Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
A gdyby nasz świat był tylko podrzędnym osiedlem w wielkiej galaktycznej federacji? Kanton Warszawa - Osiemnasta Dzielnica. Helena Chen próbuje wydobyć się z nędzy, jednak świat ziemski nie daje jej żadnych perspektyw. Planetę w całości pokrywają slumsy, a kontrastujące z nimi ekskluzywne wieżowce pogłębiają tylko bolesną świadomość dysproporcji i wpędzają we frustrację. Dziewczyna podpisuje kontrakt z Konsorcjum Wydobywczym i zaciąga się do niewolniczej pracy na księżycu Jowisza. Kopalnią zarządza Jasper - syn jednego z prominentnych generałów Federacji Chińskiej. Wypadek sprawia, że dyrektor i pracownica zostają uwięzieni w jednym z podziemnych tuneli. Odnajdują tam kulę niewiadomego pochodzenia. Niebawem upomną się o nią przedstawiciele obcej cywilizacji. Pasjonująca lektura dla miłośników takich książek i filmów jak "Diuna" czy "Łowca androidów".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 271
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Michał Podgórski
Saga
Lodowa kolonia
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024 Michał Podgórski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727212203
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Rok 2397, Kanton Warszawa, Federacja Chińska
Obudziła ją strużka wody kapiąca z przeciekającego sufitu. Kiedyś Helena Chen zerwałaby się na równe nogi, przeklinając na czym świat stoi. Była już jednak przyzwyczajona do dziur w dachu i jedyną reakcją, na jaką sobie pozwoliła, było przesunięcie się nieco dalej na materacu i przewrócenie się na drugi bok. „Kiedyś to cholerstwo naprawię” – pomyślała na wpół przytomna i na powrót pozwoliła opaść ciężkim powiekom. Woda nadal kapała niemrawo, stukając rytmicznie o dno metalowej balii.
Budzik w małym komputerze umieszczonym na nadgarstku odezwał się ledwie godzinę później, więc nie zdążyła nawet pogrążyć się w głębokim śnie.
– Czas wstawać – oznajmił znienawidzony głos, przebijając się przez uporczywe pikanie. – Do rozpoczęcia pracy pozostało czterdzieści osiem minut.
Czterdzieści osiem. Nigdy czterdzieści ani czterdzieści pięć. Przez ustawianie powiadomień na tak nieregularne pory miała wrażenie, że zachowuje nad czymkolwiek kontrolę.
Zwlekła się z zapleśniałego materaca. Do jego smrodu także się przyzwyczaiła. Nie pachniał zresztą o wiele gorzej niż ona sama. Dzień Wody, kiedy będzie mogła się umyć, przypadał dopiero na jutro. Na razie musiała zadowolić się tym, co zebrała do postawionej obok łóżka misy. Obmyła twarz, głównie po to, by się rozbudzić.
Podeszła do rozlatującej się szafki z ubraniami i ostrożnie, by nie urwać trzymających się na słowo honoru zawiasów, uchyliła drzwiczki, po czym przyjrzała się swojej skromnej garderobie. Dwa szare stroje robotnicze, jeden zniszczony i brudny, drugi w odrobinę lepszym stanie. Zdecydowała się na ten wyglądający gorzej. Pomyślała, że skoro pada deszcz, może uda jej się go choć trochę oczyścić. Zawsze warto mieć nadzieję.
Nie ryzykowała zamknięcia szafki, tylko pozwoliła rachitycznym drzwiom oprzeć się o materac. Aby dostać się do wnęki kuchennej, musiała przecisnąć się między łóżkiem a ścianą w swojej dziesięciometrowej kawalerce. Miniaturowy korytarz z jednej strony wyposażony był w niewielki blat, nad którym wisiał dawno wycofany z produkcji generator żywności. Po drugiej stronie znajdowała się druga wnęka, pełniąca rolę wychodka i prysznica. Z tego ostatniego można było korzystać tylko raz w tygodniu, w tak zwany Dzień Wody, kiedy w rurach w całym budynku pojawiało się coś innego niż kurz i karaluchy.
Helena nacisnęła pierwszy z brzegu przycisk na ekranie generatora, który zaburczał i po minucie wypluł aluminiową saszetkę. Przyjemny głos poinformował ją, że saszetka, na którą patrzy, zawiera „tosty z bekonem”. Skrzywiła się, ale otworzyła szczelnie zamkniętą folię i wyrzuciła zawartość na stojący na blacie plastikowy talerz. Spojrzała na leżącą na nim papkę, zastanawiając się, jak mogły wyglądać prawdziwe tosty z bekonem. Słyszała, że bekon produkowano kiedyś z prawdziwych zwierząt, zwanych świniami, których w jej dzielnicy próżno było szukać. Smakowały zapewne podobnie, gdyż generatory, nawet te najstarsze, dbały o jak najwierniejsze odwzorowanie smaku prawdziwych potraw, którymi rzekomo zajadano się w dawnych czasach. Chen słyszała, że są jeszcze miejsca na Ziemi, w których nadal przygotowuje się prawdziwą żywność. Taki luksus musiał być jednak zarezerwowany wyłącznie dla najbogatszych.
Dziewczyna usiadła na łóżku i zaczęła żuć papkę, wpatrując się tępo w pokrytą grzybem ścianę. Nie dokończywszy posiłku, wyrzuciła go do wnęki w podłodze, która otwierała się po naciśnięciu odpowiedniego przycisku na ścianie.
Wyszła z mieszkania. Drzwi zasunęły się za nią automatycznie i zatrzasnęły. Na klatce schodowej śmierdziało jeszcze bardziej niż w jej kawalerce. Odór moczu i wymiocin mieszał się z trupim fetorem jakiegoś zwierzęcia, najpewniej szczura. Nienawidziła tego obskurnego miejsca, ale na nic innego nie było ją stać. „I pewnie nigdy nie będzie…” – pomyślała. Zakryła twarz łokciem, żeby choć trochę odizolować się od wszechobecnego smrodu, i przyspieszyła, by jak najprędzej pokonać dzielące ją od wyjścia schody.
Okolice budynku wyglądały bardziej okazale niż jego wnętrze, mimo że wszędzie panowała ciemność. O tej porze światło słoneczne prawie się nie przebijało, przysłaniane przez potężne wieżowce górujące nad dzielnicą slumsów. Osiedle, na którym mieszkała, składało się z setek identycznych bloków, pozostałości po starych czasach. Usłyszała kiedyś od jakiegoś gościa w barze, że budynki te zostały wzniesione na początku dwudziestego pierwszego wieku. Nie miała możliwości zweryfikowania tej informacji, a nawet gdyby było inaczej, nie za bardzo ją to obchodziło. Wiedziała natomiast, że życie w tym miejscu było parszywe i okrutne. Już samo dotarcie do pracy stanowiło wyzwanie. Wokół bloku walały się zużyte aplikatory, co sugerowało, że w okolicy roiło się od ćpunów. Za każdym rogiem mógł stać ktoś, na kogo trzeba było uważać, bo albo z czystej przyjemności zechce potraktować ją brutalnie, albo w najlepszym wypadku spróbuje ją okraść. Mimo iż mieszkańcy osiedla nie mieli prawie nic wartościowego, co można byłoby im zabrać, zawsze znajdował się ktoś, kto miał jeszcze mniej i z tego „prawie nic” mógł zrobić użytek.
Przemierzając ciasne uliczki, trzeba było mieć oczy dookoła głowy, gdyż żebracy potrafili być równie groźni co rabusie i zwyrodnialcy. Helena nieraz była świadkiem sytuacji, kiedy ktoś odmawiał dania jałmużny, a żebrak rzucał się na ofiarę i dosłownie zagryzał ją na śmierć. Ludzie mieszkający w Osiemnastej Dzielnicy Kantonu Warszawa żyli niczym zwierzęta, każdego dnia walcząc o przetrwanie. Helena, chcąc przeżyć, musiała się do nich dostosować, dlatego na drogę do pracy zabierała ze sobą nóż, który chowała w rękawie. Ten artefakt z dawnych lat, który znalazła kiedyś na złomowisku, niejednokrotnie ratował jej życie.
Żeby dostać się na złomowisko, będące jej miejscem pracy, musiała iść dobrą godzinę. Trzymała się z dala od ludzi. Tego dnia wyjątkowo nie miała ochoty na awantury, dramaty ani tym bardziej zwyczajne pogaduszki.
Do miejsca pracy dotarła piętnaście minut przed czasem. Wykorzystała tę chwilę, by usiąść na będącym pozostałością po jakimś starym budynku murze, i zapalić papierosa. Jednego z najtańszych dostępnych na rynku. Odpaliła skręta, który zawierał coś, co miało przypominać tytoń, i zaciągnęła się mocno, tylko po to, by za chwilę zanieść się kaszlem.
Pracowała na złomowisku już trzeci rok, od kiedy wyrzucono ją z baru za – jak mawiał jej ówczesny szef – złe nastawienie do klientów. W rzeczywistości nie miała ochoty pozwalać każdemu śmierdzącemu staruchowi łapać ją za tyłek i dość niewybrednie dawała im to do zrozumienia. W obecnym „zakładzie” nikt jej za tyłek nie łapał. Po prawdzie w ogóle mało kto się tutaj zapuszczał, co zresztą Helenie pasowało. Mimo iż miała dopiero dwadzieścia dwa lata, czuła, że czas poznawania nowych znajomych ma dawno za sobą. W zasadzie najchętniej w ogóle nie widywałaby innych ludzi, z nielicznymi wyjątkami.
Praca była ciężka. Na złomowisko trafiał cały syf z dwóch sąsiednich dzielnic. Odpady wyprodukowane w miejscach o wyższym standardzie transportowano tutaj, by nie psuć atmosfery bogatszych dzielnic. Jej zadaniem była obsługa maszyn utylizujących złom. Wysypiska nie stać było na korzystanie ze sztucznej inteligencji, więc z oszczędności zatrudniano lokalnych biedaków, którym nie trzeba było wiele płacić. W rzeczywistości zaś najważniejszym zadaniem Heleny było wyszukiwanie czegoś zdatnego do użytku, co można by było później sprzedać na czarnym rynku. Wydawać by się mogło, że przeszukując śmieci z lepiej sytuowanych dzielnic, można zgromadzić całkiem dochodowe fanty. Niestety, wszystko, co naprawdę wartościowe, zgarniał jej szef – Rado.
Siwiejący mężczyzna z nadwagą podjechał pod złomowisko na skuterze – pojeździe niepozornym, ale wyjątkowo rzadkim w tej części miasta. Na jakikolwiek środek lokomocji mogli bowiem pozwolić sobie tylko najbogatsi w okolicy. Zarządca złomowiska zaliczał się do tej grupy.
Helena zgasiła papierosa i ruszyła w stronę mężczyzny.
– Siemasz, Rado – pozdrowiła go ciepło z daleka.
Pokręcił głową w odpowiedzi.
– Nie mam nic dla ciebie.
– Jak to? Znowu?
– Ano znowu. Maszyna się zepsuła i nic nowego nie dowieźli.
– Chyba żartujesz.
– Wyglądam, jakbym, kurwa, żartował? – Spojrzał się na nią groźnie, na co Helena odpowiedziała uspokajającym gestem uniesionych dłoni.
– Wyluzuj. To może pozwolisz mi chociaż rozejrzeć się po starych śmieciach?
– Nie ma mowy. Obiecałem już chłopakom. Spadasz na koniec kolejki, mała.
Miała ochotę rzucić się na niego i wymierzyć mu soczysty cios w twarz, jednak zadowoliła się cichym, przekleństwem wymruczanym pod nosem.
– No idź już. Widzimy się jutro rano.
Rado mówił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Helena wiedziała, że nie ma sensu podejmować z nim dyskusji, więc odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem w stronę domu. Gdy była już wystarczająco daleko, wymierzyła z całej siły kopniaka w leżący na ziemi kamień.
– Kurwa mać! – zaklęła siarczyście, gdy kawałek skały poszybował nadspodziewanie wysoko i wybił ostatnią szybę w oknie.
– Ej, ty, kurwa! – wydarł się ktoś z wewnątrz i po chwili przed domem pojawił się mężczyzna trzymający w ręku przedmiot przypominający maczetę.
Helena zerwała się i pognała w przeciwną stronę. Pędziła po dziurawym chodniku, uważając, by nie połamać sobie nóg. Kilkanaście metrów dalej skręciła w ciasną uliczkę prowadzącą na targ – w nadziei, że rozpłynie się w gąszczu straganów. Przeskoczywszy kilka pudeł, kubłów na śmieci i leżących między nimi bezdomnych, wyskoczyła na rozległy plac, gęstniejący od prowizorycznych kramów i budek. Na rynku kwitł handel. Sprzedawano i kupowano wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Helena nieraz sama próbowała spieniężyć odpadki z bogatszych dzielnic, które udało jej się niepostrzeżenie wynieść ze złomowiska. Znała to miejsce i miała nadzieję, że jeśli tylko odpowiednio długo pokręci się wokół straganów, goniący ją mężczyzna zniechęci się i zostawi ją w spokoju. W końcu to była tylko cholerna szyba.
Szybko wtopiła się w tłum i zamiast biec, zaczęła powoli przechadzać się między sklepikami, zatrzymując się tu i tam i udając, że ogląda wystawiony towar. Jej prześladowca musiał zwolnić i również przejść do marszu, gdyż w przeciwnym razie, niechybnie kogoś by potrącił, narażając się na gniew handlarzy.
Helena odczekała dłuższą chwilę i powoli zaczęła przedzierać się w stronę przeciwległej ulicy okalającej rynek. Rozejrzała się dyskretnie, by się upewnić, że nikt jej nie śledzi, i ruszyła dziarskim krokiem w stronę szerokiej dwupasmówki.
Mężczyzna okazał się jednak sprytniejszy, niż sądziła. Gdy tylko opuściła teren bazaru, obejrzała się za siebie. Szedł za nią. W ręku wciąż ściskał maczetę.
– Uparty jesteś – syknęła i puściła się biegiem.
Wybiegła na ulicę, szybko rozejrzawszy się na boki, i przeskoczyła rozgradzającą pasy ruchu barierkę. Nagle usłyszała huk. Obejrzała się i stanęła jak wryta. Ulicą z rzadka przejeżdżały elektryczne aerochody. Mało kogo w dzielnicy było na nie stać, przez co jezdnia nigdy nie była zatłoczona. Tym razem jednak jeden z nich pojawił się w najbardziej niefortunnym momencie. Mężczyzna miał cholernego pecha. Sunąca z dużą prędkością maszyna nie zdążyła wyhamować i potrąciła ścigającego Helenę człowieka. Nie miał szans. Patrzyła w osłupieniu, jak kierujący pojazdem wysiada z niego i podbiega do ciała mężczyzny, którym targały jeszcze pośmiertne drgawki.
– Kurwa mać! – zaklęła na głos.
Kierowca usłyszał to i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
Nie mogła tam dłużej zostać. Natychmiast pobiegła w przeciwnym kierunku, by chwilę później zniknąć wśród ciasnych uliczek pobliskiego osiedla.
Zatrzymała się kilkaset metrów dalej, gdy miała już absolutną pewność, że jest sama. Oparła się o ścianę i dysząc ciężko, schowała twarz w dłoniach. Serce jej waliło, a przyspieszony oddech nie pozwalał złapać tchu.
***
– Jeszcze raz to samo! – zawołała Helena do barmana, gdy tylko opróżniła szklankę samogonu z sokiem. Smakował potwornie sztucznie, ale był to najlepszy alkohol, na jaki mogła sobie pozwolić.
– Żebyś mi tu nie padła, bo trzeba będzie cię do domu prowadzić.
Wysoki młody chłopak bez pytania zajął miejsce obok niej i oparł się ramionami o blat. Znaczącym gestem zamówił szklankę korzennego piwa.
– Jak możesz pić to świństwo, Tseo? – zapytała, krzywiąc się ostentacyjnie.
Parsknął.
– Przynajmniej nie jest z proszku.
– Skąd wiesz?
– Kochana! Mało jeszcze wiesz o tym świecie. Na rubieżach Osiemnastej jest browar. Prawdziwy. Sam widziałem, jak warzą tam ten złoty przysmak.
– Chuja tam widziałeś – skomentowała Chen.
– Może i tak. – Chłopak wzruszył ramionami. – Ale jest tani i nawet mi smakuje. Co u ciebie? Dalej grzebiesz w śmieciach?
Zmierzyła go groźnym spojrzeniem. Tsao mimowolnie odsunął się o kilka centymetrów.
– Chyba już niedługo – westchnęła Helena. – Stary nie miał dziś dla mnie roboty.
– A to dlaczego?
– Ponoć maszyny mu się zepsuły. Ten zgrzybiały chuj pewnie kłamie i szuka wymówki, żeby się mnie pozbyć.
– Myślisz, że potrzebowałby wymówki?
– Cenna uwaga. Może faktycznie przesadzam. Pójdę jutro i się zobaczy.
– A jak jutro nadal będą zepsute?
– To je, kurwa, naprawię! – Helena trzasnęła pięścią w blat, wprawiając stojącą obok szklankę w drżenie.
– Wyluzuj. Pytam poważnie. Co zrobisz, jak cię wywalą?
– Pójdę dawać dupy. – Uśmiechnęła się zalotnie.
– Daj spokój, serio nie masz żadnego planu awaryjnego?
– Jaki ja, do kurwy nędzy, mogę mieć plan? – Obróciła się na stołku barowym i spojrzała mu prosto w oczy. – Robiłam w konkurencyjnej knajpie – machnęła głową, wskazując szarą ulicę za oknem – to mnie wyjebali. Na rynku sprzedawałam, to mi rozpieprzyli kram. Szyłam nawet, kurwa, jebane szmaty, ale powiedzieli, że jestem za wolna, i też wyleciałam na ryj. Jak myślisz, jaki mogę mieć plan?
– Mówisz, jakby zawsze byli jacyś oni. Jakby ktoś się na ciebie uwziął.
– Świat się na mnie uwziął – skwitowała i pociągnęła solidny łyk alkoholu, przez co na jej twarzy zagościł gorzki grymas. – Co w tym pierdolniku w ogóle można robić? Podawać wódkę zwyrolom, kraść albo dawać dupy.
– Albo grzebać w śmieciach – przypomniał.
– Wybrałam najmniej uwłaczającą profesję.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, wpatrując się jedynie we własne szklanki, z których co chwilę pociągali solidną dawkę trunku.
– A ty? Dobrze ci się powodzi w gastro?
– Pytasz, jakbyś nie wiedziała. Przerzucam placki z proszku i sprzedaję je za grosze. Nie da się z tego wyżyć. Robię tam tylko dlatego, że czasem mogę wziąć sobie jeden czy dwa i nie chodzę głodny.
– I co, nie masz dość?
– W każdej sekundzie mojego życia marzę o tym, by stamtąd spierdolić.
– No widzisz. A na mnie się uwziąłeś – prychnęła Helena.
– Nie uwziąłem – powiedział chłopak lekko urażony. – Chciałem wywołać w tobie negatywne emocje, żebyś mogła zastanowić się nad swoim życiem.
– I co mi przyjdzie z tego zastanawiania się? Wezmą mnie do dzielnicy bogatych na guwernantkę? – dziewczyna wyszczerzyła zęby w szyderczym uśmiechu.
– Mam dla ciebie propozycję.
Brew Heleny lekko się uniosła. Podniosła szklankę i przez chwilę wpatrywała się w jej brudne ścianki. Pokonując obrzydzenie, zamieszała zalegający na dnie płyn i wypiła do dna. Odstawiła szkło na blat z głuchym stuknięciem.
– Słucham.
Tsao sięgnął pod płaszcz na wysokości piersi i wyjął zmiętą kartkę. Dziewczyna patrzyła z zaciekawieniem, gdy podsunął jej kawałek papieru pod nos.
– Co to jest?
– Sama zobacz – powiedział.
Helena nie umiała czytać. Wstydziła się tego, ale nigdy w jej życiu nie było nikogo, kto mógłby ją nauczyć tej trudnej sztuki. W slumsach rzadko zresztą było cokolwiek do czytania, więc przez wszystkie lata swojego życia radziła sobie bez umiejętności składania znaków. Większość przydatnych jej informacji pozyskiwała z urządzeń, które odczytywały na głos komunikaty, na przykład jak uruchomić maszynę na złomowisku albo jaka potrawa znajduje się w szczelnie zapakowanej saszetce wyskakującej z generatora żywności.
Rozwinęła kartkę, udając, że przejeżdża wzrokiem po kolejnych literach. W rzeczywistości wpatrywała się w nadrukowany na kartce logotyp. Obrazek przedstawiał kilof na tle kryształu w kształcie ośmioramiennej gwiazdy.
– Co to ma być? – zapytała, oddając mężczyźnie kartkę. Starała się przy tym, by nie dać po sobie poznać, że w rzeczywistości jej nie przeczytała.
– Rekrutują w naszej dzielnicy.
Zmarszczyła brwi.
– Nadal nie rozumiesz? – Tsao był wyraźnie podekscytowany. – To przepustka do lepszego życia! Nasza szansa na wyrwanie się z tego szamba. Wystarczy tylko podpisać kontrakt i koniec z gniciem w tym rynsztoku.
Helena domyśliła się już, o czym mówił jej kolega. Wielokrotnie słyszała o kontrakcie. Pracując w barze oraz sprzedając rozmaite dobra na rynku, można było podsłuchać plotki na ten temat. Opowieści różniły się między sobą, ale kilka punktów wspólnych nadawało im odrobiny wiarygodności. Kontrakt polegał na tym, że mieszkaniec Federacji Chińskiej, najczęściej niemający wiele do stracenia, bez rodziny i bliskich lub po prostu biedny, podpisywał dziesięcioletni kontrakt z Państwowym Konsorcjum Wydobywczym. Umowa miała to do siebie, że nie można było jej zerwać przed upływem dziesięciu lat. Po upływie tego czasu pracownik – lub raczej niewolnik-ochotnik – otrzymywał sowite wynagrodzenie, za które mógł nabyć nieruchomość w dowolnie wybranej części Układu Słonecznego kontrolowanej przez Federację i zostawało mu jeszcze wystarczająco dużo środków, by do końca swoich dni żyć godnie i dostatnie. Propozycja była kusząca dla mieszkańców tak biednych regionów jak Osiemnasta Dzielnica Kantonu Warszawa. Wiele osób dawało się uwieść tej szczodrej, wydawałoby się, ofercie. Problem polegał na tym, że nie słyszano, by ktokolwiek powrócił z takiego kontraktu, w związku z czym trudno było zweryfikować, czy Konsorcjum się z niego wywiązuje. Helena podejrzewała, że być może umowa zawierana była na tak długo, że mało kto dożywał jej końca. A być może nawet nikt…
– Naprawdę jesteś tak głupi, Tsao? – zapytała bez cienia ironii. – Słyszałeś o kimkolwiek, kto zrealizowałby ten słynny kontrakt?
– Wiem, co sobie myślisz. I tutaj cię zaskoczę. – Nachylił się do niej i ściszył głos w obawie, by informacja nie dotarła do postronnych uszu. – Spotkałem człowieka, który go zrealizował.
Helena zrobiła wielkie oczy, jednak po chwili wybuchnęła śmiechem.
– Jeszcze raz to samo – zawołała, machając ręką do barmana. Ponownie przeniosła wzrok na przyjaciela, który wydawał się urażony jej nagłym wybuchem radości. – Spotkałeś, mówisz. I co, ten ktoś przyszedł do ciebie na placka? Tutaj, do slumsów Osiemnastej? Powiedział ci, że jest w cholerę bogaty, ale po prostu twoje placki smakują najlepiej? I ty mu uwierzyłeś?
– No dobra, nie spotkałem go osobiście. Do właściciela knajpy, w której pracuję, przyszedł niedawno jakiś gość, chyba z rodziny. Zadbany, dobrze ubrany i najedzony. Podsłuchałem ich rozmowę. To naprawdę możliwe, Helena, uwierz mi!
– Może właściciel twojej knajpy ma po prostu bogatego kochanka, który wciska mu kit o wspaniałościach oferowanych przez Konsorcjum. Może ty też byś sobie takiego znalazł?
– Drwij do woli. – Tsao skrzyżował ręce na piersi. – Zamierzam się zgłosić. Choćbym miał potem żałować. Nie chcę gnić w tym pierdolniku do śmierci.
– Wolna wola – odparła Helena, uśmiechając się do barmana, który podał jej kolejnego drinka. – Ale mnie w to nie wciągniesz. Za żadne skarby nie zaprzedam się tym bogatym kurwom.
– Jak chcesz. – Tsao zrezygnował z przekonywania jej. Zamówił jeszcze jedno piwo i dalszą część wieczoru spędzili na niezobowiązującej rozmowie o niczym.
***
– Czas wstawać. – Jak co rano powitał ją poranny alarm. – Do rozpoczęcia pracy pozostało czterdzieści osiem minut.
– Tak, kurwa, pracy – odezwała się mrukliwie sama do siebie, zastanawiają się, czy w ogóle ma jeszcze jakąś pracę.
Mimo wywołanego kilkoma szklankami bimbru bólu głowy zwlekła się z łóżka, ignorując przeciekający sufit, i jak zwykle ubrała się w brudne szmaty. Śniadanie sobie odpuściła. Wiedziała, że jego zjedzenie poskutkowałoby natychmiastowymi wymiotami.
W drodze na złomowisko dopadła ją większa niż zwykle paranoja. W Osiemnastej trzeba było mieć oczy dookoła głowy i pilnować się przy każdej wąskiej uliczce, ale tego dnia Helena była szczególnie niespokojna. Przez cały czas wydawało jej się, że ktoś ją obserwuje. Przed każdym zakrętem zwalniała kroku, jakby oczekując, że ktoś wyskoczy zza rogu z nożem w ręku. Albo z maczetą…
Wydawało jej się, że człowiek, któremu wczoraj wybiła szybę, a który najprawdopodobniej przez nią zginął, nie da jej wytchnienia nawet po śmierci.
– Opanuj się, kurwa, nikt cię przecież nie śledzi – powiedziała sama do siebie, chcąc dodać sobie otuchy.
Okazało się jednak, że jej paranoja nie była całkiem bezpodstawna. Dotarłszy w okolice złomowiska, zobaczyła trzech dziwnych gości kręcących się pod bramą. Natychmiast schowała się za najbliższym murkiem i przyglądała im się w milczeniu. Chodzili i węszyli, jeden pomachał do kamery zamontowanej na budce strażniczej. Po chwili wyszedł do nich właściciel złomowiska i omiótł ich podejrzliwym spojrzeniem. Jedną rękę trzymał za plecami i Helena była pewna, że właśnie zaciska palce na pałce.
Czekała za murkiem na wpół zawalonego budynku, który mógł być kiedyś stacją dystrybucji prądu, archaicznej sieci elektrycznej oplatającej całe miasto, dopóki nie wymyślono bezprzewodowej transmisji energii. Takich zabytków w Osiemnastej było pełno. Znajdowała się na tyle blisko, żeby słyszeć, co mówią tajemniczy goście. Gdy dotarły do niej pierwsze słowa, serce podeszło jej do gardła. Pytali o nią.
Znali jej nazwisko. Jej szef bez chwili zwłoki potwierdził, że taka tu pracuje i za chwilę powinna stawić się do roboty. Nie była zaskoczona, że natychmiast ją sprzedał, choć miała cichą nadzieję, że przynajmniej zażąda czegoś w zamian. Trzej mężczyźni sprawiali jednak wrażenie, jakby nie przyszli się targować. Dyskusja z nimi mogła sprowadzić na niego kłopoty.
– Kurwa mać – zaklęła cicho i natychmiast skarciła się w duchu. Na szczęście nikt jej nie usłyszał.
Rado był jednak człowiekiem ciekawym i zapytał mężczyzn, czego właściwie chcą od jego pracownicy. Odpowiedź przeraziła dziewczynę.
– Przez nią zginął nasz brat. Nie odpuścimy tej kurwie.
Helenę zmroziło. Zbieg przypadkowych zdarzeń, który doprowadził ją do tego miejsca, wydawał się niedorzeczny. Niechcący wybiła szybę jakiemuś facetowi, który tak się wkurwił, że gonił ją przez pół miasta i wpadł pod areochód. Zginął, a teraz jego bracia zadali sobie trud odnalezienia jej, by dokonać zemsty. To się po prostu nie mogło dziać. Nawet w Osiemnastej Dzielnicy.
Nie zastanawiając się dłużej, zerwała się na równe nogi i zaczęła uciekać. Nie uszło to uwadze braci, którzy wyjątkowo szybko zorientowali się, co się dzieje, i ruszyli za nią. Miała nad nimi przewagę kilkudziesięciu metrów, co dawało jej spore szanse na ucieczkę. Tym razem nie zamierzała długo kluczyć ulicami w nadziei na to, że zgubi prześladowców. Pognała od razu w stronę pobliskiego osiedla, na którym roiło się od ćpunów i które miała za jedno z bardziej niebezpiecznych w dzielnicy. „Albo tam, albo nigdzie” – pomyślała.
Wbiegła do jednego z budynków z powybijanymi szybami. Uderzył ją smród moczu i rzygowin. Pod ścianą leżał nieprzytomny człowiek, obok niego opróżniony do połowy aplikator. Helena pokonała w sobie obrzydzenie, podniosła przedmiot i stanęła przy wejściu oparta plecami o ścianę. Prosta, ale jakże skuteczna zasadzka zadziałała. Gdy tylko ostatni z braci wbiegł do budynku, rzuciła się na niego. Zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, wbiła mu strzykawkę w szyję. Mężczyzna krzyknął i złapał się za obolałe miejsce. Obrócił się i natychmiast zamachnął, próbując uderzyć Helenę trzymanym w ręku narzędziem. Nie zdążył. Narkotyk zaczął działać i facet osunął się na ziemię.
– Miłego HIV-a – rzuciła dziewczyna i wybiegła na zewnątrz.
Efekt był dokładnie taki, jak się spodziewała. Pozostałych dwóch braci zajęło się nieprzytomnym i nie od razu rzuciło się za nią w pościg. Minie kilkanaście sekund, zanim podejmą decyzję, co robić. Najpewniej jeden z nich zaopiekuje się bratem, a drugi pobiegnie za nią. To dawało Helenie wystarczająco dużo czasu, by zdążyła się schować w jakimś ciemnym zaułku.
Skręciła w uliczkę, upewniwszy się, że nikt jej nie widział, po czym ukryła się w jednym z metalowych kontenerów na śmieci. Smród był nie do wytrzymania, jednak zmusiła się, by o nim nie myśleć. Zacisnęła pięść na rękojeści noża i czekała. Przy odrobinie szczęścia bracia zrezygnują z poszukiwań albo pobiegną w przeciwnym kierunku. W najgorszym wypadku pierwszy z nich, który otworzy śmietnik, skończy z nożem w oku.
Minuty dłużyły się okrutnie i Helenie wydawało się, że siedzi w tym obrzydliwym śmietniku już całą wieczność. Wiedziała, że przez najbliższe kilka godzin nie będzie mogła się umyć i na samą myśl o tym chciało jej się wymiotować. Całe szczęście dziś był Dzień Wody i wieczorem z jej prysznica poleci czysta ciecz. Czekała cierpliwie. Pół godziny, godzinę. Nie słyszała już nic – ani ścigających ją mężczyzn, ani w ogóle żadnego szmeru. Marzyła tylko o tym, by wyjść na zewnątrz, jednak zdecydowała, że rozsądniej będzie jeszcze poczekać.
Dwie godziny spędzone w bezruchu w śmierdzącym kontenerze były męką. Gdy powoli uchylała metalowe wieko, z trudnem się poruszała i była bliska omdlenia. Wyjrzała na zewnątrz. Wokół nie było żywej duszy. Ostrożnie i powoli, starając się nie narobić hałasu, wygrzebała się ze śmietnika. Rozejrzała się raz jeszcze i odetchnęła ulgą. Nikt na nią nie czekał.
Najciszej jak potrafiła, skierowała swe kroki na koniec uliczki. Zdecydowała się opuścić osiedle okrężną drogą, tak by nie natknąć się na prześladowców.
Przez kolejne godziny włóczyła się po mieście, odwiedzając najdalsze zakamarki Osiemnastej Dzielnicy. Slumsy były parszywym miejscem, ale nawet tutaj momentami jej smród okazywał się nie do zniesienia. Ludzie oglądali się za nią i wyrażali swoją dezaprobatę. Niektórzy nawet zwracali się do niej bezpośrednio, wyklinając i plując jej pod nogi. „Co za absurd” – pomyślała. „Wszyscy żyjemy tu jak świnie w chlewie, a wystarczy śmierdzieć trochę bardziej niż inni, by już uchodzić za gorszą”.
Miała dość łażenia bez celu. Zorientowawszy się, że dotarła do granicy Osiemnastej, którą od sąsiednich dzielnic odgradzał pokaźny kanał, postanowiła zrobić sobie przerwę. Usiadła na ziemi i tępo zapatrzyła się przed siebie. Wisła, główny ściek miejski, ponoć była kiedyś normalną rzeką. Helenie nie chciało się wierzyć w te bajania starych przekupniów z rynku, ale kto ich tam wiedział. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić, że tym szerokim na kilkaset metrów lejem płynęła kiedyś czysta, naturalna woda. Przez chwilę pomyślała, że gdyby tak faktycznie było, musiałoby to być całkiem przyjemne miejsce. Może w innych czasach, w innym życiu mogłaby tu przyjść z jakimś fajnym chłopakiem i napić się samogonu, pożartować, może nawet go pocałować.
Wzięła głęboki oddech i natychmiast zrobiło jej się niedobrze. Smród uderzył ją ze zdwojoną siłą. Zwymiotowała.
– Weź się w garść – powiedziała na głos, wycierając usta w rękaw.
Podniosła się z ziemi i ruszyła w stronę domu. Miała dziwne przeczucie, że może nie być zadowolona z tego, co tam zastanie.
Nie pomyliła się. Przed jej blokiem stało kilku mężczyzn. Do dwóch braci dołączyło trzech innych drabów. Wszyscy byli uzbrojeni w metalowe rurki i maczety. Czekali na nią. Obserwowała ich z bezpiecznej odległości. W międzyczasie zrobiło się ciemno, dzięki czemu łatwiej mogła pozostać niezauważona.
Przez chwilę miała nadzieję, że prześladowcy sobie pójdą. Jakaś naiwna część jej podświadomości podpowiadała, że może zwyczajnie się znudzą i przestaną ją prześladować. Ot, postoją chwilę i rozejdą się do domów. Otrzeźwienie przyszło, gdy z budynku wyłoniła się jakaś kobieta. Helena rozpoznała sąsiadkę. Mężczyźni zapytali ją o coś, a gdy kobieta odpowiedziała, weszli do środka. To koniec. Na pewno podała im numer jej mieszkania. Teraz pójdą tam i będą na nią czekać, przy okazji pewnie zniszczą wszystko, co jeszcze nadawało się do użycia w tej zapchlonej norze.
W dziewczynie coś pękło. Osunęła się na ziemię i zaczęła cicho płakać. Jej życie nigdy nie było usłane różami, jednak nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczała, że wszystko może tak się zawalić w ciągu zaledwie dwóch dni. Straciła pracę. Było pewne, że właściciel w obawie przed zemstą tych drabów nie przyjmie jej z powrotem. To w najlepszym wypadku. W najgorszym po prostu zamknąłby ją w jakimś kontenerze i wydał prześladowcom. Nie mogła już czuć się bezpiecznie na własnym osiedlu, mężczyźni znali jej adres. Mogłaby stawić im czoła, ale byłaby bez szans. I raczej nie sądziła, by tylko ją pobili. Przez jej głupotę zginął ich brat, a drugiego prawdopodobnie przyprawiła o HIV, co w Osiemnastej Dzielnicy oznaczało wyrok śmierci z powodu braku dostępu do porządnej opieki medycznej. Miała więc do wyboru zginąć albo znaleźć jakiś burdel, do którego mogłaby się oddać i którego właściciel będzie w stanie ochronić ją przed zemstą braci. Kusząca perspektywa, nie ma co…
Helena nie była jednak osobą, która tak po prostu się poddaje. Wydawało jej się, że sięgnęła dna i nie ma już dla niej nadziei, ale przecież pozostało jeszcze coś…
***
Serce biło jej szybciej niż zwykle, zaś włosy na karku podniosły się w przypływie ekscytacji. Weszła do knajpy i od razu dostrzegła Tsao, siedzącego samotnie przy barze i sączącego to wstrętne korzenne piwo. Uśmiechnął się na jej widok.
– Co tak późno? – zapytał. – Już się martwiłem, że sobie znalazłaś chłopa i nie przyjdziesz.
– Masz jeszcze tę ulotkę?
Popatrzył na nią z mieszaniną zdziwienia i satysfakcji. Po chwili jednak mina mu zrzedła.
– Wyrzuciłem. Nie wybieram się.
Helena stanęła jak wryta. Tego nie spodziewała się usłyszeć.
– Jak to? Jeszcze wczoraj byłeś zdecydowany.
– Byłem. Ale… nie przyjęli mnie. Stan zdrowia mi nie pozwala.
– Jak to?
Jej świat runął w jednej chwili. Przez chwilę miała nadzieję, że razem z Tsao podpiszą kontrakt i będą pracować dla Konsorcjum. Wyrwą się z tego padołu łez i spróbują czegoś nowego. Jeszcze wczoraj wyśmiała ten pomysł, dzisiaj jednak wydał się jej ostatnią deską ratunku. Razem byłoby im łatwiej. Być może pomagając sobie nawzajem, jakoś daliby radę przetrwać.
– Co się stało?
– Nie wiem. Powiedzieli tylko, że się nie nadaję, i tyle. – Wzruszył ramionami. Widząc minę Heleny, dodał: – Jest w porządku. Już się z tym pogodziłem. W końcu nie jest tak źle, prawda? Mam pracę. Piję sobie pyszne piwko… Nie chodzę głodny.
Dziewczyna spuściła nos na kwintę. Tsao wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, po czym westchnął i zamówił jej szklankę samogonu.
– Jak chcesz, to pokażę ci, gdzie musisz się udać. Ale najpierw… opowiedz mi, dlaczego tak strasznie śmierdzisz.
***
Wypili jeszcze kilka drinków. Nie spieszyli się. Tsao powiedział, że biuro rekrutacyjne będzie otwarte dopiero rano, więc mieli całą noc na to, by się pożegnać. Chłopak był dla Heleny zawsze tylko kompanem do picia i rozmowy, nigdy nie doszło między nimi do niczego więcej. Niemniej myśl o rozstaniu z nim wprawiała ją w ponury nastrój. Od bardzo dawna był jej jedynym znajomym. Może nawet przyjacielem. Wiedziała, że jeśli podpisze kontrakt, najprawdopodobniej już nigdy go nie zobaczy. Przykro.
Późną nocą barman kazał im się wynieść. Tsao zaproponował, że odprowadzi Helenę do budki, w której robił placki. Zgodziła się. Gdyby nie to, pewnie spałaby na ulicy pod barem. Do domu nie mogła wrócić, a była tak pijana, że niczego lepszego by nie wymyśliła. Czuła wdzięczność nawet za ten mały kąt.
Przyszedł po nią rano i przyniósł napój energetyczny, który miał pomóc jej zwalczyć kaca. Chwilę później stali już przed starym kontenerem budowlanym, który był zaadaptowany na biuro rekrutacyjne. Nad drzwiami wisiała tabliczka z logo Państwowego Konsorcjum Wydobywczego.
– No. To tutaj – powiedział Tsao. Włożył ręce do kieszeni i spuścił głowę. – To… chyba się żegnamy, nie?
Helenie łza pociekła po policzku. Zdawała sobie sprawę, jak potwornie musi śmierdzieć. Od wizyty w śmietniku nie miała okazji się umyć. Mimo to rzuciła mu się na szyję.
– Dziękuję ci. Za wszystko.
Tsao przytulił ją mocno.
– Trzymaj się tam, mała. I wiesz co… – Odkleił się od niej i spojrzał jej głęboko w oczy. – Nie daj się zabić.
Pokiwała głową, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
***
– Imię i nazwisko? – zapytał schludnie ubrany młody mężczyzna z ładną fryzurą i zadbanym zarostem.
– Helena Chen.
– Wiek?
– Dwadzieścia dwa lata.
– Imiona rodziców?
Widząc zawahanie dziewczyny, mężczyzna podniósł na nią pytający wzrok.
– Nie znam.
Wprowadził dane do datapada i odczekał chwilę. Następnie kazał jej usiąść na stołku obok. Chwycił ją za rękę i nałożył na nią elektroniczną obręcz. Urządzenie rozpoczęło skanowanie. Całość trwała zaledwie kilka minut, po czym mężczyzna odczytał wyniki.
– Zdrowa – zakomunikował. – Jeśli jesteś gotowa, pojedziemy do siedziby Konsorcjum, gdzie podpiszesz kontrakt. Zgadzasz się?
Kiwnęła głową.
– Dobrze. – Wstał od stołu i skierował się do stojącej pod ścianą szafki. Wyjął z niej jakiś pakunek i podał jej go. – Masz tu ubranie. Umyj się najpierw.
Mówiąc to, wskazał drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym najwyraźniej znajdowała się łazienka. Helena niemal podskoczyła z radości. Bez zbędnego ociągania ruszyła pod prysznic.
***
– Mogę o coś zapytać? – spytała po wyjściu z kabiny.
Wycierała ręcznikiem włosy. Miała na sobie czyste, świeże ubranie. Dawno już nie czuła się tak dobrze.
Mężczyzna posłał jej pytające spojrzenie.
– Tsao Deng – wypowiedziała imię kolegi. – Dlaczego go nie przyjęliście? Ponoć miał jakieś problemy ze zdrowiem.
Była przekonana, że urzędnik odmówi jej udzielenia informacji, ale ten – ku jej zdziwieniu – sięgnął po datapad. Odczytał coś i po chwili uniósł brwi.
– Nikt taki nie stawił się na rekrutacji – oznajmił.
– Jak to? Niemożliwe. Był u was wczoraj.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Miałbym go w bazie.
Helena nie wiedziała, co powiedzieć. Rozmaite myśli krążyły jej po głowie. Czyżby Tsao ją okłamał? Ale dlaczego? W jakim celu? Może mu zapłacili? Czy to możliwe, że ją sprzedał? Dziewczyna miała ochotę wybiec z pomieszczenia albo rwać sobie włosy z głowy i krzyczeć ile sił w płucach. Chciała odnaleźć chłopaka, złapać go za łeb i zmusić do przyznania się do winy. Była tak nabuzowana, ze mogłaby nawet stawić czoła swoim prześladowcom.
Urzędnik zorientował się, że coś jest nie tak, i zwrócił się do niej spokojnym tonem.
– Wszystko w porządku? Jeśli chcesz, możesz jeszcze zrezygnować.
Otrząsnęła się i spróbowała uspokoić, biorąc kilka głębokich wdechów. Może to jakaś pomyłka. Może podał inne nazwisko. A może miał w tym jakiś własny, ukryty cel i to wcale jej nie dotyczyło. Spodziewała się, że przez lata pracy dla Konsorcjum będzie miała mnóstwo czasu, by to przemyśleć. To nie był dobry moment na pochopne decyzje. I tak nie miała dokąd wracać.
– Nie. Jestem gotowa.
***
Wstyd się przyznać, ale Helena nigdy nie podróżowała aerochodem. Miała pewne opory, by w ogóle do niego wsiąść, ale zwalczyła je i starała się nie dać po sobie poznać, że zwyczajnie się boi. Urzędnik okazał się jednak wyjątkowo wyrozumiały. Nie tylko nie śmiał się ani nie posyłał w jej stronę szyderczych komentarzy, ale wręcz pomógł jej wejść do pojazdu, zapiąć pasy bezpieczeństwa i upewnił się, że jest jej wygodnie. Rzeczywiście, było wygodnie. Dziewczyna nie przypominała sobie, kiedy ostatnio siedziała w czymś tak komfortowym jak fotel latającej maszyny.
Gdy tylko aerochód ruszył, mimowolnie się wzdrygnęła. Pęd wcisnął ją w siedzenie. Była pod wrażeniem szybkości, z jaką zaczęli się poruszać. Przez chwilę myślała nawet, że zwymiotuje.
– Wszystko w porządku? – zapytał urzędnik ze szczerą troską w głosie.
– Tak… ja tylko… – wydukała.
– Wiem, nigdy nie leciałaś – przerwał jej tonem pełnym zrozumienia. – Spokojnie. Nie jesteś pierwsza.
Helena stwierdziła, że skoro tak, to nie będzie próbowała udawać zdziwienia ani zachwytu. Zamierzała po prostu gapić się w szybę i podziwiać mijane z ogromną – przynajmniej jak dla niej – prędkością znajome budynki Osiemnastej Dzielnicy.
Prawdziwy zachwyt pojawił się dopiero wtedy, gdy się zorientowała, że za chwilę wyjadą z Osiemnastej i znajdą się w zupełnie innej części miasta. To dopiero była nowość. Dziewczyna przez całe swoje życie ani razu nie znalazła się poza swoją dzielnicą. W Osiemnastej się urodziła i tutaj spędziła wszystkie dotychczasowe lata. Oczywiście widywała z daleka inne dzielnice, ale tylko za Wisłą albo za obwodnicami. Potężne wieżowce górowały nad slumsami, więc miała jakieś wyobrażenie o tym, jak może wyglądać świat poza jej własnym podwórkiem.
Gdy tylko wjechali na obwodnicę i popędzili w kierunku centrum Kantonu Warszawa, Helena wręcz kipiała z zachwytu. Z tej ekscytacji dostała rumieńców i mimowolnie otworzyła usta. Podziwiała śmigające wszędzie wokół aerochody, mijające się na bezkolizyjnych skrzyżowaniach, i magnetyczne pociągi mknące przed siebie z zawrotną prędkością. Świecące wokół ekrany i stanowiska z hologramami raziły jej oczy, zaś pnące się ku niebu wieżowce, których szczytów nie była w stanie dostrzec, przytłaczały swoim ogromem.
Przez dłuższy czas pędzili obwodnicą, aż w końcu aerochód skręcił w kilkupasmową drogę i zaczął wytracać prędkość. Wreszcie zatrzymali się na szerokim na kilkanaście metrów lądowisku. Urzędnik wstukał coś na ekranie rozdzielczym i lądowisko wraz z lewitującym nad nim pojazdem pomknęło w górę. Helenę wbiło w fotel. Kurczowo złapała się siedzenia. Bała się patrzeć w szybę, za którą obraz świata nagle zaczął uciekać w dół.
Winda zatrzymała się w połowie jakiegoś ogromnego budynku i ku zdziwieniu dziewczyny wyjechali z niej na kolejną drogę. Musiała być zawieszona kilkaset metrów nad ziemią. Helena starała się nie patrzeć w dół.
Kolejnym przystankiem był wielki parking, wokół którego wznosiły się jeszcze wyższe szklane kolosy.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił urzędnik i uśmiechnął się do niej. – Jak ci się podobało?
Bała się na niego spojrzeć. Wiedziała, że może mieć koszmarny wyraz twarzy, jak u przestraszonego zwierzątka, któremu ktoś zafundował piekielną karuzelę. Kiwnęła więc tylko nieznacznie głową. Mężczyzna odpiął jej pas i polecił wysiąść.
Wychodząc z pojazdu, obawiała się, że zawieszony wysoko nad ziemią podest nie utrzyma jej ciężaru. Spodziewała się, że podłoże pod jej stopami będzie lekkie i ruchome. Okazało się jednak, że jest równie stabilne co na ziemi.
Mężczyzna zaprowadził ją do najbliższego budynku. Szklane drzwi rozsunęły się, zanim zdążyła się do nich zbliżyć. W jej stronę błyskawicznie skierował się obiektyw kamery zawieszonej nad drzwiami. Zobaczyła, jak czerwona poświata pokrywa jej ciało. Wzdrygnęła się.
– Spokojnie – powiedział urzędnik łagodnym tonem. – To tylko standardowy skan.
Weszli do wielkiego holu wyłożonego błyszczącą glazurą. W środku Helena zobaczyła niewielkie drzewka w donicach. Nigdy czegoś takiego nie widziała. W Osiemnastej czasami rosły jakieś chwasty, ale te rośliny były piękne i okazałe. Miały prawdziwie zielone liście i aż chciało się do nich podejść i powąchać. Była pewna, że muszą pachnieć oszałamiająco pięknie.
W holu nie było innych ludzi. Nagle, nie wiadomo skąd, podleciał do nich dron. Zatrzymał się na wysokości twarzy urzędnika i zeskanował mu tęczówkę.
– Witamy, starszy specjalisto Thomsen – przywitał się miły, kobiecy głos wydobywający się z głośniczka latającej maszyny.
Dron przesunął się w powietrzu i zanim Helena zdążyła zamrugać, zeskanował także jej tęczówkę.
– Witaj, Heleno Chen.
Zdezorientowana dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Zapraszamy cię na tysiąc dwunaste piętro. Posiłek już na ciebie czeka.
Spojrzała na urzędnika pytająco. Ten tylko się uśmiechnął i powiedział:
– Idź za dronem. Powodzenia.
Dziewczyna zrozumiała, że najpewniej nigdy więcej go nie zobaczy. Chciała w jakiś sposób podziękować mężczyźnie za to, że był wobec niej w porządku, ale nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać. Skłoniła się więc tylko i ruszyła za dronem, który powoli kierował się w głąb holu.
Przechodząc obok doniczek, Helena ukradkiem wyciągnęła rękę, chcąc choć raz dotknąć prawdziwych liści. Okazały się miękkie i przyjemne, jak poduszki. Chciała się zatrzymać i spędzić nieco więcej czasu z roślinami, ale dron poprosił ją grzecznie, by podążała za nim.
Drzwi rozsunęły się równie szybko jak te wejściowe i Helena wraz z maszyną znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu. Dron zbliżył się do panelu i najwyraźniej przesłał sygnał, bo światełko zmieniło się na zielone i podłoże zaczęło drgać.
Winda ruszyła do góry. Po podróży aerochodem Helena była już na to przygotowana. Chwyciła się barierki i czekała, aż się zatrzymają.
Wyszli na oszklony korytarz, z którego roztaczał się piękny, zapierający dech w piersiach widok na miasto. Chen wytrzeszczyła oczy i gapiła się na gąszcz wieżowców o najróżniejszych kształtach i kolorach. Tysiące ekranów i hologramów ukazywało ludzi poubieranych w różnorodne stroje, prezentujących rozmaite produkty albo mówiących coś do gapiów. Między wieżowcami na różnych poziomach rozciągały się drogi dla aerochodów i deptaki. Plątanina wiszących alejek, wind i ruchomych schodów mogła przyprawić o ból głowy.
Helenie nie dane jednak było podziwiać widoku zbyt długo, gdyż dron po raz kolejny ją ponaglił i zaprosił do znajdującego się tuż obok windy pomieszczenia.
Pokój był całkiem pusty. Jednolite ściany i podłoga, na środku prosty stół i dwa całkiem wygodne fotele. A na stole talerz przykryty jakąś metalową pokrywą z rączką u góry.
– Oto twój posiłek – oznajmił miło dron. – Zjedz w spokoju, nie musisz się spieszyć.
Helena podeszła do stołu. Robot powoli wyleciał do pomieszczenia i zasunęły się za nim drzwi. Usiadła w fotelu. Był naprawdę przyjemny, o wiele wygodniejszy niż ten w aerochodzie. Nieśmiało sięgnęła w stronę tacy i podniosła pokrywkę.
Wytrzeszczyła oczy i przez chwilę wpatrywała się z niedowierzaniem w talerz. Było na nim prawdziwe jedzenie. Nie papka serwowana z generatora jak w większości domów w Osiemnastej Dzielnicy. Nie wstrętne placki smażone przez Tsao. Jedzenie. Mięsny stek w ciemnym sosie, ziemniaki i sałata. Obok stała szklanka jakiegoś ciepłego napoju. Takie rzeczy Helena widziała tylko na etykietach saszetek z proszkiem, który wsypywało się do tanich generatorów. Wychodziła z nich jednak zwykle bezkształtna, pozbawiona smaku i zapachu papka. Danie, które miała przed sobą, zachwycało cudownym aromatem i zachęcało, by je skosztować.
Nie mogła się dłużej opierać. Chwyciła sztućce i zabrała się za konsumpcję. Z początku jadła pospiesznie, jakby się bała, że za chwilę ktoś odbierze jej tę przyjemność. Nikt jednak nie przychodził i zdecydowała, że spróbuje nieco bardziej delektować się smakiem. Chwyciła za kubek z napojem. Była to najprawdziwsza na świecie herbata. Coś, czego nigdy nie serwowano w knajpach w Osiemnastej. Rozgrzała ją od razu i dodatkowo wzmogła apetyt.
Kiedy Helena zjadła, wyprostowała się w fotelu, wzięła głęboki oddech i złożyła ręce na brzuchu. Rozkoszowała się tą chwilą, o której wiedziała już, że była najcudowniejszą w jej życiu.
Takie chwile nie mogą trwać długo.
Ledwie zdążyła przeżuć ostatni kęs, drzwi do pokoju się otworzyły i pojawiła się w nich postawna kobieta o zaczesanych do tyłu włosach i w schludnym ubraniu. Na piersi miała wyszyte logo Konsorcjum.
– Dzień dobry, pani Heleno – powiedziała beznamiętnie. – Mam nadzieję, że smakował pani posiłek.
– Tak! Był wyśmienity! – zawołała dziewczyna nieco głośniej, niż planowała. Czuła, że powinna pohamować nieco emocje i nie pokazywać przesadnego zadowolenia, ale wciąż była pod wrażeniem przepysznego dania, które właśnie wylądowało w jej żołądku.
– Cieszymy się.
Kobieta skinęła głową i usiadła na fotelu naprzeciwko niej. Helena dopiero teraz zwróciła uwagę na datapad, który trzymała w ręku.
– Przejdźmy od razu do rzeczy. Wie pani, dlaczego się tu znalazła?
– No, tak… – zawahała się. – Żeby podpisać kontrakt i zacząć pracę?
– Zgadza się – przytaknęła kobieta. – I jest pani tutaj dobrowolnie?
– Yy… tak.
– Świetnie. W takim razie pozwoli pani, że przedstawię ogólne warunki kontraktu, zaś później zostawię panią z treścią umowy, by mogła się z nią pani szczegółowo zapoznać.
Chen pokiwała głową na znak, że rozumie. Kobieta zaczęła recytować.
– Nazywam się Adiana Xao i jestem reprezentantką Państwowego Konsorcjum Wydobywczego Federacji Chińskiej, oddział Kanton Warszawa. W imieniu naszego przedsiębiorstwa chcielibyśmy zaproponować pani pracę w kopalni kryształów na Europie, w Prowincji Jowisza.
Helena uniosła brwi najwyżej, jak potrafiła. Gdzie, kurwa? O czym ta kobieta w ogóle mówi? Miała ochotę ją o to zapytać, ale wyraz twarzy urzędniczki skutecznie ją od tego odwiódł.
– Kontrakt opiewa na dziesięć ziemskich lat i w tym okresie wyklucza możliwość rozwiązania go przez pracownika. Czy pani to rozumie? – zapytała.
– Tak.
– Świetnie. Podczas obowiązywania kontraktu pracownik zobowiązany jest wykonywać wszystkie polecenia wydane przez przełożonego i nie ma prawa uchylać się od wyznaczonych zadań.