Rytuał - Mariusz Kaszyński - E-Book

Rytuał E-Book

Mariusz Kaszyński

0,0

Beschreibung

Ta seria makabrycznych wydarzeń ma wspólny mianownik, a on najwyraźniej pasuje do profilu ofiary. Cóż nudniejszego nad pracę w banku! Tak przynajmniej wydawało się Grzegorzowi, dopóki szefową jego zespołu nie została atrakcyjna Wioletta. Skupiony na flirtach mężczyzna ignoruje dochodzące do niego sygnały ostrzegawcze - dziwne sny własne i innych członków zespołu, przestrogi wiernej przyjaciółki. Dopiero po morderstwie jednej z pracowniczek, zaginięciu kolejnej i samobójczym akcie kolegi - w jego głowie zapala się czerwona lampka. Czy nie jest już za późno, aby ujść z życiem? Trzymająca w napięciu powieść dla fanów Stephena Kinga.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 356

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mariusz Kaszyński

Rytuał

 

Saga

Rytuał

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2008, 2024 Mariusz Kaszyński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727147321 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

WSTĘP – sierpień

Przepełniony Dworzec Centralny szumiał gwarem głosów. Tłumy podróżnych spieszyły we wszystkie strony. Jedni dopiero co wysiedli z pociągów, inni pędzili na perony lub zabijali czas oczekiwania, zaglądając do wszechobecnych sklepików. Pomiędzy nich wmieszali się także handlarze, bezdomni oraz przypadkowi przechodnie załatwiający sprawy w sercu miasta albo tylko się tu przesiadający.

Halina Strusz zatrzymała się przed kioskiem i zanim się odezwała do chudej sprzedawczyni o roztrzepanych włosach, nerwowo zerknęła na zegarek. Za pięć jedenasta, a więc miała czas. Do odjazdu pozostał kwadrans – wystarczająco dużo, by kupić jakieś czytadło i spokojnie dojść na peron. Mimo to jakaś część podświadomości kazała jej nie zwlekać. Jej osobisty nadzorca niewolników. To jemu zawdzięczała codzienną nerwowość i pośpiech, to on zmuszał ją zawsze stawiać się na czas, nawet jeśli oznaczało to dotarcie na miejsce zbyt wcześnie. Wybierając się do lekarza, kina, na umówione spotkanie, gdziekolwiek, rozmyślnie wychodziła wcześniej, co zazwyczaj kończyło się oczekiwaniem.

Dziś akurat jej osobisty nadzorca niewolników spełnił swoje zadanie, gdyby bowiem pojechała następnym tramwajem – tak jak podpowiadał rozsądek, a nie ostrożność – to przez korek, który utworzył się w Alejach Niepodległości, dotarłaby na dworzec, jak to mówią, na styk – a to nieomal jak spóźnienie. Może i była dziwna, lecz wolała poczekać piętnaście minut, niż pojawić się w ostatniej chwili bez choćby niewielkiego bufora zapasowych minut.

Halina przebiegła wzrokiem po rozłożonych za szybą gazetach. Powinna coś wybrać do pociągu. Do Olsztyna nie jedzie się długo – to znaczy nie bardzo długo, bo zaledwie trzy godziny czterdzieści minut (tyle pewnie wystarczyłoby, by w TGV przemierzyć Francję, ale ona żyła w Polsce…) – ale to i tak wystarczająco długa jazda, żeby człowiekowi obrzydło wpatrywanie się w przemykające za szybą widoki.

– Poproszę Rzeczpospolitą – powiedziała wreszcie – i może...

No właśnie, co? Nie potrafiła się zdecydować. Za dużo tego wszystkiego. Osiołkowi w żłoby dano, w jednym owies, w drugim siano... Nic dziwnego, że padł z głodu.

– Niech będzie Viva. Albo nie, Gala! – poprawiła się.

Wzięłabyś jedną i drugą i byłoby po sprawie, pomyślała. Nawet miała już na końcu języka prośbę, by kobieta podała obie gazety, jednak dwie kosztowały zbyt dużo. Nie dlatego, żeby nie było jej stać, nawet nie odczułaby tego wydatku w portfelu, lecz wręcz przesadna oszczędność była kolejną cechą, z którą się urodziła, i z którą umrze.

Chuda sprzedawczyni podsunęła Halinie gazety, spoglądając na nią wyłupiastymi oczami żaby, w których można było wyczytać nieme pytanie – co tak długo? Halina wzięła je i ciągnąc za sobą podróżną walizkę, odeszła od okienka.

Pomyślała o zespole. Jakoś dadzą sobie radę podczas tych kilku dni jej nieobecności. Co prawda ostatnio zwaliło im się na głowę sporo roboty, którą dotąd odwalały oddziały z całej Polski, ale decyzją odgórną – jak to ładnie brzmi, a znaczy tyle, że postanowił to ktoś ze ścisłego kierownictwa, ktoś kto pewnie nie ma zielonego pojęcia o ich pracy – bank miał zostać scentralizowany. W każdym razie dotyczyło to zadań, które odwalali. Założenia były piękne i może nawet po pewnym czasie całość przyniesie wymierne efekty, ale oznaczało to też, że muszą zakasać rękawy, skrócić lub zupełnie zrezygnować z zaplanowanych urlopów i zabrać się solidnie do roboty. A ona, jako menedżer zespołu, musiała wziąć na swoje barki szczególnie dużo. Bo zanim wszystkie trybiki się dotrą i maszyna zacznie pracować jak należy, minie trochę czasu. A teraz czekał ich okres błędów i szybkiego oraz zdecydowanie intuicyjnego rozwiązywania ich. Była potrzebna. Nie za bardzo potrafiła wskazać kogoś, kto mógłby ją zastąpić. Może Grażyna Olcha? Pracowała w GOLD Banku najdłużej – choć nie tak długo jak Halina – ale, mimo że posiadała niezbędne doświadczenie, nie potrafiła kierować ludźmi. Była za miękka i zbyt podatna na wpływy, by w jej ręce powierzyć czuwanie nad innymi. Szef nie może być twoim przyjacielem, a w każdym razie nie może być tylko nim.

Już lepsza byłaby Patrycja Lipska. Tyle że eliminował ją młody wiek i brak doświadczenia. Dobrze radziła sobie z ludźmi, ale jeszcze za słabo znała specyfikę ich pracy – dołączyła do zespołu stosunkowo niedawno.

Elegancko ubrany mężczyzna potrącił Halinę, wyrywając ją z zamyślenia. Strusz odwróciła głowę, by na niego popatrzeć. Świat schodzi na psy. Elity i kultura to dziś dwa przeciwstawne bieguny. Facet nawet nie wydukał krótkich przeprosin. Pognał przed siebie, jak gdyby nic się nie stało, a przecież wyrżnął ją, wcale nie lekko, łokciem w bark. Co się dzieje z tymi ludźmi, skąd ta znieczulica? Pewnie ten elegancik nawet by nie zauważył, gdyby leżała – zwyczajnie by po niej przeszedł.

Westchnęła cicho i właśnie wtedy to poczuła.

Ogarnęło ją coś na kształt obrzydzenia. Znajome uczucie, Dworzec Centralny zawsze ją odpychał – tłok i wszechobecny smród spoconych, niedomytych ciał, coś okropnego – lecz dziś wstręt był spotęgowany dziesięciokrotnie. Zupełnie jakby przez nieuwagę wdepnęła w kałużę wymiocin.

Odruchowo zerknęła, czy aby przypadkiem tak się właśnie nie stało. Zamyślona, ciągle się spiesząc – choć przecież, gdyby musiała, do przyjazdu pociągu zdołałaby się doczołgać na peron – mogła nie spostrzec takiej lub innej, równie nieprzyjemnej przeszkody.

To jednak coś innego, chodnik był czysty, no, może nie czysty, ale na pewno pozbawiony podobnych wątpliwych atrakcji. Może więc wyczuła zapach z którejś z pobliskich bud z żarciem...? Sprzedawali tu wszystko w takim ścisku – punkt przy punkcie – że wszystkie te, pożal się Boże, aromaty tworzyły jeden duszący smród. Halinę zawsze szczerze zdumiewało, że ktokolwiek kupuje tu jedzenie. Każdy z tych „lokalików” przypominał mniejszy lub większy szalet. Nikt rozsądny nie kupiłby kanapki czy hamburgera przyrządzonych w kiblu, a tu ludzie się na nie rzucali, jakby nie jedli pół roku. Jeśli już przewidywali, że zgłodnieją w czasie podróży, to czy nie mogli naszykować sobie w domu kanapki na drogę? Tak było oszczędniej (powód numer jeden, by to zrobić), ale przede wszystkim bardziej higienicznie (powód numer dwa, trzy, cztery i kilka następnych).

Halina rozejrzała się, po czym ruszyła dalej zapchanym dworcowym korytarzem. Na zapachy nic nie poradzi. Wyminęła sprzedawcę kwiatów i zbitą grupkę młodzieży z plecakami, zapewne jadących na lub wracających z wakacyjnego wyjazdu. Uczucie niesmaku nie znikło, ale jego przyczyna wciąż pozostawała zagadką.

– Jesteś przewrażliwiona – mruknęła do siebie.

Zapewne to wszystko przez zmęczenie. I dlatego ten wyjazd jest jej tak potrzebny. Nie udało się załatwić dłuższego urlopu i pojechać do Hiszpanii, jak to planowała od kilku miesięcy, ale wyrwie się do Olsztyna, zatrzyma u siostry i zregeneruje siły. Dobrze jej to zrobi, samotnej starszej pani.

Jaka tam starsza, ofuknęła się w myślach, jeszcze nie jest z tobą tak źle, masz dopiero pięćdziesiąt cztery lata, przed tobą szmat życia.

Skupiła się na zespole. Zawsze myślała o nowym kierowniku – potencjalnym nowym kierowniku, bo przecież zostało jej parę lat do emerytury – jako o kobiecie, lecz przecież wcale tak nie musiało być. Może zastąpiłby ją Kamil Jędrzejczak albo Grzesiek Natanowski? Tyle że pierwszy działał zbyt mechanicznie i wcale nie była pewna, czy potrafiłby wybrnąć z jakiejś naprawdę nietypowej sytuacji, a drugiemu brakowało ambicji – nigdy nie pchał się na świecznik. Niby dobrze, ale na jej miejsce potrzebny był ktoś potrafiący rozpychać się łokciami. Czasami, by wszystko szło jak trzeba, należało być ostrym i stanowczym, zarówno w zespole, jak i wobec dyrekcji.

To był jej zespół, stworzyła go kilkanaście lat temu, gdy bank dopiero startował, i nie zamierzała pozwolić, by ktoś, kto ją zastąpi, zmarnował wysiłki, jakie włożyła w jego ukształtowanie. Powinna już teraz szykować sobie następcę, na to nigdy nie jest za wcześnie. Krótki urlop stanowił dobry pretekst, by się nad tym zastanowić.

A więc raczej nie Kamil i nie Grzesiek. Bogdan Chęciński też odpadał – był inteligentny, nie mogła zaprzeczyć, ale to bufon, współczułaby ludziom pod jego kierownictwem.

Skręciła w główny korytarz z wyjściem na perony i halę dworca i odszukała wzrokiem białą tablicę z napisem: PERON DRUGI. Zjedzie na dół i na pewno poczuje się lepiej. Do odjazdu pociągu wciąż pozostało dziesięć minut, ale to tyle co nic, była przyzwyczajona do czekania. Zresztą może podstawią go wcześniej? Pożałowała, że nie sprawdziła, czy pociąg wyrusza z Warszawy, czy też Centralna jest tylko stacją przelotową na jego trasie. W każdym razie w wagonie z pewnością dolegliwości miną, PKP nie są nadzwyczajne, lecz cokolwiek by o nich mówili, to w Polsce śmierdzą zwykle tylko dworce, nie pociągi.

Stanęła na ruchomych schodach i obejrzała się. W tłumie spieszącym dworcowym korytarzem dostrzegła starszego mężczyznę w długim płaszczu. Nie wiedziała, czemu właśnie on przykuł jej uwagę. Może dlatego, że w przeciwieństwie do innych szedł wolno, a może powodem było jego ubranie, stanowczo zbyt grube jak na początek sierpnia. Halina mogłaby przysiąc, że starzec uśmiechnął się do niej, ale z pewnością uległa złudzeniu. Nie znali się, nie zapomniałaby tak zasuszonego, bladego oblicza, nawet gdyby widziała go wcześniej tylko przez chwilę. Co jak co, ale pamięć do twarzy miała doskonałą.

Schodząc z ruchomych stopni na peron, spojrzała raz jeszcze za siebie. Nie spostrzegła mężczyzny, zapewne to, że kierował się ku tym samym schodom, było kolejnym złudzeniem.

Spróbowała ponownie skupić się na pracy. Smród przeszkadzał zebrać myśli, ale tylko w ten sposób mogła o nim choć na chwilę zapomnieć. Jest jeszcze Renata Mechowska. Niegłupia dziewczyna, może zbyt skromna, ale można było na niej polegać. Zawsze doprowadzała do końca zaczęte sprawy. To podstawowa cecha dobrego kierownika. No i jeszcze Ola Sztumer, choć ona akurat nigdy nie przejmowała się zbytnio sprawami banku. W gruncie rzeczy dobra pracownica, ale nie materiał na kogoś, kto ma pilnować porządku i organizować pracę innym. Od szefa wymaga się większego zaangażowania.

Na dole Halina poczuła się lepiej. Nie trwało to jednak długo. Obrzydzenie, a wraz z nim niepokój powróciły już po chwili. Pociągnęła walizkę, kierując się nerwowym krokiem w stronę sektora drugiego. Było tam mniej ludzi, żywiła więc nadzieję, że panował również mniejszy smród; czymkolwiek był, bo wciąż nie potrafiła go zidentyfikować. Zerknęła na mijanych oczekujących. Wyglądali normalnie, stali, spoglądając przed siebie lub wbijając wzrok w chodnik, nie krzywili się jednak, nie zasłaniali twarzy dłońmi – zdecydowanie nie zauważali tego fetoru. Może ja wariuję? – pomyślała. Zatrzymała się raptownie przed tulącą się parą.

– Przepraszam. – Chrząknęła, by jej głos odzyskał naturalność; skrzypiała jak stare zawiasy. – Przepraszam, czy wy też to czujecie?

– Co? – Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu.

Halina dawała mu góra osiemnaście lat. Na jej gust był jeszcze za młody, by publicznie obściskiwać się na dworcu. O jego dziewczynie nie wspominając, nieszanująca się głupia siksa. Gdy Halina była w jej wieku, prędzej umarłaby ze wstydu, niż pozwoliła, by ktoś widział ją z chłopakiem, który trzyma jedną dłoń na jej tyłku, a drugą w niedwuznaczny sposób pod bluzką. Ba, ona nigdy – i w młodości, i teraz – nie pozwoliłaby nikomu na podobną poufałość w publicznym miejscu.

Szybko odeszła. Młodzi nic nie czuli, nikt nie czuł, tylko ona się dusiła, bo ten smród – niezależnie od tego, jakie było jego źródło – nie pozwalał oddychać. Strusz ruszyła przed siebie. Niemal biegła. Stanęła dopiero na końcu sektora drugiego. Była tu sama, jeśli nie liczyć śpiącego na ławce bezdomnego. Zwykle unikała ludzi jego pokroju, cuchnęli, lecz fetor, który ją otaczał, i tak tłumił wszelkie zapachy.

Spojrzała w głąb tunelu. W oddali dostrzegła reflektory. Nadjeżdżał pociąg; liczyła, że to pośpieszny do Olsztyna. Wsiądzie do niego, poczuje się lepiej i wysiądzie dopiero po blisko czterech godzinach, zapominając o wstręcie, który ją tutaj ogarnął. Tylko Warszawa Centralna jest taka obrzydliwa. Najokropniejszy dworzec świata. Jeśli istnieje gorszy, to chyba gdzieś w Korei Północnej.

Pociąg się zbliżał. Faktycznie był to jej pośpiech, przekonała się, że podążał właściwym torem. Został nawet bełkotliwie, na wpół zrozumiale zapowiedziany przez megafony.

I wtedy, gdy lokomotywa podjechała naprawdę blisko, Halina poczuła tak intensywną falę smrodu, że aż się zatoczyła. Zasłoniła usta dłonią, jakby ten gest mógł powstrzymać mdłości. Gdyby nie ciężar walizki, pewnie by upadła. Świat wokół się zakołysał. Reflektory wydawały się wielkimi ślepiami bestii pędzącej ku niej, aby ją pożreć.

Podejdź, usłyszała. A może tylko wymyśliła sobie ten głos...? Czuła się tak źle, że być może zaczynała mieć majaki...

– Nie – wykrztusiła, starając się cofnąć. Bezskutecznie, tkwiła w miejscu.

Podejdź.

Oparła się wezwaniu – którego zapewne w ogóle nie było – lecz wtem poczuła na ramieniu chude dłonie o długich kościstych palcach. Było to o tyle dziwne, że nikt koło niej nie stał. Była tylko ona i bezdomny, ale przecież mężczyzna leżał na ławce. Kręciło się jej w głowie, jednak, choć niewyraźnie, wciąż go widziała. Nieruchome ciało przykryte poplamioną brązową kurtką.

Ten ktoś za nią pchnął ją mocno. Spocona dłoń Haliny ześlizgnęła się z rączki walizki. Kobieta nadaremnie próbowała utrzymać równowagę – poleciała do przodu wprost pod hamującą już lokomotywę.

Słońce schowało się za chmurę, zasnuwając okolicę przyjemnym cieniem. Dzień był bardzo ciepły, ale upały według prognoz miały się niebawem skończyć. Wioletta Brodecka spojrzała w niebo – morze błękitu z kilkoma białymi obłoczkami. Cudowna pogoda, aż szkoda było wracać do domu. Mimo to pchnęła drzwi. Czekało ją sporo pracy.

Mały hol wypełniały kartony, jedne na wpół wypakowane, inne wciąż jeszcze zaklejone taśmą zabezpieczającą je na czas podróży. Kobieta przyjrzała się pomieszczeniu i dopiero wtedy weszła do środka. Nadal nie mogła uwierzyć, że to wszystko należy do niej. Nie chodziło, rzecz jasna, o poupychane w pudłach rzeczy, tylko o dom. Kupiła go za dość okazyjną cenę – choć bez rewelacji – setki kilometrów od miejsca, w którym się wychowała i z którym łączyły ją wspomnienia. I dobre, i złe. Więcej było tych złych, bo przecież nawet najpiękniejsze chwile w jej życiu kończyły się bólem.

Pomyślała o Hubercie i mocno zacisnęła powieki. Co się stało, to się nie odstanie, przemknęło jej przez głowę, a jesteś zbyt twarda, by płakać nad rozlanym mlekiem. Głupie porzekadło! Życie to nie bańka z mlekiem. Nie wystarczy zetrzeć plamy, by wszystko było znowu cacy.

Zamknęła za sobą drzwi wejściowe i przeszła na korytarz. Tu też poniewierały się kartony, właściwie cały parter był nimi zawalony. Rozpakowywanie się szło wolno, nie z powodu braku czasu, a raczej na skutek podświadomej obawy przed uznaniem tego miejsca za własne.

Ale ono było jej, nie tylko dlatego, że kupiła je, wydając trzy czwarte pieniędzy, którymi dysponowała i które jak w bajce pojawiły się niemalże znikąd, ale przede wszystkim dlatego, że zdecydowała, że będzie jej własnym. Zacznie tu wszystko od nowa. I będzie szczęśliwa. Postanowione. Nie ma co tego rozważać, należy wprowadzić w czyn.

I nie oglądać się na przeszłość, ona minęła.

Ruszyła do salonu i wtedy je dostrzegła, cyniczne dowody, że nie ma racji. Nawet jeśli wczoraj jest nieosiągalne, zostawia ślady. Czasem nikłe jak odciski palców, ale nieraz wyraźne jak szramy po pazurach niedźwiedzia. Pod ścianą stały oszklone fotografie. Wszystkie zrobił Hubert. Pstryknął zdjęcia, wywołał i oprawił. Nie musiała się im nawet przyglądać, wiedziała, co przedstawiają, znała je na pamięć. Miały zdobić ich sypialnię, tak postanowił Hubert. Skończyło się oczywiście na „miały”.

Tym razem nie zdołała powstrzymać łzy, która szybko, jakby się bała, że zostanie złapana i zatrzymana, spłynęła po policzku.

Pieprzony świat! Kto powiedział, że czas goi rany?! Minęło czternaście miesięcy, a w najmniejszym stopniu nie czuła się uleczona, nawet nie zaleczona. Płakała może mniej – właściwie już wcale – ale nawet wtedy, tuż po wypadku, przecież nie przelała morza łez. Była twarda, bo tego od najmłodszych lat uczyło ją życie. Matka, jedyna osoba co do której w świecie Wioletty ta zasada nie obowiązywała, wpoiła jej, by liczyła tylko na siebie. To była dobra rada. Wszyscy inni, którym próbowała zaufać i uwierzyć, że może na nich polegać, prędzej czy później znikali. Najczęściej z własnej woli, lecz czasem decyzja zostawała podjęta za nich.

Na przykład przez niesprawne hamulce.

Wioletta widziała samochód Huberta, pewnie nie powinna, ale uparła się i jak zwykle postawiła na swoim. Sześcioletnia honda wyglądała jak papierowa zabawka zgnieciona w dłoni olbrzyma. Niekształtna harmonijka, w której tylko ktoś obdarzony bujną wyobraźnią był w stanie dopatrzyć się wcześniejszych kształtów. Gdy Wioletta zobaczyła odpryski szkła, w których odbijały się promienia słońca i to coś na kierownicy, co mogło – choć nie musiało – być zaschniętą krwią, o mało nie zemdlała. Wytrzymała. Wetknęła palce do ust, zacisnęła mocno zęby, wdzięczna za ból fizyczny choć na moment zagłuszający ten, który rodził się w duszy. Stało się, szepnęła wtedy, jakby miało jej to pomóc. Rzecz jasna nie pomogło. Minął rok z okładem, rana przyschła, ale się nie zagoiła. Dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekła. Tu, do nowego miejsca, nowego życia. Nie zabrała ze sobą pamiątek. Spaliła wszystkie fotografie z Hubertem, nawet tę, którą ceniła najbardziej i na której w chwili rozpaczy nabazgrała flamastrem „żegnaj, zabrakło nam trzech dni”. Tak, trzy pieprzone dni i byłaby wdową, a tak narzeczony uciekł jej sprzed ołtarza. Zwiał do kostuchy. Idealnej panny młodej, której się już nie opuszcza.

Zniszczyła zdjęcia z Hubertem, ale nie potrafiła zniszczyć tych, które on stworzył. Przechowała je, oszklone, czekające na coś, choć sama nie wiedziała na co.

Szybkimi ruchami przerzuciła kilka z nich. Była na wszystkich. Czarno-białych aktach, ponurym symbolu jej czarnobiałego życia (bardziej czarnego) i nagiej duszy.

Dość! Wyprostowała się, odkładając zdjęcia. Litują się nad sobą jedynie słabi, a ty jesteś silna. Pokaż im, co potrafisz. Będziesz twarda i zrobisz wszystko, co należy zrobić.

Rozejrzała się po mieszkaniu. Za dwa dni rozpocznie nową pracę. Znalazła ją szybciej, niż się spodziewała, ale to dobrze. Bezczynność jest najgorsza, pozostawia zbyt wiele czasu na rozpamiętywanie. Należało wziąć się do roboty. Najlepiej już teraz. W dwa dni nie zdąży rozpakować wszystkiego, ale zawsze ułoży parę rzeczy.

W nowym domu i w nowym życiu.

Trzydziestodwucalowy panasonic rzucał bladą poświatę rozlewającą się po ścianach. Na dworze wciąż było jasno, lecz wnętrze domu tonęło w cieniach. Mimo to Grzegorz Natanowski nie zapalił światła. Nie było mu potrzebne. Usadowił się wygodniej na kanapie, spoglądając na ekran, gdzie dwudziestu dwóch palantów biegało za małą biało-czarną piłką. Przy czym jedenastu palantów z Polski dawało się robić w konia jedenastu palantom z Ukrainy. Polacy przegrywali jednym golem, i cóż z tego, że dopiero zaczęła się druga połowa, grali tak fatalnie, że nic nie zapowiadało, by sytuacja miałaby się radykalnie zmienić. Chyba że na gorsze...

– I akurat dzisiaj nie zadbałem, by w lodówce chłodziło się piwo – mruknął Grzegorz.

Leżący u jego stóp Baryton, duży biały mieszaniec, pół bernardyn, pół Bóg wie co, podniósł łeb. Kilka sekund ociężale przyglądał się panu, po czym najwyraźniej doszedł do wniosku, że słowa te, po pierwsze, nie są o jedzeniu, a po drugie, ewidentnie nie zostały skierowane do niego, bo opuścił łeb i ponownie zamknął oczy. Psisko miało dwie pasje. Jedzenie i spanie. Właśnie oddawało się tej drugiej, i to w najlepszym z możliwych miejsc, tuż przy panu, a właściwie spoczywając na jego stopach.

Grzegorz sięgnął po pilota.

– Nie, nie chcę świętować – dodał do czworonoga. – To raczej stypa.

Po namyśle rzucił pilota na kanapę. Na co można przełączyć, jeśli w telewizji i tak nic nie ma? Pewnie znalazłby jedynie serwisy informacyjne pokazujące jak czołgi ruskich wycofują się z Gruzji tak, by się broń boże z niej nie wycofać, albo z zadziwiającym sadomasochizmem informujące, ile to znów medali na olimpiadzie w Pekinie przeszło Polakom koło nosa. Równie dobrze więc mógł dalej patrzeć, jak reprezentacja kraju dostaje po dupie w meczu towarzyskim. Na szczęście tym razem już tylko towarzyskim, Euro 2008 się skończyło dwa miesiące wcześniej i jak zwykle nie pomógł żaden cud, bo przecież nie dałby rady tu Duch Święty, więc tym bardziej Beenhakker.

– Mogłem kupić, wracając z pracy – westchnął Grzegorz.

Tym razem Baryton nawet się nie poruszył.

Rozległo się ciche pukanie. Natanowski ściszył dźwięk i dopiero wtedy poszedł otworzyć. Za kwadrans dwudziesta pierwsza – nietypowa pora na odwiedziny, zwłaszcza że nikogo się nie spodziewał.

Za drzwiami stała Renata Mechowska. W lewej ręce trzymała plastikową torbę z dwiema puszkami żywca. Grzegorz mógłby ją opisać, nie otwierając oczu. Szczupła i raczej wysoka, bo tylko kilka centymetrów od niego niższa, o twarzy nie brzydkiej, ale i nie wyróżniającej się w tłumie. Orzechowe oczy przy kasztanowych włosach spiętych w koński ogon dodawały jej uroku. Nie malowała się i niemal nigdy nie wkładała krótkiej spódnicy. Mówiła cicho. Zwyczajna szara myszka, choć ogólne wrażenie było raczej na plus.

– Słyszałam od ojca, że nasi przegrywają, przyszłam więc cię pocieszyć.

– Jak ty to robisz? Chyba czytasz mi w myślach. – Grzegorz się uśmiechnął. – Przed chwilą kląłem w duchu, że nie zrobiłem jakiegoś małego zapasiku w drodze do domu.

– Ile się znamy? – Wyciągnęła rękę z torbą.

– Całe wieki – odparł, odbierając piwo.

Z salonu przyczłapał Baryton. Jak to miał w zwyczaju, powąchał ostrożnie Renatę (przeważnie był tak powolny i ospały, że wydawało się, że wszystko robi z namysłem; zmieniało się to dopiero na widok pełnej miski, wtedy pokazywał światu, że energia wciąż w nim drzemie) i wrócił na swoje miejsce przed kanapą.

– Wiem o tobie wszystko. – Renata minęła Grzegorza, szybkim ruchem mierzwiąc jego krótkie ciemne włosy, i przeszła za psem do salonu. – Znam cię lepiej, niżbyś tego chciał.

Grzegorz dotknął puszek. Dobrze schłodzone, świetnie, ostatnie, na co miałby ochotę, patrząc na przegrany mecz, to ciepłe piwo. Wyciągnął z kuchennej szafki dwie półlitrowe szklanki. Gdy wrócił do pokoju, Renata siedziała na kanapie przyduszona cielskiem Barytona, który ułożył na niej przednie łapy i mordę, z przyjemnością pozwalając się czochrać po bujnej sierści.

– Baryton, nie męcz gościa – skarcił psa.

Zwierzę uniosło pysk z kolan Mechowskiej, popatrzyło z lekkim zniecierpliwieniem na pana, po czym przyjęło poprzednią pozycję.

– Masz mnie gdzieś, prawda? – Grzegorz pokręcił głową i napełnił pierwszą szklankę. Podał ją Renacie.

– Zostaw go, nam jest dobrze. – Kobieta stanęła w obronie zwierzaka.

– Jemu na pewno, ale ty już nigdy nie będziesz mogła chodzić. Przecież jeśli to potrwa choćby minutę dłużej, zmiażdży ci kości. To bydlę waży tyle co mały czołg.

Baryton szczeknął, jakby pojął, co powiedział Grzegorz, i dawał do zrozumienia, że w najmniejszym stopniu się z tym nie zgadza.

– Milcz, imitacjo psa – obrugał go Grzegorz, z trudem tłumiąc śmiech.

– Dlaczego imitacjo? – zaciekawiła się Renata.

– Prawdziwe psy robią coś więcej, niż tylko jedzą i śpią.

– Miałeś na myśli, że załatwiają się gdzie popadnie? – Udała, że nie rozumie.

– Akurat to potrafi doskonale.

Baryton zeskoczył z Renaty i podszedł do Grzegorza. Oparł o niego łapy.

– Dobra, poddaję się. – Natanowski się roześmiał. – Wycofuję zarzuty. Jesteś wspaniałym, najwspanialszym psem pod tą szerokością geograficzną. Ba, w całym układzie słonecznym, pasuje?

Baryton pozostał na miejscu.

– Nie będę cię głaskał, nawet o tym nie marz. Tam stoi moje piwo, zamierzam napełnić nim tę oto szklankę. – Podsunął szkło pod nos czworonoga. – I skosztować, dopóki jego temperatura jest idealna do spożycia.

Pies wciąż się nie poruszył.

– Tobie nikt piwa nie kupił – ciągnął Grzegorz, wskazując wymownie Renatę. – Pretensje proszę kierować pod inny adres.

Czworonóg wbił spojrzenie w Mechowską.

– Więc podczas zakupów powinnam uwzględnić Barytona?

– Jeszcze czego! Chyba że sama położyłabyś go na posłanie, po tym jak już go spoisz... – Grzegorz podrapał psa za uchem. – No, złaź ze mnie.

Zwierzak nie posłuchał.

– Daj mu spokój. – Renata machnęła dłonią i Baryton posłusznie zeskoczył z Grzegorza, a następnie położył się na dywanie przed kanapą.

– Chwileczkę, to mój pies, ma słuchać mnie, a nie byle kogo – zaprotestował Natanowski.

– Więc jestem byle kim? – Renata przekrzywiła głowę.

W jej oczach Grzegorz dostrzegł szczere rozbawienie. Nareszcie, ostatnio coraz częściej łapał się na tym, że Renata wydawała mu się dziwnie poważna, jakby zasmucona. Kilkakrotnie chciał ją o to spytać, ale zawsze, jakby podświadomie, uprzedzała go, zadając jakieś pytanie lub kończąc rozmowę.

Natanowski wykorzystał świeżo odzyskaną wolność, by napełnić swoją szklankę. Łyknął piwa.

– Doskonałe. Gdyby jutro nie trzeba było iść do pracy, natychmiast poleciałbym kupić skrzynkę.

– To weź urlop na żądanie – poradziła przekornie Renata.

Jedyną odpowiedzią Grzegorza był bliżej niesprecyzowany ruch ręki. Uśmiechnął się, upił kolejny łyk i mrugnął do Renaty.

– No więc, co cię sprowadza?

– Już mówiłam.

Nie potrafił tego wyjaśnić, ale odniósł wrażenie, że nie są to zwykłe odwiedziny przyjaciela. Renata nie zajrzała tak po prostu, bo się nudziła. Przez ułamek sekundy czuł, że chodzi o coś więcej, a potem, równie raptownie, to przekonanie graniczące nieomal z pewnością zgasło, wypaliło się jak iskierka, która wypadła z ogniska na piach.

– Więc? – Może jednak się mylił.

Renata podciągnęła stopy na kanapę. Skuliła się, objęła rękoma kolana. Przechyliła się w stronę Grzegorza i znieruchomiała oparta o jego bok.

– Może tylko nie chciałam być sama...

– Dlaczego?

To pytanie z trudem przecisnęło się mu przez gardło. Nie pytaj, nie bądź wścibski, krzyczał jakiś głos w jego głowie, lecz natychmiast został zagłuszony przez rozsądek. Niepokój jednak pozostał, ukryty, ale i tak wyczuwalny.

– Czy wszystko musi mieć powód? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

– Nie musi – zgodził się.

Grzegorz wyciągnął rękę, ale nie dosięgnął szklanki odstawionej na stolik przy kanapie. Zabrakło kilka centymetrów. By ją chwycić, musiałby się wychylić. Nie mógł, a właściwie nie chciał tego robić. Renata wciąż opierała się o niego i mężczyzna podejrzewał, że wystarczy drobny ruch, by się przewróciła. Zerknął na przyjaciółkę i przez moment odniósł wrażenie, że obok niego przycupnęła mała dziewczynka, Renata, którą poznał dwadzieścia parę lat temu. Biegającą w krótkich sukienkach, z podrapanymi kolanami i włosami związanymi w dwa kucyki. Małolata, na którą czasem, z typowo dziecięcym wyrafinowaniem, złośliwie wołano „Renata-szmata” (kiedyś, stając w jej obronie, pobił się o to z jednym osiłkiem; zarobił w nos i popłakał się, a potem dostał od niej całusa w policzek, co go niezmiernie zawstydziło). Uśmiechnął się do swych myśli. Wciąż doskonale ją taką pamiętał, żywą, wesołą, bawiącą się skakanką i papierowymi lalkami. Uczestniczył w tych ostatnich zabawach. Pomiędzy książkami, ukrywając go nawet przed rodzicami, trzymał wyciętego z tektury ludzika, który był tatą (a czasami nosił imię Zbyszek i stawał się rówieśnikiem kartonowej lalki Renaty o imieniu Ola – grającej najczęściej rolę mamy). Zdawało się, że od tamtych dni minęły wieki. Ich paczka składała się z trzech dziewczyn i łącznie z nim dwóch chłopaków. To z nimi spędzał każdą wolną chwilę. Aż cud, że nie wyzywano go od lalusiów albo ciot.

A teraz, po latach, na starych śmieciach zostali tylko Renata i on. Inni rozjechali się po Polsce, zostając raczej wspomnieniami przyjaciół niż autentycznymi przyjaciółmi.

– O czym myślisz? – mruknął po chwili, przerywając przedłużającą się ciszę. Na razie zrezygnował z piwa.

– O wakacjach sprzed roku... – powiedziała cicho, po czym głośno dodała, zmieniając temat: – Mogę przełączyć?

Grzegorz zerknął na ekran. Sytuacja na boisku nie uległa zmianie i pewnie już nie ulegnie. Polacy dostawali tęgie lanie.

– Im szybciej, tym lepiej – rzucił.

Renata chwyciła pilota i przeskoczyła kilka kanałów. Na jednym mała dziewczynka tuliła się do pękatego brzucha mamy wskazującego na zaawansowaną ciążę. Grzegorz wykorzystał okazję, by sięgnąć po piwo.

– Może najwyższa pora znaleźć sobie księcia, który załatwiłby ci trójkę takich szkrabów? – Wymownie wskazał ekran.

– Po co? Przecież wszyscy mężczyźni to świnie...

Grzegorz udał obrażonego.

– Ja też?

– A co, czujesz się wyjątkowy? – Zmierzyła go wzrokiem.

– Nie.

– No właśnie.

Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Stuknęli się szklankami, prawie rozlewając piwo.

– Ale poważnie – zaczął Natanowski, gdy nieco opanował wesołość – nikt ci ostatnio nie wpadł w oko?

– Zmieńmy temat, proszę. – Mechowska wyłączyła odbiornik.

Zerknęła na przyjaciela, sprawdzając, czy ma coś przeciwko temu. Grzegorz pokręcił głową. Rozumieli się bez słów.

Renata ponownie spochmurniała. Grzegorz nie potrzebował wyjaśnień, by stwierdzić, że coś ją gryzie. Uczucie, że nie wszystko jest w porządku, nasiliło się. Nie wiedział jedynie co. Po chwili Mechowska się uśmiechnęła i przeświadczenie o tym, że gnębią ją bliżej niesprecyzowane problemy, niemal natychmiast znikło. Ponownie niczego nie był pewien, choć zwykle doskonale odgadywał jej myśli i nastroje.

– Co się dzieje? – Podjął próbę wyciągnięcia tego z niej, o ile „to” w ogóle istniało.

– Nic, a co ma się dziać?

– Nie wiem, jesteś...

Urwał. Raz był pewien, że coś jest nie w porządku, choć nie umiał określić co, to znów zrzucał wszystko na karb własnej wyobraźni. Może nawet zmęczenia. Od jakiegoś czasu źle sypiał. Nic mu się nie śniło, a przynajmniej niczego nie pamiętał. Pozostawało jednak faktem, że często rankiem budził się zmęczony bardziej niż był wieczorem.

– ...coś cię trapi? – dokończył, nie znajdując odpowiednich słów.

– Nie rozmawiajmy o tym – mruknęła.

Na moment usiadła prosto, po czym ułożyła się na kanapie, kładąc głowę na kolanach Grzegorza. Szklankę odstawiła na podłogę. Natanowski położył lewą dłoń na ramieniu Renaty.

– Rozmowa pomaga – zachęcił.

– Nie mnie.

Mechowska zamknęła oczy. Zwinięta w kłębek wyglądała jak zmęczone dziecko przysypiające na kolanach rodzica.

Grzegorz zastanawiał się dłuższą chwilę, co powiedzieć, a gdy w końcu stwierdził, że nie wymyśli nic mądrzejszego od zwykłego „powiedz mi o tym, proszę”, spostrzegł, że Renata zasnęła. Jej oddech stał się spokojny i miarowy.

– Renka – powiedział cicho.

Nie nazywał jej tak od lat, ale teraz to nagle wydawało się najodpowiedniejsze.

Mruknęła coś niewyraźnie, lecz nie otworzyła oczu. Pogładził jej dłoń; na serdecznym palcu nosiła mały srebrny pierścionek z zielonym oczkiem. Kupił go Renacie na osiemnaste urodziny, od tamtej pory właściwie się z nim nie rozstawała. Kiedyś o to spytał i usłyszał, że to znak ich przyjaźni. Potwierdzenie, że choć świat pędzi do przodu, w tej kwestii na dobre zakotwiczył w porcie. Spodobały mu się te słowa.

Powinien ją obudzić. Jutro szli do pracy (do GOLD Banku, do jednego biura, a nawet do tego samego pokoiku). Czułaby się lepiej, gdyby wyspała się porządnie w łóżku, a nie spędziła noc zwinięta w kłębek na wąskiej kanapie. Poza tym, co powiedzieliby jej rodzice? Uwierzyliby, że po prostu zasnęła? Pomyślał o Tadeuszu i Marii. Pewnie by mu uwierzyli, no i przecież tak naprawdę nie musiał się tłumaczyć. I on, i Renata byli dorośli, od dawna pełnoletni. Ale tak długo znał Mechowskich, że nie chciał stwarzać sytuacji, w której jakaś niemądra myśl mogłaby im choć przemknąć przez głowę.

Napił się piwa. Wciąż smakowało dobrze, choć już nie tak wspaniale jak pierwszy łyk. Wiedział, że gdyby nawet osuszył całą skrzynkę, żaden kolejny nie będzie już tak wyśmienity. Pierwszy raz – pierwszy łyk, pierwszy pocałunek, pierwsza noc z dziewczyną – jest zawsze najlepszy, niezależnie od tego, czy zdarza się tylko raz w życiu, czy też można go powtarzać co dzień.

Grzegorz poprawił kosmyk włosów Renaty, który opadł jej na czoło, a potem ostrożnie wysunął się spod niej. Popatrzył na śpiącą przyjaciółkę – nawet nie drgnęła – i poszedł po koc. W domu nie było zimno, ale do rana by zmarzła.

II 

PIĄTEK, 22 sierpnia

Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami, wywołując wrażenie, że lada moment przytrze o spryskaną deszczem ziemię. Nie zanosiło się, że w najbliższym czasie przestanie padać. Przy silnym wietrze parasol dawał marną ochronę przed siekącymi kroplami; Grzegorz wyszedł z domu zaledwie dziesięć minut temu, a już był przemoczony do suchej nitki. Cholera, miną co najmniej dwie godziny, nim wyschnie – nie ma nic przyjemnego w siedzeniu w pracy w mokrej koszuli i spodniach. Pocieszał się tym, że chociaż buty nie przemiękły.

Autobus oczywiście nie nadjeżdżał, jakżeby inaczej? Złośliwość losu czy złośliwość ludzka? Kierowca nie musiał się spieszyć, siedział w przytulnej kabinie, to oni tkwili wystawieni na strugi deszczu na niezadaszonym przystanku.

Grzegorz potrząsnął parasolem; dziesiątki kropel rozbiły się o chodnik. Cóż, najwyższa pora kupić nowy samochód. Stary się rozkraczył, a solidny remont, jakiego potrzebował, by stanąć na nogi, a raczej na koła, przekroczyłby jego wartość.

Natanowski skrzywił się nieznacznie – chwilowo nie było go stać na cokolwiek lepszego niż kolejny gruchot. Chyba że wziąłby wóz na raty... Pewnie tak zrobi, jeszcze kilka podobnych sierpniowych lub wrześniowych słotnych poranków i miarka się przebierze – komunikacja miejska jest dobra na pogodne dni, a przecież wielkimi krokami zbliżała się jesień. Zanim się obejrzy, co drugi dzień będzie lało. Niezła perspektywa.

Zerknął na czekających wraz z nim ludzi. Codzienność dnia roboczego: zbite w ciasną grupkę kobiety po pięćdziesiątce, dzisiaj wyjątkowo małomówne, kilku mężczyzn, zero dzieciarni, jeszcze nie zaczął się rok szkolny – za dwa tygodnie będzie ich tu całkiem sporo. Sami nieszczęśnicy, tacy jak on.

Renata się nie pojawiała. Pewnie pojechała wcześniejszym autobusem. Grzegorz mógłby się założyć, że tamten się nie spóźnił i pewnie jeszcze nie był zatłoczony.

Jego z pewnością będzie. Tłuste baby będą się rozpychać, gniotąc innych w uścisku swych cielsk, a podchmieleni od rana faceci wypełnią resztkę wolnej przestrzeni przepalonymi kwaśnymi oddechami.

Uśmiechnął się. Koniec tego fatalizmu! Nie będzie aż tak źle. Przecież nawet gdyby ikarus przyjechał pusty, Grzegorz też nie zdecydowałby się usiąść. Przemoczone spodnie do tego nie zachęcały, teraz stał, a i tak nieprzyjemnie lepiły się do ciała.

Byleby tylko autobus przyjechał jak najszybciej. Jeszcze trochę, a nie pozostanie nic innego, jak wrócić do domu i zabrać ciuchy na zmianę (nie było sensu się przebierać, i tak do pracy dojechałby mokry). Oczywiście pech znów da o sobie znać. Gdy odejdzie z przystanku, tak długo oczekiwany autobus zjawi się natychmiast, za to kolejny nie przyjedzie w ogóle albo rozkraczy się gdzieś po drodze. W najlepszym przypadku każe znów na siebie czekać i Grzegorz spóźni się do pracy.

Jeszcze tydzień temu niespecjalnie by się tym przejmował – wypadki chodzą po ludziach, nieprawdaż? – ale od wczoraj pieczę nad ich zespołem sprawowała nowa kierowniczka. Kto wie, co skrywała za przyjacielskim uśmiechem? Może nabuzowana świeżo objętym stanowiskiem zrobiłaby aferę z marnych kilkudziesięciu minut spóźnienia? Ba, prawie na pewno nie przymknęłaby oczu na taki drobiazg. Młoda, ambitna i już menedżer dwunastoosobowej grupy w centrali GOLD Banku – dobrze znany wszystkim typ. Taka dostrzeże problem w każdej dupereli. Zwykła zimna suka, ostatnio się ich namnożyło.

– Gdybyś miał jaja i więcej ambicji, też byłbyś już kierownikiem i nie mókłbyś na deszczu – mruknął.

Zerknął, czy nikt nie zwrócił uwagi, że gada do siebie. Tego jeszcze brakowało, żeby przypięto mu łatkę wariata. Choć Płudy to administracyjnie część Warszawy, jedynym świadectwem tej przynależności były zajeżdżające tu autobusy miejskie. Okolica – skupisko domków jednorodzinnych – stanowiła typowe przedmieście. Wszyscy się tu znali – w każdym razie z widzenia – i ploteczki rozchodziły się szybko. Etykietka szurniętego mogła łatwo przylgnąć, trudniej byłoby się jej pozbyć.

Zatrząsł się z zimna. Poranek był chłodny, a dzisiaj nie włożył marynarki, zbyt optymistycznie uwierzył, że nie będzie mu potrzebna. W końcu lato trwało w najlepsze. Przynajmniej w kalendarzu.

Chyba po raz setny zerknął na szosę. Autobus jeszcze się nie pojawił. Czekało go przynajmniej kolejne pięć minut czekania, droga biegła prosto jak strzelił i każdy pojazd było widać z daleka.

Zimno, mokro i brak jakichkolwiek perspektyw na najbliższą godzinę. Dobrze, że chociaż humor mu jeszcze dopisywał.

Dziś będę pracować na stojąco – zaśmiał się w duchu – albo ściągnę portki. Usiądę za biurkiem w samych gatkach. Może wpadnie dyrektor...

Rozbawienie przerwała czerwona mazda RX-8. Sportowy wóz ostro przyhamował, po czym zjechał na zatoczkę przystanku, ochlapując Grzegorza wodą z kałuży, która rozlała się przy krawężniku. Zatrzymał się tuż przy mężczyźnie.

– Ekstra, dzięki – prychnął Natanowski, spoglądając na auto. Czemu tu stanęło?

Nic się nie działo, nikt nie wysiadł, nikt nie wsiadł, a mokre szyby uniemożliwiały zerknięcie do środka. Grzegorz podszedł do samochodu i szarpnął za klamkę. Nawet jeśli kierowca go zwymyśla, i tak to nie zepsuje już dzisiejszego poranka, a jeśli nie zwymyśla, to może on będzie miał okazję rzucić wiązankę w podzięce za upaprane błotem spodnie.

Otworzył drzwi. Pierwsze, co zobaczył, to długie nogi w jasnych rajstopach. Dopiero potem spojrzał na twarz.

– Powinna pani... – Umilkł zaskoczony.

No cóż, wiązanka nie była najlepszym pomysłem. Za kierownicą siedziała Wioletta Brodecka, ich nowa menedżer.

– Wsiadasz, czy dalej będziesz tak stał? – rzuciła.

– Jasne – bąknął.

– Co jasne? – Wioletta uniosła nieznacznie brwi. Wydawała się rozbawiona.

– Jasne, że wsiadam – poprawił się.

Podejrzewał, że właśnie popełnił jedno z tych głupstw, które potem mszczą się na człowieku. Kobieta-szef podwożąca go do pracy. Jak się chłopaki dowiedzą, nie dadzą mu spokoju przez miesiąc. Gdyby nie pogoda i gdyby nie nowiutka sportowa mazda, pewnie by odmówił, ale tak...

A może nie bez znaczenia był widok długich, cholernie zgrabnych nóg?

Usadowił się w środku, przeklinając w duchu klejące się do ciała spodnie. Z koszulą było lepiej, zmoczył jedynie część pleców i rękawy, to przeszkadzało nieco mniej.

– Co za spotkanie – stwierdziła Wioletta, wrzucając bieg.

Znalazła lukę w sznurze aut, który niespodziewanie rozciągnął się na szosie, i włączyła się do ruchu.

– Faktycznie.

Zastanawiał się, jakim kierowcą okaże się ich nowa menedżer. Paniusia w sportowym autku. Miał nadzieję, że ich nie zabije.

– Kupiłam dom w okolicy, dwieście metrów dalej... – Machnęła ręką gdzieś w tył.

Grzegorz musiał przyznać, że pomylił się przynajmniej w jednej kwestii. Prowadziła dobrze. O ile, rzecz jasna, nie myliło go pierwsze wrażenie.

– To jest nas troje – zauważył.

– Troje?

– Renata Mechowska też mieszka w pobliżu.

Starał się otwarcie nie gapić na jej nogi, ale nie mógł powstrzymać się przed zerkaniem. Brodecka była naprawdę niezła – wystrzałowa laska. Świetna figura i ładna twarz. Błękitne oczy, pełne usta i jasne włosy opadające na ramiona. Zaczął się zastanawiać, jakie skarby kryje jej beżowa bluzeczka, wyraźnie zresztą opięta. Gdyby tylko Wioletta nie była jego przełożoną. Romans w pracy – okej, ale nie z kimś, przed kim bezpośrednio odpowiadasz. To dobre dla wazeliniarzy, on nie będzie całował nikogo w tyłek, byleby tylko wspiąć się na kolejny szczebel kariery. Choć – spojrzał na menedżer – taki tyłek aż chciało się całować.

– Całkiem niezłe zagęszczenie jak na dwunastoosobowy zespół.

– Pani jest trzynasta. – Z trudem wrócił do wątku rozmowy.

Przez krótką chwilę obawiał się, że go sobie nie przypomni.

– Mam zatem nadzieję, że nie przyniosę wam pecha. I skończ z tą panią, będziemy razem pracować.

– Tak, ty na górze, ja na dole.

Zaczerwienił się, gdy dotarła do niego dwuznaczność tych słów. Brodecka wcale nie musiała się domyślić, że chodziło mu o piętro. W każdym razie nie wydawała się urażona. Była albo na tyle głupia, że nie wychwyciła bezwiednej aluzji, albo obdarzona poczuciem humoru.

Jeśli chodziło o jego odczucia, nie wydała się tępa.

– Ktoś musi przewodzić – powiedziała. – Zresztą nie będę na górze, jak moja poprzedniczka. Rozmawiałam z dyrektorem, zgodził się, żebym zajęła pokoik piętro niżej, obok waszej sali. Tak chyba powinno być... – Popatrzyła uważnie na Grzegorza. – Przeszkadza ci, że jestem młodsza albo że jestem kobietą?

Zawahał się. Też wymyśliła. Zestaw pytań od szefa, na które można szczerze odpowiedzieć. „Tak, jasne, nie będę mógł skupić się na pracy, myśląc jedynie o tym, by cię zerżnąć” albo „Tak, bo nie lubię młodych, głupich cip, którym odwala sodówa”.

Prawdę mówiąc, prawdziwa odpowiedź brzmiała: „Jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania. Skąd, do cholery, mam wiedzieć, jaka się okażesz”. Ale to też wolałby zachować dla siebie. Najlepszy był wymijający żart.

– Jeszcze nigdy nie przeszkadzała mi młoda ładna kobieta.

Wioletta parsknęła śmiechem.

– Ale ci zadałam pytanie.

Grzegorz skinął głową. Co mógł powiedzieć?

– Nie jestem krwiożercza, tak myślę. – Sprawnie wyprzedziła sunące niespiesznie niebieskie punto, co upewniło Natanowskiego, że się nie mylił, prowadziła naprawdę dobrze. – Sądzę, że wszystkim wam będzie się dobrze ze mną pracowało.

– Liczymy na to.

– Ostatnie, na czym mi zależy, to nieporozumienia. Zespół wtedy źle funkcjonuje. Do pracy powinno się chcieć przychodzić.

– To nie zawsze możliwe – zauważył.

– Owszem – przyznała. – Wiele zależy od postawy obu stron.

Grzegorz ostrożnie stwierdził, że może pomylił się również w drugiej kwestii. To nie była zimna suka, choć ten osąd należało jeszcze zweryfikować w praktyce. Tak naprawdę będzie to wiedział po kilku tygodniach, może miesiącach współpracy.

– Jaka była poprzednia kierowniczka?

– Stara i brzydka – wypalił. – Nie miała...

Umilkł. Czego nie miała? Takich ekstra nóg? Jędrnych baniaków? A może sportowego wozu? To chciałeś powiedzieć? Skup się, stary, na rozmowie, nie na jej ciele, zganił się w myślach. Gdyby ona tak patrzyła na ciebie, jak ty na nią, już dawno wylądowalibyście w rowie.

– Nie miała poczucia humoru – wybrnął po krótkim namyśle. – Ale nie była najgorsza. Nie czepiała się drobnostek.

– Na przykład?

Grzegorz zaśmiał się cicho.

– Na przykład dziś zastanawiałem się, czy nie wrócić do domu po suche ciuchy. Tyle że nie zdążyłbym do pracy na ósmą. Halina nie robiłaby z tego problemu, w każdym razie o ile nie zacząłbym spóźniać się codziennie.

– A jak myślisz? Jak ja bym zareagowała?

Wzruszył ramionami.

– Pewnie nie byłoby tak źle. – Klepnęła go w kolano.

Szybko cofnęła rękę, ale dla Grzegorza jej dłoń mogłaby tam pozostać. W dotyku Wioletty było coś elektryzującego. Zawstydzony poczuł, że ma erekcję. Zapragnął dotknąć jej skóry, posmakować ust, ale nawet nie drgnął. Tego jeszcze brakowało, żeby dostał po gębie od własnej menedżer.

– Masz fajny wózek – rzucił, zmieniając temat.

– Ja myślę, wydałam na niego blisko jedną czwartą oszczędności.

– Jedną czwartą? To nie jest tak źle, jeszcze na co nieco cię stać...

Brodecka wysłała mu promienny uśmiech.

– Jest gorzej, niż myślisz, za resztę spadku kupiłam dom.

– Spadku? – zainteresował się Grzegorz. – Czyżby właśnie tobie spełniła się bajka o zapomnianym, bajecznie bogatym i bezdzietnym wujku zza oceanu?

– To po ojcu.

Grzegorz skrzywił się mimowolnie. Kolejna gafa. Chyba lepiej by było, gdyby całą drogę milczał.

– Przykro mi – mruknął.

Wioletta nie wyglądała na przejętą.

– A mnie nie – powiedziała – nie znałam go. Mam jego fotografię sprzed ponad trzydziestu lat. To cały nasz kontakt. Nawet nie słyszałam jego głosu. Jeśli już mowa o bajkach, to raczej jest to ta o dawcy spermy, który znika w sinej dali, uciekając przed odpowiedzialnością. W opowieściach matki był z niego super gość, ale ja sądzę, że trafiła na skończonego łajdaka.

– Dlaczego tak uważasz?

– Mam swoje powody.

Faktycznie, nie powinien pytać. Jej sprawa. Co go naszło, by włazić z butami w czyjeś życie?

Wioletta umilkła na dłuższą chwilę. Prowadziła wpatrzona w drogę przed autem. Wydawało się, że zapomniała o obecności pasażera.

– Masz dzieci? – spytała nagle.

– Ja...? – Grzegorz drgnął zaskoczony. Myślami błądził już gdzie indziej. Właśnie wyobrażał sobie mały, przytulny, zaciemniony pokoik z nastrojową muzyką i ogromnym łożem. A w środku on i Brodecka. Oboje bez tych wszystkich krępujących ciuchów. – Nie, nawet nie mam dziewczyny. – Uznał, że nie zaszkodzi przemycić tę informację.

– A gdybyś miał córkę, chciałbyś ją spotkać?

– Pewnie.

– A on nie. – Gdy mówiła o ojcu, w jej głosie brzmiała mieszanina żalu i gniewu. – Matka, dopóki żyła, wysyłała mu co rok moje zdjęcia. Bóg jeden wie po co. Pewnie od razu wyrzucał je do kosza. Jeśli w ogóle do niego trafiały. Ukrył się tak dobrze, że nawet nie wiedziałyśmy, gdzie mieszka, więc fotografie wysyłała na adres firmy, która do niego należała. Pół roku temu umarł, nie zdążyłam się z nim spotkać, zadać tych wszystkich pytań, które w sobie noszę. Inna sprawa, że wcale do tego nie dążyłam. Chyba się zbyt bałam odpowiedzi...

– Pamiętał jednak o tobie...

– Myślisz o spadku? – Wioletta pogardliwie wydęła wargi. – Miałam go nie przyjmować, ale trudno odmówić, gdy w grę wchodzi góra pieniędzy. Zresztą i tak dostałam tylko ułamek jego majątku, resztę zapisał jakiejś fundacji, o której nigdy wcześniej nie słyszałam.

Grzegorz wsłuchał się w ton jej głosu. W ostatnim stwierdzeniu nie pobrzmiewał żal, to było raczej suche stwierdzenie faktu. Nowa szefowa nie była pazerna. Jak dotąd poznawał jej dobre strony, ale przecież musiały istnieć i gorsze, każdy je ma.

– Dojeżdżamy – zauważyła.

Skinął głową. Dotarli na plac Grzybowski, po lewej ukazał się budynek GOLD Banku. Nareszcie. Niechcący trafił w czuły punkt Wioletty i dobry nastrój diabli wzięli. Ale wbrew sobie musiał przyznać, że zaczęło się bardzo obiecująco.

Brodecka zajechała pod bank i skręciła do podziemnego garażu. Jako menedżer miała zapewnione miejsce parkingowe. Nie musiała krążyć po pobliskich uliczkach w poszukiwaniu skrawka przestrzeni, na którym można zmieścić auto.

Zatrzymała się i Grzegorz otworzył drzwi.

– Dzisiaj cały zespół idzie po pracy na piwo – powiedział po krótkim wahaniu. – Może chciałabyś się przyłączyć? W końcu jesteś już jedną z nas.

Pokręciła głową. Po raz kolejny pomyślał, że jest piękna.

– Chyba na to za wcześnie, nie chcę przeszkadzać.

Grzegorz wysiadł. Spodnie wciąż nieprzyjemnie lepiły się do ciała, ale już nie tak, jak wtedy gdy wsiadał do samochodu. Jednak żeby zupełnie wyschły, musiał poczekać jeszcze przynajmniej godzinę.

– Czemu miałabyś przeszkadzać? To doskonała okazja, żeby poznać wszystkich od strony prywatnej. Nie można żyć wyłącznie pracą. Następne spotkanie dopiero za dwa tygodnie.

– Robicie plany na przyszłość?

– To nasz święty rytuał. Taka nowa świecka tradycja. Nie powstrzyma nas nawet gradobicie i koklusz. Więc jak, Wasza Ekscelencjo?

Wioletta uśmiechnęła się szeroko, po czym energicznie kiwnęła głową.

– Zgoda.

– Czemu się tak gapisz?

Grzegorz ocknął się z zamyślenia.

– Że co? – Spojrzał na Bogdana Chęcińskiego.

Był to średniego wzrostu mężczyzna tuż po czterdziestce. Szatyn o okrągłej twarzy i minie pewnego siebie zawadiaki. W oddziale uchodził za nałogowego bawidamka i uwodziciela. Nie bez powodu zresztą. Nawet jeśli tylko połowa przechwałek, którymi raczył każdego, kto zechciał go wysłuchać, miałaby okazać się prawdziwa, i tak lista jego podbojów była imponująca.

– Na naszą nową księżną. Co tak wybałuszasz gały? Spodobała ci się?

– Gadasz głupoty – żachnął się Grzegorz.

– Ślepy nie jestem.

Ich biurka stały naprzeciwko, tak że siedzieli zwróceni twarzami do siebie. Za plecami Bogdana ciągnęła się szklana ściana, zza której wyłaniały się kolejne pomieszczenia, w tym nowo urządzony pokoik Wioletty. Ze swego miejsca Grzegorz widział ją doskonale.

– Niezła sztuka, co nie? – Bogdan nie dawał za wygraną. – Żeby jej tak rozłożyć nogi...

– Ty byś przeleciał wszystko, co się rusza.

– Nie wszystko, ciebie nie, i Leppera, i Łyżwińskiego też bym sobie darował.

– Dzięki za doborowe zestawienie. – Grzegorz machnął ręką.

Bogdan wyszczerzył zęby.

– To jak, jesteście umówieni?

– Kto?

– No, ty i nowa. – Chęciński wykonał nieokreślony gest za siebie. – Ponoć weszliście razem...

– I o czym to według ciebie świadczy?

Twarz Bogdana wykrzywiła się w geście samozadowolenia.

– Nie udawaj, już ja swoje wiem, cicha woda. – Zaczął gwizdać melodię piosenki. Przerwał. – Biedna Renata, zapłacze się na śmierć.

– Znowu zaczynasz? Jesteśmy przyjaciółmi, znamy się od zawsze.

Te tłumaczenia nie przekonały Bogdana.

– Gadaj zdrów. Dałaby ci tu, na tym stole, i to natychmiast, przy nas wszystkich. Wystarczy, byś rzucił słowo. Masz okazję, patrzy na ciebie...

Chęciński pomachał do Renaty.

Grzegorz pokręcił z niedowierzaniem głową. Dadzą mu kiedyś spokój? Wszyscy znajomi z pracy byli święcie przekonani, że Renata jest w nim zakochana na zabój. Upierali się przy tym zawzięcie, rzecz jasna jeśli w pobliżu nie było samej zainteresowanej. Wtedy uwagi i komentarze milkły i na krótko zapanowywał spokój. Najgorszym mąciwodą był – czego można się było spodziewać – Bogdan. Nie przegapił żadnej okazji, by wcisnąć swoje pięć groszy. A tematy jego uwag były niezmienne: seks, dupy i seks.

– Po prostu Wioletta podwiozła mnie dzisiaj. Okazało się, że mieszkamy niedaleko siebie.

– O, już jesteście po imieniu. Może zatrzymaliście się gdzieś po drodze? Skręciliście do lasu, poszukać grzybków...? – Bogdan zaczął rechotać.

Grzegorz nie odpowiedział.

– Dobrze zacząłeś, stary, ale wybacz moją szczerość: nie masz szans. Taka laska to coś dla starych wyjadaczy, harcerzyku. To ja będę pierwszy. Głęboką wodę zostaw zawodowcom, ty zacznij na brodziku. Załatwić ci pierwszą lekcję?

Bogdan znów pomachał do Renaty.

Mechowska wstała od biurka i podeszła do nich. Grzegorz znał ją właściwie od dziecka, zbyt długo, by przez głowę choćby przemknęła mu myśl o umówieniu się z nią. Renatę traktował jak siostrę. Nie wyobrażał sobie, by któreś z ich spotkań przerodziło się w randkę. Poza tym wszelkie przemeblowanie w ich wzajemnych stosunkach mogło przynieść więcej złego niż dobrego. Ciężej jest żyć bez przyjaciół niż bez miłości.

– Chcieliście czegoś? – spytała Renata.

Grzegorz już zamierzał zaprzeczyć, ale Bogdan go uprzedził.

– On ma ci coś do powiedzenia. – Wskazał paluchem Natanowskiego.

– Tak? – zainteresowała się.

– Nie słuchaj go.

Grzegorz pokazał gestem, co sądzi o całym tym zamieszaniu i o Bogdanie w szczególności. Chęciński udał obruszonego. Skrzywił się w teatralnej pozie.

– Jak to nie słuchaj? Kolegi ma nie słuchać? Czyżbym miał zwyczaj kłamać? Zadajesz ból memu sercu – wyrzucił z siebie. – Ten facet ma ci coś do powiedzenia, naprawdę.

Grzegorz westchnął z rezygnacją. Wiedział, że z Bogdanem nie wygra, szybciej przegadałby imć pana Zagłobę.

– Ale nie Renacie, tylko wam wszystkim. – Starał się wybrnąć. – Zaprosiłem Wiolettę na nasze dzisiejsze spotkanie.

Z przyjemnością obserwował, jak uśmiech samozadowolenia znika z twarzy Bogdana. Zaskoczenie nie trwało jednak długo.

– Świetnie! – Chęciński niemal wykrzyknął.

– Dlaczego świetnie? – zdziwiła się Renata. – Dawno temu ustaliliśmy, że to nasze prywatne spotkania. Nasz zespół, nikt więcej. Bez mężów, żon i kochanek.

– Ona należy do zespołu – zaprotestował Bogdan.

Jego mina zdradzała, że nie ustąpi. Wyglądał jak myśliwy, który niespodziewanie natknął się na trop grubego zwierza.

– Jeszcze nie – zaprotestowała Renata.

– Fakt, nie przeszła inicjacji. Jeszcze się ze mną nie przespała.

– Mierząc w tych kategoriach, ja też nie należałabym do zespołu. – Renata się skrzywiła. – Ona pracuje tu zaledwie od wczoraj – zwróciła się z wyraźnym wyrzutem do Grzegorza.

– Tym bardziej musimy ją lepiej poznać. – Mężczyzna próbował się bronić. – Poza tym wydaje się w porządku...

– Po czym to poznałeś? Po długich nogach czy wypchanej bluzce?

Cios był nie fair, ale przemilczał to.

– Podwiozła mnie rano, mieszka niedaleko nas.

– Słyszeliście? – Renata podniosła głos, żeby było ją słychać w całej sali. – Dzisiaj idzie z nami szefowa.

– Jak to? – Natalia Pieńczuk uniosła głowę znad rozłożonych na biurku papierów.

– Grzesiek ją zaprosił.

– No dobrze.

Natanowski rozejrzał się po sali. Sądząc po minach, zespół podzielił się mniej więcej w połowie na zwolenników i przeciwników zaproszenia Brodeckiej na spotkanie. Tak, jak się spodziewał, faceci stanęli za nim murem, za to część dziewczyn uważała, że zanadto się pospieszył.

– Coś się stało? – Przez ożywione głosy, przebiło się pytanie Wioletty.

Nawet nie zauważyli, jak wyszła ze swego pokoiku i znalazła się na sali ogólnej.

– Ależ skąd – Renata odwróciła się do niej. Do ust miała przyklejony uśmiech, ale nie wydawał się zbyt szczery. – Słyszałam, że wybiera się pani na nasze codwutygodniowe spotkanko. Fajnie.

Brodecka chyba dostrzegła, że Mechowska myśli coś zupełnie odwrotnego.

– Oczywiście jeśli macie coś przeciwko... – zaczęła wolno.

– Ależ skąd – powtórzyła nieco ciszej Renata, wracając do swojego biurka.

– I ty twierdzisz, że ona nie jest zazdrosna – szepnął Bogdan. – Chłopie, bierz się za nią. Zapewniam cię, że pod tym ubrankiem znajdziesz coś ciekawego. Na początek dobre i takie piegi. Nie chciałbym cię uświadamiać, bo to powinni zrobić już dawno temu rodzice lub starszy brat, ale chłopcy i dziewczynki różnią się trochę od siebie. I nie chodzi o to, że my nosimy spodnie, a one spódnice. Posłuchaj rady kumpla, zaciągnij ją do łóżka. Poznasz życie, no i nie będziesz musiał co noc walić kapucyna.

– Głupi jesteś – skwitował Grzegorz.

Na usta cisnęły się mu mocniejsze słowa, ale się powstrzymał.

– To akurat wiem. Gdybym był mądry, to nie siedziałbym tu, tylko w fotelu prezesa. Powiedz mi coś nowego.

Natanowski uśmiechnął się pod nosem. Zaskoczyć go czy nie? Złość, którą odczuwał przed sekundą, już minęła. Bogdan był specyficzny, ale na swój sposób nie dało się go nie lubić.

– Wioletta jeździ mazdą RX-8. – Rozmyślnie użył imienia, nie nazwiska, by podkreślić właściwie nieistniejącą zażyłość między nim a menedżer.

Niech ten nadęty bufon nie sądzi, że tylko on ma wyłączność na piękne kobiety.

– Żartujesz...

Grzegorz pokręcił głową.

– I wpuściła cię do środka? – Chęciński przybrał minę, która miała wyrażać zdumienie. – Żebyś coś zepsuł albo zapaskudził? Chyba zwariowała! A może po prostu przepełnia ją dobroć dla zwierząt? Zawsze to lubiłem u babeczek.

Grzegorz popatrzył na Bogdana z politowaniem.

– Sądziłem, że ty u kobiet podziwiasz jedynie wszelkie zaokrąglenia...

– Jak już jakąś przelecę, szukam innych pozytywnych cech. To właściwy czas na ocenę charakteru.

Natanowski najchętniej zakończyłby już tę rozmowę, ale obawiał się, że Chęciński jeszcze długo nie da mu spokoju. Zerknął na leżącą na biurku stertę papierów. Musiał się dzisiaj przez nie przekopać. Podniósł pierwszą kartkę z brzegu. Kątem oka dostrzegł, że Bogdan chce jeszcze coś dodać. Uprzedził go:

– Powiedz, czy ty naprawdę nie masz nic do roboty?

– Mam, mam, ale się nie przemęczam, nie chcę dostać wrzodów.

Bar Storczyk, niewielka knajpka na rogu ulic Kredytowej i Mazowieckiej, jak zwykle był wypchany po brzegi. Nie wcisnęłoby się do niego nawet szpilki, ale na nich w niewielkiej salce czekał wolny stolik.

– Jesteśmy na miejscu, zapraszamy – powiedział Bogdan, przekrzykując głośną muzykę. Pstryknął w karteczkę z napisem REZERWACJA. – Rozgość się, chyba mogę ci mówić po imieniu?

– Jasne – zgodziła się Wioletta.

Grzegorz pokręcił z zażenowaniem głową. Odkąd wyszli z biura, Chęciński nie opuszczał menedżer na krok. Właściwie nikt prócz niego nie zamienił z nią słowa. Gdy tylko spostrzegał potencjalnego intruza, zmieniał temat lub odwracał uwagę Brodeckiej. Robił to po mistrzowsku. Nie na darmo miał opinię pierwszego podrywacza ich oddziału.

Zajęli miejsca. Bogdan zdołał to na tyle sprytnie zaaranżować, że Natanowski wylądował po przeciwnej stronie stolika. Ewentualny rywal został odseparowany.

– Czego się napijecie? – spytała Brodecka.

– Pani stawia? – rzuciła Patrycja Lipska.

Była to wysoka, szczupła dziewczyna o ciemnych oczach i niemal tej samej barwy włosach sięgających połowy pleców. Tyle zalety – jak to kiedyś określił Bogdan. Miała też owalną twarz, trochę za duży nos, a jej usta niezmiennie układały się w podkówkę, nie dodając twarzy uroku.

Nie przeszkadzało to, rzecz jasna, uganiać się za nią Bogdanowi, gdy tylko dołączyła do ich grupy. Tak jak teraz nie opuszczał menedżer, jeszcze nie tak dawno towarzyszył Patrycji.

– Nie nazywaj mnie panią, jestem Wioletta. – Brodecka wyciągnęła rękę.

Patrycja skrzywiła się z niechęcią. Była najmłodsza stażem w oddziale, dołączyła zaledwie przed siedmioma miesiącami. To wystarczająco długo, by Bogdan stracił nią całe zainteresowanie – według jego słów, ujętych w znacznie łagodniejszej formie, dostał, co chciał i nie miała mu już nic więcej do zaoferowania, mógł poszukać kolejnej zwierzyny. Ona wciąż jednak robiła do niego słodkie oczy. Odkąd wyszli z pracy, wyraźnie zła krążyła wokół Wioletty i beztrosko szczebiocącego Bogdana, ale przez całą drogę do Storczyka nie odezwała się nawet słowem.

– Jak chcesz – odparła zimno, ale zignorowała podaną dłoń.

– Jasne, mamy być zgranym zespołem. – Brodecka jakby nie dostrzegła jej niechęci.

– Bo będziemy! – zakrzyknął wesoło Bogdan. Wstał. – Jest z nami dziś nowy przedstawiciel zespołu. Ktoś powinien pełnić funkcję gospodarza i nie widzę powodu, dla którego to nie miałbym być ja. Są głosy sprzeciwu? Nie słyszę... A więc, gościmy w naszym gronie przełożoną i, mam nadzieję, nową, dobrą koleżankę. Chyba pora, żebyśmy się lepiej poznali. Wiem, że Wioletta zna już wasze imiona i nazwiska, ale pozwólcie, że przedstawię wszystkich raz jeszcze od strony nieco bardziej prywatnej.

Kilka osób gwizdnęło, niektóre pokręciły głowami, ale Bogdan na to nie zważał.

– Zacznę oczywiście od pań. Jakżeby zresztą inaczej, kultura osobista nie pozwoliłaby mi...

– Do rzeczy. – Natalia się zaśmiała.

– Jak sobie życzysz... Ta młoda osóbka, która mi tak niegrzecznie przerwała, to Natalia Pieńczuk. Pracuje z nami dwa lata i wiem o niej tyle, że opiekuje się staruszką z kotami lub na odwrót, kotami ze staruszką. A może to staruszka, co ma kota. – Wykonał przy czole znaczący gest. – Obok niej usadowiła się Zuza Witkowska, do dziś miss naszej grupy. Teraz, niestety, musi oddać koronę najpiękniejszej. – Uśmiechnął się wymownie do Wioletty.

Patrycja wsunęła palec do ust, udając, że wymiotuje. Bogdan zignorował ten gest.

– Zuza dużo się uśmiecha – ciągnął. – Za to mało mówi. Nigdy nie pije piwa i ucieka, gdy ktoś zapali przy niej papierosa. Dalej jest Ola Sztumer. Szczęśliwa żona, matka i zapewne kochanka. Jej mąż niedawno wrócił z Afganistanu. Oficjalnie odbudowywał tam zniszczoną przez talibów pustynię, czy coś w tym rodzaju, ale tak naprawdę torturował ludzi, już ja swoje wiem. Znudziło mu się, dlatego wrócił do żonki torturować ją. Zresztą, ile można ostrzeliwać wioski na jakimś zapomnianym przez Boga krańcu świata? Po zabiciu setnego cywila to przestaje bawić.

Ola udawanie pogroziła Bogdanowi palcem.

– Uważaj, bo dam mu namiary na ciebie – rzuciła.