianie powinienem wziąć jedenaście, a nie ośmielam się aż tyle wołać – wyjaśnił właściciel gospody. ¬– A wy daliście siedem za jeden.

– Głupoty prawicie! – parsknął Engelhardt. – To pełnowartościowe monety. Qualis optimus!3  Lecz znajcie mą szczodrość – warknął, po czym dorzucił cztery srebrniki.

– Pięć jeszcze, waszmość, bo i tak na zbytnie ustępstwo już idę – powiedział drżącym głosem.

– Zgoda, gospodarzu. – Ku zdziwieniu Gościrada Gotfryd przystał na propozycję. – Nudności we mnie wzbierają, kiedy tak kramarzymy o te parę groszy – rzekł, spojrzał wprost na interlokutora i dodał: – Krakowskim targiem trzy dorzucam i na nic więcej nie liczcie!

– Niechaj tak zatem będzie, panie – odrzekł oberżysta, bo wiedział, że zastałby ich ranek, gdyby nie ustąpił. – Ekonom z waszmościa wprawiony, pozazdrościć ogłady i umiejętności. – W dupę chędożony – dokończył w duchu, czyniąc uprzejmy uśmiech w stronę gościa.

– Jeno wartko i smacznie, karczmarzu, bom głodny jak wilk! – zadudnił herbowy. – Dajcież piwa i oby nie było skisłe!

Gościrad nieświadomie dobił dobrego targu, bowiem halerz wroclaviensis, mimo że wydawał się lżejszy, był krztynę cięższy od teschinskiego, ostatecznie więc zarobił. Nie omieszkał jednak szlachcicowi napluć do jadła i odrobiny szczyn do browaru domieszać, co serce mu wielce uradowało. Zwłaszcza że panicz jadł i pił ze smakiem, aż ciekło mu po gębie. Niezgorszy gospodarz miał ubaw, gdy Gotfryd zawołał go i sypnął jeszcze kilka monet, twierdząc, że strawa była wyśmienicie doprawiona.

Minęły trzy piwa, noc była jeszcze młoda, więc szlachcic rozejrzał się za jakąś uciechą. Dziewki w karczmie żadnej nie uświadczył, od mordobicia stronił, a gawędzić nie lubił przy piwie, bo niełatwo było język za zębami trzymać, toteż poddał się innej rozrywce. Wyciągnął kości z jeleniego poroża i nagabnął paru kmiotków do rzucania. Miał dwa bukowe kofliki, po sześć kości w każdym, pióro i kałamarz do rachowania wyników, a także beczułkę złotego trunku, by się chętnym czekanie na swą kolej nie przykrzyło. Skórzane mieszki leżały na widoku, aby fantazję rozbudzać i kusić. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakoby wygrana znajdowała się na wyciągnięcie ręki. I tak być miało, bo nie pierwszy raz takie przedstawienie urządzał.

Szczęścia owego wieczoru mu brakowało, bowiem co jakiś mieszczanin się dosiadł, to z monet go ograbiał. Tak to jednak miało wyglądać. Tutejsi poświęcali ledwo kilka halerzy, a taka drobnica nie interesowała Gotfryda. Czekał na prawdziwą okazję i uwydatniał swoje upojenie. Mylił się na swoją niekorzyść w zliczaniu oczek, co powodowało coraz większe szemranie w gospodzie i radość obecnego pospólstwa. Dało się zasłyszeć wypowiadane półgębkiem słowa, że szlachcic to tuman, dureń i błazen pomylony. Zdawało się Lechowi, Węgłomirowi, Spytkowi i Zoltanowi, że świat zawojowali lub pojmali kurę, co złote jajca znosi. Gotfryd zaś cierpliwie czekał i bezbłędnie głupka strugał.

Tymczasem Jaczemir siedział w kącie izby, zajadał się żytnim podpłomykiem oraz połową pieczonego i sowicie posolonego kuraka, którego zapijał chlebowym kwasem. Zerkał przy tym nieustannie na intrygującą go scenę. Nieznany mu szlachcic rozdawał pieniądze niczym król jałmużnę w wielkie święto. Podstępu w tymże procederze nie wietrzył, gdyż do niedawna był gołowąsem i brakowało mu eksperiencji. Dziewiętnaście wiosen przeżył i świata poza Kanthy wraz z przedmieściami nie zwiedził. Znał go tylko z opowieści, które od podróżników czy kupców zasłyszał. Nic w tym dziwnego, bo prócz nielicznych obieżyświatów, pątników, kupców czy obłąkańców mało kto zapuszczał się dalej niż pół dnia drogi od swego miejsca zamieszkania. Czemuż akurat pół dnia? By wyjść po świtaniu i wrócić przed zmrokiem, wiele niebezpieczeństw bowiem czyhało w nocy na wędrowców. Na traktach, gościńcach, a już najwięcej w lasach. Stąd też brakowało ludziom obycia, a wykorzystywał to taki skurwysyn jak Engelhardt.

Jaczemir miał twarz ogorzałą, przez słońce spieczoną podczas pracy w polu, był szczupły, przygarbiony i mimo że niepozorny posturą, to w jego ciele kryła się prawdziwa siła. Dla wybryku schwytał kiedyś w lesie tarpana i utrzymał na powrozie do momentu, aż zwierzę okazało mu posłuszeństwo. Wprawdzie ów tarpan był niewiele starszy od źrebięcia, ale jednak. Poza tym chłopak spojrzenie miał bystre, trochę smutne, oczy barwy caelia4  prosto z praskich beczek. Krótki zarost i długie, czarne włosy mimo młodego wieku sprószone siwizną. Ze starej, lnianej szmaty wydarł pas materiału i nim związywał koński ogon. Rysy jego różniły się od tutejszych, bo Tatyjana, jego babka, pochodziła z ziem Hospodarstwa Mołdawskiego. To ona wybrała dla niego rzadkie imię. Uciekła z rodzimego kraju, gdy jej ukochany zginął, broniąc Mirczy Starego, hospodara mołdawskiego. Tatyjana była wtenczas brzemienna. Nosiła pod swym sercem Piotra, ojca Jaczemira. Tenże związał się z Anną, mieszczką z Kanthy, zatem Jaczemir był pół-Ślązakiem, pół-Mołdawianinem, co czyniło jego urodę ciekawszą, nieco egzotyczną. Wysokie czoło, śniada cera i cienki, nieco krzywy nos wbrew temu, co mogłoby się wydawać, przydawały mu uroku.

Przegryzał właśnie ostatnie kęsy chrupiącego placka, tak cienkiego, że można by przezeń świat oglądać. Dopiero gdy ruszał ustami, można było dostrzec skrywaną pod wąsem bliznę, biegnącą od górnej wargi do czubka nosa. Pijany dziadek kowal, chcąc pewnego razu ukarać chłopaka za dziecięce psoty, ścisnął mu wargę kleszczami. Jaczemir nigdy nie zapomniał owego bólu, jak i inszych krzywd wyrządzonych mu przez rodzicieli zmarłej matki.

Jar, tak nań wołano, był oszczędny i pracowity. Zbierał sumiennie grosz do grosza, wydając tylko tyle, ile potrzeba na zaspokojenie głodu. Niewiele ich było: jeden, góra dwa tygodniowo. Skrajnie stronił od rozrzutności, choćby w najmniejszej postaci. Poza jednym wyjątkiem, lecz o tym później. Pragnął pojąć za żonę Kochnę, córkę szewca Bartosza, musiał jednak najpierw wkraść się w łaski jej ojca, aby oddał mu jedynaczkę, swój ukochany skarb, najpiękniejszą z panien w Kanthy. Z tego powodu Jar marzył o dokonaniu rzeczy nadzwyczajnych, imponujących, a przy tym intratnych. Wkup do takiej znamienitej rodziny nie był sprawą łatwą, gdy więc tylko sił starczało po całym dniu pracy na roli, najmował się jako wyrobnik do wszystkich możliwych zadań.

I teraz nadarzyła się sposobność, aby pomnożyć majątek.

– Grzechem byłoby nie skorzystać, gdy niebo mi zsyła taką okazję – wymamrotał pod nosem.

Wierzył, że wyskubie ździebko monet od opływającego w dostatek wielmoża, co owemu wielkiej różnicy zapewne nie uczyni, zaś jego zbliży do zaślubin z Kochną. Samo dobro! Tak sobie to tłumaczył. Zebrał się na odwagę, wstał i podszedł do grających.

Miał przy sobie dwa grosze, więc wnioskował, że starczy mu na długą potyczkę. Poprzednicy podchodzili zaledwie z paroma halerzami, a odchodząc, każdy z nich niósł kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt.

Gotfryd uraczył piwem Jaczemira, jak też wcześniej czynił wobec pozostałych.

Wszystko się powtarza – pomyślał chłopak. Czuł się swojsko, gdyż znał dalszy przebieg spraw. Nie bez kozery przyglądał im się cały wieczór. Szlachcic zaprosił go, bełkocząc, i wypytywał o jakieś błahostki, jakby nie był zainteresowany kośćmi. Przegrywał pojedyncze monety, więc Jaczemir zachwycił się swym sprytem i biegłością w dostrzeganiu schematów.

Engelhardt pytał o rodziców, wykonywany zawód, gospodarność. Czy mu się w mieścinie nie nudzi, o powodzenie wśród dziewcząt, a potem o plany na życie. Toteż gdy wynik wypadł nawet na korzyść Engelhardta, ów się zupełnie w rachubie gubił, a zbałamucony przez chłopaka, przegrywał partię za partią. Jaczemir zdziwił się nieco, gdy jemu samemu zdarzyło się przegrać kolejny z rzutów, zaś szlachcic poprawnie obliczył sumę oczek. Wszelako rychło nadrobił zaległości, turlając i wygrywając następne razy. Zaczęło zachwycać go piękno gry w kości, poczuł się bardzo pewnie, więc wykonał większy zakład aniżeli do tej pory i przegrał. Lekko zmieszany podwoił kwotę, aby się odrobić i… przegrał po raz wtóry. Uznał, że to zwyczajny pech.

– Przecie to nic, co by się nie dało naprawić – zamamrotał i sięgnął do kieszeni. Jakież było jego zdziwienie, gdy nie znalazł tam najwątlejszego nawet halerza.

Gdzież moja wygrana? – pomyślał niespokojnie, przetrząsając spodnie i kaftan.

Wpierw stwierdził, że go jakiś łapserdak okradł, kiedy całą uwagę skupił na grze. Później na palcach zliczył przyczynę pustki w kieszeniach. Przegrał naddatek i jeszcze dwa grosze początkowego wkładu!

Rozsierdziło go to niemiłosiernie, a jednocześnie wielce zasmuciło. Nie chciał się jednak poddać i pogodzić ze stratami. Zrodziła się w nim niezwykła zaciętość. Poprosił szlachcica, aby poczekał, i popędził na złamanie karku, aby uzupełnić brak monet. Wparował do swej chaty, nie wiedząc nawet, kiedy minęła mu droga, doskoczył do krokwi i zwisając na jednej ręce, drugą wymacał zawiniątko z oszczędnościami.

Nie odgadł, że wpadł w sidła straszliwej bestii, której przeklęte imię… HAZARD. Odnóża ma długie i lepkie niczym octopus5 , co wciąga w otchłań – nieszczęśnik ani się nie obejrzy, a tonie po uszy. Owa poczwara była na usługach Gotfryda Engelhardta niby przywołaniec alchemików czy też golem rabinów. Szlachcic wiedział znakomicie, kiedy i ku komu skierować jej macki, by wykorzystać tłuste w grosiwo, a zarazem najbardziej nieświadome i bezbronne ofiary.

Gdy Jaczemir wrócił, zapragnął się odegrać. Łudził się, że los znów się do niego uśmiechnie. Pochłonięty widmem wielkiej wygranej, walczył w tymże amoku do upadłego. Szlachcic natomiast nie przegrywał, bo ani upojony nie był, ani w ciemię bity. Pod nieobecność chłopaka podmienił kości i rzucał trefnymi. Zamiast jedynek i dwójek padały piątki i szóstki. Popadający w coraz większe zdenerwowanie Jaczemir nie zauważył oszustwa. Gdy po raz kolejny sięgnął do sakwy, zdrętwiał. Fala gorąca uderzyła w ciało i zatrząsł się niby chory na morbus caducus6 . Przegrał nie tylko kolejne trzy grosze, ale trzydzieści pięć. Stracił wszystko.

Szelmowski uśmieszek pojawił się na twarzy Gotfryda. Herbowy lubował się w zadawaniu tego rodzaju bólu. Nie na próżno zwano go mistrzem intryg i skurwysyństwa.

Tymczasem Jaczemir stał w osłupieniu. Serce kołatało mu jak oszalałe, a zimny pot zalewał czoło. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: cóż ja uczyniłem?! Nie wiedział, co zrobić. Ze szklącymi oczyma, okrutnie upokorzony zaczął błagać o litość:

– Panie najjaśniejszy, racz się zmiłować i parę groszy oddać – rzekł trzęsącym się głosem, po czym padł na kolana. – Przez dwa ciężkie lata zbierałem, od ust sobie odejmowałem, a jednej nocy owładnięty głupotą wszystko straciłem. – Chwycił Gotfryda za dłoń. – Dla waszmości tychże kilka monet jest zapewne śmiechu warte, dla mnie to cały majątek. Być albo nie być…

– Zadziwiacie mnie, biedaki. Zawsze to samo skomlenie! – skwitował Gotfryd, chowając wygraną do mieszka. – Cóż sobie myśleliście, durniu? Że mnie przechytrzycie?! Szlachcica herbowego? Rycerza z Wünschelburgu? Pana na Albendorfie?

– Ja…

– Naiwniście, prostaku. A teraz spierdalajcież! – Odesłał chłopaka gestem dłoni, jakby się opędzał od natrętnych much, po czym najspokojniej w świecie podniósł kufel z piwem i pociągnął solidny łyk.

– Panie, ale…

– Idź precz albo każę wezwać straże!

Załamany młodzieniec obrócił się i ze wzrokiem wbitym w podłogę udał się w stronę wyjścia, przygarbiony bardziej niż zwykle.

Drogę do jego odziedziczonej po babce chaty oświetlał mu księżyc. Wielka, żółtawa tarcza. Pełnia Plonów. Zwykle zachwycał się nocnym nieboskłonem, lecz nie tym razem. Nawet nie zwrócił uwagi na czyste, jaśniejące od gwiazd niebo. Powlókł się w kierunku południowego przedmieścia.

Nie zmrużył oka przez całą noc. Bił się z myślami. Nie pojmował, jak mógł dopuścić do takiego obrotu spraw. Zawsze był rozważny i unikał pochopności – przynajmniej we własnym mniemaniu.

Zachowałem się jak największy bęcwał! – wyrzucał sobie. Nerwy nim szarpały, a żałość zalewała serce na wspomnienie poniesionej straty. Trud tak wielu dni poszedł na marne!

Prawdę jednak mówiąc, nie pierwszy raz przegrał oszczędności. Próbował się okłamywać, ale od czasu do czasu przegrywał w mnicha, w gazdę, nie trafiając do kura bądź źle obstawiając zwycięzcę walki lub inny zakład. Bardzo często wypierał o tym myśli. Dostrzegał i zapamiętywał wygrane, a zapominał o porażkach. Sądził, że jest już wolny od hazardu, ale ciągle powtarzało się to samo. Nigdy jednak nie stracił tak wielkiej sumy pieniędzy. Wcześniej potrafił powiedzieć: „dość” w pewnym momencie, prócz… tego jednego razu.

Dumał nad tym, jak spojrzy Kochnie w oczy. Jak uda mu się przeżyć zimę bez odłożonego grosza. Cóż powie ojcu ukochanej, gdy ten go zawoła, aby wybadać, z kim spotyka się jego córa. Przegrał wszystko. Stracił zaufanie, zyskał pogardę dla samego siebie.

***

Pierwsze promienie słońca wdarły się przez okiennice. Poranek. Nie przełknął nawet kęsa jadła. Lamentował i po cichu łkał w kącie. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz płakał, z pewnością lata temu. Był twardy, lecz to, co spotkało go zeszłej nocy, przelało czarę goryczy.

Gdy za oknem rozwidniło się na dobre, wyruszył pogrążony w beznadziei do folwarku. Zaniedbywał obowiązki, nie mógł się na nich skupić, za co dostał po głowie od najemnika, który pilnował, aby parobkowie nie obijali się w polu. Same przykrości go spotykały, bo jak to mówią – nieszczęścia chadzają parami. Tu całym tabunem musiały się zwalić. Wygłodniały, z rozbitym od uderzenia strażnika okiem i kompletnie załamany udał się do swego domostwa, które mieściło się na południowym przedmieściu, przy drodze na Czanyecz. Na domiar złego Jakub, zarządca majątku ziemskiego, nie wypłacił mu dniówki, gdyż najemnik na niego doniósł. Wpadł więc do swej jednoizbowej chatki i z niej nie wychodził. Chciał zapaść się pod ziemię.

Jaczemir cały tydzień walczył ze sobą. Unikał miejsc, w które chadzała Kochna, aby przypadkiem na nią nie natrafić. Pracował ciężej, jadał mniej, co jeszcze bardziej żylastym go uczyniło. Starał się nie zadręczać, choć było to silniejsze od niego. Jednak gdy minęła niedziela, jego biadolenie z wolna przerodziło się w pragnienie poprawienia sytuacji. Dumał, jak odpracować to, co stracił, i jak wyjaśnić lubej dziwną, choć krótko trwającą rozłąkę. Sztuką jest wstać po upadku, a nie zalegać jak końskie łajno, które przylgnęło w skwarny dzień do bruku. Jar postanowił, że nie pozwoli się z tym łajnem zmieszać.

– Najwyższy czas wziąć się w garść – zamruczał, podnosząc się pewnego poranka ze skrzypiącego wyra.

Kość złamana po zrośnięciu staje się twardsza i nasz bohater począł się wewnętrznie zrastać. Wylizywać rany. Zadbał o jadło, zażył orzeźwiającej kąpieli w potoku, odzienie uprał i pomyślał o zapasach na zimę, ponieważ na dobre rozpoczął się już wrzesień. Spotkał się ze swoją wybranką i przybrał pogodną minę, by nie mogła się niczego domyślić. Zrzucił zniknięcie na chorobę, co go z nóg zwaliła. Ochoczo pracował u Jakuba de Czanyecz, jednakże gdy się tylko dało, oszczędzał siły. Wieczorami bowiem, po młóceniu zboża, próbował podejmować się dodatkowych zleceń. Dorabiał nocami, a różnorodność zadań wzbogacała go o nowe umiejętności. Z kolei machanie cepem czyniło jego dłonie i mięśnie twardymi niczym skała.

Pracy mu nie brakowało. To stolarzowi Zigmundowi drewno z osady drwali dostarczył, to pasterzowi Ludwikowi owieczek przypilnował. Raz młynarzowi Michaelowi ziarno zwiózł od Bogodara, innym razem czuwał u Jana golibrody nad destylatem, aby nie wykipiał.

Cieszyły go niezmiernie te zajęcia, bo nie pozwalały popaść w monotonię. Zaspokajały ciekawość i wzbudzały szacunek wśród mieszkańców, którzy niejednokrotnie chwalili jego pracowitość. Dużo się dzięki nim nauczył. Jaczemira troskało jednak srodze ślamazarne przybywanie monet. Po sześciu dniach ledwo dwa grosze uzbierał, harując od samiuśkiego ranka do najpóźniejszego wieczora z zawziętością wołu. Żywił się wówczas tylko ochłapami z pańskiego stołu, niekiedy tym, co mu przyniosła Kochna, a czasem jedynie jajkami, które znosiły jego wątłe, biało nakrapiane liliputki. Do karczmy od przykrego incydentu nie zajrzał ni razu. Na inne przyjemności także nie wydał ani łamańca. I rozmyślał o swej głupocie, gdy zrozumiał, że oszczędzanie idzie mu jak krew z nosa.

ROZDZIAŁ II 

Jarmark na Podwyższenie Krzyża Świętego

Nazajutrz miał się odbyć jarmark, co wzbudzało wielkie poruszenie wśród mieszkańców. Kupców i rzemieślników cieszyła wizja zarobku, a możni, rajcowie i ławnicy ekscytowali się na myśl o pokazaniu się lub nabyciu czegoś wyjątkowego. Dzieci ciekawiły się, co to za persony się zjadą i jakie różnorodności przywiozą, stare baby miały nadzieję, że ktoś je wychędoży, a młódki, że zwrócą na nie uwagę wielkomiejscy panowie. Przekupki, że im towaru zejdzie, a Gościrad, że karczma wypełni się po brzegi. Leopold, awanturnik, liczył na srogie mordobicie, zaś żebrak Florian, że grosik mu do mycy spadnie. Żak Jan radował się, iż na wozie kupieckim dotrze do Krakova. Żyd Natan, bo zapewne ktoś dukatów weźmie zbyt mało, a wtedy udzieli lichwy bądź wymieni za nieznaczną opłatę floreny, halerze, denary, ćwertniki czy co tam się jeszcze nadarzy. Inni też się radowali, bo Kanthy przyznano tylko dwa jarmarki, więc były to wydarzenia wyjątkowe. Jeden odbywał się na świętej Małgorzaty w lipcu, drugi we wrześniu, dnia czternastego.

***

Jaczemir stał nieruchomo jak kołek wbity w ziemię, nie dając wiary własnym uszom.

To dar zesłany z samego nieba – pomyślał, lecz zaraz zganił się za pochopność, która go już wpędziła w tarapaty. Po grze w kości ostrożniej podchodził do spraw, które wydawały się z pozoru oczywiste i proste. Wzrokiem zatem badał smagłego mężczyznę i rozważał propozycję, bo kwota była zbyt duża na takie zlecenie.

– Powiadacie cztery grosze za jeden wieczór? – upewnił się.

– Güt słyszeliście – przytaknął mężczyzna w sile wieku. – Równe fiyr7 , a jeśli się wykażecie, to częściej skorzystam z waszych usług.

Daren był jednym z tutejszych kupców, a jego dewiza brzmiała: „Co nietypowego, to u mnie, panie”. Gdy ktoś zatem potrzebował menzurek, żabich udek, papuzich języków, bobrzych ogonów, pawich piór, przytulających się kamieni, octopusowego atramentu czy też prochu, to w Kanthy pytał właśnie o niego.

– Zgoda – przystał na propozycję chłopak i na znak dobicia targu wyciągnął dłoń w kierunku kupca.

***

Gdy wybił dzwon u świętej Małgorzaty, Jar stawił się w umówionym miejscu. Daren czekał już na niego, skąpany w blasku słońca chylącego się ku zachodowi. Hora aurea, złota godzina, zaraz po wschodzie i przed zachodem słońca czyni rysy człowieka dostojniejszymi, zatem i jemu dodała majestatu. Włosy miał zaczesane do tyłu, usztywnione tłuszczem własnego konceptu i pokropione wonnymi olejkami: nardem i lawendą. Wąs zakręcony ku górze, lnianą koszulę ze złotymi guzikami, a wełniane spodnie u dołu związane krwistymi owijaczami nachodzącymi na cholewy butów. Skórzana, bogato zdobiona torba kołysała mu się u pasa, a z krępej szyi zwisał złoty łańcuch z kryształem górskim i opadał na dobrze zbudowany, śniady tors. Słowem: nosił się nie gorzej niż książęta. Uroda wskazywała na pewną odmienność, być może domieszkę krwi arabskiej.

Daren obiecał Jaczemirowi godziwą zapłatę za to, że uda się do myśliwego Dragobora po wóz wypełniony towarami dla kupca Ignáca. Miał powozić zaledwie przez ów znikomy kawałek drogi, rozładować furmankę i ją odstawić.

Nic prostszego – pomyślał Jar.

Do czasu, bo sprawy zaczęły się komplikować, nim jeszcze w drogę wyruszył.

– W samą porę przybyliście. To sobie cenię – rzekł Daren, a kącik jego ust drgnął w uśmiechu. – Cajt to gield8 , zwłaszcza mój, pamiętajcie o tym!

– Toteż uczyniłem, panie – odparł, skłoniwszy się. – Równo po dzwona biciu, jakżeście kazali.

– Teraz słuchaj, chłopcze – Wypowiadał wyraźnie każde słowo, by dziewiętnastolatek zrozumiał jego dialekt. – Pódysz po wiön9 , jakżem wam powiedział, do Dragobora, rozumiesz?

– Jestem pojętny, panie, mówcie dalej – odrzekł ochoczo.

– Güt, zir güt – pochwalił młodzieńca. – Skupić się musicie, bo dużo słuchania przed wami.

Daren tłumaczył Jaczemirowi zadania, robiąc od czasu do czasu przerwy, aby upewnić się, że ten pojmuje:

– Gdy pódycie do jegiera10 , to zważajcie, aby nikt was nie zobaczył, a zwłaszcza strażnik przy moście, co przejścia pilnuje i myto pobiera. – Rozglądnął się na boki, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Przejdziecie fluss, rzekę, tam, gdzież najwęższa i najmniej rwąca, z dala od mostu. W las wejdziecie i skierujecie się w stronę chaty jegiera, która stoi przy drodze na Bielycz. – Złapał oddech i kazał chłopakowi słuchać jeszcze uważniej. – Powiecie Dragoborowi, że ode mnie jesteście i wiön weźmiecie oraz glejt na wjazd do miasta. Most przejedziecie, zaś gdy strażnik was zatrzyma, to mu ten glejt pokażecie. Rydacie, żeście z Moraw przybyli, za pomagiera Hynka z Karwiny robicie, pojmujecie?

Jar przytaknął.

– Myto stosowne zapłacicie i... jakoś to będzie! Uszy do góry, cóżeście tak pobledli?! Skupcie się, bo to jeszcze nie koniec. – Pogrzebał w swej torbie i wyciągnął mieszek. – Tu na poczet opłaty gield macie cwencik-zachs groszy, niechaj ułomek monety zginie, a jajca wam urwę!

– Gdzież wam to panie przyszło do głowy…

– Znałem już takich, co się zarzekali, a później znikali z monetami. – Głos Darena przybrał na sile. – Jednak nie na długo. Zawsze dopadnę tych, którzy próbują mnie oszukać, pamiętajcie o tym, gdyby wam się kiedy głupot zachciało! – Kupiec zrobił chwilę przerwy, rozprostował kości i popatrzył badawczo na młodzieńca: – Gdy już do Ignáca dotrzecie, powiecie to samo, co strażnikowi: żeście są od Hynka z Karwiny, zaś on obłożnie chory, toteż was posyła. Wiön pomożecie Ignácowi ze skrzyń opróżnić, ino grzecznie, pamiętajcie! – przykazał kupiec, grożąc palcem. – Zabierzecie sto siedemdziesiąt praskich, to będą draj11 , takie sakiewki. – Dał potrzymać Jaczemirowi jedną, aby mógł oszacować wagę i zapamiętać. – Wrócicie cyryk do Dragobora, wiön postawicie na placu, gield mu oddacie i znowuż Zöł… Zöłę… Sołę, psiamać, przekroczycie, a miün… eh… po waszemu to… jutro. Zaś jutro pod wieczór, gdy słońce zajdzie, po zapłatę się do mnie zgłosicie. – Zawiesił głos. – Wszystko klar?

– Nie do końca klar. – Jaczemir pokręcił głową. – Mam kilka pytań.

– Pytajcie zatem! – ponaglił go Daren, bo robiło się ciemno, a po zmroku nieroztropnym byłoby wysyłać młodzieńca do Burgwaldu.

– Powiedzieliście o przysłudze furmańskiej, ale nie wspominaliście o oszukiwaniu i podszywaniu się pod pomagiera tego… Hynka z…

– Karwiny – dopowiedział kupiec. – A cóż to za oszukiwanie? – zapytał. – Małe kłamstewko, żebyście mogli do stadtu, to znaczy miasta, wjechać i by Ignác wypłacił gield, ot co.

– Taa…

– Udawać nie będziecie wiele, gdyż Ignác bywa w Kanthy jeno od święta, raczej nie natkniecie się więcej na siebie, a o strażnika też się nie martwcie – rzekł, poklepując chłopaka po ramieniu. – Wywiedziałem się, że on nowy, prosto z Oswyanczynia, do tego będzie zmęczony, bo od wczoraj na warcie stoi. Przy odrobinie oleju w głowie nie da się tego spartaczyć.

– Panie, czy to nie dziwne, że mnie posyłacie, gdy o tak ważne rzeczy się rozchodzi? O tyle pieniędzy? Mnie gołowąsa? Czemuż służyć ma ten podstęp? Aby kupiec Ignác myślał, żem i ja Czech? – Jar uznał, że najwyższy czas zadać nurtujące go pytanie.

– A to już nie wasza sprawa. Chcecie zarobić czy nie? – Darena oburzyła dociekliwość wyrobnika. Uszy mu poczerwieniały.

Cóż miał w owym wypadku uczynić pozbawiony majątku nieszczęśnik? Potulnie pokiwał głową, spuścił wzrok i stał niczym dziewka karczmiana, której wolno się tylko uśmiechnąć, gdy ją kto w tyłek capnie. I on nie miał wyjścia – schował dumę wraz z ciekawością do kieszeni.

– Poza tym gdzie tu kłam?! – parsknął wylamowyanin. – Przecie wyście też Czech!

– Taki ze mnie Czech, jak i Polak – westchnął Jaczemir. – Tu ani Czechy, ani Korona, a księstwa śląskie. Kocioł, w którym miesza się szczypta Niemca, garść Czecha i chochla Polaka, choć czasem i Wołocha. Zresztą sam Bóg raczy wiedzieć kogóż jeszcze. Myśmy chyba Ślązaki, jakby nas wedle zamieszkania chciał kto wołać.

– Nie za mędrkowanie wam płacę! – uciął szorstko kupiec. – Jakżeście tacy uczeni, to czemuście nie w szkole, ino w polu? – zadrwił, kręcąc wąsa. – Czemuście biedni? Boście głupi! Toteż mało dumajcie, zaś za arbajt się chwyćcie! Mój dziad powtarzał: „z gadania ni ma nic!” 12  .

Słowa Darena zabolały Jaczemira, ale chłopak wiedział, że są prawdziwe.

– Nie musicie mnie obrażać, wielmożny panie, za powiedzenie prawdy, jednakże prawdą jest też to, coście rzekli. Jestem biedny, bo za głupotę płacę. – Młodzieniec spochmurniał. – Ruszam więc z ową biedą walczyć…

– W drogę zatem, ino mnie nie zawiedźcie!

– Bądźcie pewni, że pierwej marnego żywota dokonam, niźli ostatnią szansę zaprzepaszczę – oznajmił. – Jutro wieczorem stawiam się po zapłatę!

ROZDZIAŁ III 

Burgwald – tam i nazad

Jaczemir udał się do miejsca, gdzie Soła przeważnie płynęła płytko. Przeważnie, bo była rzeką nieprzewidywalną i z dnia na dzień potrafiła zmienić koryto. Wylewała kiedy i gdzie chciała. Teraz jednakże wydawała się spokojna jak panienka po ustaniu krwawienia. Dziatwa harcująca tutaj za dnia ułożyła nawet tamę z kamienia, więc nie mogła płynąć zbyt wartko. Pacholęta wiedziały, co czynią, oj wiedziały. Kiedyś postawiły zaporę na Macosze, a młynarz Michael przez dobre trzy doby w głowę zachodził, cóż to za nieurodzaj i posucha, że nurtu brak. Koło młyńskie ani drgnęło. Biedaczysko zanosił dary do świętego Floriana, patrona ognia i wody, aby się zlitował i niebo o deszcz uprosił. Gdy się Michael dowiedział, co było prawdziwą przyczyną owego stanu rzeczy, to połowa małych łapserdaków od swych rodzicieli taki łomot dostała, że do rzeki więcej się nie zbliżała.

Wyrobnik przeszedł zgrabnie po wierzchu tamy, omijając śliskie od glonów głazy. Szedł wzdłuż brzegu, wystrzegając się bliskości Burego Lasu, jednak i tam musiał zabrnąć. Nie w smak mu to było, aczkolwiek bór wydawał się wyjątkowo spokojny. Spłoszył łanie, które w gąszczu leżały, później stado bażantów przecięło mu ścieżkę, co uznał za dobry znak. Koniec końców dotarł bez przeszkód do chaty myśliwego, choć ostatni kawałek drogi w zmroku niemal po omacku.

Odkąd wyruszył z ulicy Granicznej, która biegła za murami fary 13  i okalała miasto, nie poprzestawał rozmyślać nad intencjami zleceniodawcy.

Czemuż to właśnie mnie wybrał? Za cóż tak hojnie wynagradzać drobne oszustwo? Wszakże to nadal powszednia robota, czyż nie? Co jest na tym wozie, że warte jest takiego starania? Broń? Magiczne eliksiry? Mam szmuglować alkohol, medykamenty czy jakiś inny zakazany towar? Bez opłaty na rzecz króla Wacława czy księcia Kazimierza?

– Jeśli tak, to biada mi – westchnął. – Karcą za to słono… Dłoń nie moja, gdy przyłapią, a bywa, że i dłoń mało – zadręczał się coraz bardziej.

Obejście zamajaczyło w blasku księżyca. Przyśpieszył kroku.

Kimże jest ten kupiec, za którego pomagiera mam się podawać? Zrabowany, zaś mnie za raubrittera 14  przyjdzie czynić i jego towarem rozporządzać? Żywota dokonał? Istnieje on, czy jest jeno wytworem wyobraźni Darena? Hynek z Karwiny, postać mi zaprawdę obca…

Ech, pytań tyleż, zaś odpowiedzi tak mało – trapił się, mijając kolejne sztachety zagrody. Zbyt pochopnie wyraziłem zgodę! Jakby mi strapień nie był dostatek. Coś czuję, że kolejny raz w łajno wdepnąłem. Tak głęboko, że aż po nozdrzach odór raczy dawać…

– O kurwa! Naprawdę w gówno wdepnąłem. Ależ śmierdzi! – But chłopaka ugrzązł w lepkiej mazi. – Komuś trzewia chyba fermentują niczym moszcz na wino. Dawno już tak ohydnych fekaliów nie czułem. Zaraz się porzygam!

I uczynił, jak zapowiedział, po czym otarł usta dłonią, beknął dwa razy i odetchnął z ulgą.

Gdy stanął przed drzwiami chaty, okazało się, że są uchylone. Z grzeczności zastukał, ale odpowiedziała cisza. Ponowił nieco mocniej.

– Jest tam kto?! – zawołał. – Jam posłaniec od Darena! Żyjecie, panie myśliwy?!

Nie było odzewu, więc Jaczemir zaniepokoił się. Nie przewidział takiego obrotu sprawy.

Czy to znaczy, że mam wracać z pustymi rękoma? – bił się z myślami.

Liczył, że jegier lada moment wróci. Zaczekał przed wejściem, nie chcąc pod jego nieobecność zaglądać do środka. Odmówił trzy zdrowaśki, potem kilka innych modlitw, pokręcił się chwilę w miejscu, aż w końcu zdecydował się wejść.

Smród alkoholu i rzygowin uderzył go w nozdrza zaraz po przekroczeniu progu. W chacie mało co było widać, gdyż ogień w palenisku ledwo się tlił. Jaczemir zrobił dwa kroki i przepadł przez powróz, rzucony niedbale na środku izby.

Któż, do cholery, zostawia sznur na podłodze?!

Naraz zobaczył na szerokiej ławie mężczyznę bez oznak życia. Przestraszył się wpierw, ale zaraz pocieszył, że skoro jegomość jest źródłem fetoru, to pewnie jest jedynie upity.

Tłuścioch jakich mało – pomyślał, próbując go poruszyć. Graniczyło to jednak z cudem.

– Panie myśliwy, panie myśliwy! – zawołał mu do ucha, klepiąc jednocześnie po łysinie. – Panie Dragobor, żyjecie?

– Sbie… eee… bier… – zabełkotał, co uradowało młodzieńca niczym matulę krzyk noworodka. – Dar… aj… alaj…

– Rozgadanyś – skwitował ironicznie Jaczemir, ciesząc się, że nie musi oglądać trupa. Nadstawił uszu, by zrozumieć, co tenże chce mu zakomunikować.

– Spierrr… spierdalaj!

Nie to chciał usłyszeć, wszelako: lepší něco než nic,jak to w Teschinie gwarzą. Był rad, że myśliwy żyje.

– Oss... aw... mne… speee… daalaaajcież... – dukał brzuchacz, zapewne próbując przeciwstawić się szturchaniu, które młodzieniec czynił odruchowo i nieprzerwanie od momentu, kiedy przy nim stanął. – Kurevníku jede... eee… en… oss... aw... mnieee! Noż zostaw! – Zaczkał.

– Panie Dragobor, jak was mam zostawić, skoro po wóz przybyłem? – oświadczył nad podziw spokojnie Jar, po czym dodał: – Glejt mi jeno dajcie, a resztę sam załatwię.

Po tych słowach spasiony jegomość jął się rzucać tak zawzięcie, że ciężko było orzec: czy to złość okropna, czy to konwulsje go dopadły. Pienił się przy tym okrutnie, a ślina wraz z przekleństwami cisnęła mu się nieprzerwanie na wargi.

– Ja… dam wam glejt – zacharczał. – Poczekaj… – Ponownie dopadła go czkawka. – Zkurvesynie!!! Jebany w rzyć Ślązaku… – Z każdym kolejnym wyrazem mówienie szło mu coraz lepiej. – Jdi prčic!

– Panie jegier, co wy gadacie? – oburzył się Jaczemir, nie zdzierżywszy dłużej pijackiego bełkotu. – Mieliście mnie obsłużyć i w drogę posłać, a wyście się tak uchlali, że głowa mała. Solidnie zalaliście krzeczka 15  , oj… nie pozazdrościć!

Tłuścioch pragnął coś odrzec, ale tylko ulało mu się z pyska, łbem ponownie o ławę przywalił i usnął.

Od zmysłów odszedł – pomyślał Jaczemir. Zwidy miał i nie był zdolny odgadnąć, z kimże gada – dedukował, słuchając głośnego chrapania. Wybaczę mu zniewagi, jednak nie przekazał mi dokumentu, a tego wybaczyć nie mogę. Gdzież ten flejtuch go wepchnął?

Młodzieniec odpalił od żaru z pieca znalezioną na blacie świecę i omiótł wzrokiem izbę. Kusza myśliwska, trofea, powrozy, noże rzeźnicze do obdzierania ze skóry, koryta – zapewne do oprawiania truchła upolowanej zwierzyny, drwa do kominka, poroża jeleni, plastry drewna, tłuczki, ogarki, suszone mięso… Jednak po glejcie nie było ni śladu.

Naraz zalany w trupa mężczyzna zmienił ułożenie ciała i zza jego pazuchy wysunął się kawałek pergaminu. Jar delikatnie go wyciągnął i bacznie obejrzał, choć nic zeń nie pojmował, bo był niepiśmienny jak większość społeczeństwa. Nagryzmolone znaki, czarny atrament, tęga czcionka – niechybnie gęsim piórem spisana, jakaś czerwona plama na dole, bodajże pieczęć kupiecka. Zwinął ostrożnie pergamin, schował do wewnętrznej kieszeni lichego kubraka, a potem wziął jedno z jabłek, leżących w wiklinowym koszu i zmniejszył odrobinę ssanie w żołądku. Sięgnął jeszcze po pochodnię, rozpalił ją, trzymając jakiś czas nad płomieniem świecy, po czym wyszedł.

Gdy konia oporządził i zaprzągł do wozu, sprawdził, czy aby na pewno nie rozładowano skrzyń. Upewniwszy się, że są na swoim miejscu, wskoczył na wóz i wziął bat do ręki. Zwykle wzbraniał się mocno przed nocnymi wyprawami przez knieję i przezornie czynił to za dnia.

To blisko. Ino zakręt pokonać, a już będzie widać most i wartownię – dodawał sobie otuchy.

Trwożyła go ciemność. Światło pochodni wcale nie pomagało, bowiem pokraczne cienie tańczyły dookoła, a to działało na wyobraźnię.

– Wio! – wrzasnął, po czym smagnął rzemieniem konia: – Wiśta wio, gniady! Nuże, nuże!

Zwierzę ruszyło z wolna przed siebie i skręciło posłusznie w stronę Kanthy. Był to potężny, brązowy ogier o kruczoczarnej grzywie. Kolejne uderzenie bata sprawiło, że przyśpieszył i nie było konieczności, aby go więcej ponaglać.

Jaczemir minął zakręt. Przez okamgnienie wydawało mu się, że upiór przemknął wśród starych brzóz. Może to biała kora w blasku pochodni błysła? Albo… Nie chciał o tym myśleć.

Pogonił gniadego. Próbował odganiać się od koszmarnych wizji, jakie rodziły się w jego głowie. Oddychał nerwowo. Szybsze bicie serca uspokoiła dopiero majacząca w oddali wartownia. Patrzył prosto przed siebie na przybliżający się budynek i wolał się nie odwracać.

Gdy wjechał na most i końskie kopyta wystukały równy rytm, uderzając o foszty, odetchnął. Jednak w połowie drogi strażnik wyszedł z przyczółka i zagrodził przejazd.

– Prrr! – huknął Jar w kierunku konia. – Stój, gniady, stójże! – Chwycił za lejce i szarpnął mocno. Ogier zatrzymał się nieomal przed samym zbrojnym.

– Cóż wieziecie? – zapytał wartownik, bacznie przyglądając się chłopakowi i furmance.

Jaczemir zaniemówił, jakoby go ktoś zakneblował.

Jakże mogłem tego nie przewidzieć? – zrugał się w myślach. Przecież to było oczywiste, że zapytają mnie o wieziony towar, czegóż się spodziewałem? Spocił się niczym parobek w skwarny dzień. Zapewne każe otworzyć mi te skrzynie, zaś tam nie wiadomo, jakie licho drzemie.

Przełknął głośno ślinę i postarał się opanować, aby nie dać po sobie poznać zmieszania. Nawet zdobył się na subtelny grymas, przypominający uśmiech.

– Towary od samego dostojnego Hynka z Karwiny – jął improwizować. – Najznamienitszego sortu… do kupca, co w waszej mieścinie obecnie przebywa… Ignáca – Gorączkowo usiłował przypomnieć sobie jakiś czeski zwrot, by wpleść go w wypowiedź. – Noc je tak chladná, a horké ženy chybi16 

– Niewiele żeście rzekli, a tyle skłamali – oświadczył chłodno wartownik, a serce Jaczemira wcisnęło się do gardła. – Żaden dostojny Hynek! Za przeproszeniem to kurwiarz przebrzydły, co lubuje się w zwiedzaniu zamtuzów. Do tego taki pasibrzuch, że swą kuśkę po raz ostatni w Olzie widział podczas kąpieli, gdy się od tafli wody odbijała. Dacie wiarę, jaki los dziewek marny, gdy taką przygniecie? Ponoć jedną tak przyparł swym cielskiem do ściany burdelu, że udusił. – Jaczemira zdziwiła, a jednocześnie uspokoiła gadatliwość zbrojnego. – Uratowała go znajomość z biskupem krakovskim Piotrem, który przypadkiem w tamtym czasie nieopodal obozował. Duchowny potwierdził, że zło mu z ladacznicy pomagał wypędzać, a że wyszło z ostatnim tchnieniem, to już skutek uboczny. W Oswyanczyniu jest on dobrze znany jako obieżyświat i hulaka! Dostojny Hynek! – Zaśmiał się. – Dobre sobie, macie poczucie humoru, chłopcze. A was jak wołają?

– Yyy… – Jaczemir wytężył swój umysł, aby wymyślić coś naprędce. – Jožin… ekhm… Jožin z Bažin 17  , panie – palnął, co mu ślina na język przyniosła.

– Dziwna to nazwa miejscowości… To pewnie mało znacząca wioseczka jakaś? Pierwszy raz o Bažinach słyszę, jakem żyw.

– Ano,malo, malo – Jarowi pot zrosił czoło. Trudził się, aby jak najbardziej po czesku zabrzmieć. – Malo wiesiczka… – Jaka, kurwa, wiesiczka, obec lub vesnice, złapał się na pomyłce, lecz wartownik zdawał się łykać wszystko jak rybitwa narybek. – Mala a leží daleko, temuż zmęczony jsem… ano. – Kiedy już nie miał konceptu, co powiedzieć, dodawał ano. Stwierdził, że to nie zaszkodzi.

– Glejt mi jeno dajcie, panoczku, i puszczam was wolno! – rzekł strażnik, rozweselony tym, że w końcu mógł z kimś zamienić słowo tego wieczoru. Chłopak urozmaicił mu przykrą jednostajność samotnego pilnowania mostu.

– Juźli dajem… kasik tu byl… oho i jest! – Przekazał zwój, który zabrał z chaty myśliwego. – Prosím, vezměte to, pane! – rzekł niemal jak rodzony Czech, rad, że kiedyś z jednym w karczmie miał sposobność caluśką noc przegadać i co nieco w pamięci utrwalić.

– Zobaczmy, co my tu mamy – Strażnik rozwinął pergamin i wytężył wzrok. Chwilę błądził po dokumencie, zaś jego mina z wesołej stała się rozeźlona. – Dupcyć tebe będę, dzieuszko krasna… Cóż to, do czorta? Dworujecie sobie ze mnie, Morawczyku? Takież to są wasze czeskie błazenady?

Jaczemir pobladł, po czym wystękał:

– Ttttoo ne je glejt?

– Przecie gadam! List do pannicy mi daliście, jurnyście galan, ale to was z okazania stosownego papieru nie zwalnia. – Wyciągnął dłoń i przeszył chłopaka zimnym spojrzeniem. Wyraźnie się niecierpliwił. – Nuże, nuże, gibko! Wszakże nie będziemy tutaj do rana stali.

Raz na wozie, raz pod wozem. Nieznajomość pisma nie pierwszy raz wpędziła go w tarapaty, tak samo jak nieznajomość prawa. Teraz zrozumiał, dlaczego dokument pachniał tak ładnie: nasączony był kwiatowym olejkiem, zaś to nie odcisk pieczęci kupieckiej zdobił go u dołu, a czerwień z ust kobiety. Dumał nad tym, cóż powiedzieć, aczkolwiek nic roztropnego nie przychodziło mu do głowy. Postanowił przynajmniej częściowo przyznać się do winy.

– Pane, bądźcie litościwi, prosím! – zaczął, chyląc głowę z pokorą. – Jo nepismenny. Wziąłem liścik miłosny, miast glejtu. Całkiem nieświadomie. Dureń ze mnie okropny. Wybaccie, pane! – rugał się i usprawiedliwiał na tyleż głośno, na ileż gardło pozwoliło. – Jakżeście řekli wcześniej… z Hynka, co mnie poslal, nezly dupcyngel!Ano, po tymże liściku to teraz vide. Mnie ku wam poslal bez glejtu, bo zapewne dupcyl jakąś dievke i zapomnal. Ne kazujce mi wracać, jo po dluhiej podróży – Zeskoczył z wozu i padł do stóp strażnika.

Prosił wpierw o zmiłowanie i darowanie lekkomyślności, potem klął się na chorą matkę i dziatwę, co w domu bez jadła pozostała, i co mu tam jeszcze na myśl przyszło. Łgał jak pies. Choć nie przychodziło mu to wcale łatwo, bo kłamstwem na ogół się brzydził. Błagał i wzywał wszystkie świętości. Łkał, bił się w piersi, a także obiecywał poprawę.

Cóż miał z nim zrobić strażnik? Nie chcąc biedaka pozbawić sposobności wykarmienia rodziny, sprawdził, czy aby nikt się całemu zajściu nie przygląda i zezwolił jechać. Pod warunkiem że z samego ranka, nim wzejdzie słońce, Czech opuści Kanthy.

Było to na rękę Jaczemirowi, bo nie zamierzał w mieście bawić jako Jožin z Bažin, aby intryga nie wyszła na jaw.

Chłód wrześniowej nocy orzeźwiał umysł, a księżyc i gwiazdy na bezchmurnym niebie oświetlały trasę. Drewniane koła podskakiwały i stukały na nierówno wybrukowanej Bielyczstraße 18  . Była to najbardziej zaludniona droga w Kanthy, dlatego do uszu wyrobnika co jakiś czas dolatywały obelgi. Po zmroku żaden mieszkaniec nie parał się pracą, prócz karczmarza i wartowników. Nie lubiano, gdy ktoś inny dopuszczał się rumoru czy imał jakiegokolwiek zajęcia.

Wśród wtóru przekleństw przybył pod chatę Ignáca. Dla niepoznaki obwinął głowę kawałkiem sukna, by go ktoś postronny nie poznał. Było takowych nadto, bowiem w rozwartych okiennicach stało już kilka wścibskich bab. Sukno znalazł wepchnięte za siedzisko, zaś po zapachu wnioskował, że służyło Hynkowi do obcierania potu z czoła. Miał nadzieję, że tylko do tego.

Zeskoczył z wozu i załomotał w drzwi. Kiedy to nie pomogło, krzyknął:

– Pane Ignác, je pan tam?

– Przestańcież drzeć tę morawską mordę! – ryknął jeden z mieszczan, któremu zawtórowała jego baba.

Tego pieniacza Jaczemir znał doskonale. Był to Gniewosz. Imię dane mu na chrzcie pasowało do niego jak ulał. Gniewosz wraz z żoną Gniewomirą, prawdziwy chichot losu, byli siebie warci. Opatrzność jednak czuwała nad chłopakiem i nie udało im się go rozpoznać.

Ignác nie kazał na siebie długo czekać, a widząc, co się święci, zaprosił przybysza do środka. Nie chciał dobijać interesu na zewnątrz na oczach wścibskich sąsiadów: „pieniądz lubi ciszę”.

Jaczemir vel Jožin zdał sobie sprawę, że rozmawia z rodzonym Czechem, i przemianował się zgrabnie na Józka z Teschina, który w służbie Hynka z Karwiny sporadycznie się tylko udziela. Wyjaśnił absencję protektora i chytrze niczym lis urwał dalsze rozmowy, tłumacząc się opadaniem z sił, a także przymusem szybkiego rozładunku związanego z koniecznością powrotu jeszcze tej samej nocy.

Poszło nieźle, choć bynajmniej nielekko, bo skrzynie swoje ważyły. Na całe szczęście to zajęcie odbierało chęci do dysput. Zmęczony Ignác odprawił chłopaka z trzema mieszkami monet, tak jak zakładała umowa. Musiał mieć do Hynka zaufanie, bowiem nawet nie sprawdził zawartości kufrów.

Jaczemir pożegnał gospodarza czeskim ahoj, po czym wsiadł na wóz. Przeżegnał się, mijając niewielką, drewnianą kaplicę Świętego Krzyża, w której często przystawał na chwilę modlitwy. Co ciekawe, pachniało tu różami niezależnie od pory roku. Także teraz. Rozkoszując się tym zapachem, zwolnił.

Przy moście podziękował raz jeszcze strażnikowi, który strzegł przejazdu na Sole, i ruszył dalej. Nie minęło ćwierć mszy, gdy bez trudu dotarł do chaty myśliwego. Podprowadził powóz pod ścianę domostwa, wyprzągł konia i podstawił mu wiadro z wodą.

Nagle zdębiał. Całemu zajściu przypatrywał się zarośnięty olbrzym.

Rany boskie, czyż to człek czy jakieś leśne licho? – przeraził się.

– A dutki mocie? – zagaił wielkolud, podpierając się na drewnianej ladze.

Przyjdzie mi tu zginąć – pomyślał spanikowany Jaczemir. Krew wydawała się wrzeć mu w żyłach, serce zaś tłukło się prędzej aniżeli dzięciole werblowanie. Czuł, że nogi się pod nim uginają. Jedyne, co był zdolny zrobić, to pokręcić przecząco głową.

– Jakżeż ni mocie? – brodacz oburzył się, a zarazem zdziwił. – Kłamiecie… Oj, srodze kłamiecie, panocku. – Pogroził wielgachnym paluchem. – A jeśli doprawdy ni mocie, to trza mi będzie was loć, jaz mi pary w płuckach braknie! Boście ukryli…

– Nie bijcie, panie, ja Bogu ducha winny – wyjąkał, zasłaniając się rękoma. – Smarkacz jeno. Dragoborowi przysługę wyświadczam. Biedak ze mnie, bez grosza przy duszy.

– A dyć jo żem jes Dragobor!

Jaczemir osłupiał.

– Panie, to wyście nie zbójnik? – zapytał nieśmiało.

– Łowca żem jes – odrzekł olbrzym. – Toć znacy ni łowca taka, co to po polu hasa, ino łowcy… łowycz… łowywyc… Srał to pies. JE-GI-ER żem jes!

– Wobec tego kogo zastałem w tej chacie, jak po wóz przybyłem?

– Jak kogo? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Nu Hynka z Karwiny trosku nazartego.

– To by wiele wyjaśniało – westchnął głośno chłopak. Dlatego tak się pieklił Hynek, gdy go o oddanie glejtu prosiłem. Myślał, żem zbir. Czyżby Dragobor wraz z Darenem go upili, a później obrabowali moimi rękoma? – Zamyślił się.

– Zara przetrzepie wam galoty, obesrańcu… – Te słowa wyrwały Jaczemira z zadumy.

– Chwilunia, panie Dragobor, już daję – rzekł, sięgając po mieszki. – Trzy… Po wadze mniemam, że będzie tu mniej więcej ze trzy kopy monet, czyli wedle umowy.

– Dzielny chopok, trza było tak od razu – skwitował myśliwy, a na znak radości łupnął młodzieńca otwartą dłonią wielkości cygańskiej patelni w plecy. Ów o mało co się nie połamał. – Aleście mizerniutki, jakieby panienka. Ćwicyć musicie, a tymcasem pódźcie nu do Hynka i dejcie mu te worecki!

Jaczemir otrząsnął się i podrapał po głowie. Już nic z tego nie rozumiał. Okradli kupca z towaru, żeby później oddać mu monety? Wolał nie wnikać. Swoje zrobił i jak najprędzej chciał czmychnąć, nim Dragobor zechce poklepać go po raz drugi.

***

W chacie nie śmierdziało. Owa odmiana była przyjemna dla nozdrzy. Hynek z Karwiny gromko chrapał, co jakiś czas krztusząc się i donośnie charcząc. Palenisko dawało przyjemne ciepło i roztaczało światło na całą izbę. Ława była wyszorowana, zatem w trakcie nieobecności Jaczemira obrzyganiec musiał choć na chwilę się przebudzić. Być może Dragobor doprowadził go, jak i obejście, do porządku. Kupiec pod głową miał worek z sianem, zaś okryty był końską płachtą. Jar, nie chcąc go budzić lub w niepotrzebne dysputy się wdawać, położył mieszki zaraz obok niego tak, aby nie dało się ich przeoczyć.

Albo na nich usiądzie, co jest najmniej pożądane, bo jego tłusta rzyć może nie poczuć różnicy, albo zrzuci i hałasu narobi. Albo najzwyczajniej je zobaczy. To już nie moje zmartwienie – stwierdził. Oddałem, wychodzę.

Obrócił się na pięcie i szybko opuścił chatę.

Miał zamiar pożegnać się z Dragoborem i potwierdzić wykonanie powinności, jednak nie znalazł go w pobliżu.

– Któż to wyprawia się w środku nocy na polowanie? – zamamrotał, bo wizja samotnych łowów w Burgwaldzie przyprawiała go o dreszcze. – Licho wie, cóż tam drzemie…

Jaczemir nie chciał myśleć o mieszkańcach lasu, bo strach go jeszcze większy dopadał. Wiele zapewne owe dęby dostojne, topole strzeliste, buki o pniach nagich i wierzby, co płaczą, i brzozy pobielone widzieć musiały, i gdyby mogły, to kto wie, czy by nie krzyczały. Poprawił pas, zapiął kubrak, zabrał kostur oparty o ścianę chaty, przeżegnał się, a gdy wzrok mu się do ciemności przyzwyczaił, wyruszył przed siebie.

Strach wyczulił mu zmysły. Każdy szelest był jak trzask, każda gałąź buczyny lśniła w świetle księżyca niczym zjawa. Odcienie szarości grały nikczemnie z wyobraźnią chłopaka, wygięte gałęzie drzew wydawały się szponami bestii czyhającej na jego życie. Jakby tego było mało, przeraźliwie pohukiwała sowa. Zwiastunka nieszczęść. Wzbudzało to niemałą grozę w sercu młodzieńca. Bardziej złowieszcze od sów były tylko kruki. Posłańcy śmierci. Także w tym wypadku nie trzeba było na nie długo czekać. Jak na zawołanie nocne powietrze przeszyło urywane krr… krak… krak… Ptaki zbudzone obecnością intruza i światłem pochodni ostrzegały się nawzajem.

Chłopak przyśpieszył kroku.

Naraz księżyc zniknął, świsnęły skrzydła i chmary latopiyrzy19  zasłoniły niebo. Jeden zbłądził i wczepił się w długie włosy wyrobnika. Stworzenie szarpało się i tłukło błoniastymi kończynami, przez co zaplątało się jeszcze bardziej. Jaczemir capnął zwierzę oburącz i począł wyrywać je z włosów z całych sił. Bolało, ale na próżno się to zdało.

Kozik, którym obierałem rzepę! – przypomniał sobie, zwolnił uścisk jednej dłoni i pogrzebał w kubraku. Tuś mi, bratku! Pięknie żeś się schował…

Wytarmosił nóż zza wszytego pod kaftan rzemienia, po czym naprężył latopiyrza niczym łucznik cięciwę i ciachnął wprost pod jego pazurami. Stworzenie wzbiło się w powietrze, trzepocąc szalenie skrzydłami, a wraz z nim pofrunął pukiel czarno-siwych włosów.

Dziewiętnastolatek odetchnął i rozejrzał się.

Tylko parę kroków przez bury las i będę bezpieczny – pomyślał, widząc prześwit wśród drzew i słysząc szum Soły.

Wydawało mu się wszelako, jakoby ten kawałek drogi trwał wieczność. Za ostatnią linią drzew, które rzadziej porastały skarpę, dostrzegł odbijające się w toni wody światło.

Jestem ocalony – westchnął z ulgą i przyśpieszył.

Już radował się bliskością brzegu, gdy nagle zatrzymał się i zastygł w bezruchu. Nie wierzył własnym oczom. Przetarł je dla pewności, łudząc się, że to zmęczenie daje się we znaki. Bynajmniej nie był to efekt wyczerpania. Nad brzegiem rzeki odpoczywała przeraźliwa bestia o obliczu na poły kobiety, na poły gada. Wężowy ogon trzymała częściowo zanurzony w wodzie, zaś skrzydła na kształt nietoperzych zwiesiła wzdłuż ciała. Były postrzępione niczym zapomniany sztandar na polu dawnej bitwy. Twarz i kibić miała niewieścią, tyle że w odcieniu zgniłej zieleni. Piersi nagie, duże i całkiem ponętne. Zajadała się surową rybą, którą ściskała w swych długich, kościstych paluchach. Pomimo szumu wody dało się słyszeć jej mlaskanie. Przeżuwała właśnie ogon jeszcze ruszającego się zwierzęcia.

Jaczemir próbował wycofać się chyłkiem, lecz trzask patyka pod stopą zdradził jego obecność. Błyszczące ślepia skierowały się w stronę hałasu. Poczwara oblizała się, a Jar zerwał się do ucieczki. Pech chciał, że noga zaplątała się mu wśród korzeni i utknął. Tymczasem bestia pełzła wprost na niego. Nie miał szans na ucieczkę. Drobne korzenie za żadne skarby nie chciały puścić, mimo że wierzgał zawzięcie. Zrozpaczony zaczął więc gorliwie odmawiać modlitwę.

– …błagań naszych nie odrzuć w potrzebie… – wężowa matrona zbliżyła się na odległość dwóch, góra trzech łokci – …lecz od wszelakich bied… – Wyciągnęła palce i… oswobodziła jego stopę.

– Zaraz, zaraz – zdziwił się. – To nie miało się chyba tak skończyć?!

– Jesteś nieszczęśliwy z tego powodu, chłopcze? – zasyczała, wyszczerzając zęby z wyraźnie większymi kłami niż u człowieka.

– Ależ skąd, bynajmniej! – Jar zreflektował się. – Zaskoczony jeno…

– Nie gussstuję w ludzkim mięsie – żachnęła się. Z jej wąskich ust to wysuwał się, to chował żmijowy język.

Jaczemir wciąż czuł się niepewnie. Serce waliło mu niczym młot kowala Sobierada, gdy ten bywał rozeźlony. Wbrew dobrym manierom opuścił wzrok, bo nie był zdolny patrzeć w żółtawe, gadzie ślepia rozmówczyni.

Czy zasady savoir-vivre’u tyczą się także nieludzi? Chrzanić to – zrugał się w myślach. Skąd mi to przyszło do głowy?! Czyżbym zmysły postradał? Jakobym nie miał większych zmartwień.

– Paniczu, sss… Długo tak będziesz stał?

– Skądże znowu – spłoszył się. – Nadal jednakże jestem zdziwiony takim obrotem spraw. Czemuż mnie nie zjedliście, pani? Surową rybą nie pogardziliście, a ludzkiego mięsa się brzydzicie? – Dopiero po chwili uświadomił sobie, że pogarsza sytuację. Trwoga odbierała mu trzeźwość myślenia.

– Zdolna jestem nadrobić ów nietakt, lecz czy wszyściuchno, powinnam do paszczy wkładać? – oburzyła się. – Tak może czynić jawnogrzesznica, co bierze w usta wszyssstko jak popadnie, nie zaś szanująca się upiorzyca…

– Prawda zaiste i… żebym wątpliwości nie wzbudzał – przełknął głośno ślinę – rad jestem, żem z życiem uszedł. A czym… wybacz, od zawsze miałem problem z doborem słów, a kim właściwie jesteś, madame, jeśli wolno spytać? – Zabłysnął znajomością języka żabojadów i dobrych manier, których to nauczył się od pewnego obieżyświata.

– Słodkiś, chłopcze… – syknęła, powtórnie oblizując się rozdwojonym jęzorem. – Zdradzę ci, kimże jestem… Meluzyną we własnej, najprawdziwszej postaci. – Rozpostarła skrzydła na boki, jakby chciała się okazalej zaprezentować.

– Darujcie mi, pani, mą niewiedzę, lecz wasze imię nic mi nie mówi.

– Czyż moja legenda nie dotarła w twe strony?!

– Ech… nieee… – Niepewnie pokręcił głową. – Niestety, nic a nic mi o tobie nie wiadomo.

– Przecież to tak bliska kraina! – Zacisnęła jaszczurze pięści ze złością. – Rozgłos muszę mieć okropnie marny – załkała nagle. – Mój okrutny los winien znać każdy. Może rzeczywiście cię zeżrę? – jęczała. – Gawiedź od razu większym szacunkiem by mnie darzyła… Nigdy nie powinnam zostać zapomniana! Nigdy, rozumiesz?! – ryczała niczym najzwyklejsza kobieta, która wpada w histerię, zaś wtedy biada każdemu, kto znajdzie się w jej pobliżu.

Jaczemir znał ten stan. Kochna nieraz go doświadczała i zawsze pachniał nieobliczalnością. Lepiej wówczas postępować nieomylnie, bo jeden zły krok i kobieca furia niczym wichura jest nie do powstrzymania. Chłopak poczuł, że następne słowa przesądzą o jego życiu bądź śmierci. Wiedział, że powinien wykazać się roztropnością. Zebrał w sobie odwagę i przemówił na tyle łagodnie, na ile potrafił:

– Madame, pozwólcie mi być waszym powiernikiem – zbadał jej reakcję na te słowa, po czym ciągnął dalej – bardem, co rozsławi wasze imię w Kanthy i okolicach, a daję słowo, że nikt nie zapomni o pięknych, zielonkawych licach! Wyjawcie mi wszystko, co smutnymi czyni oczęta, pragnę tego niczym mleka głodne wilczęta – zarymował i zalotnie spojrzał w gadzie źrenice tak długo, na ile odwaga mu pozwoliła. – Pani Meluzyno, w słuch się zmieniam i wszakże niechaj zginę, jeśli was chwałą nie okryję!

– Sssłodki, szarmancki, obyty – wymieniała z wolna – jak książę, nie wieśniak, aż dziw bierze. Znałam już jednak takich, co obiecywali i ładnie prawili. Oj, znałam, zaś potem źle kończyli… – Pogroziła mu palcem lewej dłoni. Jej nadgarstek spowijał czerwony sznurek. – Łgarzami zwykłymi się okazywali, ot co!

– Pani, jakbym śmiał…

– Cicho sza, nic nie mów, ino słuchaj!

– Zamieniam się w słuch, o miłościwa – odrzekł pozornie spokojnym głosem, siadając na ściętym pniu. Podparł podbródek kciukiem, zaś usta skrył za pięścią na znak najwyższego skupienia. Naśladował plebana Wojciecha, co ową pozę zwykł w konfesjonale przyjmować.

– Wpierw opowiem ci jedną z bajek, jakie plecie się dzieciom do snu w Teschinie.

 

Opowieść Meluzyny20 

Ładnych kilka wiosen temu młody książę teschinski imieniem Bolko chciał się ożenić, a przynajmniej tak życzyła sobie jego matka Elżbieta. Cóż z tego, kiedy Bolko w żaden sposób nie mógł znaleźć dla siebie oblubienicy, mimo że na zamek przyjeżdżali swaci i posłowie z odległych krain, wychwalając pod niebiosa cnoty swych księżniczek. Zaś o urodzie samego Bolka żartowano za plecami:

– Nawet święty Florian nie jest tak przystojny jak książę Bolko! – Tu wskazywano przez okno na rynek, na którym znajdował się zbiornik na wodę, a na jego środku stał słup, na słupie zaś święty Florian wyrzezany niezdarnie z kamienia i lejący wodę z cebrzyka. Nos miał krogulczy i… krzywe nogi.

Albo:

– Bolko jest tak urodziwy jak tamten święty Jerzy, który usiłuje strącić smoka. – Tu jeden ze swatów wyciągał palec w kierunku świętego Jerzego, który godził dzidą w rozdziawioną paszczę bestii, a minę przy tym miał nietęgą, jakby przed momentem w portki narobił.

Bolko choć mało urodziwy, zamożnością i koneksjami przyciągał uwagę najpiękniejszych panien. Nie pomogło im jednak mizdrzenie się, nie pomogły szaty zapachami skropione i kanarkowe szczebiotanie, ani nawet przewracanie oczami i zalotne uśmiechy. Książę Bolko zdawał się na wszystko nieczuły. Podczas prób swatania rozwodził się nad pogodą:

– Dziś świeci słońce i to jest dobre, gdyż zboże dojrzewa w polu, zaś gdy deszcz pada, to niedobrze, bo siano moknie i konie nie mają co jeść.

Każda księżniczka patrzyła zdumiona i zadawała sobie w duchu pytanie: cóż on plecie?

– A może szlachetna panienka zagra ze mną w kamyki? – dodawał, nie przejmując się tym, co o nim owe damy myślą. A skoro żadna nie umiała, to dalej rozwodził się nad zbawiennymi skutkami suszonych śliwek: że lepiej je suszyć w piekarskim piecu i trzeba uważać, aby nie były robaczywe.

Matka Elżbieta, gdy odjechała ostatnia księżniczka o ślicznym imieniu Ondyna, rzekła do swego syna:

– Żadna ci się nie podobała? Mnie także żadna, a było ich jedenaście. I jedenaście razy położyłam miotłę na progu komnaty. Żadna jej nie podniosła.

Postanowili poczekać na dwunastą księżniczkę.

Pewnego dnia przybiegli strażnicy z wieży zamkowej z wieścią, iż w kierunku Teschina podąża jakiś znamienity poczet. Palą się bowiem ognie na szczytach Jaworowego, Czantorii, Stożka i Baraniej, które świadczą o tym, że mnóstwo ludu posuwa się wzdłuż Beskidów na Teschin.

Po jakimś czasie dostrzegli, że w otoczeniu nieznanych garbatych stworzeń idzie także ogromne, białe z dużymi uszami i długą trąbą zamiast nosa. Ową trąbą macha na lewo, na prawo, a od czasu do czasu wydaje donośne dźwięki.

Gdy otworzono bramę, na tychże dziwadłach wjechali ludzie podobni do Cyganów, gadający cudacznym językiem i ubrani w pstrokate szaty. Orszak prowadził śniady Turek i to właśnie on dosiadał zwalistego zwierza z dwoma ogromnymi kłami, kłapiastymi uszami i długą trąbą. Za nim kołysał się miarowo baldachim obwieszony drogocennymi dywanami. Spoza dywanów zaś wyglądała prześliczna dziewczyna…

Kościelny Pietruszka, stojący przy Bramie Wodnej pod zamkiem z kotliczkiem święconej wody i z kropidłem w dłoni, ni stąd, ni zowąd zaintonował baranim głosem Trzej królowie monarchowie.

I naraz wypadki potoczyły się wartko. Turek odziany w turban utkany perłami wielkości kurzych jaj zsiadł z konia i poprosił wyszukanymi słowami o gościnę dla księżniczki Małgorzaty zmęczonej trudami podróży. Księżna Elżbieta zauroczona nieprzeciętną urodą dziewczyny zgodziła się natychmiast, przeczuwała już bowiem, że ta zostanie jej synową.

Teschinianie tymczasem nie mogli wyjść z podziwu i bratali się z przybyszami. Oto goście o czarnych łbach i gębach rzezimieszków, acz z gołębimi sercami, wciąż szczerzyli bieluśkie zęby i śmiali się, a ich zwierzęta kąpały się w Olzie. Garbusy spijały wodę, a kłapouch oblewał się nią po grzbiecie. Obozujący nad rzeką zamorscy dworzanie, siedzący w kucki koło ognisk lub na poduszkach ze skrzyżowanymi nogami, śpiewali wesołe psalmy.

– Proszą o wodę – wytłumaczyła księżniczka, oprowadzając księcia Bolesława wśród namiotów rozbitych przez jej poddanych. – Proszą o wodę Allacha 21  . Bo tam, skąd przybywają, nie ma wody. A oni przecież nie zostaną nad Olzą, oni tam wrócą. Jest tam dużo słońca, lecz mało wody. Będą szli przez piaski… Ja wyrosłam w białym murowanym alkazarze, w białym murowanym zamku, gdzie było dużo wody. Wszędzie tryskały fontanny. Zamek stał na wysokiej skale, a w dole pod nim leżało białe miasto. Strzegły go wysokie zębate mury, złocona brama i ściany rzeźbione w marmurową koronkę, podobną do czepków waszych mieszczek… – Urwała, gdyż Bolko wyraźnie zainteresował się egzotycznym zwierzęciem.

Tłum ludzi zgromadził się wokół owego stworzenia. Kościelny zaś w tym czasie nadął się tak, jak przystoi mądremu mężowi, co to z niejednego pieca chleb jadł i wie, co w trawie piszczy:

– Ten zwierz z trąbą, ludeczkowie złoci, to jest elefant, czyli Elephas maximus