Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Nauka potrafi wyjaśnić wiele, ale niekoniecznie to, co dzieje się w ich domu. Beata i Stefan wprowadzają się wraz z dziećmi do domu pod Warszawą. Jak to przy przeprowadzkach, ekscytacja miesza się ze zmęczeniem i niepewnością. Nic więc dziwnego, że jedno czasem coś usłyszy, drugie coś zobaczy - na granicy snu i jawy, ducha i materii. Sceptyczny Stefan znajduje wyjaśnienie na wszystkie niepokojące sytuacje. Z biegiem czasu zjawiska stają się jednak na tyle intensywne, że racjonalność aż skrzeczy. Wydaje się wam, że znacie tę opowieść? Na pewno nie czytaliście jej jeszcze w takim napięciu! Wciągająca powieść grozy dla miłośników Stephena Kinga.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 305
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mariusz Kaszyński
Saga
Pogorzelisko
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shuttrstock
Copyright ©2021, 2024 Mariusz Kaszyński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727147345
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Pokryte labiryntem kropel okno ukazywało spłukane deszczem ulice. Zupełnie jak w listopadzie – pomyślał Stefan i uśmiechnął się gorzko. Dzisiejsza pogoda kojarzyła mu się ze Świętem Zmarłych. Z burą, wilgotną aurą rozświetloną płonącymi zniczami. Z mającym wkrótce nadejść mrozem i wiszącymi w powietrzu opadami śniegu. Jednak wbrew obrazowi, który wyłaniał się zza szyby, nie była to późna jesień tylko pierwszy dzień wiosny.
Niskie buroołowiane chmury i snująca się rzadka mgła rozleniwiały. Stefan przeniósł wzrok na stojący na biurku komputer. Z ekranu monitora przypatrywały mu się rzędy ikonek, zdając się kusić, by skierował kursor na jedną z nich. Którąkolwiek z kilku tuzinów zdobiących tapetę pokrytą kwitnącymi krokusami, jedyny wiosenny akcent dnia. Stefan zdawał sobie sprawę, że w końcu powinien wziąć się do roboty, jednak nie potrafił się do tego zmusić.
Z ulgą przyjął ciche pukanie do drzwi.
– Panie doktorze, można?
W uchylonych drzwiach ukazała się roześmiana twarz przyjaciela.
– Krzysiek, nie wygłupiaj się, wchodź.
– Nie przeszkadzam?
– Od godziny szukam pretekstu, by nic nie robić. Zupełnie nie jestem w stanie się skupić.
– Wiosna.
– Nie żartuj. Gdybym dzisiaj obudził się ze śpiączki, nigdy bym nie uwierzył, że to nie listopad.
– Marudzisz. – Krzysiek wyszczerzył zęby. Był w dobrym humorze. – Przynajmniej jest już na plusie. Jeszcze dziesięć dni temu po wyjściu z bloku brnąłem przez zaspy. W Warszawie! W tej chwili wkoło nie znajdziesz nawet grama tego zimnego, białego cholerstwa. Nie narzekaj, ta suka zima wreszcie odpuszcza.
– Pokonałeś dwieście pięćdziesiąt metrów dzielące twoje ciepłe i przytulne gniazdko od mojego skromnego pokoiku, by mnie podnieść na duchu? Pewnie przy okazji przemarzłeś i zmokłeś? Wszystko dla mnie, jestem wzruszony. Wielkie dzięki.
Krzysiek uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie znali się tyle lat, mógłby błędnie odczytać słowa przyjaciela. Stefana cechowało specyficzne poczucie humoru.
– Nie do końca – zaprzeczył. - Po pierwsze nie zmokłem, ledwie mży, zmarznąć też nie zdążyłem. Nie zamierzam cię też pocieszać. Trafiłeś tylko w jednym, faktycznie przebrnąłem dzielące nas siedem gór i rzek z myślą o tobie.
– Jeśli myślisz, że trzymam w gabinecie whisky, to się grubo mylisz. Za to w domu coś by się znalazło, chcesz się napić, to wpadnij wieczorem.
Krzysiek pokiwał głową, dając do zrozumienia, że ta propozycja nie jest mu obojętna.
– Pogadam z Alicją, może przyjdziemy. Ale do rzeczy, za pół godziny mam wykład, przyszedłem zapytać, czy nie interesuje cię kupno domu?
Stefan klapnął na obrotowy fotel, wskazując, by Krzysiek również usiadł.
– Jeśli ty je sfinansujesz, to nawet bardzo.
– Mówię poważnie. Kojarzysz Jakubskiego ode mnie z wydziału? Zaczął się budować, ale trafiła mu się okazja i wyjeżdża za granicę. I to jeśli nie na dobre, to przynajmniej na dłużej. Chce się więc pozbyć kłopotu. Stan surowy zamknięty, chyba nawet zaczął już coś dłubać w środku, ale o szczegóły to już ewentualnie pytaj jego, w każdym razie cena dość atrakcyjna.
Stefan zmarszczył brwi, nazwisko coś mu mówiło, ale nie mógł sobie przypomnieć twarzy. Po chwili przyszło olśnienie.
– To ten, który ostatnio wezwał strażników, bo wydawało mu się, że ktoś go śledzi?
Krzysiek zaśmiał się cicho.
– Faktycznie, chodził za nim chłopak, jego student, chciał wpis do indeksu. No cóż, facet ma fisia, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, ale tak w ogóle jest w porządku. No to jak, interesuje cię jego dom?
– A on? Nie woli go jednak zachować na wypadek, gdyby kiedyś wrócił z wielkiego świata?
– Rozwiódł się, nie ma dzieci, w każdym razie nie słyszałem, by dorobił się jakichś maleństw, choćby na boku, nic go w Polsce nie trzyma. Wróci więc albo i nie, a budynek podczas jego nieobecności będzie marniał. Nie pozostaje mu nic innego, jak się go pozbyć.
– Może to i okazja, ale ja nie mam pieniędzy. Sam mówiłeś, że to stan surowy, jeszcze sporo trzeba włożyć…
– Rozmawiałem z nim. Jest skłonny zaczekać, aż uda ci się sprzedać mieszkanie. Za M3 na Mokotowie trochę weźmiesz. Mały kredyt i wszystko leży w granicach twoich możliwości. Przemyśl to, ja muszę lecieć.
– A ty?
– Co ja?
– Czemu ty nie chcesz go kupić?
– Moja kobieta nie ruszy się z miasta. Jasno mi to zakomunikowała. Jestem skazany na Warszawę. – Krzysiek otworzył drzwi gabinetu. – Zastanów się dobrze, druga taka szansa może się nie trafić. No, to ewentualnie do wieczora, cześć.
– Krzysiek.
– Tak?
– Dzięki za informację. I jeszcze jedno, rada od przyjaciela stroskanego o twoje zdrowie. Na drugi raz zamiast narażać się na przeziębienie, użyj telefonu. Tak dla przypomnienia, od kilku lat mamy dwudziesty pierwszy wiek.
Krzysiek wyszczerzył zęby.
– Może liczyłem na to, że jednak masz coś, co by mnie rozgrzało? Na razie.
Stefan niedbale zaparkował przed bramą i natychmiast wysiadł z samochodu. Nie czekając na żonę i dzieci otworzył furtkę i wszedł na teren posesji. Działka, znajdujący się na niej dom, a także kilka rosnących z tyłu małych owocowych drzewek, to wszystko mogło należeć do niego. Musiał jedynie przekonać do zakupu resztę rodziny.
Spojrzał na budynek. Z zewnątrz nie wzbudzał zachwytu. Zakratowane okna – zapewne efekt bzika Jakubskiego – nie dodawały mu uroku. Dodatkowo całość szpeciła stojąca pod frontową ścianą stara, pordzewiała betoniarka i porozrzucane gdzie popadnie deski oraz połamane pustaki. Jednak wystarczyło zamknąć oczy i wyobrazić sobie całość po wykończeniu, by nieprzyjemne pierwsze wrażenie prysło jak mydlana bańka. Piaskowe ściany, brązowa dachówka, firanki w oknach i porastający mury bluszcz – tak mogła wyglądać przyszłość. Taki budynek wzbudziłby zazdrość niejednego sąsiada. Stefan nie znał Chotomowa, ale jadąc tu uważnie rozglądał się na boki. Naprawdę wystawne posiadłości skupione były w innej części miejscowości, jednak nie znaczyło to wcale, że wokół brakowało eleganckich domostw.
– A więc to jest to twoje cudo? – Stefan poczuł na ramieniu rękę Beaty.
Odwrócił się do żony i objął ją czule.
– Nasze cudo – sprostował. – Jeśli tu zamieszkamy, to wszyscy.
– Te dwa pasożyty też? – Beata zaśmiała się cicho, wskazując głową stojące wciąż za bramą dzieci.
– Wszyscy.
– W takim razie muszę się jeszcze zastanowić.
Stefan rozejrzał się i westchnął. Był o krok od realizacji marzeń. Od zawsze pragnął zamieszkać we własnym domu. Nie znosił blokowisk z mieszkaniami o papierowych ścianach, przez które słychać chrapanie sąsiadów. Śnił mu się dom z ogrodem. Właściwie sam nie wiedział, dlaczego to dla niego takie ważne. Nie chodziło przecież o modę, nakazującą mieszkańcom Warszawy uciekać na obrzeża miasta, najlepiej do jednej z wielu willowych podwarszawskich miejscowości. Nigdy nie zwracał uwagi na to, co robią inni. Realizował własne pragnienia. A dom był jednym z nich. Dlaczego? Może wiązało się to z dzieciństwem i z letnimi wakacjami spędzanymi u rodziny na wsi? A może z chęci posiadania prywatnego schronienia? Sanktuarium bez ludzi za ścianą. Niezależnie od genezy siły nadającej kierunek jego poczynaniom, prawie dopiął swego.
– Monika, Adrian, chodźcie tu! – zawołała Beata. – Nie jesteście ciekawi domu?
Adrian stał przy bramie z rękoma w kieszeniach. Miał dwanaście lat, jednak wydawał się starszy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że bardzo przypomina matkę. Te same kości policzkowe, nos i usta. Odziedziczył także po niej brązowe oczy i kruczoczarne włosy. Tylko błąkający się czasami na jego wargach uśmieszek przywodził na myśl Stefana. Jednak w tej chwili chłopak nie okazywał dobrego humoru. Zacisnął usta, nie kryjąc niezadowolenia.
– Po co tu przyjechaliśmy? Czy wszystko nie może zostać po staremu? Moi przyjaciele zostają na Mokotowie i nikt się nigdzie nie wyprowadza! A to miejsce to jakaś dzicz.
– Na pewno w okolicy mieszka wielu chłopaków w twoim wieku – odpowiedziała Beata.
– Jasne, wsiórskie prymitywy w dresach.
– Nie osądzaj osób, których nie znasz.
Adrian skrzywił się, po czym nałożył na uszy słuchawki. Po chwili dała się słyszeć przyciszona muzyka. Ze starymi nie było sensu dyskutować, i tak zrobią, co chcą.
– Wyjątkowo muszę się z nim zgodzić. – Monika podeszła do rodziców.
Była trzy lata starsza od brata i sporo od niego wyższa. Jednak na tym kończyły się różnice. Patrząc na ich twarze, można było dojść do wniosku, że ma się do czynienia z bliźniakami.
– Wolałabyś zrezygnować z własnego pokoju, byleby tylko twój świat nie uległ najdrobniejszym zmianom? – spytał Stefan. Starał się nie okazywać rozdrażnienia.
– Przecież możecie kupić większe mieszkanie. W Warszawie. Nie musimy od razu wyprowadzać się na inny kontynent.
Mężczyzna z rezygnacją pokręcił głową. Spodziewał się, że najtrudniej będzie przekonać dzieci, i miał rację. Adrian i Monika od początku nastawieni byli na nie , ledwie udało mu się ich namówić, by tu dzisiaj przyjechali.
– To nie jest inny kontynent. Pociągiem do Warszawy jedzie się nieco ponad pół godziny, naprawdę – powiedział cierpliwie. Podszedł do Moniki i delikatnie ścisnął ją za przedramiona. – Zrozum nas, mama i ja pragnęlibyśmy zamieszkać we własnym domu. W Warszawie to niemożliwe, nie wygraliśmy na loterii. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy, to prawda, jednak teraz trafiła się okazja i nie chcemy jej zmarnować. Dlatego przyjechaliśmy obejrzeć to miejsce. To nam pozwoli wszystko dokładnie przemyśleć i postąpić tak, byśmy nie musieli niczego żałować.
– To nieprawda. Przecież już zdecydowałeś! – Monika wyrwała się z uścisku.
– Skąd, jeśli dom się wam nie spodoba, nie zamierzam nikogo zmuszać. Ale chociaż go obejrzyjcie, bo moim zdaniem jest idealny. Poczekajcie, jak zobaczycie rozkład pomieszczeń!
– Tak, twój tata podjął już decyzję. – Beata zaśmiała się. – Jednak zwykle jego decyzje są trafne.
– Jakiś przykład? – mruknęła Monika, po czym wyjęła z rąk ojca klucze. Nie czekając na rodziców, ruszyła w kierunku budynku.
Stefan uniósł w górę dłoń.
– Słyszysz? Ptaki śpiewają. Już niedługo ten dźwięk będzie budzić cię co ranek.
Beata spojrzała na niego i miała już coś odpowiedzieć, lecz przeszkodziła jej Monika.
– A także wycie psów, miauczenie kotów i ryk krów! – zawołała do nich.
Otworzyła drzwi i znikła we wnętrzu budynku.
– Tu nie ma krów – powiedział Stefan na tyle cicho, że córka nie mogła go usłyszeć. –Chyba.
Beata ruszyła za Moniką, ale po kilku krokach zatrzymała się i odwróciła do męża. Uznała, że powinni wejść do środka razem.
– Chodźmy, chcę wreszcie go zobaczyć – ponagliła.
– Adrian! – Stefan zawołał syna.
Chłopak zdjął z uszu słuchawki i skierował na ojca pytające spojrzenie.
– Chodź, obejrzymy go.
– Nie mam ochoty. – Adrian pokręcił głową. – Idźcie sami. Poczekam tu na was.
– Jak chcesz. – Stefan wzruszył ramionami, a następnie wziął Beatę pod rękę. – Proszę za mną. Oprowadzę panią.
Nie spiesząc się, podeszli do budynku. Zanim dotarli do drzwi, ze środka wyskoczyła Monika. Była blada i głośno oddychała. Za progiem zawadziła o porzuconą deskę i o mało nie wywróciła się na zbitą ziemię.
– Tam... – Wskazała za siebie, gdy odzyskała równowagę.
– Co tam? – Stefan puścił ramię żony.
– Tam ktoś jest.
– Widziałaś kogoś? – Beata uważnie popatrzyła na córkę.
– Tak. To znaczy nie.
Stefan podszedł do drzwi.
– Więc tak czy nie? – spytał.
– Nie – przyznała Monika. – Usłyszałam szmer i kiedy się odwracałam, by to sprawdzić, wydało mi się, że kątem oka dostrzegam ruch. Jednak, gdy spojrzałam w kierunku pokoju skąd dochodził odgłos, niczego... ani nikogo nie zauważyłam.
Stefan zajrzał ostrożnie do wnętrza.
– Sprawdzę – powiedział, po czym dodał uspokajająco: – Pewnie ci się tylko wydawało. Może wiatr poruszył śmieciami pozostawionymi przez ekipę budowlaną, tyle tu tego... – Odsunął nogą deskę, o którą potknęła się córka. - Poczekajcie na mnie przed domem.
– Uważaj na siebie. – Beata uśmiechnęła się do niego.
– Jeśli usłyszycie strzały, zadzwońcie po policję. – Mężczyzna zaśmiał się cicho. – Jak zacznę krzyczeć, bo dopadły mnie potwory, także.
Monika spuściła głowę. Jej twarz, jeszcze przed chwilą blada jak ściana, stała się krwistoczerwona.
– Tato... – jęknęła z wyrzutem.
Teraz, na zewnątrz, i ona zaczęła składać całe zajście na karb wyobraźni. Uciekła, pewna, że hałas spowodował człowiek, nawet nie pomyślała, że mógł to być ptak, szczur, albo nawet poruszona podmuchem gazeta. Jak tylko minęła furtkę, zauważyła, że ktoś nie zamknął okna na górze. Nieuwaga, a raczej niedbalstwo. Jak by tego nie nazwała, szpara sprzyjała odwiedzinom nieproszonych gości.
Stefan wszedł do środka. Minął wiatrołap i znalazł się w długim korytarzu biegnącym przez parter i kończącym się w salonie. Właściwie w przyszłym salonie. Teraz nieotynkowane wnętrze zarówno tego pokoju, jak i całego domu przywodziło na myśl piwnicę albo podziemny schron. Wrażenie potęgował półmrok. Zasnute ołowianymi chmurami niebo i gruba niebieskawa folia, którą z jakichś przyczyn zasłabnięto wstawione już okna, powodowały, że do środka wpadało niewiele światła. Nic dziwnego, że Monika dała się ponieść wyobraźni.
– Halo, jest tu ktoś? – zawołał, choć nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi.
Cisza panująca w domu wydawała się nienaturalna. Zupełnie jakby wszystkie odgłosy powstałe w budynku i w jego otoczeniu, zostały wessane w wielką dźwiękową czarną dziurę. Jakby umarł świat – przemknęło Stefanowi przez głowę.
– Jest tu ktoś? – powtórzył znacznie ciszej. Mroczna atmosfera wnętrza podziałała także na niego.
Odczekał chwilę, nasłuchując, po czym ruszył przed siebie. Wzrok szybko przyzwyczaił się do królującej wokół szarości. Po prawej stronie miał niewielki pokoik, a tuż obok kuchnię. Zajrzał do obu pomieszczeń. Nikt nie mógł się w nich schować. Wśród nielicznych desek i cegieł nawet kot miałby problemy ze znalezieniem odpowiedniej kryjówki.
Stefan poszedł dalej. Minął łazienkę, pustą i wyjątkowo ciemną – Jakubski nie pomyślał, by wstawić tu choćby malutkie okienko; szkoda, ale w sumie nie była to aż tak wielka wada - a następnie wszedł do salonu. Pokój okazał się naprawdę duży. Na kimś, kto całe życie przeżył w bloku, w zbudowanej za najlepszych lat socjalizmu klitce, robił wrażenie. Nie mogły zniwelować go nawet ciemnoczerwone ceglaste ściany, poznaczone labiryntem szarej zaprawy, tworzące przygnębiające wrażenie miejsca opuszczonego. Nie tyle niedokończonego, co porzuconego. Zupełnie, jak popadające w ruinę pozostałości średniowiecznego zamku. Mężczyzna zlustrował wzrokiem pomieszczenie i roześmiał się w głos. Na środku betonowej wylewki leżała przygnieciona rozłupaną cegłą porwana gazeta. Pozostawała w bezruchu, jednak przeciąg, spowodowany otwartymi drzwiami, mógł tchnąć w nią pozór życia.
– Witaj, duchu – mruknął.
Zawrócił, by zawołać żonę i córkę, gdy dobiegł go cichy odgłos przypominający kaszel.
Raz jeszcze zlustrował wzrokiem salon, jakby spodziewając się, że w tajemniczy sposób ktoś pojawił się za jego plecami. Pomieszczenie było puste. Oczywiście. Nikt nie mógł tu wejść, niby jak? Stefan pokręcił głową. W surowym wnętrzu czuł się nieswojo. Podszedł do wejścia na piętro. W tej chwili nie było jeszcze drewnianych schodów, które miały się tu docelowo znaleźć. Zastępowała je drabina z nierównych bali. Jeśli ktoś ukrywał się w domu, musiał przebywać na górze.
Stefan stanął na pierwszym szczeblu i wtedy poczuł dziwny zapach. Minęła chwila, zanim zrozumiał, że to delikatny, ledwie wyczuwalny swąd spalenizny. Nie przypominał woni papierosów ani cygar, raczej... ogniska. Tak, małego ogniska, przy którym można rozgrzać się, nocując w niewykończonym, pustym budynku.
Energicznie wspiął się na górę. Naszła go nieoczekiwana wściekłość. Był pewny, że to bezdomny. Myszy nie zabawiają się ogniem ani nie kaszlą, wiatr też nie wydaje podobnych odgłosów – w każdym razie o niczym podobnym dotąd nie słyszał – to musiał być człowiek. A on nie pozwoli robić ze swojego domu meliny albo noclegowni! Nawet jeśli to jeszcze nie był do końca jego dom.
Na piętrze przystanął. Pamiętał z planów, które wydrukował z Internetu, że w projekcie wybranym przez Jakubskiego mieściły się tu cztery pomieszczenia. Trzy pokoje, które planował przemienić w pokoje dla dzieci oraz w sypialnię dla siebie i Beaty, a także druga łazienka. Rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Bezdomny włóczęga, albo jakiś miejscowy pijaczek musiał ukrywać się gdzieś za rogiem.
– Wyłaź! – krzyknął Stefan.
Nikt się nie pojawił. To wcale nie oznaczało, że piętro jest puste. Mężczyzny nie opuszczało uczucie, że nie jest sam. Intruz nie zamierzał się pokazać, co mogło świadczyć o tym, że szykuje się do konfrontacji. Stefan postanowił zachować ostrożność. Nie chciał niespodziewanie oberwać deską z gwoździem lub cegłówką. Kto wie, jaki świr mógł się tu zabłąkać?
– No już. I tak cię znajdę – powtórzył wezwanie, tym razem znacznie spokojniej.
W przyszłej łazience, znajdującej się prawie dokładnie na wprost schodów, nikogo nie było. W futrynę nie wstawiono jeszcze drzwi, więc Stefan mógł tam zajrzeć, nie ruszając się z miejsca. Nieproszony gość najwyraźniej przebywał w którymś z pokoi. Po krótkim wahaniu Stefan skierował się w lewo. Mieściły się tam dwa mniejsze pomieszczenia.
Wolno zbliżył się do nich, gotów w każdej chwili uskoczyć. Tuż przed wejściem do pierwszego z pokoi przystanął. Błyskawicznie wychylił się i zajrzał do środka. Pomieszczenie było puste. Przemknęło mu przez myśl, iż zachowuje się jak komandos na specjalistycznej strzelnicy, i o mało nie parsknął śmiechem. Nieco rozluźniony wszedł do drugiego pokoju. Niespodziewany hałas sprawił, że mimowolnie podskoczył. O mało nie krzyknął! Popatrzył w ślad za gołębiem, który uciekł przez uchylone okno, i głęboko odetchnął. Czyżby słyszał tylko ptaka?
Odwrócił się i spojrzał na przyszłą sypialnię mieszczącą się po drugiej stronie korytarza. Odprężenie znikło. Mógłby przysiąc, że przez ułamek sekundy widział kłęby siwego dymu wypełniające pomieszczenie. Jak mógł wcześniej ich nie zauważyć? Zamrugał ze zdziwienia i wrażenie prysło. Także swąd spalenizny, który na chwilę zdał się przybrać na silę, ponownie stał się niewyczuwalny.
Zdezorientowany, ruszył w kierunku ostatniego miejsca, gdzie mógł kryć się nieproszony gość. Czy rzeczywiście widział dym? Może uległ złudzeniu? Nie wiedział, tak samo jak nie miał pojęcia, czy słyszany uprzednio kaszel nie powstał jedynie w wyobraźni, podsycanej odgłosem buszującego po piętrze gołębia. Może podświadomy niepokój, że ktoś wtargnął do jego – prawie jego – domu, na jego terytorium, sprawiał, że każdy najdrobniejszy szelest interpretował jako czającego się za rogiem intruza? Było to znacznie rozsądniejsze wyjaśnienie, niż zrzucenie wszystkiego na chochliki.
Zajrzał do pokoju. Już pierwszy rzut oka wystarczył mu, by stwierdzić, że tu także nikogo nie ma. Nie ma, co wcale nie znaczyło, że nikogo tu nie było. Leżące pod ścianą dwie butelki – jedna potłuczona – świadczyły o czymś przeciwnym. Ktoś znalazł tu doskonałe miejsce do pokrzepienia się niedrogim winem.
Jak dostał się do domu? Odpowiedź narzucała się sama. Mania bezpieczeństwa kazała Jakubskiemu wszędzie założyć kraty, ale w jednym z pokoi na górze ich brakowało. Ponoć pokłócił się z ekipą zanim dokończyli robotę. Jeśli kupią ten dom, trzeba będzie je dorobić. Albo pozbyć się całej reszty...
Stefan trącił butelkę czubkiem buta. Ze środka wylała się spora ilość ciemnoczerwonej cieczy. Wino zostało opróżnione jedynie do połowy. Wyglądało na to, że coś spłoszyło amatora tanich trunków. Mężczyzna rozejrzał się, nie dostrzegł popiołu ani nadpalonego drewna. Intruz z pewnością nie rozpalił ogniska, zapach spalenizny – o ile nie był jedynie złudzeniem – miał inne źródło. Może po prostu robotnicy lub też uczestnicy tej niedokończonej popijawy palili jakieś wyjątkowo cuchnące papierosy?
Ta ostatnia myśl sprawiła, że nabrał ochoty, by zapalić. Pomyślał o paczce czerwonych goldenów tkwiącej w kieszeni koszuli. Dziś rano zamierzał odłożyć ją na regał, by w ten sposób choć na jakiś czas pozbyć się potwora atakującego jego wolną wolę. Nie zdobył się na to, przegrał, nałóg okazał się silniejszy. Łatwiej byłoby mu zostawić w domu prawo jazdy. Po raz kolejny – już nawet nie liczył nieudanych prób – starał się rzucić palenie, jednak jeszcze nigdy nie udało mu się wytrzymać w chlubnym postanowieniu dłużej niż pięć dni. Tym razem miał już za sobą trzy doby tytoniowej abstynencji i miewał chwile, gdy jego ciało skręcało się na wspomnienie dymka, głośno dopominając się kolejnej dawki nikotyny. Poszukiwania nieproszonego gościa tylko wzmogły chęć oddania się zakazanej przyjemności.
– A niech to – mruknął po stoczeniu skazanej z góry na niepowodzenie małej wewnętrznej walki. – W końcu dziś jest wyjątkowy dzień.
Wyjął z kieszeni goldeny i zszedł na dół. Dopiero tam wytrząsnął z paczki jednego papierosa i po krótkim wahaniu włożył go do ust. Zapalił i zaciągnął się. Papieros smakował wyśmienicie. Stefan oparł się o ścianę tuż przy drabinie i ponownie rozejrzał się po wnętrzu budynku. Tym razem nikogo nie szukał. Pochłonęły go marzenia. Wyobrażał sobie, jak dom będzie wyglądał, gdy zostanie wykończony.
– Tu jesteś. – W korytarzu pojawiła się Beata.
– Nikogo nie ma – zwrócił się do żony.
– Więc czemu trwało to tak długo?
– Musiałem wszystko dokładnie sprawdzić.
– Przecież to nie pałac prezydencki, wystarczyłby ci dwie minuty.
– I zapalić – dorzucił.
– Myślałam, że się odzwyczajasz...?
– Właściwie tak. – Stefan, nie gasząc, rzucił niedopałek na podłogę tuż przy drabinie.
– Jak pan się zachowuje? I to we własnym domu – powiedziała Beata z udawanym oburzeniem.
– Jak pan i władca.
Objął żonę i przyciągnął do siebie. Przez chwilę patrzył w jej ciemnobrązowe oczy, a następnie pocałował.
– Wystarczy. – Śmiejąc się cicho, umknęła z jego ramion. – Dzieci mogą wejść w każdej chwili.
– Przecież nie robimy nic złego.
– To samo powie ci Monika, gdy pewnego pięknego dnia nakryjesz ją całującą się z chłopakiem.
Stefan się skrzywił. Chyba żaden ojciec nie lubi podejmować podobnych tematów. Jego córeczka była zbyt wspaniała, by tak łatwo pozwolił jakiemuś obcemu palantowi położyć na niej w wiadomym celu swe brudne łapska.
– A ponadto – szepnęła Beata – wolałabym jednak, żebyś nie palił. A w każdym razie nie tuż przed tym, jak się na mnie rzucasz.
Wzięła go za rękę. Stefan położył drugą dłoń na jej pośladku i delikatnie go uszczypnął. Śmiejąc się wyszli na zewnątrz.
– I co? – spytała Monika, gdy tylko ich zobaczyła.
– Nikogo. – Stefan pokręcił głową, po czym zwrócił się do żony: – Jednak licho nie śpi. Na górze ktoś już zdążył urządzić popijawę. Jeśli się zdecydujemy, trzeba będzie chyba wstawić tę brakującą kratę. Na piętrze było uchylone okno, zapewne tamtędy weszli imprezowicze...
– Dużo butelek? – zaciekawił się Adrian.
Stał tuż za Moniką. Słuchawki, ściągnięte z uszu, oplotły jego szyję. Spoglądał na dom wciąż bez najmniejszego śladu zainteresowania, ale przynajmniej przestał udawać, że jest nieobecny.
– Nie, to raczej nie była huczna zabawa. Najwyraźniej zapomniał zaprosić gości, jednak następnym razem może wykazać się mniejszą sklerozą.
Beata podeszła do dzieci, stanęła za nimi i objęła je ramionami.
– Proponuję, byśmy w końcu wszyscy razem weszli do środka i obejrzeli dom. Tata z pewnością nie może się doczekać, by go nam pokazać.
Stefan posłał jej promienny uśmiech.
– Zapraszam. – Gestem wskazał wejście.
– Nie jestem ciekaw. – Adrian zrobił krok do tyłu.
– W takim razie to my wybierzemy ci pokój. – Beata mrugnęła do niego. – Najbrzydszy, małą, ciasną klitkę.
– Po co mu pokój? Jego ulubieniec, Harry Potter, mieszkał pod schodami. – Monika pokazała bratu język.
– A ty...
– Wystarczy – przerwał Stefan. – Wchodzimy tam wszyscy. Niezależnie od tego, czy mamy ochotę tu mieszkać, czy nie. Chciałbym, żebyśmy przedyskutowali ten wybór, gdy wrócimy do domu, i nie życzę sobie usłyszeć wtedy zdań w stylu: nie przyjrzałem czy nie przyjrzałam mu się. Zrozumiano?
Monika i Adrian bez entuzjazmu pokiwali głowami, po czym weszli za matką do domu. Stefan jeszcze raz przetoczył wzrokiem po działce, uśmiechnął się z zadowoleniem i podążył za nimi.
W miejscu przyszłych schodów na piętro zatrzymał się. Naszła go myśl, że powinien podnieść niedopałek. Dziwny pomysł, zważywszy surowy stan budynku. Nie było tu nic, co mogłoby zająć się ogniem, a i robotnicy pozostawili po sobie sporo najprzeróżniejszych śmieci. Prawdopodobnie gdyby trochę poszukał, znalazłby całą masę petów.
Omiótł wzrokiem posadzkę, ale nie znalazł pozostałości papierosa. Co prawda rzucił go na oślep, nie przyglądając się, gdzie upadł, ale mimo to na pustej betonowej wylewce niedopałek powinien być doskonale widoczny.
– No chodź, co tam tak stoisz? – usłyszał ponaglenie żony i papieros przestał go interesować. Jakie znaczenie miał jeden pet?
Dołączył do rodziny czekającej na niego w przyszłym salonie.
Mrok w dużym pokoju rozjaśniał migoczący telewizor. Stefan leżał na wersalce i wpatrywał się w ekran. Film zbliżał się do końca, ale mężczyzna już dawno przestał interesować się fabułą. Myślami przebywał na działce w Chotomowie. Popołudniowa rozmowa na temat kupna domu nie przyniosła jednoznacznego rozwiązania. Dzieciaki zdecydowanie opowiadały się przeciw, Beata ani nie poparła, ani jednoznacznie odrzucała pomysłu, tylko on jeden był za. Decydujący głos oczywiście należał do dorosłych, więc zanosiło się, że ostatecznie zapadnie decyzja na tak. Musiał jedynie wyraźnie usłyszeć przyzwolenie z ust żony. Nie chciał, by kiedyś wypomniała mu, że przymusił ich do tej przeprowadzki.
Drzwi łazienki uchyliły się i ukazała się Beata. Miała na sobie szlafrok, włosy zaś starannie owinęła ręcznikiem. Stefan obserwował, jak idzie przez przedpokój, i na jego ustach zakwitł uśmiech. Od ich ślubu minęło szesnaście lat, a ona wciąż była piękną kobietą. Znakomity wybór, choć czy na pewno to on go dokonał? Do dziś czasami zastanawiał się, co ta długowłosa, długonoga piękność zobaczyła w przygarbionym studenciku w okularach. Nigdy jej o to nie zapytał. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Najważniejsze, że pokochała go i po trzech latach znajomości, jeszcze przed ukończeniem studiów, za niego wyszła. Uważał się za największego szczęściarza na tej planecie.
Beata otworzyła cicho drzwi do pokoju dzieci i po chwili tak samo delikatnie je zamknęła. Adrian i Monika zajmowali jeden pokój w ich zagraconym M3. Nie było to dobre rozwiązanie, ale jedyne możliwe. Dorastającej dziewczynie i nastoletniemu chłopakowi powinno zapewnić się trochę przestrzeni, samotnię, do której każde z nich mogłoby się schronić, w tak małym mieszkaniu było to jednak niewykonalne. Wspólny pokój stanowił konieczność.
– Śpią już – powiedziała Beata.
Stefan spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Dochodziła dwudziesta trzecia. Usiadł, wyciągając rękę ku stojącej w progu żonie.
Przez chwilę patrzyli na siebie, zastanawiając się, które powinno zacząć ten właściwy temat. W końcu Stefan westchnął i zapytał:
– No i co sądzisz o tym domu? Ale szczerze.
Beata usiadła obok niego i położyła mu głowę na ramieniu. Poczuł nieprzyjemny dotyk wilgotnego ręcznika, ale nie zmienił pozycji. Bliskość kobiety, którą kochał, liczyła się znacznie bardziej niż drobny dyskomfort.
– Jest naprawdę ładny – zaczęła, wodząc dłonią po jego ramieniu - nie za duży i nie za mały, w sam raz dla naszej czwórki. Gdyby to było takie proste, mogłabym przeprowadzać się już jutro. Dzieciaki z pewnością też szybko by przywykły. Boję się tylko o jedno...
Stefan wiedział, do czego zmierza. Sam czuł pewien niepokój.
– Czy naprawdę nas na niego stać? – zapytała z wahaniem.
– Nie jest drogi. Nie jest bardzo drogi – poprawił się. – To Chotomów, nie Konstancin. O działce w tym drugim moglibyśmy tylko pomarzyć. Z drugiej strony chciałabyś mieszkać wśród tych wszystkich obrzydliwych bogaczy?
– Czy nas na niego stać? – powtórzyła Beata, ignorując żart.
– Pieniądze, które otrzymamy za to mieszkanie, plus nasze oszczędności powinny wystarczyć na kupno i wykończenie domu. Jednak... – przerwał.
– Tak?
– Spłuczemy się do zera. Będziemy balansować na cienkiej linie – nie próbował niczego ukrywać. - Najbliższy rok, może dwa, mogłyby być ciężkie. Może będziemy musieli wziąć jakiś poważniejszy kredyt.
Beata objęła męża ramieniem.
– Nie raz wychodziliśmy obronną ręką z trudnych sytuacji. Gdy kupowaliśmy to mieszkanie, też nie było lekko.
– To były zupełnie inne czasy. Prawda, nie mieliśmy z górki, ale też nie pchaliśmy się w potencjalne kłopoty. Dlatego twoje poparcie jest dla mnie takie ważne. Jeśli kupimy ten dom, chcę wiedzieć, że to nasza wspólna decyzja. Nasze wspólne ryzyko.
– Straszysz mnie?
– Kogoś muszę, sobie nie jestem w stanie przemówić do rozsądku. Wystarczyło jedno spojrzenie - i to jeszcze nim wysiadłem z samochodu - bym zapragnął mieć ten dom. Potrzebuję cię, byś wylała mi na głowę wiadro zimnej wody. Inaczej nie przestanę o nim myśleć.
– Może choć ten ostatni problemem uda mi się jakoś rozwiązać? – spytała Beata, ściągając z głowy ręcznik i potrząsając wilgotnymi włosami.
Poły jej szlafroka rozchyliły się i Stefan spostrzegł, że pod spodem nic na sobie nie ma. Przelotny widok sterczącej piersi wystarczył, by zapomniał o całym świecie. Objął Beatę, przechylając się, by dosięgnąć drzwi. Pchnął je mocno, zamykając. Dzieciaki spały, ale przecież nigdy nic nie wiadomo...
Leżeli przytuleni do siebie, wpatrując się w mrok. Milczeli, słowa nie były potrzebne. Liczyła się bliskość.
Ciszę przerwała Beata.
– Dobrze, zróbmy to – powiedziała.
– Słucham? – Stefan, będąc już w półśnie, nie zrozumiał.
– Kupmy ten dom. Zaryzykujmy.
– Mówisz poważnie? – ożywił się.
Jeszcze przed kilkoma sekundami sklejamy mu się powieki. Wystarczyłaby minuta lub dwie, by zasnął. Teraz jednak senność znikła. Podniósł się na łokciach i popatrzył na żonę.
– Jak najbardziej – odpowiedziała spokojnie.
– I nie boisz się?
– Boję – przyznała się. - Troszeczkę.
Stefan nachylił się nad nią i pocałował. Smak ust Beaty ponownie obudził w nim żądzę.
– Kocham cię – szepnął.
– Ja ciebie też – powiedziała, oddając pocałunek.
Stało się, decyzja zapadła. Już wkrótce zamieszkają we własnym domku z niewielkim ogródkiem. Grille w letnie popołudnia, piwko popijane w cieniu któregoś z owocowych drzewek, to wszystko było na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło jedynie załatwić formalności... Jednak w tej chwili Stefan o tym nie myślał, pochłonęło go zupełnie coś innego.
Wysiadł z samochodu i rzucił przeciągłe spojrzenie na wznoszący się przed nim blok. Pokrywająca go beżowa farba zdążyła już zszarzeć, sprawiając wrażenie, iż nijakość jest naturalną barwą budynku. Świat dookoła sprawiał wrażenie czarno-białego.
Stefan uśmiechnął się z przymusem. Czarno-biały, ale bardziej czarny niż biały. Paskudne uczucie, ale nie potrafił się od niego uwolnić. Miejsce to kojarzyło mu się wyłącznie z ponurą koniecznością. Obowiązkiem, od którego nie mógł się wykręcić. A przynajmniej przeważnie nie mógł...
Spojrzał w okno na ósmym piętrze. Czyżby dostrzegł ruch firanki? Nie miał pewności. Może mu się tylko wydawało? Może jedynie spodziewał się, że czarownica już ich wygląda? Jeszcze raz zadarł głowę i pozbył się wątpliwości. W oknie tkwiła nieruchoma jak posąg postać.
Stefan pomachał. W najmniejszym stopniu nie spodziewał się, że matka Beaty odpowie na przyjazny gest. Trafiła mu się teściowa żywcem wyjęta z najczarniejszych opowieści o wrednych babsztylach niszczących życie potworowi, który ukradł im ich ukochaną córeczkę. Na szczęście nie mieszkali razem i chyba tylko dlatego żadne z nich jeszcze nie zamordowało drugiego. Trwał rozejm, rodzaj zimnej wojny. Lodowatej nienawiści ukrywanej za uśmiechami po obu stronach barykady. Raz na dwa, trzy tygodnie mógł zmusić się do spędzenia jednego niedzielnego popołudnia w towarzystwie osoby, która patrzyła na niego, jakby był jakimś wyjątkowo ohydnym gatunkiem płaza. Mógł wysłuchiwać rad udzielanych Beacie, w których niedwuznacznie kryły się podteksty za jakiego to fajtłapę i nieudacznika wyszła. Mógł w końcu – choć słowo to ledwie przeciskało mu się przez gardło – mówić do tego okropnego trolla z sennego koszmaru mamo.
– Nie martw się, dzisiaj będzie lepiej – usłyszał za sobą cichy głos żony.
Beata doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co działo się między jej matką a Stefanem, i jak tylko mogła starała się łagodzić napiętą sytuację.
– Jasne. – Spróbował się uśmiechnąć, jednak wysiłki spełzły na niczym.
– Oczywiście. Pomysł z kupnem domu na pewno jej się spodoba.
– Raczej zrzuci mnie ze schodów.
– Nie bój się, obronię cię. – Zaśmiała się.
– A zabrałaś krzyż i wodę święconą? – Poczuł, że wraca mu dobry nastrój. Przynajmniej chwilowo, póki nie przekroczył progu jaskini lwa.
Beata uszczypnęła go w bok i delikatnie popchnęła w kierunku stojących przed klatką schodową dzieci.
– Idziecie? Na co czekacie?! – zawołał Adrian, kręcąc się niecierpliwie w miejscu.
– Tata musiał nabrać wewnętrznego przekonania, że chce wejść do środka. Zresztą odkąd to na nas czekacie?
– Po co tu w ogóle przyjeżdżamy? – Monika podeszła do rodziców.
Pytanie tak zaskoczyło Beatę, że zatrzymała się, niepewna, co powiedzieć.
– Jak to? Nie lubisz babci?
– Bardzo lubię... gdy nie ma z nami taty. Ona go źle traktuje.
Stefan spojrzał zdziwiony na córkę. Sądził, że dzieci nie dostrzegają chłodu między nim a matką Beaty. Kochały babcię Irenę, a gdy się kogoś kocha, nie zauważa się pewnych... hm... niedoskonałości. No cóż, błędne założenie, jak każde dzieci potrafiły dostrzec nawet rzeczy starannie przed nimi ukryte. W jednej chwili Stefan postanowił poprawić swoje stosunki z teściową. Z tym, że w najmniejszym stopniu nie zależało to od niego...
– Babcia nie traktuje mnie źle – zaprzeczył wbrew sobie. - Po prostu nie zawsze się rozumiemy.
– I dlatego, gdy nie słyszysz, mówi o tobie „ten człowiek”? – Monika pogardliwie wydęła wargi. Piętnastolatkę trudno zadowolić byle kłamstwem.
– Babcia na pewno nie miała nic złego na myśli – ucięła Beata.
Stefan w jej wzroku dostrzegł determinację. Wiedział, że żona przy najbliższej okazji porozmawia z matką. Domyślał się też, jak to się skończy. Telefonem do niego, w którym biedna, udręczona teściowa zacznie wyrzucać obrzydliwemu złośliwemu zięciowi, że nastawia przeciwko niej całą rodzinę. Mimo cichego rozejmu na ich zimnym froncie czasami dochodziło do drobnych gorących utarczek, a raz na jakiś czas do prawdziwej walnej bitwy, w której krew – przynajmniej w słowach – lała się hektolitrami. Dyskusja z Ireną nie mogła przynieść nic innego.
Weszli do klatki schodowej i skierowali się w stronę wind. Nie musieli na nie czekać, obie stały na parterze.
Stefan westchnął cicho – każdy krok zbliżał go do Ziemi Przeklętej.
Gdy wjechali na ósme piętro, matka Beaty już tam na nich czekała.
– Zobaczyłam was przypadkiem przez okno – wyjaśniła, obrzucając lodowatym spojrzeniem Stefana. Jasno dała mu do zrozumienia, że nie jest tu mile widzianym gościem. Owszem, akceptowanym, ale w żadnym wypadku wyczekiwanym.
Beata dostrzegła spojrzenie matki. Stefan poznał to po zaciśniętych wargach żony. On sam udawał, że niczego nie zauważył. Ze skupieniem przypatrywał się pomazanym sprayem i flamastrami ścianom. Na jednym z rysunków, autorstwa raczej nie rokującego większych nadziei podwórkowego malarza, starsza kobieta zwisała z zamienionej w szubienicę latarni. Choć prosty obrazek pozbawiony był nadmiernej ilości szczegółów, Stefan bez trudu odgadł, kogo przedstawiał.
– Nowa twórczość…? – Z błąkającym się na ustach uśmieszkiem wskazał rysunek.
Był stuprocentowo pewny, że dwa tygodnie temu – tyle upłynęło od jego ostatniej wizyty – owego arcydzieła jeszcze tu nie było. Sztuki, która odzwierciedla życie, się nie zapomina.
– Gówniarze, mażą po ścianach – mruknęła pozornie obojętnie Irena, jednak Stefan odniósł wrażenie, że zrozumiała subtelną aluzję.
Popatrzyła raz jeszcze na ścianę, po czym wyciągnęła zapraszająco rękę w kierunku mieszkania.
– Wchodźcie. – Stefan mógłby przysiąc, że zaproszenie skierowane zostało do wszystkich prócz niego. Prawie czekał, by dodała: „Ale nie ty, ty zostań na klatce”.
Prawdę mówiąc nie obraziłby się. Gdyby naprawdę to powiedziała, mógłby z czystym sumieniem się stąd wynieść. Wcale nie miał ochoty na ten obiad. Matka Beaty doskonale gotowała, lecz jeden jej pogardliwy uśmiech potrafił skutecznie pozbawić apetytu. A tym razem spodziewał się jeszcze usłyszeć, co mamusia sądzi o pomyśle kupna domu. Jego pomyśle – a więc złym pomyśle. Wraz z Beatą postanowili, że przedstawią to jako ich wspólną decyzję, jednak nie miało to nawet na jotę zmienić zapatrywań starszej pani. To jej zięć ponosił odpowiedzialność za wszystko. A wszystko, co robił, robił nie tak.
– Na co czekacie? Szybciej.
Kolejne posłane mu lodowate spojrzenie świadczyło, że prawdziwy sens tego zdania brzmiał: Czemu się tak guzdrasz, pieprzony jełopie?. Nie, żeby Irena używała podobnych określeń, jednak z pewnością dla niego uczyniłaby wyjątek. Gdyby tylko mogła...
- Babciu, co dzisiaj na obiad? – spytał Adrian, kierując się od razu do kuchni.
– Zdejmij najpierw buty – upomniała go Beata, zatrzymując w pół drogi.
– Nie szkodzi, na pewno ma czyste...
– Mamo, ma zdjąć buty. Kultura nie jest czymś, co można sobie od czasu do czasu odpuścić.
Czoło Ireny zmarszczyło się, ale tylko na moment. Gdyby to Stefan zwrócił uwagę synowi, zapewne doszłoby do awantury.
– Posłuchaj mamy. A na obiad przygotowałam dzisiaj potrawkę z kurczaka.
Adrian ściągnął buty i wszedł do pokoju. Mieszkanie Ireny nie było duże. Zwyczajna kawalerka, jednak jak na potrzeby samotnej osoby miejsca nie brakowało. Nielicznym przyjaciółkom, które jeszcze pozostały starszej pani, do plotkowania wystarczała kuchnia i znajdujący się w niej niewielki okrągły stolik. Tam siedziały, paliły papierosy i wspominały wszystkie znajome, żywe bądź zmarłe, jakie im tylko przyszły na myśl. Dla liczniejszych gości – czyli wpadającej raz na kilka tygodni rodziny – zarezerwowany był salon, choć to zbyt wielkie słowo dla niemierzącego nawet dziesięciu metrów kwadratowych pokoju.
Stefan podążył za synem. Obrzucił wzrokiem stojący na środku pomieszczenia stół wraz ze znajdującą się na nim zastawą. Przez głowę przemknęła mu myśl, że gdyby matka Beaty wiedziała, które miejsce zajmie, przyszykowałaby mu brudny talerz. Zagryzł wargę, by się głośno – choć może trochę nerwowo – nie roześmiać, i usiadł na ustawionej pod ścianą kanapie. Marzył, by włączyć telewizor – nieważne na który kanał, choćby miał trafić na serwis informacyjny dla rolników lub blok reklam podpasek – i zapomnieć o całym świecie. A właściwie o jednym, jedynym człowieku – teściowej. Odnalazł wzrokiem pilota, lecz po niego nie sięgnął. Jak zawsze zachowywał pozory.
– Dobrze mama dziś wygląda – rzucił, gdy Irena wyszła z kuchni.
– I dobrze się czuję. – W jej głosie nie było cienia uprzejmości.
– To świetnie – stwierdził krótko, udając, że nie zauważył nieprzyjaznego tonu.
– I ja się cieszę… – Kobieta urwała, gdyż dostrzegła pełne niemego wyrzutu spojrzenie córki. Przez chwilę milczała, po czym, chcąc chyba nieco załagodzić sytuację, dodała: – W moim wieku bywa różnie, należy docenić każdy dobry dzień.
– Będziesz mogła zamieszkać z nami. – Monika uśmiechnęła się do niej.
– W waszym małym mieszkanku?
Stefan zaklął w duchu. I to nie dlatego, że usłyszał wyraźnie podkreślone słowa: w małym (co, rzecz jasna, było jego winą, bo gdyby Beata wyszła za księcia, a nie za takiego fajtłapę jak on, miałaby do dyspozycji pałac). Po prostu żywił nadzieję, że on lub Beata zdążą poinformować matkę o zamiarze kupna domu, zanim zrobi to któreś z dzieci. Teraz czekał na wyrzuty, że trzymają – a właściwie on trzyma – to przed nią w tajemnicy.
– Kupujemy dom – oznajmiła Monika.
Babka podniosła brew w geście zdziwienia.
– Tak? – spytała. - Gdzie?
– W Chotomowie – wyjaśnił Stefan, uprzedzając córkę. – Trafiła nam się świetna okazja. Znajomy mojego przyjaciela z uczelni chce go sprzedać za rozsądne pieniądze. Jest gotów nawet poczekać, aż znajdziemy kupca na mieszkanie w Warszawie.
– Chotomów? Gdzie to jest? Pewnie daleko.
– Nie najbliżej, ale nie jest tak źle – mimowolnie zaczął się bronić. - Można tam dojechać zarówno pociągiem, jak i autobusem.
– Pewnie chce ci wepchnąć starą ruderę.
Stefan spodziewał się podobnego obrotu sprawy. Za chwilę usłyszy, że kupno domu to zupełnie chybiony pomysł. Jego pomysł.
– Nie, to nowy budynek, jeszcze niewykończony. Naprawdę śliczny. – W drzwiach pojawiała się Beata, niosąc na tacy gorącą herbatą. Nadeszła z odsieczą w samą porę. – Podać ci, mamo?
– Postaw na stole.
Stefan przełknął ślinę w oczekiwaniu na kolejne pytanie teściowej. Nie wiedział czemu, ale zawsze czuł się przy niej jak student, któremu na egzaminie profesor zadał niewłaściwy zestaw pytań. Wytarł w spodnie lekko zawilgocone dłonie i uśmiechnął się blado do żony.
Irena pochyliła się do przodu. Skojarzyła się Stefanowi z szarżującym bykiem. A raczej krową. Starym krówskiem, które dużo ryczy, a nie daje zupełnie mleka.
– Dlaczego ten ktoś go sprzedaje? – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Może ekipa odstawiła fuszerkę i budynek zawali się przed upływem roku? Sprawdziliście to?
Ton wypowiedzi zdradzał, że dla niej odpowiedź jest jasna. Oczywiście, że nie! Nie mój zięciunio, który się na niczym nie zna i dlatego tyra za grosze na uczelni, zamiast założyć własny biznes.
- Właściciel wyjeżdża przynajmniej na dwa lata do Anglii – wyjaśnił Stefan. - Z tego co się orientuję, ma widoki, by zostać tam na dłużej, może nawet na stałe. Niepotrzebny więc mu dom w Polsce. Chce się go pozbyć, a że nie potrzebuje w tej chwili gotówki, nie spieszy mu się i cena jest bardziej niż przystępna. Idealna okazja. Głupotą byłoby nie skorzystać.
– A co z Moniką i Adrianem? Chodzą tu do szkoły.
– Nie chcę się przeprowadzać – poparł babcię Adrian.
– Mamo, nie wyprowadzamy się w Bieszczady. W okolicy muszą być jakieś szkoły, w końcu to nie pustynia, mieszkają tam ludzie. A zresztą jeśli dzieciaki będą chciały pozostać w starych szkołach, zawsze mogą dojeżdżać. My też jeździmy do pracy, jakoś to zorganizujemy. – Beata usadowiła się obok męża.
Irena chwilę milczała, szukając w myślach kolejnego argumentu przeciw. W końcu go znalazła.
– Stać was? Jeśli dom jest niewykończony, trzeba jeszcze będzie włożyć w niego sporo pracy, no i przede wszystkim pieniędzy.
Stefan spodziewał się podobnego pytania. Mimo to nie był do końca na nie przygotowany. Sprawa przedstawiała się tak, że po dokładnych obliczeniach ustalili z Beatą, że może im zabraknąć trzydziestu, czterdziestu tysięcy. Z drugiej strony zawsze pozostawały banki. Z pewnością dostaliby kredyt. Brakująca suma nie była w końcu aż tak oszałamiająca.
- Jakoś damy sobie radę – powiedział.
Wszystkie problemy można byłoby rozwiązać, przekonując matkę, by sprzedała swoją kawalerkę i zamieszkała z nimi. Jednak wtedy Stefan znalazłby się w pułapce. Wolałby już nadal gnieździć się w ich za ciasnym M3. Nie miał zamiaru nawet poruszać tego tematu.
– Na pewno?
Zimna nuta w głosie teściowej świadczyła, że kobieta nie podziela jego optymizmu. Wręcz przeciwnie, uważa, że ściąga na rodzinę kłopoty.
– Jasne, mamo – Beata poparła męża.
Irena podniosła się z krzesła.
– Jak sobie chcecie. W końcu to wasze życie, nie zamierzam się wtrącać. Ja w każdym razie nigdy bym się nie wyprowadziła z Warszawy, z miasta. – Westchnęła cicho. – Sprawdzę, jak tam mój kurczak.
Gdy tylko wyszła, Stefan spojrzał zdumiony na Beatę. Jej matka niespodziewanie szybko zrezygnowała z wyperswadowania im przeprowadzki. Było to zupełnie do niej niepodobne. Ponadto, choć z pewnością nie brakowało jej okazji, prawie nie dała Stefanowi odczuć, że ten cały bzdurny pomysł to jego wina. I że to on będzie odpowiedzialny za czekającą ich katastrofę.
– Wygląda mi to na zawieszenie broni – Beata szepnęła do ucha mężowi.
– Zobaczymy – odpowiedział równie cicho. Nie chodziło tylko o to, by nie słyszała ich Irena, ale także, a może przede wszystkim, dzieci.
– Monisiu, możesz mi pomóc? – dobiegło ich wołanie z kuchni. Po saloniku rozlała się aromatyczna woń posiłku.
– Jestem głodny jak wilk – oznajmił Stefan.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rozmowa z teściową nie odebrała mu apetytu. Wręcz przeciwnie. Utarczkę słowną, której się spodziewał, wygrał walkowerem. Nikt już nie kwestionował słuszności podjętej decyzji. Należało jedynie wprowadzić ją w czyn.
Ciężarówka firmy najętej do przeprowadzki podjechała wolno pod bramę i wykręciwszy zajechała tyłem na podwórko. Z szoferki wyskoczyło dwóch krzepkich mężczyzn i natychmiast – po upewnieniu się, że dotarli pod właściwy adres – przystąpili do rozładowywania gratów. Wyciągali z wnętrza samochodu meble, kartonowe pudła z rozmaitą zawartością, od książek, przez ubrania po kosmetyki i rzeczy codziennego użytku, i wnosili je do domu.
Stojąca przed drzwiami wejściowymi Beata bacznie przyglądała się krzątaninie. Była sama i czuła się przez to odrobinę nieswojo. Wolałaby, żeby to Stefan nadzorował robotników, jednak w ostatniej chwili wypadło mu ważne spotkanie i nie mógł się zjawić. Mieli szczęście, że chociaż jej udało się załatwić w pracy wolny dzień.
– Gdzie mamy je postawić? – spytał starszy z mężczyzn, Jan, wskazując głową na ciężkie dębowe biurko. Młodszy, Adam, stał już z drugiej strony mebla, gotów, by go przenieść.
– Do pokoiku na prawo. Zaraz przy wejściu – wyjaśniła Beata, gestem wskazując drogę.
Większość rzeczy wędrowała do salonu. Jeszcze nie miały swojego miejsca, a obszerny pokój doskonale nadawał się na tymczasowe składowisko. Z czasem, na spokojnie, wszystko zostanie ułożone, jednak teraz robotnicy mieli rozstawić jedynie cięższe przedmioty. Te, które były zbyt kłopotliwe, by przenosić je samodzielnie.
Beata podeszła do ciężarówki, zamknęła oczy i wystawiła twarz ku słońcu. Jak na połowę kwietnia było dość zimno. Pamiętała lata, gdy o tej porze chodziła już w koszulkach z krótkim rękawem. Tej wiosny nawet ubrana w gruby sweter czuła delikatny powiew chłodu. Tym większą przyjemność zrobiły jej ciepłe promienie słoneczne, którym udało się przebić przez niebo zasnute dotąd grubą warstwą chmur.
Sprzedaż mieszkania, a potem wykończenie domu, tak, by mogli w nim zamieszkać, zajęło im niemal równy rok. Tak dużo czasu, a zarazem tak mało, bo wydawało się, że od ich pierwszej wizyty w Chotomowie minęły zaledwie tygodnie. Wszystko przez ogrom zadań. Było z tym prawdziwe urwanie głowy, musieli szybko uwinąć się z niezbędnymi pracami, gdyż inaczej nie mieliby gdzie mieszkać. Ostatnie miesiące były męczące, ale wreszcie odpoczną. Wreszcie wszystko powróci do normy, a ich życie do normalnego tempa.
Mężczyźni wyszli z domu i chwyciwszy kolejne paczki, bez słowa skierowali się z powrotem do budynku. Nie musiała patrzeć im na ręce. Wystarczyły krótkie wskazówki: „to do salonu”, „to proszę zostawić pod schodami”, „to łóżko bym prosiła, by wnieśli panowie na górę”. Tylko raz czy dwa weszła do domu, by wskazać im dokładnie, gdzie mają coś postawić. Praca szła szybko i bez zbędnych przestojów. Zupełnie, jakby pracownicy byli z innej planety... lub przynajmniej z innego kraju – pomyślała.
Przed upływem czterdziestu minut samochód został rozładowany, a meble i pudła ustawione we wskazanych miejscach. Beata wciąż stała przed domem. Zrobiło się cieplej, ciężkie chmury, niczym popękana kra na wiosennej rzece, rozstąpiły się, ukazując jasny błękit nieba.
– Jedziemy po drugą partię – oznajmił Jan, kierując się do szoferki.
– Zabiorą się panowie już ze wszystkim?
– No... nie wiem… – Mężczyzna wzruszył ramionami. Mówił lekko sepleniąc, niemniej zrozumiale. – Nie sądzę. Sporo było tych paczek. Myślę, że trzeba będzie obrócić ze dwa razy.
Beata uśmiechnęła się nieznacznie. Ich mieszkanie na Mokotowie wydawało się takie małe. Jakim cudem rzeczy zajmują aż trzy duże samochody? Przecież to tylko trzy łóżka, dwie szafy, dwa regały, choć ten z pokoju dzieci nadawał się właściwie już tylko na śmietnik, pralka, lodówka, telewizor i rzeczy... Sporo rzeczy... Cały dorobek ich siedemnastu lat małżeństwa. Jak upchnęli to wszystko do M3? Beacie przez głowę przemknęła myśl, że mieszkanie było mniejsze niż wnętrze tych trzech ciężarówek.
– To trochę potrwa – dorzucił Adam, otwierając drzwi po przeciwnej stronie szoferki. – Jazda, zapakowanie wszystkiego... Będziemy tu najwcześniej za dwie godziny. Ma pani dosyć czasu, by przemyśleć z dziećmi, gdzie upchnąć pozostałe rzeczy.
– Z dziećmi? – zdziwiła się Beata.
Mężczyzna skinął głową.
– Tak, z dziećmi. Słyszeliśmy je na górze. Choć, gdy wnosiliśmy łóżko na piętro, gdzieś się schowały.
– Jestem sama – powiedziała Beata. Czuła się zdezorientowana.
– Jasne.
Adam skrzywił się, na moment zastygł w bezruchu, jakby zamierzał coś jeszcze dodać, po czym zatrzasnął drzwi.
Samochód ruszył.
Beata spoglądała w ślad za nim, póki nie znikł za załomem drogi, a następnie wolno skierowała się do domu. Obaj mężczyźni sprawiali wrażenie obrażonych jej kiepskim żartem. Z tym, że ona nie żartowała. Naprawdę była sama.
Zatrzymała się przy drzwiach wejściowych i obejrzała na drogę. W na wpół wyschniętej glinie po ciężarówce pozostały wyżłobione koleiny. Na szczęście od tygodnia nie padało, w przeciwnym wypadku tak ciężki samochód mógłby tu ugrzęznąć. Ba, na pewno by się zakopał. Jakubski, od którego kupili dom, twierdził jednak, że gmina planuje wysypać drogę koksem. Beata żywiła nadzieję, że to prawda, w przeciwnym wypadku po obfitym deszczu wjazd lub wyjazd stałby się po prostu niemożliwy.
Otworzyła drzwi i zawahała się nieznacznie. A jeśli w środku naprawdę ktoś się krył? Uśmiechnęła się. To niemożliwe. Gdy Stefan przywiózł ją tutaj dziś rano, zajrzeli we wszystkie kąty. Nie dlatego, iż spodziewali się kogoś lub coś znaleźć, ale by jeszcze raz nacieszyć się domem. Ich domem. Później nie wychodziła na zewnątrz, aż do przyjazdu robotników. Nikt nie miał możliwości niezauważony dostać się do środka.
Tak więc pozostawały tylko duchy. Zaśmiała się głośno i weszła do domu.
Cisza panująca wewnątrz spowodowała, że poczuła się nieswojo. Wróciły poprzednie wątpliwości. Czy na pewno była sama? Podczas rozładowywania ciężarówki stała przy samochodzie. Teoretycznie ktoś mógł dostać się na działkę, przeskakując płot, a następnie wślizgnąć się do domu od strony ogrodu. Mało prawdopodobne, wyjątkowo mało prawdopodobne, ale przecież możliwe. Wyobraźnia podsunęła jej obraz intruza ukrytego za kartonowymi pudłami. Z pewnością zaczekał, aż robotnicy się wyniosą, i teraz...
Po plecach Beaty przebiegły zimne ciarki. Żałowała, że nie ma z nią Stefana. Spotkanie, które go zatrzymało, już się skończyło. Teraz odbierał dzieciaki ze szkoły. Zjawi się niedługo, ale nie szybciej niż za godzinę, może półtorej, wszystko zależy od tego, czy po drodze nie utknie w korkach. To wystarczająco dużo czasu, by czający się zboczeniec mógł z nią zrobić, co zechce.
Odruchowo skierowała się do kuchni. Na blacie jednej z szafek – jedynych nowych mebli w nowym domu – leżała jej komórka. Mogła zadzwonić, powiedzieć mężowi, by się pospieszył.