Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Fikcja to potężny narkotyk. Kto wie, czy tęsknota za innymi światami nie leży u podstaw wszystkich uzależnień? Edward Egan mieszka w Postmodernie - świecie opanowanym przez książkoholików. Bez skrupułów żeruje na ludzkiej słabości - dostarcza uzależnionym osobom najwyższej jakości teksty tworzone przez swojego szalonego przyjaciela. To złoty interes, dlatego może wieść hulaszcze życie. Do czasu, gdy pewnego dnia budzi się w obcym miejscu, bez znajomych twarzy i dotychczasowego zajęcia. Tajemniczy osobnik namawia go, by rozpoczął poszukiwania Raportu. Krążą słuchy, że to najważniejsze dzieło literackie w historii, które zawiera odpowiedzi na wszystkie pytania dręczące ludzkość. Czy beztroski Edward podejmie to wyzwanie? Złoty strzał dla miłośników szalonych wizji Philipa K. Dicka.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 153
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Dawid Kain
Saga
Kotku jestem w ogniu
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2014, 2024 Dawid Kain i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727205724
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Zawsze wyobrażałem sobie Raj jako bibliotekę, nigdy jako ogród.
Jorge Luis Borges
O tym, czym jest Raport, dowiedziałem się, leżąc w bocznej nawie jednego z Kościołów Becketta.
Minione dni były nieustającą imprezą, namiętnym ładowaniem w siebie wszystkich dostępnych stymulantów, depresantów i halucynogenów. Kolejne zaś miały być gorączkowym poszukiwaniem, ustawicznym błądzeniem i mozolnym odkrywaniem prawdy, ale w tamtym momencie jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Leżałem na chłodnej podłodze, zaśliniony i przekonany, że oto jestem właśnie w trakcie kosmicznej misji, że oto mknę ku nieznanym Wszechświatom, z całą ludzką wiedzą zapisaną w obolałym mózgu. Zamierzałem najwyraźniej pochwalić się naszymi osiągnięciami na innych planetach, wywołując opad szczęk, macek i wszystkiego, co tamtejsze inteligencje miały na wyposażeniu. Śniłem, że w moją pamięć wgrano wszelkie informacje, jakie tylko można posiąść – i choćby to powinno stać się ostrzeżeniem, że jawa odpłynęła już naprawdę daleko. Ale tak się nie stało. Wszechwiedzący dryfowałem w czarnej, lodowatej pustce. I pewnie spędziłbym tak następne tysiąclecia, gdyby ktoś nie uderzył mnie wtedy na otrzeźwienie i nie powiedział:
– Raportu szukać byś poszedł, a nie pluł se w brodę.
W najwyższym stopniu zdumiony otworzyłem oczy. I jak meteoryt z jasnego nieba uderzyła mnie myśl, że na wczorajszej mszy integracyjnej w Kaplicy Williama Burroughsa musiało wydarzyć się coś fatalnego, skoro teraz jestem tutaj, w tym monstrualnym budynku w kształcie trumny, grobowo pustym, nie licząc stłoczonych na podłodze indywiduów. Przygnębiający półmrok jedynie potęgował moją alienację. Nie mogło go rozproszyć rozedrgane światło rozrzuconych po podłodze zniczy i płonących gdzieniegdzie ognisk. Właściwie lepiej by było, jakby nawet one zgasły na dobre, bo wolę już każdą ciemność od odrażającego widoku, jakim rzeczywistość postanowiła mnie w tamtym momencie obdarować.
Kilka kroków ode mnie, grzejąc przy ogniu brudne dłonie i stopy, chichocząca maniakalnie rodzina kloszardów ze szpiczastymi papierowymi czapeczkami na głowach świętowała urodziny kogoś ze swojego grona, grając w pchełki żywymi okazami tychże.
Kawałek dalej bezzębne i zgarbione coś stało na jednej nodze w kuriozalnym napadzie katatonii, powtarzając w kółko przyprawiające o mdłości zdania: Siedziba ciał, które błądzą, każde w poszukiwaniu swojego wyludniacza. Wystarczająco obszerna, by szukać daremnie. Wystarczająco ciasna, by nie dało się zbiec1 .
Nad tymi filiami nędzy i rozpaczy górował dwumetrowy starzec w futrze ze szczurów. Wyjąwszy sobie szklane gałki z oczodołów, ewidentnie zabierał się za jakąś grubszą żonglerkę, enigmatycznie się uśmiechając.
Tyle zobaczyłem w pierwszym przebłysku świadomości... A to była tylko boczna nawa – zaledwie nieśmiała zapowiedź rzeczy, które tutaj były czymś normalnym!
Oto Kościół Becketta, pewnie gdzieś na ubogich przedmieściach mojej ukochanej Postmoderny. Niepowtarzalna woń bezdomnych outsiderów biła po głowie z mocą najtańszego sikacza. Absurd obezwładniał, twarz drętwiała, ręce opadały, chciało się już tylko wyć z rozpaczy.
Słyszałem kiedyś o takich miejscach. Na imprezach nieraz krążyły rozmaite opowieści, rozrastające się w epickich rozmiarów legendy, budzące postrach i niesmak. Jednak nigdy wcześniej nie odbiło mi na tyle, żebym chciał się zapuszczać w podobne rejony. Oczywista zresztą sprawa, skoro ochrzczono mnie w obrządku Wielkiego Literackiego i Narkotykowego Eksperymentatora, Williama Burroughsa, a od najmłodszych lat raczej wybierałem przesadę w każdej dziedzinie, cieszenie się chwilą i wyciskanie każdej godziny do cna, a nie królujące tutaj: desperację, minimalizm i ascetyzm. To zawsze było podstawową wytyczną wszystkiego, co robiłem: przesada do potęgi n , doprowadzanie do ekstremum wszystkich podejmowanych działań, wypadanie kilometry poza bandę, rozbuchane ego-jazdy po wertepach własnej jaźni.
Co się mogło wydarzyć?
Jeszcze wczoraj stylowo melanżowałem w jednej z tysięcy Kaplic, sącząc arcymocny drink Mezalians, wcinając ulubioną pizzę z salami, uskuteczniając rozmaite techniki relaksacyjne w towarzystwie sympatycznym i raczej do świata przedstawionego zdystansowanym. Przegryzałem też jakieś grzybki halunki, ale zostawmy to na marginesie, sprawa przecież powszednia i rozdętego opisu niewarta. Bo chodzi mi wyłącznie o to, że jeszcze wczoraj byłem do szpiku sobą i robiłem coś, czego się zawsze po sobie spodziewałem... A teraz leżę w tej gigantycznej betonowej trumnie, wśród tkniętego osobliwym autyzmem motłochu, w samym pulsującym jądrze wszelkiej beznadziei i rozpaczy.
No naprawdę... Co się mogło stać?
– Raportu nie znajdziesz, człowieku, to dalej nie będziesz nic wiedział – ktoś odezwał się znowu.
Rozglądałem się nerwowo, próbując dociec, skąd dobiegał głos. W pierwszej chwili wyciągnąłem przykry wniosek, że to musi gadać niemowlę po wyjątkowo przedwczesnej mutacji. Dziwna sprawa, ale nie takie rzeczy się widywało. Minęło pół minuty, zanim pojąłem, że to po prostu karzeł, naprawdę nic wielkiego.
– Cz-czego? – spytałem, brzmiąc jak dwa nerwowe stuknięcia w klawisz zdezelowanej maszyny do pisania. Następnie spróbowałem stanąć na nogi, co zaowocowało bolesnym upadkiem i rechotem rodziny kloszardów w czapeczkach.
Zamiast odpowiedzieć karzeł podczołgał się do mnie, rozpiął rozporek, podniósł prawą nogę i zaczął szczać mi na buty.
– Pogięło cię, koleś?! – wrzasnąłem, odruchowo kopiąc dewianta w brzuch, choć celowałem w krocze. Komicznym pajączkiem odczołgał się, zostawiając za sobą zygzakowaty ślad.
– Nie gniewaj się, człowieku! Myślałem, że mogę. Wyglądasz na miłą osobę, mógłbyś mnie stąd zabrać, może wyprowadzić na spacer – powiedział i niespodziewanie zaczął wyć tak głośno, że aż przeszyły mnie dreszcze.
– Burroughsie wszechmogący – jęknąłem, próbując oprzeć się na łokciach i przyjąć pozycję półleżącą. – Mówiłeś wcześniej o jakimś Raporcie? O co szło?
Uspokoił się. Zapiął rozporek i westchnął. Potem odparł:
– W nim jest wszystko, co musisz wiedzieć. Ale on został ukryty, rozproszony. Żeby dostęp mieli tylko najbardziej wytrwali, sama elita poszukiwaczy. W Raporcie znajdziesz całą prawdę o naszym świecie, naszej literaturze, naszej egzystencji.
– A gdzieś ty słyszał takie rzeczy? – zdziwiłem się, bo nietrzeźwy staję się bardziej łatwowierny niż zazwyczaj.
– We Wzdychowie, ktoś wspominał, lata temu, całe lata temu.
Parsknąłem tylko. Łatwowierność nie musi przecież oznaczać skrajnej naiwności.
– Mam uwierzyć, że takiego kogoś wpuścili do Wzdychowa? I co, może jeszcze budę ci tam sklecili na zawołanie, szczerozłotą i wysadzaną diamentami?
– Nie zawsze byłem taki – odparł tonem pełnym oburzenia, drapiąc się stopą za uchem. – Kiedyś byłem cenionym Pisarzem.
Zaśmiałem się tak głośno, że aż sam się tego wystraszyłem i po plecach przeszły mi ciarki.
– Byłem jednym z nich, człowieku! Pisałem romantyczne historie. Seryjnie, osiem tomów. Wielka miłość pokonuje wszelkie przeciwności losu. Ona ładna, on przystojny, a zły świat toczy się jak serce z kamienia, chcąc zgruchotać ich wspólną emocję. Fabuła za fabułą, automatem. Było dobrze, byłem ustawiony. Mogłem w tym wytrwać do starości, żyć tak, jak większość tylko marzy. Tylko że zawsze miałem pewne zboczenie zawodowe. Wieczorami uwielbiałem czytać wyjątkowo dziwaczne książki. Pisałem po ludzku: prosto, zwięźle, lekko, nigdy poza schematem. Ale czytałem buntowniczo, bluźnierczo, wybierając najcięższe teksty, jakie były pod ręką... Aż spotkała mnie dotkliwa kara, której ponury rezultat możesz teraz podziwiać.
– Pewnie, stary – powiedziałem, podnosząc się wreszcie i robiąc chwiejny krok naprzód. – Byłeś przystojnym brunetem metr dziewięćdziesiąt, sławą literatury przyjemnej, choć nieco przyziemnej, a teraz na ekscentryzmy się porwałeś, więc sikasz na buty Willowi ducha winnych osób w miejscu tak parszywym jak to.
Ciekawsko uniósł wyłysiały łebek. Twarz miał szarą i pomarszczoną, przypominała kłębek gęstej pajęczyny rozpiętej między skrońmi. Z jego oczu biła trudna do wyobrażenia pustka, jakby jakiś nienazwany bóg wyssał mu mózg i duszę.
– Wtedy też nie wierzyłem w takie rzeczy – wyszeptał, niemal łkając. – Ale w końcu przeczytałem powieść „kotku, jestem w ogniu”, no i się doigrałem.
– Chyba raczej: „piesku, zmięło ci blaszkę pod czaszką” – odparłem i znudzony narastającym absurdem toczonej konwersacji postanowiłem ruszyć w kierunku wyjścia z tej krypty depresyjnych szaleńców.
Szedłem może trochę wężykiem, nie do końca wiedząc, gdzie stawiam stopy i czy aby na pewno na podłodze, ważne jednak, że w ogóle zdołałem obrać kierunek inny niż spadanie. Kiedy już złapię odpowiedni rytm kroków, przyjmę jedyny słuszny wektor poruszania się, wszystko pójdzie z górki i będę mógł to robić bez żadnej dezorientacji.
– Raport istnieje. A ja jestem jego prorokiem – dodał jeszcze tamten, najwyraźniej zbity z tropu moją nagłą dezercją.
*
Nieraz słyszałem plotki, że po świecie krążą książki masowego rażenia, będące w stanie zniszczyć każdego czytelnika. Działają jak wirusy i w gruncie swojej treści tym właśnie są: wirusami języka – zarażają sobą odbiorcę, nieodwołalnie go transformując.
Swego czasu w krajowych centrach literackich majaczyło budzące grozę widmo powieści „Wieczne rozpoczynanie”. Było to ponoć opasłe tomiszcze nieznanego autorstwa, zmieniające ludzi w bezmyślnych kopistów. Po jego przeczytaniu czytelnik momentalnie tracił wszelką łączność z rzeczywistością – rzucał pracę, zrywał kontakty z rodziną i znajomymi, przestawał wychodzić z domu – i strona za stroną przepisywał ręcznie „Wieczne rozpoczynanie”, jakby wszystko inne nagle przestało mieć jakikolwiek sens. Znajdowano podobno wysuszone truchła nieszczęśników tulących do piersi zeszyty wypełnione porażającymi bzdurami. Oczywiście oryginał pozostawał mitem, nigdy niewidziany ani nieczytany. Równie dobrze mógł wcale nie istnieć – ktoś go sobie uroił i puścił paranoję w eter, wiedząc, że może się w pewnych środowiskach przyjąć, a nawet zrobić nieczęstą karierę.
Podobnie było z enigmatycznym „kotku, jestem w ogniu”. Przez niektórych uważany za pierwszą niezawodną broń literacką, potrafił jakoby – dzięki odpowiedniemu ułożeniu znaków, rytmowi fraz i fabule od początku do końca stanowiącej frontalny atak na odbiorcę – wprowadzać zmiany nie tylko w psychice czytelnika, lecz nawet w jego genotypie. Zdawało się to niezbyt wiarygodną konfabulacją, choć sama idea zaintrygowała mnie, szczególnie, gdy w obieg poszła wiadomość, że wszystkie poprzednie pogłoski dotyczące „kotku, jestem w ogniu” same stanowiły część inwazyjnego tekstu, będąc zaledwie przedmową wojny o dusze czytelników.
Potem wszyscy – ja także – szybko zapomnieli o całej sprawie, jako że ofiar nie odnotowano. I chociaż wizja literackiego terroryzmu i tekstów-wirusów była więcej niż pociągająca, do przejęcia kontroli nad społeczeństwem przez pojedynczego autora nigdy nie doszło. Może dlatego, że ludzie trzymali się swoich ulubionych konwencji niczym kół ratunkowych, najczęściej bojąc się czytać cokolwiek choć trochę odklejonego od ich przyzwyczajeń.
Byliśmy bezpieczni, dopóki pozostawaliśmy ignorantami.
*
Zazwyczaj staram się trzymać własną zrzędliwość na krótkiej smyczy, ale powrót do centrum Postmoderny szybko stał się prawdziwą katorgą. Nie sprzyjała pogoda, nie sprzyjała komunikacja miejska. I jakby rzeczywistość nie dość mocno kopała mnie po żebrach, w kieszeni miałem ledwie dwadzieścia feles. Z taką kwotą można tylko zacząć prosić o więcej.
Przystanek był zwęglonym słupem ze strzępem zdezaktualizowanego rozkładu, powiewającym niemrawo niczym mokra flaga. Zero zadaszenia i innych udogodnień znanych naszej wspaniałej cywilizacji. Więc pół godziny stałem, drżąc wśród wiatru i mżawki, w dzielnicy nędzy, dzielnicy rozpaczy, gdzie dzieci chichotały nerwowo, wdychając opary kleju trzymanego w foliowych workach, a ich tknięci alkoholizmem i bezrobociem rodzice kładli się w poprzek chodników bądź zamierali w trudnych do nazwania pozach, niczym figury woskowe, najwidoczniej czekając na coś, co miało nigdy nie nadejść.
Wyznawcy Beckettyzmu to jedna z tych kategorii, których nigdy nie ogarnę do końca, choć przecież ów „koniec” w słowniku ich pojęć jest hasłem kluczowym, otwierającym drzwi do wszystkiego, co najgorsze. Po co w ogóle żyć w takim zezwierzęceniu i biedzie? Nie lepiej wziąć cały absurd świata w nawias i zacząć walczyć o poprawę własnego losu? A ci jeszcze obnoszą się z nieszczęściem i porażkami jak pękiem odblaskowych kukiełek!
Autobus w końcu przyjechał i to cudem, wziąwszy pod uwagę fakt, że kierowca wyglądał na kompletnie zamroczonego. Pewnie wczoraj zabalował nie gorzej ode mnie. Ręce mu się trzęsły, zmarszczone czoło zraszał niezdrowy pot, stanowiący zapewne objaw łatwej do zidentyfikowania gorączki, która kazała mężczyźnie zatrzymać się aż pięćdziesiąt metrów za przystankiem. Na trzeźwo nigdy bym do czegoś takiego nie wsiadł, po moim trupie, ale wiecie, jak było, to i wiecie, że wsiadłem.
Wszystkie fotele puste, więc usadowiłem się na samym tyle, sądząc, że w razie kraksy jedynie tam mogę być bezpieczny. Ruszając, pojazd zatrząsł się spazmatycznie. Moje nudności tylko się nasiliły, choć już wcześniej ledwie je znosiłem.
Doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie zasnąć albo natychmiast stracić przytomność.
I któraś z tych ewentualności musiała mi się trafić. Bo resztę drogi pamiętam jak przez mgłę, by nie powiedzieć: wcale.
*
– Pętla! Koniec jazdy!
Krzyk wyrwał mnie z zamroczenia. Zresztą nie pierwszy raz tego dnia.
Rzut oka na zegarek. Od chwili wyjścia z Kościoła Becketta najwidoczniej minęły już ponad dwie godziny.
Rozejrzałem się wokół. Autobus jakiś inny, okolica tak samo. Musiałem się przesiąść, nie zdając sobie z tego sprawy. Połowę foteli zajmowała zgraja dzieciaków ubranych w jakieś dziurawe i poszarpane szmaty, z włosami w tak zwanym artystycznym nieładzie. Agrafki w nosach, tatuaże w poprzek twarzy. Zachowywali się jednak nienagannie. Wstali wszyscy jak na komendę i opuścili pojazd z takim spokojem, jakby właśnie szli czwórkami do najlepszego ze światów.
Też wysiadłem.
To był zresztą mój przystanek. Mieszkam na Kereta 10/13, dosłownie parę kroków od pętli, w jednej z centralnych dzielnic Postmoderny.
W dodatku już chyba zupełnie wytrzeźwiałem.
Na kwadracie zastałem trudny do ogarnięcia bajzel: góra ciuchów na środku pokoju sięgała pasa, tu i tam walały się puszki po piwie, a ślady petów gaszonych na ścianach przypominały efekt seryjnego ostrzału. Popielniczki wypełnione po brzegi, nadpalone lufki obok. Ostro waliło zielskiem, powinienem przewietrzyć, ale później, później, bo teraz chcę tylko walnąć się pod kołderkę i dać odpocząć temu zdezelowanemu ciału, może nawet poszukać w pamięci kluczowych momentów z wczoraj, żeby wydedukować, co też sprowadziło mnie w tamto tętniące żywym absurdem miejsce, ten egzystencjalny dół bez dna.
I już leżałem nieruchomo, już witałem się ze spokojnym snem bez cienia koszmarów, gdy na suficie dostrzegłem wykonany sprayem napis:
„Ważne: znajdź Raport!”.
Wiele wskazywało, że to ja byłem autorem powyższego „dzieła”, bo jeszcze wczoraj rano sufit był czysty.
No, powiedzmy, umiarkowanie czysty, ale bez żadnych bazgrołów. Mało prawdopodobne, żeby ktoś tu wdepnął pod moją nieobecność z zamiarem zaprezentowania zapędów literackich. Nie wyglądało też, by doszło do włamania, bo chyba nic naprawdę cennego nie zniknęło. Z drugiej strony chyba niczego naprawdę cennego nie miałem. Do tego dowód koronny: plamy po sprayu na moim prawym rękawie. Wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi, ale po odkryciu notki nad głową momentalnie zacząłem poszukiwać na miejscu tej graficiarskiej zbrodni śladów winnego. I dziesięć minut później wiedziałem już, że to musiałem być ja.
A skoro tak, na wczorajszej mszy integracyjnej musiałem przegiąć ostrzej niż zazwyczaj. Coś mi dramatycznie siadło na psychice i w efekcie wykwitły z tego naprawdę złe tripy, nastały całe smutne godziny umysłowych zawiasów, lunatycznych tańców w piątym wymiarze i dalszych. Może przez te grzybki halunki, może przez drink Mezalians (który swoją drogą zawiera spirytus i wyciąg z przysadki, a zagryza się go szpinakiem, więc uważajcie, co zamawiacie, bo są ciecze, o jakich nie śniło się waszym barmanom), może też przez tę pizzę z salami, przecież sera przygrzali tam chyba z pół kilograma, jak nie lepiej. Teraz już nieistotne, bo gdybym wcześniej wiedział, że wpadłem na jakiś ślad jakiegoś Raportu, wypytałbym o wszystko psa w Kościele, a nie uciekał.
Zacząłem nerwowo rozglądać się za jakimkolwiek rozwinięciem wiszącej nade mną myśli, nadającej sufitowi niespotykanych walorów kolorystycznych. Bo napis był błękitny, dosłownie jak oczy kochanek we wzdychowskich bestsellerach. Co się stało? I jak? Wcześniej bywały już różne kosmiczne akcje, ale dewastowanie mojej ciężko wywalczonej własności w taki ohydny sposób dotąd nie zaszło i liczyłem, że nie zajdzie.
Nagle rozdzwonił się telefon.
Nie miałem go przy sobie. Dźwięczał z bliżej nieokreślonego miejsca i wiedziałem, że za moment umilknie, a wtedy nie znajdę go wcale.
Z rozpędu rzuciłem się więc na stertę piętrzącego się na środku pokoju dziadostwa, przeczuwając, że gdzieś u podnóża tej góry badziewia będzie tkwiła odpowiedź na poniekąd filozoficzne pytanie: gdzieś komórkę wpieprzył?
Zanurkowałem czołem w gacie i staniki, w dżiny i koszule, kable i wtyczki, książki i komiksy, i...
I w końcu znalazłem, na sporej głębokości, ale w jednym kawałku: mój telefon!
Odebrałem.
– Edward Egan – przedstawiłem się.
– Załatwiłeś? – spytał kobiecy głos.
Pula możliwości, jakie na dźwięk tego pytania zaczęły wirować w mojej wewnętrznej maszynie losującej, była doprawdy ogromna i budziła szereg uzasadnionych obaw. Słowo „załatwiłeś” mogło w moim niewesołym przypadku odnosić się do tysiąca rzeczy i teraz, zmęczony godzinami nieprzytomności i późniejszymi perturbacjami, nie miałem pojęcia, o co może chodzić. Przeraziło mnie to, nie pierwszy raz zresztą, bo to, że wiesz, że nic nie wiesz, może i brzmi nieźle, ale nie sprawi wcale, że poczujesz się lepiej.
Chcąc ekspresowo uzyskać możliwie szerokie rozeznanie w spektrum tematycznym, wystrzeliłem w słuchawkę całą serią pytań:
– Kto? Co? Kogo? Czego? Komu? Czemu?
Odpowiedziała mi cisza.
– Towar. Dla mnie – odparł po dłuższej chwili ten sam kobiecy głos.
– Towar? – spytałem.
Poczułem, że drętwieje mi twarz...
I w okamgnieniu otwarła się gdzieś tam we mnie, najgłębiej, jakaś wewnętrzna zapadnia. I z kompletnego mroku wpadłem w sobie samym do czegoś przypominającego rozświetloną salę – może to była tylko moja wcześniej gęsto spowita cieniami pamięć – gdzie niemal wszystko stało się jasne i klarowne.
Byłem dilerem, proszę najszanowniejszych was. Ale nie żadnych syfiastych dragów, nie chemii bulgoczącej na dnie szklanych próbówek, z laboratoriów, gdzie rozum mówi dobranoc. Handlowałem rzadkimi, wywołującymi specyficzne fazy, tekstami literackimi. Załatwiałem je ludziom, za mniejszą lub większą opłatą, żeby się uczytali do nieprzytomności, zapominając o różnych smutnych sprawach, które ich dręczyły. Z tego żyłem, chętnych nie brakowało. Nieraz walili drzwiami i oknami.
– No przecież miałeś skombinować fajniusi halucynogen – kontynuowała tamta.
Racja, miałem.
Wszystko wracało do mnie nagle, jakbym na minione godziny wynajął to ciało komuś obcemu i dopiero w tej chwili wpadł wreszcie na stare śmieci, w bujne wysypisko własnej jaźni.
– A i owszem, zrobione – odparłem, choć pewności w tym względzie jeszcze nie było i być nie mogło.
– To kiedy po to przyjść?
– Za dwie godziny będzie chyba w porządku.
– Dobra, jak chcesz... Coś dziwnie się dzisiaj zachowujesz.
– Ja? Dziwnie? – próbowałem udawać głupiego, co w załączonym wypadku, gdy głupi udaje głupiego, nie powoduje wcale zniesienia narastającego bezsensu, lecz jego zwielokrotnienie.
– Wiesz w ogóle, z kim gadasz?
– Mhm. Pewnie. Od razu cię poznałem. – Kłamstwo przyszło mi łatwo, rzekłbym nawet, że struny głosowe same zagrały ów fałszywy akord.
Naprawdę fatalnie się teraz czułem, nie przesadzam. Im mocniej zdawałem sobie sprawę z doświadczonej amnezji, tym było gorzej. Dobrze, że chociaż pamiętałem, gdzie mieszkam, jak się nazywam i jakiego jestem wyznania, bo pewnie do tej pory błąkałbym się między tymi czubkami w Kościele Becketta, myśląc, że jestem jednym z nich, czekając dniami i nocami na to samo Wielkie Nic, nie znajdując uzasadnienia dla jakichkolwiek działań.
– Nie świruj. Przecież mówi Alwenta, stała klientka. Dzwoni już jakiś dzwoneczek?
Pokiwałem głową, zdezorientowany i zrezygnowany, ale nic nie odpowiedziałem. Pod czaszką miałem jeszcze masę dziur.
– Poznaliśmy się gdzieś z miesiąc temu. Na przyjątku u Alana. Tego autora filozoficznej grozy, wiesz, co o nim grę planują zrobić. Świętował premierę swojego „Punktu wyjścia”. No, rany, nie pamiętasz nawet, jak rozbiłeś wtedy czołem tamtą wypasioną fajkę wodną?
– Czemu miałbym robić coś równie niedorzecznego? – zdziwiłem się.
– Wyglądało na to, że po prostu upadłeś, ale potem twierdziłeś, że cię suszyło i wody ze środka chciałeś łyknąć. Nieważne. Tamtej nocy zamówiłam u ciebie pierwszy tekst. To było jakieś opowiadanko. Hmmm... „Epilepsja jest tańcem”, o! Pamiętasz? Miało mi napędzić trochę lęku i nostalgii, i zadziałało, podchwyciłam naprawdę sympatyczny klimacik, ale na chwilę. Potem były już twardsze narracje. Dalej nie kojarzysz?
– A, a, a! Alwenta! To już teraz jasne! No oczywiście! To chyba ty mi szkło z policzka wyszarpnęłaś, nie?
– Długie prawie na kciuk!
– Tak było, racja. – Uśmiechnąłem się szeroko w ramach uznania dla swoich imprezowych zasług. – W porządku, Alwento droga. Jest tu gdzieś tekścik dla ciebie, coś z robactwem i różnymi takimi.
– Nie miało być obleśne, tylko halucynogenne.
– I jest, sama zobaczysz.
– Dobra, będę za dwie godziny. Trzymaj się.
Usiadłem na podłodze, wciskając telefon głęboko w kieszeń. Pamięć wprawdzie wróciła, ale wyobraziłem sobie, co by było, gdyby tak się nie stało. Gdzie mógłbym skończyć i jak. To nie były wcale rzadkie przypadki. Ostra bibka i kilkudniowy afterek, a potem jeden z drugim nurkują w muszlach klozetowych, tarzają się w przydrożnym błocie, próbują połknąć własny język, wierząc, że to soczyste mięsko. Różne bywają jazdy, różne zejścia po nich, ale trwały zawias to nie przelewki, ani żadne to tamto. Mózg jest materią wybitnie wrażliwą, wymaga chirurgicznej precyzji przy jakichkolwiek próbach wpływania na niego czy to alkoholem, czy dragiem, czy po prostu w sposób czysto literacki.
Po kwadransie poszukiwań znalazłem to krótkie opko dla Alwenty. Zwało się „Przemiana (w Domu Much)”. Korciło mnie, żeby przejrzeć, ale odpuściłem. Tego mi jeszcze brakowało, żebym uczytany przyjmował klientkę. Trzeba w końcu zachować choć cień profesjonalizmu, cokolwiek by się nie działo.
Czekając na Alwentę, postanowiłem posprzątać ten cały bałagan.
Żartuję. Oczywiste, że niczego nie chciałem porządkować – niech sobie wzrasta entropia, skoro tak chce. Miałem ważniejsze rzeczy do roboty. A konkretnie – spróbować dowiedzieć się, o co idzie z Raportem i dlaczego to tak istotne, by pisać o tym po sufitach.
Pierwsza myśl: skontaktować się z Zampano, czyli moim najlepszym kumplem jeszcze od dziecięcych lat. To on dostarczał mi teksty na wyłączność po tym, jak jego poprzednik, Dawid, popełnił widowiskowe samobójstwo.
Dawid – postać warta wzmianki, bo to zupełnie osobny rozdział każdej opowiadanej historii: autor trzeciorzędnych horrorów ze wstawkami science-fiction, po godzinach twórca pisanych na zamówienie miniatur wywołujących stany paranoiczno-lękowe. Zawsze powtarzał znajomym, że zginie w niebanalny sposób. Tłumaczyłem mu, że ukrzyżowanie nie jest znowu aż tak oryginalne, jak sądzi, ale udając speca, twierdził, że jeszcze nikt w historii nie ukrzyżował się całkowicie samodzielnie, bez pomocy osób trzecich. Pewnie miał rację, trudno dociec.
Żeby uskutecznić ów wyczyn, skonstruował nawet specjalny mechanizm: wyrzutnię połączoną z krzyżem nabitym setkami długich gwoździ. Gdy przyszedł odpowiedni moment, strzelił sobie serię najbardziej dołujących tekstów, jakie kiedykolwiek popełnił, i wreszcie był gotowy ziścić marzenie o autodestrukcji. Wyrzutnia ekspresowo wyniosła go w kierunku krzyża, na który nabił się niczym jakiś dręczony manią nieumiarkowania fakir. Prawdopodobnie zginął natychmiast, bo ponoć gwoździe przebiły mu czaszkę i większą część najważniejszych narządów. Taki właśnie był plan. Dawid nieustannie mówił, że za bardzo męczył się przez całe życie, by jeszcze podczas egzystencjalnego epilogu cierpieć wielogodzinne katusze. W ostatnich tygodniach przed śmiercią jego zdołowanie faktycznie sięgnęło najczarniejszych głębin – przestał interesować się literacką grozą, nie chciał jej pisać ani czytać; zerwał kontakty z większością znajomych; błądził rozpaczliwie po labiryntowych uliczkach Postmoderny zakapturzony, ukryty za ciemnymi okularami, z miną ćpuna w pierwszych dniach odwyku. Nietrudno było się domyślić, do czego to wszystko zmierza i co zaprząta chmurny umysł mojego kolegi.
Zabieg końcowy okazał się podwójnie skuteczny. Dawid padł trupem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a jego książki momentalnie zaczęły się cieszyć większym wzięciem – debiutancka powieść doczekała się nawet wznowienia, choć czytelników pierwszego wydania można było policzyć na palcach jednej ręki. Czasem odnoszę wrażenie, że tylko ja jeden straciłem na tej akcji. Po samoukrzyżowaniu głównego dostawcy beletrystyki narkotycznej musiałem zwrócić się o natychmiastowe wsparcie do przyjaciela z dni, gdy dopiero zaczynałem tracić trzeźwy osąd rzeczywistości – szalonego Zampano.
Ach, ten Zampano! Poznałem go jeszcze w czasie Imprezy Komunijnej, grubo ponad dwadzieścia lat temu. O ile mnie wspomnienia nie mylą, było to chyba w lokalnym Centrum Burroughsjanizmu. Uroczystość niezmiernie odświętna i kosztowna, co nie powinno szokować, wziąwszy pod uwagę fakt, że Impreza Komunijna jest już od dziesięcioleci najważniejszym sakramentem naszego wyznania. Elegancko ubrane dzieciaki w towarzystwie równie wystrojonych rodziców przyjmują wtedy swojego pierwszego kwasa. Uczony w Piśmie starzec, potrafiący recytować z pamięci pełną treść „Nagiego Lunchu”, wsuwa zniecierpliwionym gówniarzom pod języki odpowiednio nasączone chemią papierki, a reszta odpicowanej na wysoki połysk ekipy ma zadbać, żeby żaden z małolatów nie zaliczył tego dnia złego tripa.