Na końcu będzie słowo - Andrzej Zimniak - E-Book

Na końcu będzie słowo E-Book

Andrzej Zimniak

0,0

Beschreibung

"Odczuła liźnięcie strachu. Chyba ich nie wyłączą? Może już lepiej zgodzić się na bycie rzeczą wśród rzeczy?" - zastanawia się Alicja, bohaterka pierwszego opowiadania z serii 13 utworów science fiction wchodzących w skład zbioru. Autor konstruuje niesamowite światy i stawia swoich protagonistów w wyjątkowych sytuacjach, a jednocześnie prowokuje uniwersalne filozoficzne pytania, które czytelnik może łatwo odnieść do własnej codzienności. Ciekawa propozycja dla miłośników refleksyjnej fantastyki w stylu Janusza Zajdla.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 423

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Andrzej Zimniak

Na końcu będzie słowo

 

Saga

Na końcu będzie słowo

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 Andrzej Zimniak i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363942 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

NIE MA CZARÓW W KRAINIE ALICJI

Przy furtce czekała dłużej niż zwykle, aż zapali się kocie, zielone oko. Ogród. Wilgotne alejki, pełne brudnych kałuż, labirynt żywopłotów. Schody, ganek.

Drzwi nie chciały ustąpić. Mocowała się z nimi przez chwilę, wreszcie dała za wygraną i oparła się o balustradę, którą obsiadły tłuste krople, zabielone refleksem nieba. Niecierpliwie poruszyła ramionami, pod ochronnym płaszczem było jej niewygodnie.

Wreszcie drzwi odemknęły się z cichym cmoknięciem uszczelniającego kołnierza. Z nerwowym pośpiechem opuściła wszystkie dźwignie i poddała się zabiegom odkażającym. Myślami była przy dzieciach.

Za zasłoną dezynfekcyjnej mgły widziała kontury wejść do trzech pancernych kabin. Ich okna wypełniała ciemność. Czy Ralph już wrócił, czy stoi za mroczną szybą, cierpliwie wyczekując na sygnał? Za każdym razem myślała o tym samym, a potem w duchu śmiała się z określenia „cierpliwie”.

Odświeżona i wymyta, przeszła przez śluzę do mieszkania. Wszyscy byli w komplecie: Ralph czyścił srebrne łyżeczki, dzieci grały na błyskającej światłami planszy, zajmującej połowę podłogi pokoju.

- Cześć, Mike, jak się masz, Rob.

Całowała ich piegowate buzie, wystawione na przywitanie. Były zwyczajnie ciepłe i miękkie, normalne.

- Jak to jest, mamo, z tymi drzewami? Zawsze były zielone, a w tej grze są szare. Widziałaś kiedyś prawdziwe drzewo? - Młodszy, jak zwykle, miał wątpliwości.

- Drzewa są zbyt daleko, żeby je oglądać. W grach mogą przybierać różne barwy. - W zasadzie była zadowolona ze swojej odpowiedzi.

Podeszła do męża, wsunęła dłoń w jego bujne włosy. Jednocześnie rozejrzała się po mieszkaniu, pełnym wzorzystych dywanów, kilimów i dużych abażurów, rozsiewających przyćmione światło. Było przytulne, stanowiło oazę.

- Co robisz, kochanie? - spytała trochę bezmyślnie. Tutaj nie musiała myśleć, tu zawsze wszystko powinno układać się dobrze.

Rozłożył na stole srebro: sztućce, popielniczki, lichtarze. Każdy przedmiot oglądał i czyścił bawełnianą szmatką.

- Te łyżeczki pokrywają się nalotem, poza tym u nasady trzonków widoczne są czarne plamki - zauważył, nie podnosząc głowy.

- Nie przejmuj się tym. Zamówimy nowe.

- Teraz już nie ma takich. - Spojrzał z wyrzutem.

- Nie powiedziałam „kupimy”, lecz „zamówimy”. Wykonają je według starych wzorów - odparła i usiłowała uśmiechnąć się, lecz nagle poczuła wielkie zmęczenie. Jak długo można żyć wten sposób?

- Zrobię coś do jedzenia - stwierdziła i poszła do kuchni. Po drodze zapalały się lampy, ciężkie abażury nabrzmiewały purpurowym lub żółtomorelowym światłem, wyłaniając z mroku wykładziny podłogowe i grube gobeliny. Jak w domu dla wariatów, nikt nie może rozbić sobie głowy, pomyślała, stając przed wpuszczonym w ścianę lustrem.

Młoda, przystojna brunetka. Świeże wargi, żywe spojrzenie, gładka skóra, która dopiero za kilka lat zacznie marszczyć się w kącikach oczu. Figura jak u dziewczyny.

Należą mi się jeszcze potańcówki i dyskoteki, męskie spojrzenia, ukradkowe uściski rąk. Chciałabym jeszcze czegoś od życia oprócz rodziny... Tych dzieci i tego Ralpha.

Łzy zamazywały obraz, paliły powieki. Wytarła je wierzchem dłoni i pobiegła do kuchni, drogą tak znaną, że równie dobrze mogłaby zamknąć oczy.

Jedli powoli, celebrując wspólny posiłek. Chłopcy nakładali sobie ogromne porcje i wchłaniali je bez słowa, Ralph błądził nieobecnym wzrokiem ponad ich głowami i po twarzy żony, kończąc nieodmiennie na ułożonych przy nakryciach srebrnych łyżeczkach. Spożywał niewiele, ale zawsze tyle samo. Czy on naprawdę tyle jada?, nieraz zastanawiała się Alicja, a potem uśmiechała się do siebie. Jeszcze jedno niedorzeczne pytanie.

- Ile dni ma rok świetlny? - spytał Mike ojca, kopiąc brata pod stołem.

- Cztery, a piąty to niedziela - odpowiedział Ralph, mrugając porozumiewawczo do Roba.

- Lubię was takimi, jacy jesteście. - Alicja zamknęła oczy i przycisnęła je dłońmi.

- Czy możemy już iść? - Chłopcy byli gotowi.

- Biegnijcie.

Jak chłopcy poszli, wzięła Ralpha za rękę i poprowadziła go korytarzami pośród makat i gobelinów. Ich stąpnięcia wnikały w warstwy pluszu, rozpuszczały się w nich. Sunęli jak duchy przez mroczne przejście i pokoje w amfiladzie.

Gdy rozpinała mu koszulę, jej palce lekko drżały. Zawsze obawiała się czegoś, czuła się jak przed próbą w teatrze lub przed egzaminem.

- Chcesz teraz? - spytał nieco sennie, lecz bez sprzeciwu. Skinęła głową. Wolała nic nie mówić.

Skórę miał zwyczajną, białą z miejscowymi przebarwieniami, znamionami i bliznami po wietrznej ospie. Normalną, całkowicie normalną. Wtuliła w niego twarz, pragnęła wniknąć głęboko, żeby zapomnieć o wszystkim.

- Pomyśl o synchroniczności czasu - mówiła do siebie tak cicho, że ruch jej warg mógł być odczytany jako pieszczota. - I o symetryczności zdarzeń. A teraz skoncentruj się na swoim wnętrzu, które tak pragnie, żeby tym razem się udało.

Znów był z nią Ralph, ten pogodny i niefrasobliwy chłopak, który nie potrafił kłamać. Przycisnęła go mocno do siebie i zapadła w studnię nieświadomości.

Potem zmierzwiła mu włosy i powiedziała:

- Byłeś wspaniały... kochanie.

Ostatnie słowa ledwie przeszły jej przez gardło. Z niezwykłą ostrością powrócił obraz, zapamiętany z któregoś z pornograficznych filmów: kobieta zaspokajająca się protezą, napędzaną kołowrotkiem. Natręctwo myślowe, z którego nie potrafiła jej wyleczyć nawet firma Escutcheon.

- Pójdę położyć dzieci - rzuciła gwałtownie. Wyskoczyła z łóżka i chwyciła szlafrok. Biegła, jakby miała dokąd uciekać. W mroku korytarza ciągle widziała wulgarne, rozchylone usta tamtej kobiety i jej rozhuśtane piersi.

Znów przystanęła przed panoramicznym lustrem. Ściana w tym miejscu była cieńsza. Przyłożyła ucho do chłodnej tafli, nasłuchując, lecz i z tej, i z tamtej strony panowała cisza. Symetryczna i synchroniczna cisza. Tupnęła; bosa stopa bez najmniejszego szmeru zagłębiła się w warstwę wykładziny. Uderzyła pięścią w srebrzystą powierzchnię. Ściana odpowiedziała dudnieniem, musiała być w tym miejscu wyjątkowo cienka. Uderzenie powinno zabrzmieć jak echo w całym domu, powtórzyć się bez zwłoki w jego czterech apartamentach. Lecz jak miała to usłyszeć?

Wszelkie komunikowanie się z sąsiadami było zabronione dla ich wspólnego dobra. Wiedziała o tym, ale jeszcze raz przypadła do lustra. Tam, za cienką ścianą, powinna znajdować się sypialnia chłopców. Mike i Rob wciąż grali, słyszała zza siebie ich przytłumione głosy. Zaś przestrzeń za lustrem pozostawała cicha i groźna. Dlaczego nie było ich słychać?

Odsunęła się, usiadła na dywanie. Jej odbicie było małe i śmieszne, mogło wzbudzać litość.

... wyglądam jak lalka szmaciana lalka porzucona na podłodze ale powinnam być zadowolona mam rodzinę i wszyscy są zdrowi jutro jest dzień wymiany chłopcy podrosną a Ralphowi przybędzie kilka zmarszczek i parę siwych włosów nie będzie ich z pięć minut wtedy w domu pozostaną tylko pierwowzory nie wolno nam się dotknąć ale może chociaż sobie pogadamy postukamy w ściany kto wie czy te ściany nie są izolowane przecież przez warstwę próżni nie przeniknie żadne stukanie może spotkam ich kiedyś na ulicy będę tak długo chodzić aż zobaczę prawdziwego Ralpha tylko czy go rozpoznam wszyscy w mieście są zakapturowani i w maskach no i wymijają się z daleka obchodzą szerokimi łukami co za świat do diabła przed orchideą można było pić kawę przy stolikach rozmawiać z ludźmi całować się i przytulać przepychać przez tłum dobrze że chłopcy nic o tym nie wiedzą byli jeszcze mali jak wyrósł ten grzyb ale nie atomowy jak przypuszczano tylko po prostu orchidea może lepszy byłby atomowy ale ty chrzanisz dziewczyno ciesz się że masz fajne dzieci i że mąż czasem cię zaspokaja ciesz się i nie grzesz więcej...

Alicja poszła położyć chłopców. Wracając wstąpiła do kuchni po tasak. Chciała lekko zastukać w lustro i posłuchać, czy jej sobowtóry uczynią to samo. Umyśliła sobie, że skoro tak, to ich stukanie dotrze do niej z opóźnieniem i musi odróżnić je od swojego.

Nie odróżniła. Stukała coraz mocniej, aż po lustrze rozbiegły się czarne krechy pęknięć. Nie przestała nawet wtedy, gdy kawały szkła spadły na dywan, z trzaskiem rozbijając się jedne o drugie. Z zimną furią tłukła w ścianę, nie bacząc na krew, zalewającą jej przedramię.

Cienka gipsowa przegroda nie wytrzymała ciosów i rozsypała się na znacznej powierzchni, odsłaniając nieregularny otwór. Po drugiej stronie było ciemno i w pierwszej chwili wionęło stęchlizną. Czujniki kinetyczne zareagowały natychmiast, rozpalając abażury bliźniaczych lamp. Alicja poczekała, aż łomot w skroniach nieco ucichnie. Potem przeszła przez wyrwę.

...nie dam się niczym zaskoczyć nie dam się niczym zaskoczyć nie dam się niczym zaskoczyć...

Sąsiednie mieszkanie było puste.

Na dywanach i gobelinach osiadł kurz, w powietrzu unosił się zapach plastiku i długo stojącej wody. Cisza i zaduch. Nic więcej.

Dopadła do wifonu, lecz przez chwilę stała przed nim bezradna. Dopiero gdy przypomniała sobie, co należy robić, wywołała z pamięci numer Escutcheonu.

...prędzej prędzej dlaczego to trwa tak długo może to nie są godziny urzędowania ale oni przecież pełnią dyżury prędzej no nareszcie...

Z zieleni ekranu wynurzyła się twarz łysiejącego grubasa. Jego uśmiech był rutyniarski, lecz sympatyczny, trochę protekcjonalny. Odezwał się ojcowskim tonem, jakby od niechcenia.

- Witam cię. Jeśli masz jakieś kłopoty, damy sobie z nimi radę.

- Ja... tak. Nie dotrzymaliście umowy. - Dopiero teraz zaczęły jej latać szczęki. Nie była w stanie opanować nasilających się dreszczy.

- Czy mógłbym zapytać cię o imię i nazwisko'?

- Alicja Vermilion.

- Ach tak... - Spojrzał gdzieś w dół, pewnie sprawdzał dane. - Cóż cię trapi? - Zręcznie balansował na granicy opiekuńczego tonu i kpiny.

- Rozbiłam lustro... i przeszłam do sąsiedniego mieszkania. Jest puste! - Próbowała wyrzucić złość ze słowami, lecz rozdrażnienie tylko narastało.

- Aaa... - Jego szeroka twarz stężała na ułamek sekundy, aby zaraz potem przybrać poprzedni wyraz życzliwego zatroskania. - Wygląda na to, że to ty nie dotrzymałaś warunków.

- Czy mam sprawdzić pozostałe dwa mieszkania? - Zerwała się z fotela.

- Nie... - wycedził, zbyt długo zatrzymując wzrok na jej zranionej ręce, która znalazła się na wprost oka wifonu. - Wszystkie apartamenty są puste, oczywiście z wyjątkiem twojego.

...oto umowa w każdym mieszkaniu znajdzie się jeden żywy pierwowzór i reszta członków rodziny w postaci czasowo-przestrzennie zsynchronizowanych z oryginałami androidów oto zakichana umowa w każdym mieszkaniu ma być pełna rodzina cholerna umowa coś się stało...

- Dlaczego? Co się stało?! Gdzie Ralph i chłopcy?

- Uspokój się, Alicjo. Niepotrzebnie zaspokajałaś ciekawość, mogłaś żyć szczęśliwie w rodzinnym gronie przez całe lata. Ale... mało jest błędów nie da naprawienia. Nasza firma...

- Czy... - Usiłowała okiełznać łomot serca. - Czy oni... nie żyją?

- Niestety. - Dobry wujaszek Escutcheon spuścił wzrok. - Nie zdołaliśmy ich uratować.

Puls Alicji zatrzymał się chyba na całą wieczność, a potem zaczął tętnić powoli i mocno, jak u kogoś innego.

...dlaczego za co za czyje winy ten łagodny chłopak który nie umiał kłamać i dzieci mogła pójść z nimi na co mi imitacje bez świadomości że za ścianą są oni żywi chcę iść za nimi przecież teraz będę zupełnie sama nie zwiążę się z nikim bo ludziom nie wolno się dotykać chcę iść za nimi dlaczego nie zacięłam się głębiej mogę to zrobić sięgnąć do tętnic...

Spojrzała na zranioną rękę. Szerokie cięcie widniało na przedramieniu, obnażając wierzchnią tkankę pokrytą zakrzepami krwi, białą, podobną do słoniny substancję w głębi i metalowy wspornik w miejscu kości.

- Co?! Czy... ja... też? - spytała półprzytomnie, wciąż nie mogąc lub nie chcąc zrozumieć. Niektóre prawdy, zwłaszcza dotyczące nas samych, opornie torują sobie drogę do świadomości.

- Tak - przyznał wujaszek z jeszcze bardziej spuszczoną głową. - To naprawdę nie nasza wina. Próbowaliśmy chociaż częściowo dotrzymać umowy, szanując wasze wyobrażenia i pragnienia, mimo że, ujmując rzecz profesjonalnie, organiczna komponenta rodziny przestała istnieć.

Kobieta potrzebowała trzech minut. Potem znów zaczęła reagować.

- Co proponujesz? - Jej głos stał się twardy. Widocznie została przekroczona miara, lub włączyły się awaryjne boczniki przeciążeniowe.

- Mówisz rozsądnie. - Grubas uśmiechnął się. - Możemy zreperować cię i zasklepić dziurę w ścianie. Chłopcy ani Ralph nie wiedzą o niczym i... lepiej tak to zostawić, przynajmniej według mnie.

- I myślisz, że będę żyła ze świadomością takiej prawdy? - wysyczała. - Kochała się z Ralphem, ha! Miłość dwóch maszyn, polukrowanych ekstraktem człowieczej świadomości! Że będę obcierała plastikowe buźki swoim dzieciom, i... i... Ty draniu! To wasza wina! - Przypadła z pięściami do monitora.

- Ależ, Alicjo - stwierdził przedstawiciel firmy z jowialnym uśmiechem, choć nie bez zakłopotania. - Zrobiliśmy, co w naszej mocy. I wciąż możemy zrobić wiele. - Odchrząknął, poprawił krawat. - Możemy mianowicie cofnąć twoją świadomość do czasu sprzed wypadku.

- Będę szczęśliwa z niewiedzy - powiedziała powoli. - Może to najlepsze wyjście.

- Tylko - zaczął grubas i odchrząknął. Przypominał Alicji spasioną świnię, nawet zaczęło ją bawić to skojarzenie. - Jest pewien problem, bardzo prozaiczny, niestety. Taka operacja jest kosztowna, a nie mamy źródła finansowania, bo wasze ubezpieczenie nie pokrywa tego rodzaju wydatków.

- Ach tak. Mimo że utrzymujecie jedną rodzinę zamiast czterech.

- Niestety tak. Usiłując was ratować musieliśmy zabezpieczyć koszty leczenia, a wiesz, jak wysokie są one w przypadku zakażenia orchideą.

- Więc co? - Odczuła liźnięcie strachu. Chyba ich nie wyłączą? Może już lepiej zgodzić się na bycie rzeczą wśród rzeczy? No, protezą z ludzką świadomością, to brzmi lepiej. Lepiej, czy całkiem nieźle?

- Mam pewną propozycję. - Wujaszek strzepywał pyłki z poły marynarki. - Nie musisz jej akceptować, to tylko możliwość, jedna z wielu. Istnieje sposób zdobycia wystarczających pieniędzy. Możemy... udostępnić was opinii publicznej.

- Och... W jaki sposób?

- Robić audycje z wami w rolach głównych. W telewizji, w kinie, na żywo. Każda chwila waszego istnienia będzie własnością społeczną. W końcu rodzinne i społeczne zachowania takich, hm... hybryd, mogą być ciekawe i pouczające. A jakie pole do badań!

- Po co mi to mówisz!? Moglibyście prowadzić obserwacje bez naszej wiedzy.

- Ależ, Alicjo! - Dobry człowiek zamachał rękami. - Firma Escutcheon uczciwie wywiązuje się z obowiązków. Stanowicie przecież pełnoprawne jednostki mentalne. Trzeba tylko podpisać zmienioną umowę, a potem wszyscy będziecie mieli zapewniony dostatni i szczęśliwy byt do końca życia.

- Zaraz... coś tutaj się nie zgadza. Takie maszynki jak ja też potrafią myśleć. Komu chcecie nas pokazywać? Ludzie się kończą, pozostały niedobitki, strachliwie przemykające pod murami, myślące tylko o niezakażonym jedzeniu. Więc?

- Jak by ci to powiedzieć... - Mężczyzna po tamtej stronie wił się, jego czoło lśniło od potu. - Wiadomo, że Stratomycenae orchidei tworzy z ludzkim DNA hybrydę, nieszkodliwą dla nosiciela, lecz zabójczą dla każdego innego człowieka...

- Tyle też wiem - ucięła.

- Znaleźliśmy substancję rozszczepiającą te hybrydy. Jest to prosty peptyd, który dodajemy do wody pitnej, chleba, cukru.

- Antidotum - jęknęła i podniosła dłonie do skroni. - Więc dlaczego Ralph i chłopcy...?

- Przykro mi. Byli jednymi z ostatnich.

Zwinęła tułów w kabłąk, położyła twarz na kolanach. Gdy wyprostowała się, była już spokojna. Zbyt spokojna.

- Kłamiesz - powiedziała. - Ludzie wciąż boją się siebie. Byłam dziś w mieście.

- W zaistniałej sytuacji próbowaliśmy jak najlepiej wywiązać się z umowy. W wyjściowej śluzie byliście każdorazowo poddawani nagranej specjalnie dla was sugestii wizualno-dźwiękowej. Takie miasto już nie istnieje, to obraz sprzed pięciu lat. Uff - sapnął - o ile wszystko byłoby prostsze, gdybyś nie przechodziła przez to lustro i pozostała w swoim świecie. Nic nie jest dobre w nadmiarze, a wiedza - przede wszystkim.

- Pięć lat - wyszeptała. - Pięć lat.

- Zastanów się, Alicjo. Może jutro...

- Nie. Powiem ci już dzisiaj. Zaraz przyprowadzę tu Ralpha, Mike'a i Roba. Wszystkich. Oni też muszą wiedzieć. Możecie nas obserwować, badać, pokazywać. Za uzyskane pieniądze nie chcemy wymazywania czy korekt pamięci. Wręcz przeciwnie, umieścimy w umowie punkt zakazujący takich operacji. Żądamy natomiast prawa do... prokreacji.

- Słucham? - Wujaszek Escutcheon po raz pierwszy wytrzeszczył oczy.

- Chcemy mieć dzieci. Jak to rozwiążecie, wasza sprawa. Teraz potrafię czuć, jeść, kochać, dlaczego nie mogłabym mieć dzieci? Zaprojektowanych według mojego indywidualnego kodu genetycznego, mojego i partnera, w taki sposób, żeby posiadały cechy prawdziwego potomstwa, gdyby takie się miało narodzić. Kwestia czysto techniczna, nieprawdaż? Próbki indywidualnego DNA przechowywane są w bankach genów i mogą być użyte do określenia cech osobniczych.

- Aaa... no... Może i tak. To wygląda interesująco. Nowy rodzaj społeczności ludzkiej. Inne typy zachowań grupowych przy rozszerzonym profilu aktywności. Może Homo cosmicus? Chyba kupione, Alicjo, przynajmniej przeze mnie, bo na taki ruch zgodę muszą wyrazić bardzo wysokie czynniki. Ale powinno przejść, bo nasza firma już od dawna produkuje i sprzedaje androidy, tyle że mentalnie ograniczone do wykonywanych funkcji. Powiedziałbym, że nie są to, hm, stworzenia z rodzaju społecznych.

- Powiedziałeś stworzenia, ciekawe, co pomyślałeś. I co o nas myślisz. Ale, prawdę mówiąc, mało mnie to obchodzi. Po pewnym czasie wszystko obrośnie legendą, ideologią, chciejstwem. Raz będziemy lepsi, raz gorsi. Raz szczęśliwi, raz mniej. Czasem prześladowani, czasem wywyższani. Ale po latach przestaniemy być imitacją, namiastką, protezą. Staniemy się jednym z rodzajów istnienia.

- Czy taka nadzieja ułatwi ci życie? - ze spontaniczną życzliwością spytał wujaszek Escutcheon. Lecz nie usiłował ukryć zadowolenia z faktu, że rozmowa dobiega końca.

- Świadomość tego pozwoli mi żyć - odparła. Pomyślała, że być może kiedyś wujaszek przyjdzie do niej.

Wyłączyła wifon i po krótkim wahaniu przekroczyła strzaskane lustro, powracając do przytulnego świata bezpiecznej niemożności. Przez chwilę walczyła z pragnieniem, aby schować się pośród przytulnych gobelinów, ale moment słabości nie trwał długo.

CZTERDZIESTU MAŁYCH KOCHANKÓW

Czerwona kałuża rozlewała się coraz szerzej, gęsta i spoista. Kobieta wpatrywała się w nią z bliska, oparłszy brodę na piegowatych piąstkach. Mówiła do siebie, ledwie poruszając wargami.

- Krew ziemi, krew owoców, krew dzieci, kobiet i mężczyzn, winnych i niewinnych...

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał barman, młody wysoki chłopak ze śladami trądziku na twarzy. W ręku trzymał gąbkę i miał wyraźną chęć, aby podnieść przewróconą puszkę soku, z której wciąż z cichymi bulgnięciami wyciekał lepki płyn.

- Nie! - Odgoniła go jak natrętną muchę. - Albo tak. Daj mi papierosa, młody człowieku. Czy wiesz, że jesteś przystojny? Macie tutaj telefon?

- Oczywiście. Tam, w lewo, przy wejściu do toalety.

Weszła do toalety. Lubiła zapach delikatnie perfumowanych środków dezynfekcyjnych, biel glazury i głębię obustronnie rozmieszczonych luster. Spojrzała na tę drugą Alison, leworęczną, małpującą jej ruchy w ciut poszarzałym świecie, ciemniejszym o pół działki na skali diafragmy, jak powiedziałby George...

Wpiła się wzrokiem w swoją twarz, trójkątną i trochę nieforemną, z męskim nosem, nienaturalnie szerokim u nasady, żółtozielonymi oczami i grzywką atramentowoczarnych włosów nad niskim czołem.

- Nieźle, nawet całkiem dobrze. Figura również, lepszej nie miałam i dwadzieścia lat temu. Och, czuję się jeszcze taka młoda, a tutaj to całe bagienko. Tak, George, to jest myśl.

Szczęknęły drzwi, weszła ciemnoskóra sprzątaczka. Idąc kołysała się na boki, włosy miała obwiązane beżową chusteczką.

- Czy pani wołała? - spytała i zatrzymała się, trzymając w jednej ręce plastikowy pojemnik, a w drugiej szczotkę. Białka jej oczu przywodziły na myśl otwory wycięte w czarnej masce.

- Ależ skąd, nie!

Alison odwróciła się i uchwyciła brzeg umywalki, aż zbielały stawy jej palców. Tak, place miała długie, lecz trochę za grube. Cóż to szkodzi? Z takimi palcami, trochę krzywymi nogami i zbyt dużymi kolanami dawała sobie świetnie radę. Ważne są chęć i radość życia, cała reszta układa się sama.

George, tak, on mógłby pomóc. Jak to dobrze, że przypomniała sobie o nim. Ciągle robił zdjęcia, jej portretami zapełniał całe staromodne albumy. Potem, gdy na jakiejś szkolnej zabawie poznała tego młodego nauczyciela - już zapomniała, jak miał na imię - George sprawiał wrażenie kompletnie zaskoczonego. Nie mógł uwierzyć, niemądry, że to już koniec, i że powroty są niemożliwe. A teraz ona sama chce wrócić. Po prostu potrzebuje jego pomocy.

- Jesteśmy w niebezpieczeństwie - powiedziała do tej leworęcznej. I poszła do telefonu.

Gdy ujęła słuchawkę, wydało jej się, że ktoś obserwuje ją od strony baru. Przed lokalem rozległ się pisk opon. Nie, lepiej będzie przenieść się w inne miejsce. Tutaj spędziła wystarczająco dużo czasu.

Na zewnątrz świeciło słońce, wiał ciepły wiatr i kwitły azalie. Furkotały sznury kolorowych chorągiewek, starszy mężczyzna niósł hamburgery w styropianowych pudełkach, przejechał samochód policyjny.

Alison nie zamykała dachu swojego kabrioletu. Lubiła ostry pęd powietrza, czuła wtedy ruch, szybkość, życie. Nie zastanawiała się nad tym, że jest dobrze widoczna.

Podjechała do stacji benzynowej. Telefon umocowany był na zewnątrz. Połączyła się z operatorem, a potem w zniecierpliwieniu zagryzała wargi, gdy tamten szukał numeru Georga. Nie było go w domu, ale kobieta o ciepłym głosie podała numer do pracy. Tak, George na pewno ma żonę, dzieci, dom z ogrodem, psa i akwarium z rybkami. I spokojne, przyzwoite życie.

- Niestety, wyszedł na lunch - poinformowała ją sekretarka. - Czy to bardzo pilne?

- Nie, to znaczy... tak. Bardzo.

- Powinna go pani jeszcze zastać w restauracji Amigos, tej przy ulicy Walnut.

- Och, dziękuję!

George postarzał się, najbardziej wokół oczu. Postarzało się też jego spojrzenie. Włosy miał szpakowate, bardziej pochylał głowę. Jego śmiech brzmiał jednak tak samo wesoło jak piętnaście lat temu.

Alison poczuła się niepewnie. Co będzie, jeśli ją zignoruje? Albo nie pozna? Wciąż jeszcze może wyjść i próbować dawać sobie radę na własną rękę. Nie, to byłoby dziecinnie głupie.

Podeszła kilka kroków i pomachała ręką. Nareszcie ją zauważył. Jego twarz znieruchomiała, zastygła w połowie uśmiechu, przez policzki przebiegł rumieniec. Przeprosił swoje towarzystwo, wstał i podszedł.

- Nie pomyliłaś mnie z kim innym, Alison?

- Cześć, George. Nie będziemy chyba tak stali na środku?

Był wyraźnie poruszony, ale już włączyły się neutralizujące mechanizmy obronne. Patrzał na nią niechętnie spod opuszczonych powiek. Z bliska okazał się jeszcze starszy, oczy miał podkrążone i trochę podpuchnięte.

- Jeśli masz ważny powód, możemy porozmawiać. - Wskazał wolny stolik.

- Mam. Inaczej bym cię nie szukała. George, zrozum, jestem w niebezpieczeństwie. Musisz mi pomóc! Kiedyś mówiłeś, że ilekroć będę w potrzebie...

- Kiedyś to było kiedyś. Słońce świeciło jaśniej, gwiazd było więcej. Potrzebujesz pieniędzy?

- George, mój drogi, nie bądź taki - z wystudiowanym roztargnieniem szukała właściwego słowa - zasadniczy.

- Nie jestem. Tylko trochę się spieszę. Czekają na mnie.

- No to idź do nich. - Podniosła się, lecz przytrzymał ją, przykrywając jej dłoń swoją.

- Już dobrze, Al. Dadzą sobie jakoś radę. - Machnął im ręką, że zostaje. - Mów, w co wdepnęłaś.

Alison uśmiechnęła się. Na razie szło dobrze. To był wciąż ten sam wrażliwy George, który starał się być uczciwy i sprawiedliwy, no, przynajmniej we własnych oczach. W gruncie rzeczy był sentymentalny do znudzenia, ale teraz okazał się niezastąpiony.

- Wiedziałam, że mogę na tobie polegać, Jo - pochyliła się nad stolikiem i ściszyła głos. - Chodzi o Adama. Prawda, ty go nie znasz. Byłam z nim jakiś czas. Okazał się nie taki, no, nie dla mnie.

George pobladł. Alison pochyliła się jeszcze bardziej i nagle zaczęła mówić głośniej, próbując w ten sposób przerwać niedobre skojarzenia.

- Był zupełnie inny niż ty. Oszukiwał mnie, nie szanował moich uczuć. A potem udawał zdziwionego, nawet zaskoczonego. Mało tego, stwierdził, że go zniszczyłam. Źle się to skończyło, musiał mieć jakieś odchylenia! - Wykonała ruch dłonią koło czoła. - Nie czuję się winna, ach skąd, zupełnie sam to sobie zrobił, schizol jeden. Ale nie lubię glin, przesłuchań i tak dalej. Dokopią się jeszcze nie wiadomo czego.

- Masz coś do ukrycia?

- Co ci przychodzi do głowy?!

- Więc czym się martwisz, skoro jesteś czysta?

- Och, nie znasz jego rodziny... nigdy nie wiadomo, co wymyślą. To czubki, jak i on sam. Obawiam się, że mogą dochodzić sprawiedliwości, tej w swoim rozumieniu, na własną rękę. Po prostu boję się, George!

- W porządku, nie denerwuj się. Masz jakiś plan?

- Owszem. Chcę wyjechać.

- Dokąd?

- Na Północ.

- Zwariowałaś?!

Zapadło niezręczne milczenie. Goście przy sąsiednich stolikach, którzy na chwilę odwrócili głowy, ostentacyjnie podjęli rozmowy, zajęli się niedopitą kawą lub napoczętą tortillą.

Alison wyciągnęła papierosy. Paliła tylko przy gościach lub gdy była zdenerwowana. Gwałtownymi ruchami przeszukała torebkę.

- Przynieś mi zapałki - poprosiła i spróbowała się uśmiechnąć. Jej uśmiech miał coś z reakcji podrażnionej kotki: unosiła górną wargę, odsłaniając małe, stłoczone ząbki. Oczy, zwykle pogodne, pozostały skupione i poważne.

George nie wiedział, co zrobić z rękami. Splatał dłonie, chował je do kieszeni, rysował palcem na serwecie. Potem przyniósł zapałki i rzucił je na stół.

- Czy mówisz poważnie?

- Jak najpoważniej.

- Do czego ja jestem ci potrzebny?

- Chcę cię prosić, żebyś mi towarzyszył. Niedaleko, do Astorii, najwyżej do Aberdeen. Boję się, ale dalej pojadę sama.

- Czy wiesz, że stamtąd jeszcze nikt nie wrócił?

- Nie mam zamiaru wracać. Postanowiłam patrzeć w przyszłość. Życie wspomnieniami nie ma sensu.

George pochylił głowę i zasłonił się filiżanką. Także czynił kiedyś różne postanowienia, na przykład że należy planować pragmatycznie i żyć rozważnie, dążyć do awansu, przestać żyć sentymentami. Zawsze jednak robił wszystko po staremu. Co ma odpowiedzieć tej kobiecie, do której powinien żywić tylko niechęć? Zamiast pożegnać się i odejść, skinął głową.

- Zgoda. Odwiozę cię kawałek i wrócę. Uważam, że postępujesz niemądrze, pod wpływem impulsu. Po drodze będziesz miała czas na zastanowienie.

- Och, wiedziałam! Jesteś kochany. Sądzę jednak, że byłeś mi coś dłużny. Tak, jak mnie traktowałeś...

- Moja droga, pozostawmy nasze rzeczywiste i wyimaginowane winy za grubą kreską, zwłaszcza jeśli chcemy spędzić kilka dni wspólnie.

- Już dobrze, cicho, będę grzeczna. Nawet przestanę palić. Czy jesteś gotów? Wyruszamy natychmiast.

- Co? Przecież...- zająknął się. Znów ta narwana trzpiotka przejmowała inicjatywę. Siedziała naprzeciw z pałającymi oczami, jej wargi, zwykle blade, teraz podbiegły czerwienią. Naprawdę niewiele zmieniła się przez te lata.

- Jo, zrozum, że nie mogę czekać ani chwili dłużej. Nawet jeśli niebezpieczeństwo wymyśliłam sobie sama, co nie jest prawdą, to i tak odczuwam je równie silnie. Wszystko, co będzie potrzebne, kupimy po drodze. Weźmiemy mój kabriolet, a z Aberdeen wrócisz wynajętym samochodem. Zatelefonuj stąd do pracy i do domu, tylko, błagam, skończ z tym w ciągu dziesięciu minut. Ja tymczasem zapłacę. Zaczekam w samochodzie, okay?

- Ładnie to sobie ułożyłaś - wysapał George i wstał. Wahał się jeszcze chwilę. Odczuł dawno zapomniany dreszczyk emocji i pomyślał, że przez ostatnie szare lata może zasłużył sobie na jakąś małą przygodę. Poszedł zadzwonić.

Alison czekała w swoim czerwonym wozie tuż przed wyjściem, z zapuszczonym silnikiem. Ruszyła ostro, wymuszając pierwszeństwo przejazdu. Pęd powietrza rozwiewał im włosy, zmuszał do mrużenia oczu.

- Aż się prosisz o mandat, a przy okazji o kontrolę policyjną - z uśmiechem zauważył George.

Alison, jak niegdyś, natychmiast zaczarowała go swoim zwariowanym nastrojem. Coś znowu zaczynało się dziać, sypnęło szaleństwem i ryzykiem, słońce ostro zaświeciło znajomą barwą z tamtych lat.

Alison, Al. Jej ciało zawsze tak mocno reagowało na jego bliskość. Stale go uwodziła, przy niej czuł się piękny i wielki. Był macho, ale w gruncie rzeczy pragnął, aby z baranka, którego wodził za nos i często upokarzał, choć na jeden dzień zamieniła się w lwicę i pokazała mu jego miejsce. Chciał jej powiedzieć, że kocha się mimo wszystko i że wszystko można wybaczyć, ale również i to, że miłość bez godności rodzi niechęć i brak szacunku. Psychiczne atawizmy istnieją zawsze i u każdego. Marzył o tym, aby dała mu po pysku, nie przestając kochać. Stało się inaczej - z wyczekującej dziewczynki zamieniła się od razu w atakującego grzechotnika. Na stałe.

Puściła kierownicę i wyrzuciła ręce w górę, zakrzywionymi palcami chwytając strugi zgęstniałego powietrza.

- Nie myślałeś, Jo, że to wszystko może być wielkim blefem? Adam, Droga Na Północ, i te de? Po prostu gwałtem wyciągnęłam cię z wygrzanego gniazdka, porwałam, aby w końcu uwieść w przydrożnym hoteliku?

Georgowi szpilka obróciła się w żołądku. Nie odpowiedział.

- Nie obawiaj się, mój drogi, wiesz, że lubię pleść głupoty. Naprawdę, proszę cię jedynie o przyjacielską przysługę.

Przystanęli na krańcu miasteczka. Alison tankowała wóz, a George kupił w podręcznym sklepiku dżinsy, tenisówki i czapkę. Wyglądali teraz jak para wakacyjnych kochanków.

- Prowadź - zadecydowała Alison. - W razie kontroli pokazuj swoje prawo jazdy. Mnie dopiero co poznałeś w barze i nic o mnie nie wiesz.

- To niemal prawda. Co robiłaś przez ostatnie piętnaście lat?

Odwróciła głowę, spoglądając na oddalające się pudełka domków pośród gładko wystrzyżonych trawników.

- Żegnaj, moja rodzinna wiosko. Tutaj przyszłam na świat, tutaj robiłam głupie kawały w szkole, tutaj miałam wszystkich swoich kochanków. Ale umrę gdzie indziej. Co robiłam? Żyłam. Bawiłam się. Pracowałam w sklepie. Wyszłam za mąż. Miałam dziecko - Dominikę zostawiłam u swoich rodziców. Ona doskonale czuje się z koleżankami i komputerem, teraz nie potrzebuje mnie aż tak bardzo. Za miesiąc lub dwa, jak zrobi się spokojniej, wrócę i zabiorę ją stąd na zawsze. Poświęcę się dla niej, bo jest moją jedyną prawdziwą miłością.

Wyjechali na nadmorską szosę. Kamienne ściany opadały prawie pionowo do oceanu, rozmydlone fale przewalały się po płyciznach. W zatokach, na kamienistych plażach i na wystających z wody płaskich skałach wylegiwały się stada fok. Daleko na północy piętrzyła się czapa sinoszarej mgły, która przykrywała widnokrąg jak monstrualnej wysokości zlodowacenie.

- Nie boisz się? - cicho spytał George.

- Czego mam się bać? Bardziej boję się tego tam - wskazała za siebie. - Szukasz, rzucasz się, za każdym razem myślisz, że to już, że wreszcie wyciągnęłaś swój los, a potem koniec, mniej lub bardziej smutny czy tragiczny. Ile razy można zaczynać, jak długo poszukiwać?

- Dopóki masz chęć rano zaparzyć sobie kawy, a potem sięgnąć po telefon.

- Ech, nic nie rozumiesz. Wszystko mnie nudzi. Chłopy trafiają mi się coraz gorsze, a tak naprawdę ja jestem coraz gorsza.

Spojrzał na nią z boku, lustrując chłopięcy profil, uparcie wysuniętą brodę, gęstwę matowoczarnych włosów, w których jeszcze nie było najmniejszego pasemka siwizny.

- Wielu ich miałaś?

- Może czterdziestu. Nie wiem. To przecież nieważne, nie pamiętam nawet ich imion.

- Nie jedź tam, to idiotyczny pomysł. Odpoczniesz z tydzień w jakimś nadmorskim pensjonacie i wrócisz gotowa do dalszego życia. Z Północy już spod Anacortes ludzie wracali inni. Opamiętaj się!

Był pewien, że zdoła ją przekonać. Miał jeszcze trochę czasu, ale wolał zacząć już teraz.

- Tak, ale przecież wracali. Co oznacza, że nie ma tam wampirów ani wilkołaków. Po prostu jest inaczej. Może lepiej?

- Posłuchaj! - Mocniej ścisnął kierownicę. - Przez Boga lub Naturę dany jest nam świat jedynie dostępny. Musimy go polubić, innej drogi nie ma.

- Jest! - zaśmiała się wysokim, trochę skrzekliwym głosem. - Droga Na Północ. Jo, za Rockport uważaj, w lewo odchodzi boczna szosa. Chcę kogoś odwiedzić.

Wkrótce zjechali na lokalną drogę. George musiał zwolnić, lawirując między dziurami w asfalcie. Gałęzie jakiegoś dziwnego gatunku wierzb zwieszały się nisko, stukając w maskę samochodu i sięgając ich twarzy. Zrobiło się ciemniej w tle, ale jakby bardziej świetliście, bo jasne przedmioty emanowały słaby poblask, widoczny także poza ich konturami. Niepostrzeżenie wjechali w obłok rozrzedzonej mgły.

- Zasuń dach, robi się chłodno. - Alison skrzyżowała ramiona i skuliła się. Wyglądała teraz jak wystraszona dziewczynka.

Droga była nierówna, samochód kołysał się jak łódź. Nagle pozostawili strefę mgły za sobą, słońce ostro zalśniło na niklowanych częściach wozu.

- Skręcaj! - Alison chwyciła go za rękę. Jedź tą utwardzaną drogą aż do brzegu.

Ocean wyglądał jak zajmująca połowę świata, parująca misa - zalegająca nad wodą mgła sięgała górnego brzegu urwiska. Jej zgęstniałe fale i garby przemieszczały się powoli, czasem z pęczniejącego pagórka odrywał się bury strzęp i z podmuchem wiatru szybował nad ląd, rozpościerając się jak wachlarz.

- To żyje - szepnęła Alison. Bezwiednie zacisnęła palce na ramieniu Georga. Oddychała płytko i szybko.

- Już się boisz? Na samym początku?

- Nie... To jest bardziej fascynujące, niż straszne.

Przy drodze stał człowiek. Wielki i barczysty, nagie ramiona wzniósł w górę, jakby chciał objąć niebo, lecz opuszczona głowa świadczyła o zwątpieniu i rezygnacji. W tym zestawieniu uniesienie rąk można było odczytać jako gest wyrażający bezradność. Na głowie mężczyzny siedział ptak, który ociężale odleciał w zarośla.

- Jedna z rzeźb Billa - powiedziała Alison. Wjeżdżamy na jego teren.

Inne posągi stały w polu, między drzewami, lub były wyrzeźbione bezpośrednio w skale, stanowiąc jej integralną część. Przedstawiały hybrydy ludzi i zwierząt, zastygłe w umęczonych pozach na szczątkach potrzaskanego świata. Dopełnieniem kształtu były syczące lub głucho wibrujące dźwięki - rzeźby, rozcinając podmuchy wiatru, zdawały się rozmawiać ze sobą.

- Niektóre z nich mają systemy przewodów, funkcjonujących podobnie do fletni - wyjaśniła Alison. - O, tam, widzisz skalną pustelnię? Jest domem tego wariata.

Kilkakrotnie nacisnęła klakson. Ostry dźwięk powrócił echem od skał i przepadł we mgle nad oceanem.

Ruszyli piechotą wzdłuż szpaleru niedokończonych figur. Zwracały się do nich twarze bez oczu, pół-ludzie pół-ptaki wyciągały skrzydła lub zniekształcone dzioby pełne zębów. Nagie kobiece torsy miały głowy gadów i były wtopione w chaotyczne nagromadzenie szkieletów, poskręcanych kadłubów ludzkich i zwierzęcych, rybich oczu wyzierających spoza szczątków konstrukcji mechanicznych.

Z kamiennej chaty, przyklejonej do zbocza jak jaskółcze gniazdo, wyszedł zwalisty mężczyzna. W ogromnej szopie włosów miał źdźbła słomy, dziko rosnąca broda zasłaniała większą część twarzy. Oczy miał zaczerwienione, z daleka czuć było przetrawionym alkoholem.

- Znowu piłeś! - wysyczała Alison. - Cóż, teraz, na szczęście, to już tylko twoje własne zmartwienie. Poznajcie się: mój dawny znajomy George, mój mąż Bill. Z Billem jesteśmy w separacji od dwóch lat.

Mężczyzna zbliżył się i wyciągnął do niej obie dłonie. Pokrywały je niezliczone blizny.

- Daj spokój, Bill. Wiesz przecież, że wszystko się skończyło. Twoje marzenia i plany zlewają się w jedno i są nierealne jak zawsze. Kiedyś mówiłeś, że chcesz jechać Na Północ. To jedno marzenie ma szanse spełnienia, możemy zabrać cię ze sobą. Zastanów się jednak dobrze, bo zapewne już nigdy nie zobaczysz swoich gadających rzeźb.

Bill natychmiast skinął głową, przeciągnął czubkami palców wzdłuż tułowia, po czym wskazał na samochód.

- Jesteś gotowy, tak jak stoisz? Dobrze, po drodze kupimy, co trzeba. Jedziemy, szkoda czasu.

- Zaraz, chwileczkę - wtrącił się George. - Czy ja jestem wam jeszcze potrzebny?

- Też coś! Czy uważasz, że będę bezpieczna z tym wiecznie pijanym, nieodpowiedzialnym, tylko trochę wyrośniętym chłopcem?

Gdy zajmowali miejsca, Bill ukradkowym gestem zaproponował Georgowi butelkę, a gdy ten odmówił, sam pociągnął tęgi łyk. Alison przestała się nim interesować.

- A zatem, w Drogę Na Północ! - zaczęła z animuszem, lecz nie dała sobie rady z załamującym się głosem.

Silnik pracował niemal niedosłyszalnie. Od razu wjechali pod jęzor mgły, sięgający od oceanu aż po pobliskie skalne urwiska. Posąg stojący na straży wciąż unosił ramiona w teatralnym upojeniu lub może bezsensownej rozpaczy. Ptak, który najwidoczniej obrał sobie jego głowę za stały punkt obserwacyjny, odleciał w ostatniej chwili, machając skrzydłami bezgłośnie lecz gwałtownie, jakby ze złością. Powietrze było gęste, wytwarzając opalizujący ośrodek słabo przepuszczalny dla dźwięków. Dopiero na głównej szosie do Rio Dell zza rdzawych oparów wyjrzało słońce. Wtedy natknęli się na pierwszy posterunek.

Szosa była zupełnie pusta. Policjant zauważył ich z dużej odległości i włączył wirujące niebiesko-czerwone światła, po czym wysiadł i pomachał ręką.

- Pamiętaj! - Alison była bardziej wściekła niż przestraszona. - Co za pech!

- Spokojnie, ten glina nie wygląda na ludojada.

Policjant był mocno szpakowatym mężczyzną pod sześćdziesiątkę. Na jego jowialnej twarzy gościł permanentny, służbowy uśmieszek. W cywilu mógłby być właścicielem sklepu z antykami i ojcem wielodzietnej rodziny. Nie spieszył się.

- Dzień dobry. Ruch lokalny, czy dłuższa wycieczka?

- Jedziemy do Aberdeen - powiedział George.

- Ja bliżej, do Eureka. Tam mieszkam - wtrąciła Alison. Bardzo starała się być swobodna.

- A pan? - policjant zwrócił się do Billa.

- Och, on jest za mną. To mój mąż. Nie mówi, ma raka krtani.

- Aha. Jesteście świadomi faktu, że obszar za Aberdeen należy do tak zwanej Strefy Północnej, a wpływ tej Strefy sięga znacznie dalej na południe, być może nawet do tego miejsca?

- Tak. Wszyscy o tym wiedzą.

- Ale nie wszyscy wiedzą, że stamtąd można nie wrócić. Albo wrócić innym i nie znaleźć pracy. Albo nie znaleźć pracy bez żadnych określonych powodów. Czy to, co mówię, jest zrozumiałe?

Policjant wiódł zmęczonym wzrokiem od twarzy do twarzy, aż wszyscy troje kolejno przytaknęli. Wtedy wręczył im ulotki informacyjne.

- Żyjemy w wolnym kraju, gdzie podróżowanie nie jest ograniczone, ale osobiście radzę zawrócić. Tak czy inaczej życzę szerokiej drogi. Jedziecie z Fort Bragg? - zagadnął, zatrzymując się w pół kroku.

- Nie, to znaczy byliśmy tam przejazdem - nerwowo wyjaśniła Alison.

- W porządku. Do widzenia.

Ruszyli ostro.

- Słyszałeś?! Pytał o Fort Bragg! - Alison pobladła, jej wargi stały się prawie tak białe jak policzki.

- Cóż z tego? Czy musiał zaraz mieć na myśli twoje ostatnie wyczyny? One zapewne nie mają wystarczającego ciężaru gatunkowego. - George nie mógł się powstrzymać, ale Alison skwitowała jego złośliwość wyniosłym milczeniem.

Jechali bez przerwy, aż słońce zniknęło we mgle nad oceanem. Ruch był niewielki, z rzadka mijały ich brudne terenowe jeepy miejscowych farmerów lub poobijane samochody młodych wiejskich dziewcząt, spieszących na randki. Przejeżdżali przez zwyczajne miasteczka, składające się z domków przypominających białe skrzynki, ustawionych na wystrzyżonych trawnikach, z pawilonów handlowych i stacji benzynowych. Bill spał z otwartymi oczami. Wydawało się, że wypatruje czegoś za oknem w szarym, skotłowanym mleku nad oceanem.

Zanocowali w lichym motelu, odwiedzanym głównie przez kierowców ciężarówek i mieszkających w pobliżu nastoletnich zakochanych. Alison wzięła dwułóżkowy pokój. Prześcieradła były gładko zasłane i tylko miejscami zabrudzone zakrzepłą spermą.

- Będę spała z Billem - zdecydowała. - W końcu wciąż jest moim mężem.

Noc była duszna i pełna szmerów. Bill nie poruszył się ani razu, nie słychać było nawet jego oddechu, natomiast Alison kręciła się, ciągle wstawała, czegoś szukała w torbie i w szufladach. George słyszał jej ciche stąpanie po miękkiej wykładzinie podłogowej, raz podeszła nawet tak blisko, że poczuł jej zapach, prawie zapomniany, a jednak tak intensywnie znajomy. Nie mógł spać i wstał pierwszy, gdy tylko zaczęło świtać. Odsunął kotarę i pokój wypełnił brudnoszary blask.

Bill leżał nieruchomo ze wzrokiem skierowanym w sufit. Jego wzdęty brzuch okryty był stertą koców. Alison drgnęła i osłoniła dłonią usta, powstrzymując krzyk, a może tylko westchnienie. Zawsze ukrywała emocje, dusiła je w sobie ujawniając tylko te, które miała chęć pokazać. Przy stosunku krzyczała wyłącznie dlatego, żeby słyszała ją sąsiadka za ścianą, pomyślał George z uczuciem pokrewnym Schadenfreude. Potem przemógł się i przyłożył ucho do tłustej i wilgotnej piersi leżącego mężczyzny. W środku coś poruszało się z heroicznym trudem, jak na wpół uduszony płód.

- Żyje. Ale jego serce, nie do wiary, bije najwyżej raz na pięć sekund!

- No to co? - Alison drżącymi palcami manipulowała przy papierosie. - Czy cokolwiek tutaj jest normalne? Daj mi zapałki!

Ale nie zapaliła. Podeszła i uderzyła Billa w splot słoneczny. Bosą piętą, z rozmachem. Potem jeszcze raz, i jeszcze. Przypadła i grzmotnęła go dłonią w twarz, aż poszło echo. George nie posądzał jej o tyle siły. Gdy podszedł i usiłował ją odciągnąć, dostało się i jemu. Strzeliła go w twarz z taką siłą, że świat gwałtownie zmienił współrzędne i potrzebował kilku sekund na powrót do stanu wyjściowego. Zatoczył się i to przerwało jej furię.

- Przepraszam - powiedziała szeptem. - Naprawdę nie chciałam.

Za to Bill poruszył się i usiadł, a potem wstał. Wszystkie ruchy wykonywał nienaturalnie powoli. Jego oczy pozostały nieruchome, łzawiące, rybie.

- Dzięki Bogu, jeszcze nie urżnął się w trupa. - Alison odetchnęła. - Tęsknię za mocną, gorzką kawą.

W recepcji serwowano na śniadanie, a raczej zamiast niego, napoje bezalkoholowe. Na zewnątrz, za przyciemnianymi szybami trwała mleczna biel, gęsta i nieporuszona; otaczała, oblewała ich szklaną klatkę ze wszystkich stron. Gdy zakończyli przygotowania do drogi, zasłony mgły rozsunęły się, najpierw jakby specjalnie dla nich, a potem podniosły się ponad okoliczne domy i drzewa, otwierając przestrzeń dla światła i wiatru.

Znów jechali bez wytchnienia wiele godzin, wciąż Drogą Na Północ, mając po lewej ręce ocean. Gdy zwalniali w osadach i przy wjazdach na farmy, widzieli ludzi siedzących w kucki lub nieruchomo stojących, zawsze pojedynczo, i zawsze wypatrujących czegoś od strony oceanu.

Alison była skrupulatna. Przed wyrzuceniem przejrzała ulotki informacyjne, otrzymane od policjanta.

- Co za bzdury! Posłuchajcie tylko: oni tu piszą, że to może być smog przemysłowy! Bill, czy ty jeszcze żyjesz? Ech, szkoda słów. Pomyśleć, że kiedyś mogliśmy być szczęśliwi. I z tobą też, ty durniu. - Gwałtownie zwróciła pobladłą twarz do Georga.

Zacisnął zęby i policzył do dziesięciu. A potem do dwudziestu.

- Zaczęłaś coś o smogu.

- Uniki, ucieczka od decyzji, wygodnictwo. Cóż, tak też można iść przez życie, pewnie nawet lepiej niż w inny sposób. Powiedz, ale szczerze: dobrze ci tak, jak jest?

- Mam mniejsze poczucie winy. I spokój.

- Spokój, spokój. Czy właśnie on jest jedynym celem?

- Zależy, co życie ci dało. Lub wzięło.

- Och, z tobą nie można rozmawiać. Gadanie bez sensu.

- Co z tym smogiem?

Zapadło milczenie. Alison tasowała ulotki.

- No dobrze, wiem, że nie powinnam cię zaczepiać, w końcu wyświadczasz mi tylko drobną przyjacielską przysługę i nic ponadto. Lepiej nie budzić demonów przeszłości. Naprawdę interesują cię te informacje?

Skinął głową.

- Otóż... Mam trzy teksty różnych sekt religijnych. Wiadomo - jeśli dzieje się cokolwiek dziwnego, stanowi to zapowiedź rychłego końca świata lub nadejścia Mesjasza. Sąd Sprawiedliwości Moralnej, Czyściec Retrospektywny i podobne historie. Dalej mam oficjalne informacje rządowe. Zjawisko bada się, nie ma prawdziwego zagrożenia, sytuacja jest pod kontrolą, występują zasłabnięcia i zachorowania, ale ich liczba jest „dopuszczalna względem statystycznej normy”. Tyle służby federalne. Jakiś lekarz ostrzega, że mają miejsce przypadki śpiączki i katatonii. Klimatolodzy twierdzą, że obserwujemy pierwsze symptomy zlodowacenia po koreańskich eksperymentach z bronią jądrową, które zmieniły klimat nad północnym Pacyfikiem. Towarzystwo Ufologiczne donosi, że mgła jest zasłoną maskującą kosmiczne przedsięwzięcia transportowe na dużą skalę. Według „PCAT Friends” szybkość transmisji danych przez sieć w Kanadzie i na północy Stanów Zjednoczonych wzrosła ostatnio pięciokrotnie. Czytać dalej?

- Nie. Popatrz.

Na poboczu stał samochód policyjny, tak usytuowany, że zobaczyli go dopiero w chwili mijania. Nie włączył sygnalizacji świetlnej ani nie ruszył za nimi. Jeden z policjantów rozmawiał przez radiotelefon.

- Cholera! - Alison uderzyła dłonią w kolano.

- Ty chyba naprawdę coś przeskrobałaś. - George usiłował zażartować, ale nie wyszło mu zbyt dobrze.

- Nie staraj się być dowcipny.

W milczeniu dojechali do Aberdeen i minęli to miasto. Gdy zapuścili się między lesiste wzgórza, zaczął padać śnieg tak drobny, jakby składał się z zamarzniętych kropelek mgły. Szosa pokryła się białym pyłem, rozwiewanym w gwałtownych zawirowaniach powietrza. Pnie sosen błyszczały w lodowej polewie, ich gałęzie przypominały kryształowe żyrandole. Droga pięła się w górę, a jej korytem z wiatrem spływał potok twardych śnieżynek, oblewając samochód, napierając, grzechocząc o szybę i blachy. Wydostali się na nadmorski płaskowyż.

- Zatrzymaj się na tym postoju - poprosiła Alison. - Widzę, że Bill ma nieprzepartą ochotę na przechadzkę.

Z półmroku stopniowo wyłaniały się drewniane stoły piknikowe przykryte śniegowymi obrusami, beczkowate zbiorniki na odpadki wyposażone w przemyślne zabezpieczenia przed niedźwiedziami, pawilon sanitarny z przyklejonymi z dwóch stron bańkami kabin telefonicznych, wyglądający jak owadzie monstrum z filmu grozy.

Bill z trudem wydostał się z samochodu, potknął się, długo nie mógł złapać równowagi. Jego oddech był chrapliwy i nienaturalnie powolny. Jak starzec szukając oparcia dla stóp przekroczył szosę i zmierzał ku nadmorskiemu urwisku. George ruszył za nim.

- Zostaw go! - Alison machnęła ręką. - Zawsze lubił plenery.

Rzeźbiarz zatrzymał się w bezpiecznej odległości od obrywu i patrzał w kierunku zasnutego mgłą oceanu. W pewnej chwili poruszył ramionami; wydawało się, że chce je unieść ponad głowę, ale zatrzymał się w połowie gestu z łokciami zabawnie odsuniętymi na boki. George podążył za jego spojrzeniem, ale nie widział niczego poza kłębowiskiem zmiennych kształtów. Coś przemieszczało się tam, falowało, po dłuższej obserwacji zmęczone oczy rejestrowały rozbiegające się ludzkie cienie, rozpadające się bryły i trzepoczące ptasie skrzydła.

Z tyłu, od lądu, dobiegły odgłosy rozmowy. Czerwone i niebieskie lampy alarmowe wzniecały fajerwerki blasku. Mgła odpowiadała odbitym światłem, dodając aureole i zjawiska barwnego rozszczepienia. Alison po przyjacielsku gawędziła z dwoma policjantami. Cała trójka paliła, dym tworzył świecące chmury, co raz rozjaśniane od wewnątrz.

- Zaraz wrócę, musimy coś wyjaśnić! - krzyknęła do Georga, pomachała mu dłonią i zręcznie wsunęła się do policyjnego wozu. Odjechali na pełnym gazie buksując oponami po lodowej skorupie, pozostawiając śnieżną kurzawę i żarzące się niedopałki.

George strzepnął śnieg i przysiadł na jednym ze stołów. Nie czuł zimna, chociaż włosy na jego rękach pobielały od szronu. Nie spieszył się, wszystkie ruchy wykonywał z niedbałą godnością. Z zaciekawieniem przyglądał się zamglonemu krajobrazowi, analizując efekt pogłębionej trójwymiarowości. Chętnie napiłby się mocnej kawy lub spróbował papierosa, ale nie były to naglące potrzeby, rodzące się z napięcia nerwowego. Mógłby stanowić wzór niewzruszonego spokoju i zrozumienia dla wszystkiego i wszystkich. Dlaczego Bill ma cierpieć za to, że życie ułożyło mu się niezupełnie tak, jakby chciał? A może właśnie ten wariant losu był optymalny, wszystkie inne okazałyby się wyraźnie gorsze? Trzeba pójść i bez zwłoki powiedzieć mu o tym.

Podniósł się powoli, nie czując nóg. Wtedy mgła w dole drogi podpłynęła czerwienią i błękitem, trzasnęły drzwi, rozległy się zniekształcone głosy. Alison wróciła. Ile czasu minęło? Po co pojechała? Nie było to ważne. Nic nie było ważne poza majestatem przestrzeni na zewnątrz i ciepłą życzliwością, którą miał w sobie.

Podeszła nieśmiało, z dłońmi splecionymi na podołku. Ubrana była jakoś inaczej niż poprzednio, w obszerny puszysty sweter, oczywiście szary, czarne obcisłe spodnie z trykotu i białe tenisówki.

- Nie gniewasz się? - spytała pojednawczo, tonem wykluczającym wszelkie wątpliwości. Uśmiechnęła się, ukazując stłoczone, małe zęby, a w jej oczach wciąż było pytanie. Georgowi wydało się, że znów, jak przed laty, stoją przy oknie w niewielkim pokoiku, na parapecie kwitnie amarylis, a za oknem, w pejzażu pełnym domków o ceglastoczerwonych dachach, dominuje pojedyncza grupa wysokopiennych sosen. Ona wspina się na palce, bo jest dla niego trochę za niska, obejmuje go z oddaniem i namiętnością, ale bez czułości. Żaden z jej kochanków nie potrzebował czułości, brali ją pospiesznie, twardo, niektórzy lubili artyzm techniczny, jak wytrysk we włosy, no i oczywiście orgazmy, jak najwięcej orgazmów. Ale ona jest wielkoduszna, także jemu wszystko wybacza, więc nie daje z siebie zbyt wiele. Czasami naprawdę chce, ale nawet nie wie, jak zacząć.

I choć od tamtego czasu minęła epoka, znów, jak wtedy, przyciągnął ją do siebie. Pachniała słonym wiatrem, miodem i czymś jeszcze, czego nie da się ani opisać, ani wyrzeźbić, ani namalować.

Nie, to bez sensu! Nic nie wróci. Odsunął ją, niemal odepchnął. Nie warto niczego tłumaczyć ani wyjaśniać, powroty nad przepaścią czasu nie istnieją.

Stała przed nim z opuszczoną głową, blada jak śnieg, znów zawzięta i uparta.

- Nie jest ci chłodno? - spytał, aby przerwać niechętne milczenie. Mówił z trudem, gardło miał zdrewniałe i suche.

Potrząsnęła głową. Odwróciła się i pobiegła truchtem w kierunku Billa, który zastygł z częściowo uniesionymi ramionami, w dziwacznej pozie zranionego ptaka.

- Jesteś skończony, całkowicie gotowy, mój były mężu. Rozumieliśmy się tak dobrze, w pół słowa. Kochałam cię. Nawet teraz jeszcze...

Dotknęła jego oszronionej twarzy i uniesionych rąk.

- Chciałeś objąć niebo, wykuć je całe w niebieskim marmurze, ale na koniec starczyło ci gestu tylko na objęcie butelki. Biedny Bill. Jeśli przyczyniłam się choć trochę do twojego upadku, wybacz. A teraz - zjeżdżaj!

Popchnęła go, lecz stał twardo, nieporuszony, jak swój własny posąg. Z uśmiechem zastygłym na szarej twarzy wpatrywał się we mgłę, jakby właśnie tam dostrzegł nareszcie doskonałą harmonię kształtu i treści.

- Pomóż mi - stęknęła, mocując się z ciężką bryłą. Naparli oboje, i wtedy posąg przewrócił się z głuchym tąpnięciem. Bill, rzeźbiarz i alkoholik, kochanek i małżonek, pełen pasji, błąkający się między sukcesem a klęską, niebem a piekłem. Cóż...

- Trzeba sprowadzić lekarza - powiedział.

- On nie żyje. Zapił się na śmierć i zamarzł, to widać. Stworzył autoposąg alkoholika. I tak miał szczęście, że nie męczył się zbyt długo. Ma, na co zasłużył. Każdy dostaje w życiu tylko tyle, ile jest wart.

- Poczekaj. Masz lusterko?

Przyklęknął i zbliżył mężczyźnie lustro do ust, lecz szkło pozostało czyste. Bill nie oddychał.

- Zostawimy go tak? - zapytał.

- Owszem. Sprawę zgłosimy na posterunku w Anacortes. Przecież nie będziemy się z nim mocować, waży ze sto kilo. Możesz prowadzić?

- Mogę.

George czuł balsam, który oblewał jego duszę. Nie dziwił się niczemu, był spokojny jak nigdy, wydawało mu się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Poruszał się bez pośpiechu, rozkoszował widokami, obserwował opalizującą mgłę.

Pojaśniało, czasami rozlana plama pokazywała pozycję słońca. Wjeżdżali w coraz bardziej zaśnieżone obszary i w coraz wyższe góry. Samochód dzielnie piął się oblodzonymi drogami, ani na chwilę nie tracąc przyczepności. Mgła w powietrzu zrzedła, za to w dziwny sposób skupiła się wokół przedmiotów, tworząc otuliny zmiękczające fakturę i nadające łagodność konturom. Szosa biegła półkami i tarasami, a w dolinach wpadała w świerkową gęstwinę, tworzącą ponad nimi ośnieżone okapy ze splątanych gałęzi.

- Nie jestem pewien, czy my żyjemy, Alison - zażartował.

- Och tak, ja mam jeszcze dużo do przeżycia, czuję się wciąż taka młoda - odparła poważnie, szybko wyrzucając słowa. - Nie umrę szybko, wszyscy mówią, że dopisuje mi szczęście.

Przysunął się bliżej, objął ją. Otrząsnęła się niecierpliwie.

- Nie w głowie mi teraz amory! W ogóle... tamtej chwili, przy stole, nie traktuj poważnie. Ot, taki sobie kaprys po wódce. Ci policjanci dali mi kielonka. Fajne chłopaki, tyle że żółtodzioby, dzieci jeszcze. Łatwiej z nimi poszło, niż przypuszczałam. Kiedyś byłeś ty, przeminąłeś, kropka. Mówiłam ci już, że się nie wraca. Nie rozumiem sentymentalnych bab, patrzę wyłącznie w przyszłość, chwytasz?

George uśmiechnął się. Pamiętał dobrze, jak kiedyś, przed laty, jej słowa raniły i cięły. Teraz dobrotliwie przyglądał się tej kobiecie, dla której esencję życia stanowiła świeża namiętność. Tkliwa uległość i gloryfikacja dla tych, których kochała, mściwa nienawiść dla tych, przez których czuła się w jakikolwiek sposób pokrzywdzona czy odtrącona. Szczególna postać zespołu Clerambaulta? Może winiła ich za własne znudzenie?

Więc co z tego? Warto być przez nią kochanym, nie nienawidzonym. Być wielbionym przez taką kobietę to wspaniałe przeżycie dla mężczyzny. Podwójnie piękne, jeśli potrafi on docenić tę miłość w czasie jej trwania, a nie dopiero wtedy, gdy zamieni się w niechęć i pragnienie niszczenia. Trzeba wszelkimi siłami opóźniać nieuniknione nadejście tego drugiego etapu. Dla nich teraz rozpoczynał się etap trzeci.

Po drodze nie spotkali już nikogo. Dawno minęli opuszczone Anacortes i jechali białą drogą w kurzawie rozjarzonych śnieżynek, w pyle świecącego konfetti. Świerki wyciągały ku nim brodate gałęzie, a niebiesko żyłkowane skały piętrzyły się wokół kpiąc z prawa grawitacji. Mgła otulała wszystkie przedmioty tak szczelnie, że zdawała się wnikać do ich wnętrza i zespalać się z nimi jak dusza z ciałem, i może dlatego kontury nabierały niezwykłej ostrości, a barwy stawały się ciemne i głębokie.

W pewnej chwili George gwałtownie zahamował, aż zarzuciło wozem, a potem powoli podjechał do samej krawędzi urwiska. Kiedyś był tu punkt widokowy, teraz barierki i ławki dokładnie oblepił zlodowaciały śnieg.

Mgła rozwiała się, a na wprost rozpościerał się najniezwyklejszy widok, jaki zdarzyło im się kiedykolwiek oglądać. Z niknącej w chmurach góry spływał spękany lodowiec. Był olbrzymi jak młody łańcuch górski, żłobiące jego cielsko rozpadliny wypełniał niebieskawy mrok, a spiętrzone tafle lodu prześwitywały na zielono. Chmury lodowych igieł wirowały nad zębami turni. Kolos drżał, przestrzeń rozbrzmiewała trzaskami pękającego szkliwa. Lodowy nawis dotykał powierzchni morza, zjeżonej grzebieniami krótkich fal. Biel lodu ostro kontrastowała ze stalowogranatową głębią.

- Chciałabym tam wejść - powiedziała Alison. - Do środka.

George poczuł pewność, że nie musi już robić niczego więcej. Wystarczy poszukiwań, skrzętności, kalkulowania, wyborów. Dosyć! Miał przed sobą pierwotne piękno, wiecznie odtwarzające się w ruchu fal i zastygłe w bajkowy lodowy zamek. Nareszcie będzie mógł nasycić się nie tylko widokiem, ale także spędzić tu wystarczająco dużo czasu, aby zrozumieć sens poprzez harmonię. Ludzie... Odczuwał ich życzliwą bliskość, choć nie pragnął ich widzieć.

- I ty też? - spytała Alison, obchodząc go dokoła. Tkwił nieruchomo jak posąg, z twarzą skierowaną ku monstrualnej zastygłej rzece. Musnęła jego oszronione policzki, wskazującym palcem dotknęła otwartego oka. Rejestrował jej obecność, lecz nie zwracał na nią uwagi. Była postacią utkaną z mgły i cienia, trzepotała wokół niego jak ćma.

- Może myślisz, że to już koniec? O nie, mój drogi. Tak naprawdę nie było jeszcze prawdziwego good-bye. Czasem lubię tak komuś dopiec, żeby poczuł, że naprawdę żyje. Ty też poczujesz, nawet jeśli umierasz. Za to wszystko, co mi zrobiłeś...

Ujęła go pod ramię, naparła. Chwyciła za koszulę, której materiał zesztywniał jak żaglowe płótno. Uwiesiła się na nim, wbiła obcasy w zlodowaciały śnieg. Byłą mała i filigranowa, ale zawzięta i nadspodziewanie silna. Udało jej się trochę obrócić jego posąg. Jeszcze trochę. I jeszcze. Stał teraz twarzą do szarej skalnej ściany, z faktury przypominającej skórę słonia.

- Czyż nie należało ci się? - spytała, uśmiechając się samymi żółtymi oczami. - Sam przecież wiesz.

Odeszła do samochodu, kołysząc biodrami. Ta praca została zakończona.

George nie miał do niej żalu, wybaczył jej wszystko na kredyt. Teraz lubił ją nie za to, co zrobiła lub czego zaniechała, lecz po prostu za to, że istnieje właśnie taka, tak dobrze mu znana. Nie wiedziała, jeszcze nie wiedziała, że już nic nie może mu zrobić. George odczuwał obecność innych ludzi jak ciepło, chociaż jego ciało pokryło się szronem. Widział za pomocą ich własnych oczu, a wielu z nich patrzyło na ocean, niektórzy nawet na ten sam lodowiec. Gdzie byli? Może wtopili się w skały, lód i drzewa, a może byli falami na morzu?

Alison wyjęła z bagażnika torbę z zapasowym ubraniem. Zrzuciła z siebie wszystko i spróbowała przejrzeć się w bocznym lusterku. Tak, ciało dożywotnio dziewczęce, piersi wciąż jędrne i sterczące, choć na skórze coraz więcej przebarwień. Głowa niestety trochę ptasia, jakby doklejona. Cóż, całość ciągle jeszcze zupełnie niezła.

Przebrała się w czerwoną sukienkę mini i czarne szpilki, włosy upięła w kok. Wargi lekko pociągnęła szminką i zapaliła papierosa.

- Już - powiedziała.

Oparła się o maskę wozu i dalej paliła. Po jej plecach przemknął zimny dreszcz, palce sztywniały.

- Już!! - krzyknęła i uderzyła obydwiema pięściami w blachę karoserii. Rzuciła niedopałek i grzęznąc w śniegu, nabierając go do czółenek butów, podbiegła do krawędzi urwiska. - Także jestem gotowa!

Nawis lodowca oderwał się i z łoskotem runął do morza. Na wznieconej fali gwałtownie zakołysał się wycieczkowy stateczek, przystrojony kolorowymi chorągiewkami, ale nawet w najmniejszym stopniu nie zakłóciło to zabawy na jego pokładzie. Orkiestra grała popularne melodie, a rozbawiony tłumek tańczył na obszernym parkiecie.

Kapitan w biało-czarnym mundurze ze złotymi epoletami krzyczał coś z dołu i dawał znaki. Statek zbliżył się do urwiska i wysunięto drabinę pożarową. Po chwili drżąca i zziębnięta Alison znalazła się na pokładzie.

- Czekaliśmy na panią - zagrzmiał kapitan czystym barytonem, przekrzykując orkiestrę. - Zapraszamy do zabawy!

Wtedy dotarła do niej fala ciepła od tańczących ludzi, od parującego alkoholu, od drżących do taktu desek pokładu. Podniecające gorąco powoli przenikało przez wszystkie pory skóry, ogrzewało mięśnie, przyjemnie łaskotało w głębi piersi.

Nagle dostrzegła Johna, tego młodego nauczyciela. Tańczył z jakąś blond strzygą. Nie poznał jej, ale ze spojrzenia jakim ją obrzucił wywnioskowała, że zdobędzie go bez trudu. Był tam również Adam, Martin, Christian, Albert i wielu innych, których imion już nie pamiętała. Nigdzie nie dostrzegła Billa i Georga, ale miała nadzieję, że dołączą, bo bez nich zabawa straciłaby swój smaczek.

Po krótkim wahaniu poszła do nich. Już zaczynała cieszyć się na myśl o tych wszystkich rozkosznych błędach, jakie miała powtórnie popełnić. Czy aby naprawdę były to stuprocentowe błędy?

Przyłączyła się do tańczących, od razu wczuła się w ekscytujący rytm. Mężczyzna, który trzymał ją w ramionach, kogoś jej przypominał. Przez chwilę wytężała umysł, ale szybko dała za wygraną. Potem usiłowała przywołać z pamięci swoją największą życiową pomyłkę, aby tym razem się jej ustrzec, ale i ta próba spełzła na niczym. Taniec wciągał ją coraz bardziej, krew musowała jak szampan, zapowiadała się piękna noc.

Statek zawracał na południe.

MIŁOSNE DOTKNIĘCIE NOWEGO WIEKU

Wujaszkowi Brechtowi, wynalazcy okrętu o siedmiu

żaglach i czterdziestu armatach, który bierze kurs na Wyspy

Szczęśliwe, poświęcam

Gdy zmierzchało nad kiczowatą zielenią pagórków, Gruba Berta wcierała w skronie kroplę muzycznego olejku „Die Klassik von Lotte Lenja” i rozpoczynała swój codzienny, prywatny taniec. Wtedy wszystko wychodziło jej lepiej: na kolorowo potrafiła wyobrazić sobie bombardowanie, pożary, walkę półnagich najeźdźców z policjantami w wykrochmalonych koszulach, rabunki na bogatych i pełne finezji gwałty na damach. Krzyczała, śmiała się i skakała po kajucie, obijając się o szafy i waląc kolanami w Uważny Monitor. Potem nagle stawała przed lustrem i oglądała swój beczułkowaty tors i wielką, kudłatą głowę. Wyglądała przez okno, zakrywała dłonią usta i biegła do schowka. Grzebała w kieckach jak szalona, jakby od tego zależało jej życie. Ubierała się w szeroką suknię sięgającą podłogi, na głowę wciskała kapelusz z satynowymi kwiatami, a w rękę brała małą torebkę z prawdziwej skóry. W zamieszaniu mogła wyglądać jak prawdziwa pani, której przytyło się po kilku ciążach.

Teraz nadchodziło najlepsze. Drzwi powinien wyważyć herszt tych kochanych skurwysynów. Tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i trzy miesiące temu, nie poznawał jej w przebraniu i od razu zabierał się do gwałcenia. Takiej damulce przecież nie przepuści!

Berta zmagała się z nim oczywiście przed lustrem. Jedną ręką zadzierała sukienkę, drugą ją obciągała. Wpychała dłoń pod bieliznę, jednocześnie wymyślając napastnikowi od najgorszych. I jedno, i drugie wychodziło jej zupełnie nieźle. Potem, już po tym haniebnym uczynku, intruz rozpoznawał ją i w chwili panicznej trwogi chciał się zastrzelić. Klękał, bił się w piersi, takie szerokie i owłosione, i przed śmiercią prosił o przebaczenie. Oczywiście wybaczała mu, nie certoląc się zbyt długo, a on stawał z pochyloną głową i pytał: na kim spośród mieszkańców Stacji wykonać wyrok śmierci? Odpowiadała: na wszystkich! Wtedy, zawsze w tym samym momencie, muzyka szczęśliwie kończyła się, a ona szła do baru myć szklanki, zbierać pety i przetykać kanalizację. I wysłuchiwać tych idiotycznych dowcipów.

Tamtego dnia nie zdążyła dojść do najsmaczniejszego epizodu, bo już podczas przepychanki przed lustrem ktoś otworzył drzwi. Nie zamknęła ich na klucz, zresztą nigdy tego nie robiła. Od samego początku nikt niczego u niej nie szukał.

Bluznęła, rzuciła się z pazurami. Ale to był tylko Adonis. Grek, grajek, dupodajek. Taki fiut. Drobny, z talią kobiety, śniadą cerą i długimi rzęsami, w sam raz dla amatorów. Oficjalnie zatrudniony jako nadzmysłowiec. Wszedł jak automat, z opuszczoną głową, powłócząc nogami. Pod pachą targał nieodłączną gitarę.

- Czego? - warknęła, i tak dość uprzejmie.

- Tutaj jest najlepiej. Najcieplej, naj... spokojniej. Mogę zostać?

Berta wytrzeszczyła oczy. W ciągu ośmiu lat rozmawiali najwyżej kilka razy, on zajęty głównie rozdysponowywaniem swoich wdzięków i śpiewaniem modnych przed laty piosenek, ona kuflami i kieliszkami. Czub? Zboczony ze zboczenia, czyli normalny z odzysku? Musiał być chyba potrójnie zboczony, bo ona, Gruba Berta, tylko raz w życiu się spodobała. Została wybranką rosłego psa z dziwnej rasy włochatych buldogów, którego musiała zastrzelić, bo był cholernie uparty.

- Siedź, jak chcesz. - Wzruszyła ramionami. - Ale ja idę do roboty.

Ze złością zdarła z siebie przebranie, zwinęła w kłąb i wcisnęła do szafy. Wychodząc trzasnęła drzwiami.

Szła wąskimi, zagraconymi korytarzami, nie odnawianymi od czasu montażu. Za zakrętem był bar i sceneria jej życia: szklanki, kufle, kieliszki. Fusy po kawie, szminka na szkle, rzygocina na talerzu. Maszyna do zmywania zepsuła się pięć lat temu i tak już zostało. Brak części. Niezupełnie, bo częścią wyposażenia jest przecież ona, Berta.

Naładowana jak front atmosferyczny, z wściekłością zaatakowała górę brudnego szkła. Chętnie by coś rozbiła, ale teraz robili same nietłukące skorupy, do licha. Regulowała temperaturę wody, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Znów Adonis, ta cholerna baba z wąsami.

- Mogę tu posiedzieć? A może... w czymś pomóc?

Tego już było za wiele. Odbiło mu zupełnie, czy tylko dostał kosza od innego palanta? Nachyliła się i zasyczała:

- Zjeżdżaj stąd, gnojku, bo dostaniesz takiego kopa, że umrzesz z głodu w locie na Matkę Ziemię!

- Ale... ja przepraszam... ja tylko... chcę posiedzieć - jąkał się niemiłosiernie. Ja nic złego... ja się boję. Boję się, bo ich jest tylu. I są źli, wszyscy. Ani jednego przyjaciela.

- O czym ty ględzisz? - Berta aż zapomniała o złości. - Tylko nie opowiadaj o swoich przyjaciołach, bo mdło się robi!

- Och, przepraszam, ja nie mówię. Przy tobie jest lepiej, mniej strachu. Nie wiem, ale tak jest.

- Do diaska, nijak nie idzie cię zrozumieć. Gadaj wreszcie jak człowiek!

- Oni lecą gdzieś z pełnego kosmosu, dużo, mnóstwo, źli, bardzo źli. Mówiłem Komendantowi, ale on tylko się śmiał i mnie wyrzucił. Mówił, że idzie transport uranu dla Orbity. Ale to nie tak, transport zawsze czułem inaczej, zupełnie inaczej. Chcę być przy tobie, blisko. Mogę zmywać, albo nawet mogę zrobić ci dobrze, tak jak zechcesz. Tylko nie każ mi iść.

Był jeszcze niższy od niej, więc patrzał w górę, patrzał tak dziwnie jak nikt dotychczas. Jak dziecko oczekujące na niesprawiedliwą karę. Wzdrygnęła się, ale jednocześnie poczuła coś, co nie było przykrością. To coś wdzierało się siłą w jej zamarły świat.

- Psia krew, spokoju nie dadzą - zaklęła. - Siadaj i nie przeszkadzaj, i nie ględź trzy po trzy, bo słuchać tego nie można!

***

Komendant brzydził się chemią, ale musiał wklepać w ucho krem sensoryczny. Dopiero wtedy usłyszał słabą odpowiedź, głos niknący w trzaskach wyładowań atomowego wodoru. Jego końska twarz nie wyrażała niczego, tylko oczy miały cierpiętniczy, malaryczny wygląd.

„...dowódca okręgu Transjowisza... ecjalne pasmo alarmowe...”

- Zgadza się! Natychmiast potrzebuję pomocy. Zbliża się flota ośmiu okrętów osiedleńców New Age Opera albo może transgwiazdowców pokoleniowych, nieważne. Stacja jest w niebezpieczeństwie!

Trzaski odpłynęły jak fala cofająca się po żwirze, a w uchu Komendanta odezwał się wyraźny głos.

„Kim jesteś?”

- Do licha! Już się przedstawiałem: Tychon, Stacja 23 na Tytanie. Żądam pomocy!

„Skąd wiadomo, że flota jest inwazyjna?”

- Zażądali bezwarunkowej kapitulacji. Na wizji!

„Podaj współrzędne obcych obiektów.”

Żel nawigacyjny był przygotowany. Tycho zanurzył w nim czubek palca i ostrożnie potarł skroń. Znów napłynęły trzaski, ale słowa dało się jeszcze zrozumieć.

„Mają do was około jednej doby drogi. Nic nie poradzę, mój najszybszy okręt potrzebuje dwóch miesięcy, aby dotrzeć do tamtego rejonu. Poddajcie się.”

- Gówno! Sam dobrze wiem, jak zginąć, więc nie potrzebuję światłych rad!

„To rozkaz. Sytuacja jest trudna, ale nie stanowi precedensu. Poza tym opanujcie się, Komendancie!”

- Możesz mi wskoczyć, generałku. Nie podlegam pod waszą administrację, na szczęście jestem tylko geologiem - stwierdził spokojnie, bo tak naprawdę nie liczył na pomoc. Tylko cud mógł sprawić, że w pobliżu ćwiczyłaby jakaś korweta.

Przerwał łączność i sięgnął po zmywacz.

***

Weszli do jej pokoju cichaczem, jakby robili coś niedozwolonego, najpierw Berta, potem wśliznął się Adonis. Zapaliła światło i po raz pierwszy od ośmiu lat zauważyła brud i bałagan.

Adonis objął ją od tyłu, przytulił. Ostry ból szarpnął jej wnętrzności i ucichł, pozostało ciepło. Żachnęła się.

- Odwal się, gnojku. Nie chcę, żebyś mnie dotykał, rozumiesz?

Było za późno. Za późno o dziesięć lat upokorzeń. Teraz wszystko wydawało się śmieszne i głupie. Może nie powinno się strzelać do psów?

Odepchnęła go i podeszła do Uważnego Monitora. Jeszcze nigdy nie uruchamiała odbioru wizjostrady, wolała olejki muzyczne albo melodramatyczne kremy, ale teraz dotknęła płytki. Sensor obwąchał jej palec i rozjaśnił ekran, który wypełnił się niemym tłumem.

Krzyknęła i zatoczyła się. Chwyciła Adonisa i zasłoniła się nim, jakby to mogło pomóc w odwróceniu biegu czasu, w retuszu przeszłości. Ale tamten uśmiechał się głupio, opuszczając swoje powabne rzęsy.

- Dobrze mi z tobą - zamruczał. - Wiem, że oni chcą cię kochać. Grzeję się przy twoim piecyku. Tu bezpiecznie.

Ekran zaludniały krępe, silnie zbudowane postacie o nieproporcjonalnie dużych głowach i wyłupiastych oczach. Byli tacy jak ona, Berta: takie same beczułkowate torsy, identyczne kudłate łby, nawet mieli podobnie ukształtowane twarze. Gdy zauważyli, że na nich patrzy, zaczęli pochylać głowy, najpierw ci stojący z przodu, potem pozostali. Rzuciła się naprzód i wyłączyła wizję, a potem odwróciła monitor do ściany.

- To nic nie da - stwierdził Adonis. - Standardowa, stała komunikacja.

- Chcesz powiedzieć, że mogli oglądać mnie od dawna?

- Jasne. Oni też. Ale oni dopiero od wczoraj pozwalają oglądać siebie.

- A wy...? Ty też? Podglądałeś, świnio?!

- Nie, ja... nie. Skąd!

- Wynoś się.

Przypadł do jej kolan, objął je.

- Nie wypędzaj mnie, proszę. Tam za drzwiami jest tyle nienawiści, czuję ją o tu, w głowie, jak tylko wyjdę. Ci osiedleńcy bardzo nie lubią Komendanta i całej reszty. Pewnie zrobią im coś złego. A wokół ciebie jest tak ciepło. Daj mi być ze sobą, Berto.

Nikt nigdy tak do niej nie mówił. Nikt nie kładł głowy na jej kolanach. Nikomu nie była naprawdę potrzebna, nikt nie chciał z nią pobyć nawet przez chwilę. Wieczna zmarzlina odtajała. Opuściła rękę i niezdarnie pogłaskała go po włosach. Przytulił się jak pies. Widocznie takie jej pieskie szczęście.

***

- Proszę usiąść wygodnie, może w tamtym fotelu, pani Berto. Napije się pani herbaty? A może kawy z koniaczkiem?

Komendant spacerował wielkimi krokami po gabinecie. Nawet nie usiłował ukryć zdenerwowania.

- Nie pijam takich świństw.

Berta przysiadła na brzeżku fotela na wprost ciemnej tafli monitora. Patrzyła nieufnie za wysokim mężczyzną, od którego na kilometr czuć było starym capem. Już nie raz pytał ją, czy kochanków wynajmuje na godziny czy na minuty i co jej rodzice robili w cyrku. I nigdy nie mówił do niej „pani”.

- Pani Berto. Ma pani do wypełnienia szczytny obowiązek wobec nas wszystkich, a także wobec siebie.

- Zaraz, zaraz. - Potrząsnęła głową. - Pan mi płaci pensję, a ja wykonuję swoje obowiązki. Wszystkie i jeszcze trochę. Na dziś nie mam nic do odpracowania.

Zatrzymał się, górował nad nią jak wieża. Myślała, że krzyknie albo nawet uderzy.

- Myślę o czym innym, droga pani. O obowiązku moralnym.

- Nie mógłby pan mówić po ludzku? W barze już pewnie zabrakło szklanek.

Sapnął ze złością, ale zaraz opanował się i rozpoczął spacer w głąb pokoju.

- Dobrze. Czy pani kiedyś komuś pomogła? No, pożyczyła pieniędzy, zaprowadziła do lekarza, poradziła w trudnej sytuacji?

Wzruszyła ramionami.

- Nikt nigdy o nic takiego mnie nie prosił.

- No więc ja teraz panią proszę - wypalił w śmiesznym półobrocie. - Rzecz jasna, będę pamiętał o sprawie. Na przykład przy rozdziale nagród.

- Aha. A teraz chce pan pożyczyć parę groszy?

Tychon jęknął i uniósł obie ręce. Mógł teraz naprawdę budzić litość.

- Kobieto, dlaczego tak wszystko utrudniasz? Przecież ja chcę także twojego dobra. Nie zawsze byłem sympatyczny, ale, uwierz mi, nie zawsze mogę być taki. I nie tylko wobec ciebie.

Nie odpowiedziała. Miała już dosyć tej rozmowy i chciała zaszyć się za kontuarem swojego baru, być wreszcie sam na sam z brudnymi talerzami i kieliszkami. Może na zaplecze przyjdzie Adonis?