Martwe światło - Mariusz Kaszyński - E-Book

Martwe światło E-Book

Mariusz Kaszyński

0,0

Beschreibung

Gdy dowody są tak przekonujące, że sam zaczynasz wątpić w swoją niewinność. Nagłe otwarcie oczu, skrępowane ręce, zimna szpitalna sala. Gdy Piotr Gradowski odzyskuje przytomność, trafia do rzeczywistości, której wolałby nigdy nie zaznać. Strzępki informacji, które do niego docierają, układają się w makabryczną całość: jego dzieci zostały bestialsko zamordowane, a on jest głównym podejrzanym w sprawie. Chętnie powiedziałby coś na swoją obronę, ale od momentu śmierci swojej żony w wypadku samochodowym w głowie ma czarną dziurę. Udręczony umysł płata mu figle - jest jego największym wrogiem i... ostatnią nadzieją. Pasjonująca lektura dla miłośników powieści Stephena Kinga.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 282

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mariusz Kaszyński

Martwe światło

 

Saga

Martwe światło

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2009, 2024 Mariusz Kaszyński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727147338 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ 1 

Robert przystanął przed blokiem i zadarł głowę. Zapowiadał się piękny dzień. Niebo było prawie bezchmurne, a właściwie bezchmurne, o ile nie liczyć tego małego obłoczku, który przesłoniła jaskrawozielona bryła budynku.

– To tutaj. – Skinął na Marcina.

Słowa były zbędne, obaj doskonale znali to osiedle. Robert się tu wychował, Marcin pochodził z innej części miasta, jednak żyjąc w małej, czterdziestotysięcznej dziurze nie sposób nie znać wszystkich jej zakamarków. Zwłaszcza jeśli się je codziennie patroluje. Bez wątpienia stali przed Bema 5 i gdyby mieli ochotę choć trochę się wysilić, mogliby po numerze mieszkania określić, które okna należą do Piotra Gradowskiego.

Robert wyciągnął z kieszeni mały notes. Piotr Gradowski, ulica Bema 5, mieszkania 23. Wszystko się zgadzało, nic nie pokręcił. Co prawda, dotąd mu się to nie zdarzyło, ale przecież w końcu musi być ten pierwszy raz. A budzić kogoś w sobotę o ósmej rano, by go uspokoić, i poniewczasie zorientować się, że zgłoszenie dotyczyło sąsiedniego bloku, było zdecydowanie kiepskim żartem. Nie śmiesznym dla obu stron.

Mężczyźni podeszli do klatki schodowej i Marcin schylił się, by odnaleźć wśród rozsianych na domofonie przycisków właściwy numer. Policjant miał grubo ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i pozycja, którą przybrał, była tyleż niewygodna, co groteskowa.

– Nie kłopocz się – Robert kiwnął głową w stronę drzwi. Przez szklaną taflę dostrzegł schodzącą po schodach kobietę. Przed nią dreptał mniej więcej dziesięcioletni chłopiec.

– Dzień dobry – powiedział poważnie malec, gdy drzwi uchyliły się i wyszedł na zewnątrz. – Panowie są z policji?

– Jasne. – Marcin wyciągnął ku niemu swą niemałą dłoń, w której rączka chłopca, gdy w końcu odważył się odwzajemnić uścisk, wyglądała jak łapka średniej wielkości maskotki.

– Jak dorosnę, też zostanę policjantem. – Chłopiec się uśmiechnął.

– Na pewno się przydasz – stwierdził Robert, starając się zachować powagę, po czym spojrzał na twarz matki dzieciaka i cała jego wesołość prysła. Kobieta z pewnością nie podzielała entuzjazmu syna.

– Dopiero się zjawiacie? Krzyki słychać od szóstej, albo i lepiej.

Marcin skrzywił się i Robert odzyskał dobry nastrój, w jaki zawsze wprowadzała go nieśmiałość partnera. Blisko dwa metry wzrostu, w barach szerszy od baobabu, a jak przedszkolak daje się rugać pierwszej lepszej paniusi w niespecjalnym humorze.

– Trzeba było zadzwonić wcześniej. Pracujemy w policji, nie u jasnowidza – rzucił kwaśno Robert. – Zgłoszenie dostaliśmy dosłownie przed chwilą.

– Do panów obowiązków należy pilnować porządku.

– Przepraszamy, stacja podsłuchowa jest dopiero wdrażana, ale gdy już ruszy, nawet kot nie zamiauczy bez naszej wiedzy – rzucił z bezczelnym uśmiechem.

Kto powiedział, że policjant powinien być uprzejmy? Minister spraw wewnętrznych? Komendant główny? Który z tych debilów? Niech ruszą dupska zza biurek i niech zobaczą jak to naprawdę jest. Od chwili, gdy powiadomiono ich przez radio o sprawie, nie minęło nawet pięć minut – byli akurat w pobliżu – i co? Wszyscy by chcieli, żeby przybyli przed zgłoszeniem. A najlepiej jeszcze zanim rozpoczęły się hałasy.

Kobieta zmieszała się, burknęła coś niewyraźnie i chwyciwszy syna za rękę, odeszła szybkim krokiem. Robert prawie tego żałował, miał ochotę podyskutować sobie z kimś. No cóż, nic straconego, może odbije sobie u tego nocnego marka czy też porannego śpiewaka? Czuł nieprzepartą ciekawość, czy chodziło o kogoś, kto nie zauważył, że huczny piątkowy wieczór już stosunkowo dawno temu dobiegł końca, czy raczej o przepełnionego energią furiata, przekonanego o tym, że skoro on nie śpi, nie powinien też spać nikt w okolicy. Robert spojrzał na zegarek. Za pięć ósma. O tej porze wezwania w sprawie zakłócania spokoju zdarzały się raczej rzadko. A tu podobno ktoś szalał już od dwóch godzin...

Marcin przytrzymał drzwi, zanim zdążyły się zamknąć, i weszli do środka. Na pierwszych drzwiach po lewej, na mosiężnej tabliczce widniała liczba osiemnaście. Oznaczało to, że delikwent mieszkał na drugim piętrze, po prawej. Robert bez słowa skierował się na górę. Może w powszechnej opinii typowy policjant to idiota niepotrafiący dodać dwa do dwóch, ale rzeczywistość, przynajmniej w jego przypadku, różniła się od tego, co pokazywali w telewizji.

– Co obstawiasz? Facet zabalował? – rzucił do kumpla.

– Raczej wrócił z nocnej zmiany i znalazł prezerwatywę pod łóżkiem, a teraz uzgadnia to z żoną. – Marcin się wyszczerzył.

Gdyby Robert nie znał partnera, ten uśmiech mógłby wydać się mu groźny. Nie potrafił tego zrozumieć. Jego kumpel, chłop na schwał, mogący przestraszyć wpienionego King Konga, uśmiechał się tak, jakby właśnie w jego mózgu wykluła się myśl, by cię bardzo, bardzo boleśnie i powoli zamordować, a przecież tak naprawdę to była dusza świętego obleczona w ciało. Skąd się tacy biorą? Czy to żart stwórcy? Gdy się poznali, Robert zastanawiał się nad tym prawie codziennie. Obecnie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Widocznie tak już jest, że potwór Frankensteina ma często lepsze serce niż sam Frankenstein. Kaprys natury.

Dotarli na drugie piętro i Robert zapukał; rzadko używał dzwonka, wyłącznie wtedy, gdy długo mu nie otwierano. Taki nawyk, kolejna rzecz dziejąca się właściwie bez przyczyny.

– Może już poszedł do pracy...? – mruknął.

– Prędzej usnął.

Robert zapukał po raz drugi.

– Proszę otworzyć, policja.

Zero reakcji, ale jeśli się nie przesłyszał, ze środka dobiegł jakiś dźwięk. Coś przypominającego stukot przewracanego stołka. Był ledwie słyszalny, być może hałas wytłumił dywan, jednak zdaniem Roberta odgłos z całą pewnością dochodził z mieszkania.

– Słyszałeś? – spytał Marcina.

Jego wielki partner pokręcił wielką głową.

Robert nacisnął dzwonek. Na szczęście to nie był jeden z tych, które po obu stronach drzwi brzmią jak oszalały młot pneumatyczny. Mężczyzna kilkakrotnie się z takimi spotkał i zawsze szczerze je przeklinał. No cóż, awersja do dzwonków, wręcz uczulenie.

Upór policjanta poskutkował. Drzwi się otworzyły. Z tym że były to drzwi sąsiedniego mieszkania. Na klatkę wyjrzała siwowłosa staruszka o zmęczonych oczach. Zdaniem Roberta wyglądała na chronicznie niewyspaną.

– Te krzyki... – szepnęła. – One były nieludzkie.

– Dawno ucichły? – zapytał Marcin.

Robert przez chwilę sądził, że samo brzmienie głosu jego partnera spłoszy sąsiadkę gościa od porannych hałasów, ale się pomylił. Kobieta wcale nie wyglądała na przestraszoną.

– Dosłownie przed chwilą – powiedziała. – Pisk ucichł przed góra pięcioma minutami.

– Pisk? – Roberta naszły złe przeczucia.

Nie pragnął złych przeczuć. Nie dzisiaj. Zaczynał się piękny słoneczny dzień, a on chciał się nim delektować. Tym bardziej, że jutro miał wolne. Nie były mu potrzebne żadne sensacje. Owszem, chętnie by kogoś spisał, wlepił mandat, czy coś w tym rodzaju; drobne przyjemności, to wszystko czego potrzebował w ten kwietniowy poranek.

Staruszka skinęła głową. Mężczyzna oczekiwał czegoś więcej – wyjaśnień, narzekań. Przecież znał ten rodzaj kobiet – wścibskie, znudzone emerytki, pragnące się wygadać za długie godziny ciszy spędzone samotnie przed telewizorem lub radiem (wiadomo zresztą jaką stacją) – tym razem jednak musiał się zadowolić tylko gestem. To jemu przyszło drążyć temat.

– To duża rodzina? – spytał.

– Ojciec z trójką dzieci, dwie dziewczynki i chłopiec.

Konkretne pytanie, konkretna odpowiedź. Jak w ping-pongu. Ani jednego niepotrzebnego słowa.

– A matka?

– Zginęła w wypadku.

Darował sobie kolejne pytania. Wyglądało na to, że musiałby zadać ich wiele, by poznać wszystkie szczegóły. Zresztą, nie po to go tu przysłano. Chodziło o zakłócanie ciszy. I choć panował już spokój, musiał to sprawdzić. Uniósł rękę, by ponownie zadzwonić – wolałby zapukać, pukanie jest takie... mniej inwazyjne – lecz staruszka była szybsza. Zrobiła trzy kroki i nacisnęła klamkę.

– Nie słyszałam, by zamykał zasuwę – wyjaśniła.

Drzwi faktycznie uchyliły się.

Robert miał już spytać kobietę, czy szpieguje wszystkich sąsiadów, czy tylko tego jednego, ale się powstrzymał. Jakiś wewnętrzny głos kazał mu przede wszystkim jak najszybciej zajrzeć do mieszkania.

– Halo, jest tam ktoś?! – zawołał.

Nie było odpowiedzi. A może była...? Dźwięk na granicy słyszalności, coś jakby rzężenie. Mężczyzna pchnął mocniej drzwi. Ukazał się przedpokój. Pusty, wciąż nikt ku nim nie wyszedł. Dotarł do nich jedynie smród wymiocin.

– Uchlał się, a teraz zasnął. Nie obudziłby go stepujący słoń – mruknął Marcin, po czym dodał głośniej: – Wygląda na to, że dzisiaj ja będę stawiał.

Robert nie myślał o zakładzie. Owszem, piwo po pracy miła rzecz, zwłaszcza gdy nie musisz za nie płacić, jednak myśli mężczyzny zajęły plamy ciągnące się przez cały przedpokój. Na brązowym linoleum wydawały się po prostu ciemne, prawie czarne, jednak policjant miał wrażenie, że w rzeczywistości są czerwone. Krew – o ile się oczywiście nie mylił – dużo krwi. A w niej odciśnięte ślady bosych stóp. Małych, dziecięcych.

– Proszę tu zostać – powiedział odruchowo do staruszki i wszedł do mieszkania.

– Zamierzasz go bu... – zaczął Marcin, ale nie dokończył. Teraz i on dostrzegł szkarłatny wzór.

Robert nie miał już wątpliwości, ciecz była czerwona. Może to nie krew, może sok malinowy albo coś jeszcze innego – może po prostu oglądał ostatnio za dużo brutalnych filmów i stąd to paskudne skojarzenie – ale na pewno to coś było czerwone.

Skierował się w lewo, w stronę dużego pokoju – salonu albo nawet living room’u, jak by powiedzieli pieprzeni inteligenci z pieprzonych dużych miast; tu, u nich, to był po prostu duży pokój. Słyszał za sobą kroki Marcina, ale jego partner poszedł w drugą stronę. Może miał rację, kierując się tam, dokąd ślady prowadziły. Robert chciał jednak dowiedzieć się, gdzie się zaczynają. Ta myśl nie była racjonalna, ale wcale nie czuł się zdolny do racjonalnych działań. Podświadomie czuł, że ciecz na podłodze jest jednak krwią. Że ktoś zarżnął tu świniaka... bo chyba nie człowieka... No nie, nie w taki piękny dzień... Wstrzymał oddech i zajrzał do pokoju.

Zobaczył lewitujące ciało. Zjawę. Jej, a właściwie jego – gdyż był to mężczyzna – stopy znajdowały się trzydzieści centymetrów nad podłogą. Widziadło unosiło się w powietrzu i lekko drgało. Latający zombie. To była pierwsza myśl, która wykluła się w mózgu Roberta. Druga była już przytomniejsza, policjant dostrzegł linę, która łączyła ofiarę z żyrandolem. Facet się powiesił.

I jeszcze żył. Wciąż rzęził. Stukot, który Robert usłyszał, stojąc przed drzwiami, nie był niczym innym jak odgłosem przewracanego stołka.

– Cholera! – jęknął Robert, rzucając się do przodu. Czuł, że jeszcze może go uratować. W każdym razie widział takie rzeczy na filmach. Należało gościa lekko unieść i zdjąć mu linę. Była szansa.

Policjant przypadł do samobójcy i objął go w pół. Facet był nadspodziewanie ciężki, ale nie na tyle, by Robert nie mógł dać sobie rady. Zresztą do pomocy miał Marcina. Ten mógłby podnieść tego idiotę jednym palcem, a jeśli nie jednym, to już z pewnością trzema.

– Marcin – zawołał cicho.

Spokojnie, bez zbytniej sensacji, bo jeszcze ta baba tu przyjdzie... Przyjdzie i narobi rabanu. A może nawet im tu zejdzie... Sprawiała wrażenie kogoś, kto stoi nad grobem. Choć, z drugiej strony, poruszała się sprawnie – zdążyła zrobić trzy kroki, zanim on sięgnął do dzwonka. Owszem, nie spieszył się, nienawidzi dzwonków, każdy może mieć jakieś pieprzone skrzywienie, prawda? Ale babcia była żwawa...

Odpędził od siebie te myśli. Miał inne zmartwienia.

– Marcin – zawołał nieco głośniej.

Gdzie się podział, do cholery? Chyba nagle nie ogłuchł?

– Chodź mi pomóc!

Facet ważył sporo, jednak Robert mógł go jeszcze trochę potrzymać. Po prostu chciałby wreszcie przestać wtulać twarz w jego brzuch. Pępki mężczyzn zdecydowanie go nie interesowały. Co innego gdyby ratował ponętną babkę. Złapałby wtedy nieco niżej, tak na wysokości tyłka, i mógłby sobie trzymać. Do zasranej śmierci. Jej, rzecz jasna. Czy to byłaby już nekrofilia? Parsknął śmiechem.

– Marcin! Raczyłbyś mi pomóc?

Podejrzewał, że partner robi sobie z niego żarty. Robert nie widział innego wytłumaczenia. Nie było go już tyle czasu, że dotąd zdołałby trzykrotnie przetrząsnąć całe mieszkanie. Marcin nie mógł być zajęty, chyba że na innych żyrandolach czekały kolejne niespodzianki. Pokręcił delikatnie głową, pocierając nosem brzuch wisielca. Dobrze, że facet nie był z tych, co to nade wszystko pielęgnują mięsień piwny. Jeśli już musisz wciskać twarz w brzuch innego chłopa, lepiej żeby był chudy. Zawsze to mniej obrzydliwe.

Robert obrócił się nieco, by zerknąć do przedpokoju. Spodziewał się ujrzeć kumpla rozpartego przy futrynie (odrobinę, naprawdę odrobineczkę, zgiętego, rzecz jasna) i uśmiechającego się od ucha do ucha, uśmiechem, który, gdyby go przyłożyć do kogoś innego, mógłby mu się okręcić trzy razy wokół głowy. Ale nie zobaczył nikogo.

– Marcin!

To już przestało być zabawne. Stało się raczej wkurzające. Delikatnie rzecz ujmując. Jeśli natychmiast nie zdejmie tego faceta, równie dobrze może go puścić. Efekt będzie ten sam. A on jedynie niepotrzebnie się poci.

– Kurwa mać, pomóż mi! – wrzasnął.

Nie ważne, kto to usłyszy. Jeśli staruszka tu wejdzie i jej serducho tego nie wytrzyma, to przecież tak naprawdę to nie jego problem, nieprawdaż? W końcu kazał jej zostać na klatce. Teraz pożałował, że nie polecił wrócić do siebie. Ale to normalne, człowiek zawsze mądrzeje po fakcie.

– Co się sss...?

A jednak weszła. Tego akurat mógł się spodziewać. Stała w drzwiach prowadzących z przedpokoju do dużego pokoju i lustrowała rozszerzonymi oczami jego wnętrze. Wydawała się bledsza od krochmalonego prześcieradła. Poza tym Robert miał wrażenie, że kobieta go nie dostrzegła. Jej wzrok zatrzymał się na czymś za jego plecami, ale policjanta gówno obchodziło, co to takiego. Pierwsze primo, jak mawiał jego wuj (raczej mało prawdopodobne, że sam to wymyślił), to ściągnąć tego faceta.

– Proszę pani...

Zero reakcji. Z jakiego miasta uciekali i czyją żoną była babka, która zamieniła się w słup soli? Nie pamiętał. Nie pamiętał również, gdzie i kiedy o tym słyszał. Na polskim czy na religii...? Nieważne, tak samo jak nie miało znaczenia, czy owym miastem była Hiroszima, czy Nowy Jork, czy też jakieś inne cholerstwo. W każdym razie podobna opowieść tłukła mu się po zakamarkach pamięci. Baba zamieniona w słup soli. To właśnie miał przed sobą.

– Niech mi pani pomoże. W kieszeni mam scyzoryk...

Mówił do niej, ale wiedział, że to nie ma sensu. Nie słuchała go. Nie usłyszałaby nawet trąb oznajmiających, że właśnie rozpoczyna się Sąd Ostateczny. Była jak posąg, który, popchnięty, upadnie jak kłoda. Co najwyżej potłucze się na kawałeczki, ale staruszka i tak już wydawała się potłuczona... Od środka.

– Wyjmij, babo, nóż!

Poddał się. Dalsze prośby nie miały sensu. Nie pomógł mu Marcin, nie pomogła kobieta, musiał radzić sobie sam. Jeśli mu się nie uda, mówi się trudno. W końcu nie ryzykował własnego życia. Jego mózg nie zmienił się jeszcze w kupę gówna i Robert nie zamierzał z własnej woli schodzić z tego świata. Zostawiał to skończonym kretynom.

– Dobra, gościu, trzymaj się – mruknął, puszczając go jedną ręką i sięgając do kieszeni.

Dopiero teraz facet wydał mu się naprawdę ciężki. Kurewsko ciężki. Lina ponownie musiała go nieco przydusić, ale żył, a w każdym razie wciąż rzęził. Na szczęście Robert nie miał problemów z wydostaniem scyzoryka. Czym innym było jednak wydobycie go z kieszeni, a czym innym otworzenie jedną ręką. Mężczyzna zerknął na staruszkę, ale ta nie mogła mu pomóc. Posąg z soli rozsypał się i baba leżała nieprzytomna na podłodze. No cóż, mógł albo puścić faceta – czuł, że skutki byłyby opłakane – albo... No właśnie... czy zdołałby uchwycić ostrze zębami?

– Jeśli zetrę sobie szkliwo, to cię zamorduję – rzucił ze złością – nawet gdybyś wcześniej wykorkował.

Przysunął scyzoryk do ust. Pierwsza i druga próba się nie powiodła. Zęby ześlizgiwały się ze stali. Za trzecim razem jednak udało mu się zahaczyć o małe wyżłobienie, które, zdaje się, służyło właśnie do tego celu – by otworzyć to cholerstwo. No, może nie zębami, nikt o tym jakoś nie pomyślał, a szkoda... Pociągnął i ostrze wysunęło się ze środka. Sukces był jednak okupiony krótkim, choć przeszywającym na wskroś, bólem w górnej jedynce. Czy był to znak, by zajrzeć do dentysty, czy raczej przestroga przed takimi głupimi pomysłami, jak na przykład otwieranie noża zębami? Robert nie zastanawiał się nad tym. Rozmyślał wyłącznie o tym, jak mu będzie błogo, gdy już wylądują z facetem na podłodze. Ironia losu, gdyby kwadrans temu ktoś powiedział mu, że wkrótce nie będzie się mógł doczekać chwili, gdy padnie na dywan z mężczyzną – może nawet i przystojnym, trudno to powiedzieć przy tej sinej twarzy i wybałuszonych gałach, ale jednak mężczyzną – chyba obiłby mu mordę. Nie, na pewno obiłby mu mordę. Oczywiście prywatnie, poza służbą.

– No, kochanieńki, tatuś zaraz cię spuści. – Zaśmiał się chrapliwie. To wydyszane „cię” brzmiało prawie jak „się”.

Przemknęło mu przez głowę, że jeśli Marcin nie znajdzie sobie dobrej wymówki, też dostanie po ryju. Nieważne, że będzie to walka muchy z brontozaurem. Da mu w ryj i nie pozwoli się przekupić piwem. Chyba że skrzynką...

Robert uniósł prawą rękę i wymacał sznur. Musiał przy tym stanąć na palcach i było mu kurewsko niewygodnie. Dźwigać jakieś osiemdziesiąt kilo, stojąc na palcach, dobre, można by to było zamieścić w książce; już widział tytuł: „Tortury dla zaawansowanych”, z cyklu: „A dzień zaczynał się tak pięknie...”. Naparł ostrzem na sznur, przecinając go kilkoma szybkimi ruchami, po czym nie mogąc powstrzymać obłąkańczego śmiechu, przewrócił się wraz z wisielcem na podłogę.

Facet oddychał, nie wykitował. Robert śmiał się coraz głośniej. Spróbował wygrzebać się spod ciężaru niedoszłego samobójcy i wtedy śmiech zamarł mu w gardle. Jego dłoń oparła się na śliskiej i lepkiej powierzchni dywanu. Podobno wisielcom puszczają zwieracze, ale to nie było to. Podniósł rękę do oczu, jakby obawiając się spojrzeć w tamto miejsce. Tak jak przypuszczał, była cała czerwona. Przypomniał sobie ślady w przedpokoju. Wisielcy nie krwawią, tu zaszło coś jeszcze. Zepchnął z siebie mężczyznę.

Rozejrzał się – do tej pory nie zaszczycił pokoju nawet jednym spojrzeniem, całkowicie skupiając się na ratowaniu tego gościa – i tak jak wcześniej śmiech, teraz krzyk stanął mu w gardle niczym kość. Tuż obok niego leżały zwłoki dziewczynki. Była mała. Robert miał pięcioletnią siostrzenicę, a ta wydawała się od niej niewiele starsza. Ktoś poderżnął jej gardło. Porządnie i z rozmachem, wyglądało to tak, jakby próbował odciąć głowę. Wokół było tyle krwi, że wystarczyłoby do pomalowania kilku ścian.

Jednak nie zwłoki tego dziecka były najgorsze. O, nie. Pokój przypominał pracownię artysty-rzeźnika, który zażył jakieś świństwo. Było tu pełno krwi, wymiocin, a nad kanapą wisiało coś, co Robert w pierwszej chwili wziął za dużą, pozbawioną głowy i przybitą do ściany lalkę. Tylko że to nie była lalka. Lalki nie krwawią. Produkuje się już lalki, które płaczą, piją mleczko, robią siusiu, a nawet kupkę, ale, na litość Boską, nie krwawiące! Na coś takiego nie wpadł jeszcze żaden szaleniec.

Na ścianie, w smugach zakrzepłej już krwi, wisiało dziecko. Sądząc po ubrankach, chłopczyk. Jego głowa zaklinowała się między wersalką a ścianą i tkwiła tam odwrócona tyłem do policjanta. Robert podziękował za to w duchu Stwórcy, czy komuś tam, kto to sprawił. Gdyby twarzyczka była skierowana na pomieszczenie, i gdyby jeszcze miała otwarte oczy, chybaby oszalał. Nie dlatego, że tak czuł się o wiele lepiej, ale przynajmniej jego zmysły trzymały się kupy. Na razie.

Mężczyzna odwrócił się, pragnąc jak najszybciej uciec z tego mieszkania. Nie chciał już nic widzieć, ale nie potrafił zamknąć oczu. Te wszystkie szczegóły same się w nie pchały. Zakrwawiona siekiera leżąca w kałuży żółtawych, na wpół strawionych resztek, czerwone odciski dłoni na ścianach, brązowiejące już plamy na dywanie.

– Coś ty zrobił, sukinsynu?!

Robert jęknął przeciągle, przeskakując nad leżącym bezwładnie niedoszłym samobójcą. Gdyby spojrzał na pokój, nim zaczął go ratować, nigdy by mu nie pomógł. O, nie. Własnoręcznie zacisnąłby mocniej linę, by wydusić ostatnie tchnienie skurwiela. Choć to nie śmierć mu się należała, a długotrwałe tortury. To jedno byłoby sprawiedliwe – średniowieczny kat ze swoimi średniowiecznymi zabawkami.

Policjant wyszedł do przedpokoju – potrącając niechcący butem staruszkę – a następnie skierował się ku drzwiom prowadzącym na klatkę schodową. Musiał wyjść na zewnątrz, musiał odetchnąć świeżym powietrzem. Czuł, że jeśli tego nie zrobi, zemdleje. Zebrał w sobie wszystkie siły, by nie przewrócić się i nie skręcić karku na stopniach. Dziękował Bogu, że ktoś wymyślił poręcze. Bez nich nigdy nie zdołałby zejść na dół.

Przed klatką na chodniku siedział w kucki Marcin. Był blady jak ściana, a jego dłonie, potężne bochny chleba, trzęsły się jak zdychający zając.

– Powiadomiłeś... – zaczął Robert. – Powiadomiłeś ich...?

Olbrzym nie odpowiedział. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem i Robert uświadomił sobie, że nawet gdyby zdzielił partnera z całych sił w głowę, mózg Marcina i tak by nie zaskoczył. Był wyłączony, pewnie nie na dobre, ale na dłuższą chwilę. Cholernie długą chwilę.

Brak odpowiedzi stanowił w tym przypadku odpowiedź przeczącą. Robert wyciągnął radio i usiadł obok przyjaciela.

– Znaleźliśmy... – Nagle poczuł w głowie pustkę. Jak niby miał to nazwać? Jakich użyć słów?

Radio zatrzeszczało i ktoś coś powiedział. Robert jednak nie słuchał. Poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Odpełzł kawałek i zwymiotował na zieloną, niedawno wybujałą trawę.

– Tu Robert... – rzucił do nadajnika, gdy doszedł do siebie na tyle, że nabrał przekonania, że nie zapaskudzi radia. To nie było służbowe zameldowanie się, ale miał to w dupie. Chciał jedynie wyrzucić to z siebie, a potem zapomnieć. Choć spróbować zapomnieć. – Mamy tu morderstwo...

Zamierzał powiedzieć, że podwójne, ale nagle pomyślał o Marcinie. On też coś znalazł. Sądząc po jego stanie, coś równie przyjemnego. Ponownie poczuł mdłości. Nie walczył z nimi, i tak by nie wygrał, zwymiotował raz jeszcze. W radiu zabrzmiał niewyraźnie jakiś głos.

– ...co to było? – usłyszał jedynie.

– Rzygałem.

– Słucham?

– Rzygałem, kurwa mać. Niech tu ktoś przyjedzie... to rzeźnia... I wezwijcie karetkę...

ROZDZIAŁ 2 

Pustka eksplodowała rozdartymi na pół wspomnieniami. Niewyraźne, nieskładne obrazy ukazywały się i znikały, zostawiając po sobie uczucie smutku i straty. Pojawiały się rozmazane postaci, przerwane w pół zdania, uśmiechy i okrzyki bólu – elementy jednej układanki, która została zniszczona. Pozbawione wewnętrznego rytmu resztki pamięci osuwały się w głąb ciemności, chciwie je połykającej. Odchodziły na dobre, a może tylko skrywały się w oczekiwaniu na impuls, który byłby w stanie je stamtąd wydobyć i na nowo poskładać. Teraz jednak bezsprzecznie tonęły, a czerń pożerała je, wydalając ból. Morze, ocean bólu. Cały kosmos cierpienia, w którym pulsowała myśl, że nic już nie będzie takie jak przedtem. Coś zostało stracone, odeszło. Nieodwołalnie.

Ruch powiek sprowadził światło. Zalało źrenice, atakując ukrywający się w nich mrok i wywołując kolejne salwy bólu. Tym razem pozbawionego znaczenia i świadomości. Nieukierunkowanego bólu wyłaniającego się z chaosu. Jego zwycięstwo było szybkie i całkowite. Wygnał z umysłu poczucie straty, wprowadzając na jej miejsce budzącą się jaźń. Nagą i obdartą ze wspomnień. Czystą kartkę z zapisanej po brzegi książki.

Powieki zatrzepotały, z każdym uderzeniem coraz bardziej odrzucając w niebyt ból wywołany jasnością. W białej plamie zaczęły się pojawiać kształty. Z początku rozmazane, nałożone na siebie, stopniowo stawały się coraz mniej rozmyte, by w końcu zająć właściwe im miejsce. Z blasku wyłonił się biały sufit upstrzony szarymi plamami i odłażącą płatami farbą. Z sufitu zwisał na co najmniej metrowych linkach rząd lamp uzbrojonych w świetlówki. Obudowy lamp – tam gdzie nie zdążyła nadgryźć ich ruda rdza – były jasnozielone, choć kolor ten tłumiła warstwa szarego nalotu.

– Budzi się... – rozległ się w pobliżu piskliwy głos.

– To ten, co...? – Wypowiedziane szeptem pytanie zawisło w powietrzu.

Ten co...? – pytał zdezorientowany umysł, daremnie oczekując odpowiedzi. Nie mógł jej znaleźć, przynajmniej w sobie, wewnątrz. Została wchłonięta przez ciemność, strawiona, a potem wypromieniowana jako ból.

– Uhmm. – Ciche potwierdzenie rozdarło ciszę niczym błyskawica zapowiadająca niespodziewaną wiosenną burzę. Było w nim coś odpychającego, coś podpowiadającego chciwej informacji świadomości, że nie chce poznać odpowiedzi. Pragnie jej, ale popełnia błąd, wiedza ta bowiem nie przyniesie nic dobrego.

Źrenice, posłuszne woli, oderwały się od brudnych świetlówek, szukając źródeł dźwięków. Prześlizgnęły się z lamp na ściany – także jasnozielone, choć wypłowiałe, zmienione w wyjątkowo blady seledyn – i zatrzymały się na twarzy stojącej w pobliżu kobiety.

– Słyszy mnie pan? – Blade usta bez cienia szminki poruszyły się i wypluły krótkie pytanie.

Twarz kobiety była zniszczona. Szpeciły ją zmarszczki wokół oczu i w kącikach ust, układające się w grymas wiecznego niezadowolenia. Czujne szare oczy spoglądały bez sympatii. W ich głębi coś się kryło, ale była to raczej obawa niż troska.

– Panie... Piotrze? – powiedziała, odgarniając z oczu niesforny kosmyk przetłuszczonych włosów, na których przez nałożoną przed kilkoma tygodniami jasną farbę zaczęły przebijać już ciemniejsze odrosty.

Piotr. To chyba było jego imię. Brzmiało znajomo. Pasowało. Nagle, po tym jednym słowie odzyskał osobowość, a przynajmniej jej część.

– Tak... Gdzie jestem...?

Źrenice zsunęły się z twarzy kobiety na jej fartuch, a następnie objęły całą postać. Niewątpliwie była to pielęgniarka. Koło czterdziestki, brzydka, zmarnowana, z wyraźnie widoczną nadwagą. Anioł miłosierdzia, którego widok nie przynosi ulgi.

– W szpitalu – stwierdziła z urażoną miną, jakby poczuła się dotknięta tym pytaniem.

Szpital. Lampy, zielone ściany, łóżko, na którym leżał, i pielęgniarka. Tak, wszystko układało się w logiczną całość. Tylko co on tu robił? Dlaczego się tu znalazł i co... Jaźń wydaliła z siebie niewyraźne twarze. Pojawiły się nagle w umyśle, a przez drzwi, którymi zostały tam wepchnięte, wdarło się kilka podmuchów zimnego przerażenia.

– Co z nimi...? – spytał, wciąż nie panując w pełni nad głosem.

– Słucham. – Pielęgniarka się pochyliła. Jej ciało było napięte, przygotowane do ucieczki, jakby się spodziewała, że pacjent może się na nią rzucić.

– Co z moimi dziećmi?

Kobieta odskoczyła. W jednej chwili pochylała się nad nim, a w ułamku sekundy znikła. Odsunęła się od łóżka. Piotr spojrzał za nią. Wychodziła z sali wraz z drugą kobietą, prawdopodobnie także pielęgniarką. Robiły to w dziwnym pośpiechu, jakby pytanie je przeraziło.

– Co z dziećmi...? – powtórzył słabym głosem.

Został sam, nikt nie mógł mu udzielić odpowiedzi. Zamknął oczy i spróbował przywołać z pamięci obrazy ostatnich wydarzeń. Co się mogło stać? Dlaczego znalazł się w szpitalu? Czyżby miał jakiś wypadek? Wypadek samochodowy, wybuch gazu, napad... Rozważał różne ewentualności, jednak żadna nie przywołała wspomnień. Wszystkie wydawały się tak samo bezbarwne i obojętne. Nie dotyczyły go, a w każdym razie nie budziły najmniejszych emocji. Nabrał pewności, że chodzi o coś innego... Tylko o co?

Uniósł się na łokciach. Szpitalna sala zawirowała niebezpiecznie i ponownie osunął się na posłanie. Był za słaby, żeby wstać.

Z korytarza dobiegł głośny stukot obcasów.

– Panie doktorze, obudził się... ten z czwórki się obudził – usłyszał. Mógł się mylić, ale odniósł wrażenie, że chodzi o niego. Głos należał do pielęgniarki, którą zobaczył, gdy otworzył oczy.

– To dobrze. Już pytali o niego...

Pytali...? – zdziwił się, ale nim zdążył rozważyć te słowa, pielęgniarka podsunęła odpowiedź.

– Policja? – spytała.

– Tak – odpowiedział lekarz. – Nasza mieścina stała się słynna, niech to szlag. Trąbią o niej chyba wszystkie stacje. Całe to bagno to teraz sprawa priorytetowa, w każdym razie tak długo, dopóki media nie znajdą sobie kolejnego ciepłego kąska.

Na chwilę zapadła cisza.

– Podobno ekipę do oględzin zbierali kilka godzin, a i tak kilku mniej odpornych zarzygało pół klatki schodowej. Po prostu rzeźnia – dodał mężczyzna.

Policja... rzeźnia... policja... rzeźnia... Piotr czuł, jak w jego gardle narasta krzyk. Czy chodziło o jego dzieci? Co się stało z jego dziećmi?! Pomyślał ze złością o pielęgniarce. Dlaczego ta tłusta krowa uciekła z pokoju, gdy zadał jej to pytanie? Zdrętwiał ze strachu. Lęk wypływał gdzieś z podświadomości, z głębi studni, na której dnie leżała pogrzebana prawda.

– Dlaczego nic nie pamiętam? – załkał głośno.

Zerwał z siebie kołdrę i zrzucił na podłogę. Prawą ręką zahaczył o jakąś rurkę. Dopiero teraz zauważył, że z jego lewej dłoni wystaje wenflon. Wyrwał go wściekle i odrzucił. Krótki ból, który poczuł, zaginął w świadomości przytłumiony widokiem strużki ciemnoczerwonej krwi wypływającej z rany. W tym widoku było coś bardzo znajomego. Coś, co wywołało dziwną falę przerażenia, przy której wcześniejszy strach wydawał się jedynie nic nieznaczącą obawą, dreszczem niepokoju.

Zaczął krzyczeć.

W drzwiach sali ukazał się lekarz. Spojrzał na pacjenta i jego twarz dziwnie zszarzała. Błyskawicznie podszedł do łóżka.

– Proszę się uspokoić – powiedział.

Położył dłoń na ramieniu Piotra, przyciskając go do pościeli.

– Siostro, do mnie! – zawołał.

Piotr wierzgał, próbując wyrwać się z uścisku. Kątem oka zarejestrował, że do sali wbiegły dwie pielęgniarki. Mógłby przysiąc, że miały zachlapane krwią fartuchy, ba, całe tonęły we krwi. Czerwone strugi spływały im po twarzach, kapiąc obficie na podłogę. Czarno-białą posadzkę przecięły purpurowe ślady chodaków.

– Środek uspokajający – polecił lekarz.

– Szybko! – Środek... – rzuciła niepewnie któraś z pielęgniarek, jakby to żądanie było zupełnie niezrozumiałe.

– Tak! Środek uspokajający! Ja też dałbym najchętniej skurwysynowi strychniny, ale nie zamierzam pójść siedzieć! A posadziliby mnie jak za człowieka.

Piotr nie próbował łowić sensu tej wymiany zdań. Patrzył na przytrzymującego go mężczyznę. On także ociekał krwią. Wypływała gdzieś spomiędzy jego rzadkich, siwiejących włosów i spłynąwszy po czole, rozlewała się po twarzy. Po chwili nowe potoki trysnęły z oczu, ochlapując wszystko dokoła. Z nosa lekarza, niczym z niedokręconego kranu, ciekły pojedyncze krople, padając wprost na twarz Piotra. Zalewały jego usta i nos, wciskając się w każdą dostępną szczelinę. Mężczyzna czuł miedziany posmak krwi, zalewała mu gardło, krztusił się nią.

Przestał krzyczeć, walczył o oddech.

– Co z tym zastrzykiem?! – wrzasnął lekarz.

Piotr obrócił nieznacznie głowę, by spojrzeć na pielęgniarki. Kobiety stały przy łóżku, spoglądając na niego z wyrzutem. W piersi jednej z nich tkwiło dwudziestopięciocentymetrowe ostrze kuchennego noża. Druga, ukryta nieco za nią, stała okrakiem i dopiero po kilku sekundach Piotr dostrzegł, że próbuje przytrzymać wnętrzności wypływające z rozciętego brzucha. Błyszczące jasne jelita, skąpane w czerwonej posoce, wyślizgiwały się z jej dłoni, układając się na podłodze w nieforemną piramidę niczym poskręcany sznur kiełbasek.

– Ja nie chciałem... – szepnął, niezrozumiale dla samego siebie.

Czego nie chciał? Co zrobił lub czego nie zrobił, że czuł się winny...?

Przeniósł wzrok z powrotem na lekarza i zamarł. Cała czerwień znikła. Wciskający go w łóżko mężczyzna był czysty, jakby nigdy nie zalewały go strużki krwi. Jego policzki zdobiły rumieńce, a na czole wystąpiła pulsująca żyła, ale Piotr nie dostrzegł nawet kropli krwi. Odwrócił głowę. Jedna z pielęgniarek ściskała jego prawy nadgarstek, druga trzymała w dłoni strzykawkę, gotowa wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by zrobić zastrzyk. Żadna z nich nie była ranna.

Zdezorientowany Piotr przestał się szarpać. Poczuł, jak w jego ciało wbija się igła, i zamknął oczy. To wszystko było tylko przywidzeniem, wytworem umęczonego umysłu. Koszmarem wydobytym z głębi niepamięci, spotęgowanym lękiem o dzieci.

– Co z nimi? – wychrypiał.

Czuł, jak zapada się w głąb łóżka, w głąb siebie. Spróbował jeszcze unieść powieki, ale okazały się stanowczo zbyt ciężkie. Uchyliły się jedynie, ukazując stojące nad nim rozkołysane trzy postacie. Niby etykieta wprawionej w ruch płyty gramofonowej, obracały się, stając się coraz mniej wyraźne i rozpoznawalne. Powoli wtapiały się w tło.

__________

Dzwonił telefon.

Piotr wstał z wersalki, zsadzając z kolan trzyipółletniego Daniela. Chłopiec nie był tym zachwycony. Mocno ścisnął trzymaną w dłoni książkę i zmarszczył ledwie zarysowane jasne brwi.

– Tato, chcę się dowiedzieć, co zrobił Włóczykij! – zawołał.

Piotr przeciągnął ręką po jasnych włoskach syna, starając się go ułagodzić. Błękitne oczka malca wciąż wpatrywały się weń z wyrzutem. Dawały do zrozumienia, że mają przed sobą dorosłego zdrajcę, który nie potrafi dotrzymać słowa.

– Za chwilę dokończę – powiedział Piotr.

Obiecał Danielowi przeczytać kolejny rozdział i wiedział, że nie uda mu się od tego wykpić. Zresztą wcale nie zamierzał. Po prostu musiał odebrać telefon.

Rozległ się drugi dzwonek.

– Niech dzwoni. – Daniel pogardliwie wydął wargi. – Odbierzesz później. Jak przeczytasz.

– To może być mama.

Tym argumentem przechylił szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Dla mamy Daniel gotów był ustąpić. Rzecz jasna, pod warunkiem, że rozmowa nie potrwa zbyt długo. Albo że się do niej włączy... Ta ostatnia możliwość właśnie przyszła mu do głowy, bo uśmiechnął się i spytał:

– Będę mógł porozmawiać?

– Jasne.

Daniel odłożył książkę, a właściwie zrobił to na swój własny sposób, upuszczając ją na podłogę. Następnie cofnął się o krok, a potem przeszedł po niej, kierując się za ojcem w stronę telefonu.

Piotr pokręcił głową, ale nie powiedział nic. Wdając się w kolejną dyskusję, z pewnością nie zdążyłby odebrać. Zdecydował się upomnieć chłopca później. Dotarł do przedpokoju, gdy z pokoju obok dobiegł go głośny pisk. Obrzucił zrezygnowanym wzrokiem słuchawkę i uchylił drzwi.

– Co tu się dzieje? – spytał.

Na łóżku siedziały dwie dziewczynki, ciągnąc każda w swoją stronę szmacianą lalkę. Wydawało się, że zabawka za chwilę się rozerwie.

– Matylda jest moja!

– Dałaś mi ją w zeszłym tygodniu!

Rozległ się kolejny sygnał. Czwarty lub piąty – Piotr już nawet nie liczył.

– Czy możemy rozstrzygnąć to po tym, jak odbiorę? – rzucił.

– Nie – odpowiedziały razem dziewczynki.

Piotr westchnął i wszedł do pokoju córek. Starsza, Magda, niedawno skończyła dwanaście lat i gdyby spór miał rozstrzygnąć się samorzutnie, niewątpliwie byłaby w nim górą. Młodsza od niej o sześć lat Kaśka – długo dojrzewali do tego, by postarać się o kolejne dziecko – nie poddałaby się jednak tak łatwo. Z pewnością nie obeszłoby się bez pisków i poszturchiwań.

– A nie mogłybyście pobawić się każda swoją zabawką? Chyba nie brakuje lalek w tym domu? – Piotr wskazał dłonią niewielki regalik, na którym stało kilka tuzinów maskotek. Różnych kształtów i rozmiarów, od porcelanowych poprzez plastikowe do wykonanych z materiału. – Do wyboru, do koloru... To jak? Mogę odebrać?

– Nie – kolejna wspólna odpowiedź. Gdyby nie spora różnica wieku, siostry mogłyby uchodzić za bliźniaczki.

– Dała mi ją w zeszłym tygodniu – powtórzyła swoją wersję Kaśka, odgarniając z oczu kasztanowy kosmyk. W przeciwieństwie do siostry miała długie włosy, których końcówki nieznacznie się kręciły, tworząc wokół szyi i ramion kołnierz z loków. – Powiedziała, że jest już za stara, by się nią bawić.

– Nieprawda!

Piotr spojrzał na stanowiącą przedmiot sprzeczki zabawkę. Zwyczajna wypchana watą czy czymś podobnym szmaciana lala. Niespecjalnie ładna, a już na pewno niewarta całego tego zamieszania.

Telefon nie milkł. Ktokolwiek dzwonił, nie poddawał się łatwo.

– Naprawdę nie możesz oddać siostrze tego potworka? – spytał Magdy. – Masz całe mrowie o wiele ładniejszych lalek. Myślałem zresztą, że już wyrosłaś z takich zabaw...

Kaśka pociągnęła gwałtownie za szmaciankę, wyrywając ją z rąk siostry i w geście zwycięstwa pokazała Magdzie język. Piotr był przekonany, że zaraz dojdzie do przepychanek, ale starsza córka niespodziewanie ustąpiła. Skrzywiła się w dobrze znanym Piotrowi geście znaczącym: „zawsze stajesz po jej stronie” i zeskoczyła z łóżka.

– Odbierz w końcu – powiedziała, wymijając ojca i wychodząc z pokoju.

– Pogadamy za chwilę. – Piotr wymierzył palec w Kaśkę, dając jej do zrozumienia, że cała sprawa jeszcze się nie skończyła, i podniósł słuchawkę. – Słucham – rzucił.

– Piotr Gradowski?

Głos był nieco niewyraźny i poza tym obcy. Bez wątpienia nie należał do nikogo znajomego.

– Przy telefonie – potwierdził.

– Mąż Joanny Aleksandry Gradowskiej? – upewnił się rozmówca.

– Tak.

Ukłucie niepokoju spowodowało, że przebiegł go dreszcz. Nikt nie zaczyna tak rozmowy, tak urzędowo, chyba... chyba że ma do przekazania oficjalną wiadomość. Nieprzyjemną oficjalną wiadomość...

W słuchawce zaległa długa cisza.

– Słucham... – Piotr zacisnął dłoń na aparacie. Dopadły go naprawdę paskudne przeczucia.

– Spada na mnie przykry obowiązek... – zaczął niepewnie rozmówca; z każdym słowem włoski na rękach Piotra unosiły się coraz bardziej, stając niemal na baczność. Ten cholerny oficjalny ton. Pieprzony dobór słów jak z nekrologu. Ramiona mężczyzny pokryły się gęsią skórką – ...powiadomienia pana, że pańska żona uległa wypadkowi.

Minęła chwila, nim Piotr zdołał to z siebie wydusić:

– Czy ona żyje?

– Tak, jest w szpitalu, ale... – Rozmówca zawahał się i Piotr poczuł, jak uginają się pod nim nogi.

Z Joanną było źle, wiedział to. To dlatego ten mężczyzna krąży wokół tego, co powinien powiedzieć wprost, jak pies wokół jeża. Piotr zdusił ochotę krzyknięcia w słuchawkę, by zmusić rozmówcę do wykrztuszenia sedna informacji. Ta zabawa w ciuciubabkę była gorsza niż najpaskudniejsze wiadomości.

– Tak? – zapytał najspokojniej jak potrafił w tej sytuacji.

– Ale jej stan jest poważny. Odniosła szereg obrażeń.

Jasne – pomyślał z irytacją Piotr – inaczej nie trafiłaby do szpitala! Opanowała go dziwna złość. Zupełnie jakby człowiek po drugiej stronie był czemukolwiek winny. Gdyby rozmawiali twarzą w twarz, chyba nie opanowałby się i chwycił go za koszulę, marynarkę, cokolwiek i mocno potrząsnął.

– Jak bardzo poważny? – spytał zamiast tego. Spokojnym, rzeczowym tonem, który przerażał jego samego. Miał wrażenie, że usłyszał cudzy głos.

– To, niestety, pytanie do lekarzy, ja nie jestem w stanie udzielić na nie odpowiedzi.

Złość nie znikła. Wycofała się jednak, a na pierwszy plan wysunęła się myśl, że to wszystko stanowi jedynie koszmarny żart. Tak, to musiał być pieprzony żart. Jakiś dowcipniś o niewybrednym i pokręconym poczuciu humoru wybrał go sobie na ofiarę. Dowiedział się jakoś, że Aśka godzinę temu wyszła z domu, i teraz próbuje go nabrać. Przecież to niemożliwe, by miała wypadek, prowadziła świetnie, znacznie lepiej od niego.

Głos mówiący mu, by nie brał telefonu poważnie, tłukł się po głowie, ale Piotr zdawał sobie sprawę, że jest fałszywy. To nie mógł być żart ani pomyłka. Jego żonie naprawdę przydarzyło się coś złego i teraz musiał się skupić. Przezwyciężyć wrażenie, że to wszystko jest nierealne, i zebrać się do kupy.

– W szpitalu. Wie pan gdzie?

Mimowolnie rejestrował słowa mężczyzny. Starał się ich nie słuchać, wręcz odpychał je od siebie, ale i tak zapadały mu w pamięć. Nie potrafiłby się od nich uwolnić, nawet gdyby chciał. Głos rozsądku szeptał mu do ucha, że przecież musi słuchać, musi dowiedzieć się jak najwięcej.

– Niedługo przyjadę – szepnął.

W słuchawce rozległ się sygnał. Rozmowa dobiegła końca, mężczyzna się rozłączył. Piotr zawahał się, po czym również odłożył słuchawkę. Musiał jak najszybciej dostać się do szpitala. Jego rozmówca nie wiedział zbyt dużo albo zwyczajnie nie chciał być tym, który przekaże mu wszystkie złe wiadomości.

– Ja też chciałem porozmawiać z mamą! – zaprotestował żałośnie Daniel, widząc, że ojciec skończył rozmowę.

– To nie była mama – stwierdził Piotr.

– To chodźmy czytać...

– Nie teraz.

– To może pokolorujemy obrazki?

Daniel podbiegł do regału w dużym pokoju i przykląkł przy środkowej szafce. Właśnie tam, tuż nad dywanem, jedna z deseczek obracała się i chłopiec wykorzystywał kryjącą się za nią przestrzeń jako swoisty schowek.

Nim Piotr zdążył odpowiedzieć lub choćby zaprotestować przed chowaniem pod regał czegokolwiek – nie było to najczystsze miejsce, ale do Daniela nie trafiały w tym względzie żadne argumenty – w przedpokoju pojawiła się Magda. Wracała z kuchni i trzymała w dłoni szklankę mleka. Jej usta okalał biały ślad.

– Wcale nie dałam jej tej lalki! – stwierdziła oburzonym tonem. – Sama ją sobie wzięła. A teraz kłamie!

– Sama kłamiesz! – wrzasnęła Kaśka z głębi pokoju. – Powiedziałaś, że nie jest ci już potrzebna!

Magda zrobiła gwałtownie dwa kroki, jakby zamierzała podbiec do siostry i utarczkę słowną zamienić w regularną bitwę na pięści, ale zamiast tego spojrzała wyczekująco na ojca. Chciała, by ten definitywnie rozstrzygnął spór.

Piotr bezradnie popatrzył na dzieci. Zobaczył, jak Magda porusza ustami, jednak jej kolejne słowa nie dotarły do niego. Ugrzęzły gdzieś po drodze, jakby nie dzieliło ich półtora metra, a co najmniej kilka kilometrów. Z tego dziwnego otępienia wyrwało go dopiero pojawienie się drugiej córki i jej podniesiony głos:

– Ty nie bawisz się już lalkami!

– No to co?! Ale ona jest moja.

Magda podeszła do siostry i chwyciła lalkę za nogę. Kaśka pisnęła głośno i dziewczynki zaczęły się szarpać.

– Spokój! – Piotr był zaskoczony własnym wybuchem. W tej chwili uwolniła się cała wściekłość, jaką czuł, rozmawiając przez telefon. Żałował, że nie może dorwać tego pieprzonego kłamcy i rozbić jego łba o ścianę. Przecież to niemożliwe, by Aśka...

Spokój przywrócił mu widok twarzy syna. Daniel, który zdążył się już pogodzić z faktem, że nie udało mu się porozmawiać z mamą, lecz wciąż był gotowy do pertraktacji w sprawie czytania książki, uniósł wzrok na ojca. W jego oczach czaił się strach. Przez chwilę ułożone w podkówkę usta malca drżały, a potem chłopiec rozpłakał się głośno.

Piotr ukląkł i objął syna. Daniel mocno wtulił się w jego ramiona. Wybuch ojca zaskoczył go i przeraził.

– Muszę wyjść – Piotr z trudem uwolnił się z uścisku. – Posiedzi z wami pani Helena. Zaraz po nią pójdę.

Przez głowę przemknęła mu myśl, że może powinien powiedzieć dzieciom o wypadku Joanny, jednak zdecydowanie ją odrzucił. Najpierw musiał dowiedzieć się, w jakim stanie jest żona. Nie chciał nikogo straszyć, a stwierdzenie: „mama miała wypadek, nie wiem co z nią” mogłoby im tylko niepotrzebnie napędzić strachu. Przecież być może nic się nie stało. Może skończyło się na złamaniu nogi lub ręki albo nawet na kilku siniakach, na tyle jednak paskudnych, by lekarze chcieli je obejrzeć.

Okłamujesz sam siebie – ten głos podświadomości, a może jakiejś części sumienia, która nie znosiła kompromisów ani udawania, zmroził go. Potrzebował kłamstwa, jeszcze nie dla dzieci, na razie by samemu nie zwariować z troski o los żony.

– Miałeś mi poczytać. Chcę wiedzieć, co zrobił Włóczykij! – protest Daniela wyrwał go z odrętwienia.

– Pani Helena ci poczyta. Jeśli tylko ją ładnie poprosisz.

– Ja nie chcę. Chcę, żebyś ty mi czytał!

Piotr pokręcił głową.

– Muszę wyjść – powtórzył. – Postaram się wrócić jak najszybciej, a teraz posiedzi z wami pani Helena.

Magda spojrzała na ojca z dezaprobatą.

– Dlaczego ona? Nie lubię kiedy z nami zostaje. Zawsze wypytuje się...

– Nie interesuje mnie to – przerwał Piotr. – Nie masz jej lubić, tylko się jej słuchać! – Zorientował się, że jest zbyt szorstki, więc dodał łagodniej: – Nie mogę zostawić was samych, a zwłaszcza Daniela. Dlatego zajmie się wami pani Helena. Macie być grzeczni i robić, co ona wam każe. Żebym nie słyszał później żadnych skarg. Pamiętajcie, ona tu dowodzi, gdy nie ma mnie... albo mamy – dokończył nieco ciszej.

Nie czekając na dalsze protesty, które jak zwykle musiałyby nastąpić, otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na klatkę schodową. Pani Helena, a właściwie Helena Jarzębska, mieszkała obok. Była wesołą starszą kobietą, faktycznie może nieco zbyt ciekawską, ale był to grzech typowy dla jej wieku. W każdym razie Piotr niezmiernie cieszył się, że ma taką sąsiadkę. Była zawsze gotowa do pomocy i nigdy nie odmawiała, gdy została poproszona o zajęcie się dziećmi. Wprost przeciwnie, sama często to proponowała. Nie mówiła dużo o sobie, ale Piotr wiedział, że jej jedyny syn jeszcze w latach osiemdziesiątych wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Rzadko dzwonił i prawie wcale jej nie odwiedzał. Samotna staruszka z radością włączała się w życie rodzinne, nawet jeśli nie była to jej rodzina.

Piotr podszedł do drzwi mieszkania sąsiadki i zapukał. Zawsze to wystarczało. Helena miała dobry słuch, mężczyzna podejrzewał, że znacznie lepszy od niego. A może po prostu całe dnie spędzała na wsłuchiwaniu się w odgłosy bloku? Nawet jeśli inni twierdzili, że to wścibskość, on raczej przypisywał to osamotnieniu.

Staruszka nie otworzyła.

Piotr zapukał raz jeszcze, a potem dla pewności nacisnął dzwonek. Jego dźwięk wyraźnie dobiegał nawet przez zamknięte drzwi. Tego nie mogła przegapić. Najprawdopodobniej wyszła.

– Psiamać! – zaklął pod nosem.

Zupełnie nie wiedział, co ma teraz robić. Sądził, że sąsiadka wyszła do sklepu i powinna niedługo wrócić, nie mógł jednak wykluczyć innych możliwości. Mogła pójść do lekarza albo pojechać na cmentarz na grób męża, możliwości było sporo. Czy powinien chwilę poczekać?

„Odniosła szereg obrażeń”, przypomniał sobie słowa mężczyzny. Nie, nie będzie czekać, musi jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. Niepokój o stan żony zabijał go.

Wrócił do mieszkania.

– Nie ma pani Heleny – powiedział. – Ubierajcie się, jedziemy wszyscy.

Przez chwilę rozważał możliwość zostawienia Daniela pod opieką dziewczynek. Były już dość duże, zwłaszcza Magda, i powinny dać sobie radę, wolał jednak nie ryzykować. Aśka na pewno by tego nie pochwaliła, a on nie wiedział, czy zdołałby skłamać, gdyby zapytała, z kim zostawił dzieci.

– Dokąd? – zaciekawiła się Kaśka.

Lalka, o którą rozgorzała niedawna kłótnia, leżała niedbale porzucona na regale i dziewczynka nie wydawała się nią w najmniejszym stopniu zainteresowana. Typowe – pomyślał Piotr i prawie się uśmiechnął. Choć dzieliła je duża różnica wieku, Magda i Kaśka od zawsze chciały się bawić jednocześnie tymi samymi zabawkami... i równie jednocześnie traciły na to ochotę, gdy jedna z nich odkrywała coś nowego.

– Dokąd jedziemy? – powtórzyła pytanie siostry Magda, gdy ojciec dłuższą chwilę nie odpowiadał.

Piotr nieświadomie skrzywił się. Jeśli dzieci miały pojechać z nim, nie mógł dłużej utrzymywać ich w niewiedzy. Nie chciał też niepotrzebnie (o, daj Boże, by naprawdę niepotrzebnie) ich straszyć.