Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
To miała być przewidywalna wizyta u brata: ot, spotkanie z rodziną, grill, chwila odpoczynku od pracy na Politechnice Łódzkiej. Ale wszystko się zmieniło, gdy Szymon spotkał Rudą – swoją miłość sprzed lat i odkrył na poddaszu niepozorny kompas z rymowaną instrukcją obsługi. W jaki sposób główny bohater zaczął odwiedzać alternatywne dla jego świata rzeczywistości? Jak te osobliwe podróże w czasie i przestrzeni zmieniły jego skomplikowane relacje z bliskimi? Przed tobą ciekawie skomponowana powieść obyczajowa z elementami fantasy o podejmowaniu trudnych decyzji, rodzinnych dylematach i konfrontacji z tym, co przyniesie los. Jeśli lubisz wielowątkowe historie o odkrywaniu własnej tożsamości i zagadkowych światach albo chętnie sięgasz po twórczość Guillaume Musso, ta książka z pewnością Ci się spodoba.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 207
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Dagmara Warszewska-Kołacz
Saga
Otwórz oczy
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2023 Dagmara Warszewska-Kołacz i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727104089
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Ci, którzy widzą, żyją mrzonką, że nie są ślepcami.
Starzec wyciągnął z kieszeni spodni kompas. Przystawił go do ust i chuchnął na srebrną obudowę, a kiedy zrobiła się matowa, rękawem koszuli zaczął ją polerować. Po kilku ruchach zalśniła, odbijając od swojej powierzchni wpadające przez okno promienie słońca. „Moje cacuszko”, pomyślał, mrużąc wypłowiałe błękitne oczy. Życie starca zmieniło się diametralnie, odkąd stał się posiadaczem kompasu. Od tego dnia analizował zdarzenia, a poznanych ludzi przestał oceniać po pierwszym spotkaniu.
Stojący w pokoju wielki wahadłowy zegar, pamiątka po zmarłej żonie, wybił godzinę dziesiątą rano. Mężczyzna ocknął się z zadumy. Każdego dnia o tej porze wychodził przed dom zaczerpnąć świeżego powietrza. Wierzył, że ten rytuał uchroni go przed zasiedzeniem w fotelu. Szedł powoli w stronę wyjścia, szurając nogami po nierównych klepkach drewnianej podłogi. Stanął przy drzwiach i ostrożnie ominął wystający próg. Niekoszona od zimy trawa kładła się pod własnym ciężarem, a chwasty sięgały do pasa. Starzec
z miesiąca na miesiąc obserwował swoją pogłębiającą się niedołężność. Zacisnął pięści z bezradnym krzykiem, ale szybko zadarł do góry głowę
i podziękował za sędziwy wiek.
Kiedyś za jego domem znajdował się mały ogródek, w którym razem
z żoną pił poranną kawę. Teraz zostały tylko wspomnienia i ławka, na której usiadł zmęczony po przejściu kilkunastu kroków. Pomyślał, żeby wyciągnąć kompas, ale spojrzał na drżące ręce. Gdyby przedmiot wyślizgnął się z dłoni, roztrzaskałby się o betonową posadzkę. Kompas był najcenniejszą rzeczą, jaką posiadał, a zarazem nierozłącznym przyjacielem od dwudziestu pięciu lat.
Z wiekiem mężczyzna coraz rzadziej podróżował. Wiedział, że już kilka lat temu powinien schować skarb do szuflady i odpuścić, ale nie potrafił.
*
Usiadłem w jadalni przy węższym brzegu stołu. Upiłem łyk porannego espresso i spojrzałem na schodzącego z góry Bożydara.
– Skoro jesteś na wylocie, podaj mi pocztę. – Wskazałem głową na metalowy stolik stojący między wiatrołapem a salonem.
Bożydar zgarnął korespondencję i położył ją przede mną.
– Siadaj, kochanie – zwróciła się do syna Dorota, która kończyła smażenie jajecznicy.
Rozpakowałem czasopismo, które prenumerowałem, „Fizyka Wokół Nas”. Na kilka sekund wstrzymałem oddech. To właśnie w numerze czwartym ogłaszali zwycięzców z poprzedniego roku. Otworzyłem trzecią stronę
i przeczytałem nagłówek. „Tegoroczną nagrodę za najlepszą pracę naukową otrzymuje profesor Szymon Ubysz, wykładowca z Politechniki Łódzkiej”. „Tak!”, krzyknąłem wewnątrz siebie. Zajęcie pierwszego miejsca przyjemnie połechtało moje ego. Jeszcze kilka razy przeczytałem nagłówek. Trochę się tego spodziewałem, jednak wciąż nie mogłem uwierzyć. Podsunąłem synowi tekst pod oczy.
– Spójrz. – Wyprostowałem plecy i poprawiłem okulary. „Niech wie, jakiego ma ojca”, pomyślałem.
Bożydar podniósł oczy znad telefonu. Omiótł wzrokiem artykuł, poświęcając mu maksymalnie trzy sekundy.
– Nieźle – skwitował, wgapiając się ponownie w ekran.
Zacisnąłem zęby i odchrząknąłem.
– A czym ty możesz się pochwalić? – Zamknąłem czasopismo
i odsunąłem je na krawędź stołu.
Chłopak wzruszył ramionami, nie podnosząc głowy.
– Zamierzasz w ogóle zdać maturę? – zapytałem niewyraźnie. Napięte mięśnie utrudniały mi mowę. Poruszyłem szczęką. To trochę ją rozluźniło.
– Znowu się czepiasz. – Bożydar odgarnął opadającą na czoło czarną grzywkę. Zamknął oczy.
– Pstrykasz tylko w komórkę albo siedzisz przed komputerem. Nikt się za ciebie nie nauczy. – Patrzyłem na syna, próbując wymusić na nim kontakt wzrokowy. Chwilę trwaliśmy w ciszy.
– Ja walę! W tym domu nawet śniadania nie można zjeść na spokojnie. – Bożydar wstał od stołu, szurając krzesłem o wypolerowane deski.
– Słuchać się was nie da – wtrąciła się Dorota, zabierając ze stołu puste talerze.
– A ty znowu stajesz po jego stronie. – Zaśmiałem się z drwiną.
Odwróciłem głowę w stronę okna. Przez chwilę obserwowałem, jak wiatrzysko bezkarnie szarpie gałęziami drzew. Ile razy marzyłem o tym, żeby być takim wiatrem. Wyobrażałem sobie, że łapię głowę Bożydara i ściskam ją tak długo, aż chłopak zrozumie, co się do niego mówi. Niejednokrotnie brak porozumienia między mną a synem stawiał mnie w kłopotliwej sytuacji. Najgorzej czułem się, gdy koledzy z pracy pytali, na jakie studia zamierza się wybrać.
– Sam chciałbym wiedzieć – odpowiadałem, siląc się na żartobliwy ton, który średnio mi wychodził.
Kilka miesięcy temu podczas jednej z takich rozmów koleżanka z pracy powiedziała mi, że syn zawsze należy do matki, a córka do ojca. Wyczułem
w tym stwierdzeniu nutę prawdy, tylko że ja nie miałem córki.
Ja, czterdziestotrzyletni profesor Szymon Ubysz, od piętnastu lat wykładałem fizykę techniczną na Politechnice Łódzkiej. Kierunek cieszył się coraz większym zainteresowaniem wśród studentów. Z każdym rokiem przybywało kobiet, chociaż w dalszym ciągu przeważali na nim mężczyźni. Moja praca naukowa na temat elektromagnetyzmu okazała się strzałem w dziesiątkę. Zajęcia, które prowadziłem, w ciągu dwóch miesięcy zyskały na sile. Wszystko zmieniło się po tym, jak czasopismo wyłoniło mnie jako zwycięzcę. Władze uczelni, pomimo kończącego się roku studenckiego, zadecydowały
o przeniesieniu wykładów z budynku A do budynku C. Tylko w nim znajdowała się aula będąca w stanie pomieścić wszystkich słuchaczy. Ich liczba w krótkim czasie wzrosła o pięćdziesiąt procent, co sprawiło, że czas mojej pracy się wydłużył, chociaż zarobki nie wzrosły. Studenci wysoko wyciągali ręce. Pytania, które zadawali, przekształcały się w długie dyskusje. Lubiłem tę młodzież, ciekawą wiedzy, życia i kosmosu. Podzielała moją pasję do fizyki. Zastanawiałem się, jak to się dzieje, że są uczniowie, którzy chcą pracować, i tacy jak Bożydar, którzy nauki ścisłe omijali z daleka, nie starając się nawet zrozumieć. Ci z mojego wydziału dociekali, dopytywali. Wykłady zawsze trwały dla nich za krótko, o co Dorota coraz częściej miała pretensje. Również w ostatni piątek przywitała mnie z wyrzutem w głosie.
– Czyli zamierzasz w domu bywać tylko jako gość? – zapytała głosem zachrypniętym bardziej niż zwykle.
– Dorota, daj spokój. – Rzuciłem okiem na wiszący na ścianie pozłacany zegar. Wskazówki ustawiły się równo na godzinie osiemnastej. Na zewnątrz wciąż panował dzień. – O co ci chodzi?
Zdjąłem przewieszoną przez ramię skórzaną torbę i rzuciłem ją na sofę. Sam opadłem obok teczki. Przeciągnąłem się. Obserwowałem Dorotę nerwowo drepczącą między lustrem w łazience a salonem. Słyszałem już tę śpiewkę wiele razy. „Mogłaby zaproponować kawę, a nie trajkotać jak naburmuszona kwoka”, pomyślałem. Chociaż w minimalnym stopniu zrekompensowałaby mi wcześniejsze przywitanie. Spojrzałem na jej żakiet. „Kolejny?”, pokręciłem z niedowierzaniem głową. Z całą pewnością wcześniej go nie widziałem. Zapamiętałbym. Rzucał się w oczy jak pomalowane przed chwilą na czerwono usta mojej żony.
– Jeśli do tego chcesz doprowadzić, możemy w ogóle się mijać.
O dziewiętnastej zaczynam dyżur. Ile czasu się widzimy? – Stanęła naprzeciwko mnie, rozmasowując sobie okolicę serca. Często tak robiła. Myślę, że w ten sposób próbowała wpędzić mnie w poczucie winy.
– Nie mogę wychodzić z przysłowiowym dzwonkiem, skoro studenci mnie potrzebują – próbowałem się tłumaczyć. Podniosłem głos. Przystawiłem kciuk do ust i zerwałem zębami wystającą skórkę. Wkurzały mnie. Zadzierałem nimi o wszystko, materiał bluzy, koc, włosy.
– A myślisz, że mnie pacjenci nie potrzebują? – Dorota psiknęła dookoła siebie perfumami Obsession Night Calvina Kleina. – Przełożona wyrzuca mi za każdym razem, kiedy brakuje personelu, że tylko ja nie biorę dodatkowych dyżurów.
Wzruszyłem ramionami. Dorota wbiła we mnie wzrok i pokręciła głową.
– Nie wierzę, że jeszcze do ciebie nie dotarło, dlaczego zdecydowałam się jedynie na etat. – Zacisnęła usta. – Bo chcę, żeby ten dom istniał. Przemyśl to – rzuciła, zatrzaskując za sobą drzwi.
W powietrzu niczym gęsty pył zawisła słodka nuta jej perfum.
Wstałem z sofy i otworzyłem lodówkę. Z dolnej półki patrzyły na mnie dwie zielone butelki piwa. „Wspaniale się składa”, pomyślałem. Od kilku dni trwały mecze grupowe piłki nożnej do Euro 2020. W zeszłym roku z powodu pandemii UEFA podjęła decyzję o przesunięciu mistrzostw na kolejny rok. Chociaż kalendarz wskazywał rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy, to nazwa dwa tysiące dwadzieścia została.
Zdjąłem kapsel i upiłem łyk. Nigdy nie przelewałem piwa do kufla.
W takiej formie lepiej smakowało. Odstawiłem je na stolik, zostawiając na zroszonej butelce pięć odcisków palców. Lubiłem zimne piwo. Opróżniłem butelkę, później drugą. Portugalia wygrała z Węgrami trzy do zera. Zadowolony z wyniku meczu poszedłem do sypialni. Szyszka chmielu szybko wywołała u mnie senność.
Sobotnie promienie słońca zaświeciły mi w oczy. Leniwie uchyliłem powieki. Sięgnąłem po leżący na szafce nocnej telefon. Palcem wskazującym puknąłem w ekran. Dochodziła dziesiąta. Miejsce obok mnie wciąż było zaścielone. „Czyli Dorota po dyżurze się nie kładła”, pomyślałem. Nie wiem, jak ona to robiła. Potrafiła funkcjonować w dzień po nieprzespanej nocy.
Wyszedłem z sypialni na jasny hol.
– Dorota? – zawołałem. Chwilę nasłuchiwałem, czy krząta się na górze, ale cisza wypełniała dom. Uśmiechnąłem się do siebie.
Bosymi stopami przeszedłem do kuchni połączonej z salonem. Czasem miałem na Dorotę nerwy, że tak pilnuje w domu porządku, ale lubiłem ten widok i to uczucie. Wiedziałem, że żaden przypadkowy paproch nie przyklei się do mojej stopy. Wszystko w domu miało wyznaczone miejsce. Nawet pilot od telewizora. Zawsze leżał na okrągłym, marmurowym stoliku stojącym obok kanapy. Podszedłem do ekspresu na kawę i ustawiłem na podwójne espresso. Spojrzałem na świeżo wypolerowany podłużny blat kuchenny. Tkwiły na nim dwie samotne butelki po wczorajszym Heinekenie i kartka z wiadomością od Doroty: „Pojechaliśmy z Bożydarem do sklepu po ubrania. Wrócimy za kilka godzin, chociaż Ciebie i tak pewnie mało to obchodzi”. „Jak na to wpadłaś?”, pomyślałem. „PS Posprzątaj po swojej libacji”. Zgniotłem kartkę w pięści, aż pobielały mi kostki, i cisnąłem nią do kosza.
– Libacja – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Chyba nie widziałaś libacji alkoholowej. – Pokręciłem z niedowierzaniem głową.
Nie rozumiałem awersji Doroty do alkoholu. Patrzyłem na siebie obiektywnie i nie rozumiałem, jaki ma problem. Wypijałem w miesiącu maksymalnie cztery piwa. Czasem podczas imprez folgowałem, jednak zawsze w granicach rozsądku. Kilka drinków whisky z colą i na tym kończyłem. Wolałem znać umiar, niż męczyć się na następny dzień z kacem
i bólem głowy.
W czarnym podkoszulku i flanelowych spodniach od piżamy wyszedłem na taras. Wygodnie usiadłem na sofie. Dom kupiliśmy trzy lata temu. Sprzedała nam go kobieta, której ojciec początkowo uchodził za zaginionego, a po dziesięciu latach uznany został za zmarłego. Doskonale kojarzyłem poprzedniego właściciela domu, bo jeszcze jako nastolatek szwendałem się
z kolegami po tej okolicy. Leciwy mężczyzna często siedział przed domem
i pykał fajkę. Właśnie ten dom ze wszystkich na ulicy podobał mi się najbardziej. Urzekały mnie brązowe okiennice, zawsze otwarte na oścież. Obok siebie, na zewnętrznych parapetach, stały prostokątne drewniane skrzynie z żółtymi kwiatami, kontrastujące z czerwoną cegłą budynku.
O zniknięciu starca przez pewien czas huczało w mediach. Rozpisywały się o tym „Ekspres Ilustrowany” i „Dziennik”. Nawet „Łódzkie Wiadomości Dnia” poświęciły na to wydarzenie dwuminutową migawkę. Sprawa wydawała się podejrzana, bo w domu zostały wszystkie dokumenty zaginionego, karty płatnicze i nawet garnek na kuchence gazowej z ugotowaną zupą pomidorową. Ubrania i rzeczy osobiste leżały na swoim miejscu. Nic nie wskazywało na porwanie. Policja wykluczyła udział osób trzecich. Córka zaginionego kilkakrotnie podkreślała, że od dłuższego czasu zauważała u ojca objawy demencji. Sąsiedzi mieli inne zdanie. Snuli między sobą domysły, że po prostu się wyprowadził. Argumentowali to tym, że starzec zawsze odstawał od pozostałych mieszkańców ulicy. Znikał na całe dnie i nigdy nikomu nie tłumaczył się z tego, co w tym czasie robił.
Od kilku lat razem z Dorotą obserwowaliśmy opuszczony budynek. Zanim kwestia spadku została prawomocnie zatwierdzona, domówioną mieliśmy cenę i wpłaconą zaliczkę na poczet przyszłej nieruchomości. Zależało nam właśnie na tej okolicy. Spełniała wszystkie nasze wymagania. Obrzeża Łodzi kusiły bliskością centrum i dobrą komunikacją. Dodatkowym atutem były lasy Lublinka, które znajdowały się zaledwie kilkaset metrów od przyszłego domu. Już w młodości, kiedy chodziłem tamtędy na spacery, miejsce urzekło mnie swoim spokojem. Mieszany las, iglasto-liściasty, dawał schronienie licznym zwierzętom. Często spotykałem w nim bażanty królewskie, sarny i dziki. Nawet lisy i zające niejednokrotnie przecinały mi drogę.
Sprzedałem odziedziczone po dziadkach trzypokojowe mieszkanie
w bloku. To samo zrobiła Dorota z dziewięćdziesięciometrowym mieszkaniem w kamienicy. Za gotówkę kupiliśmy dom. Wyremontowaliśmy go od podstaw. Dorota zajęła się urządzaniem wnętrza, a ja aranżacją ogrodu. Zamontowałem na tarasie drewnianą pergolę, ustawiłem ratanowe sofy z miękkimi poduchami w kolorze nude i wiszące doniczki. Dookoła zasadziłem ozdobne trawy różnych odmian. Ten naturalny wystrój kontrastował z chłodnym wnętrzem. Urządzony przez Dorotę dom zupełnie odbiegał typem od moich wyobrażeń. Niektóre pomieszczenia bardziej kojarzyły mi się z jej miejscem pracy niż
z przytulnym, domowym zaciszem. Podobno był to efekt zamierzony, połączenie stylu skandynawskiego z glamour.
Z rozmyślań wyrwał mnie śmiech dobiegający z działki obok. Przymrużyłem oczy i podążyłem za dźwiękiem. Zapadłem się głębiej w sofę. Przez prześwity między tujami z zainteresowaniem obserwowałem życie sąsiadów, które przeniosło się z ich domu na taras. Nastoletnia Patrycja, chyba w wieku mojego syna, energicznie uderzała w klawisze pianina. Tomasz złapał Anię za rękę. Zaczęli tańczyć do płynącej z wnętrza domu melodii. Śmiali się przy tym głośno. Zielona sukienka sąsiadki podnosiła się od obrotów, odsłaniając jej szczupłe nogi. Na koniec Tomasz ukłonił się przed żoną
i podziękował za taniec. „Szczęśliwa rodzinka”, pomyślałem i zacisnąłem mocno oczy. Lubiłem sąsiadów jako ludzi, ale niekoniecznie chciałem się
z nimi spotykać. Za każdym razem, kiedy na nich patrzyłem, czułem ukłucie zazdrości. Jakim cudem po tylu latach małżeństwa wciąż patrzą na siebie, jakby dopiero co się poznali?
Sprzed domu dobiegł głośny klakson samochodu. Wyrwany z rozmyślań jego dźwiękiem wróciłem do rzeczywistości. Przez furtkę zobaczyłem czerwonego jeepa. Czekał na otwarcie bramy. Artur, mój brat, przyjechał bez uprzedzenia. Do domu wszedł jak do siebie. Podał mi rękę na przywitanie. Przywiózł słodkie bułki do kawy, a dla Bożydara jajko Kinder Niespodziankę i kopertę. Chyba chciał, żeby to jajko było zabawnym gestem. Położył je na kuchennej wyspie. Wyciągnął z szafki dwa talerzyki i nastawił ekspres.
Z kubkiem kawy wyszedł na taras. Otworzył paczkę czerwonych marlboro.
– Paskudny nałóg – powiedział. Włożył papierosa do ust i zaciągnął się dymem. – Zazdroszczę ci, że nie palisz.
Artur ukończył Uniwersytet Medyczny. Zrobił specjalizację
z psychiatrii. Pracował czterdzieści godzin tygodniowo. Chociaż podobno uwielbiał tę robotę, nie brał dodatkowych dyżurów jak większość lekarzy, którzy potrafili na koniec miesiąca szczycić się potrójną liczbą przepracowanych godzin. Czasem opowiadał śmieszne anegdoty z izby przyjęć. Wielokrotnie podczas moich sprzeczek z żoną Dorota stawiała Artura jako wzór empatii. O pacjentach wyrażał się zawsze ze współczuciem.
– Cześć. – Usłyszeliśmy głos, który dobiegł od progu wejściowych drzwi.
Artur wsadził głowę przez balkonowe okno. Pomachał Dorocie
i Bożydarowi na przywitanie.
– Na wyspie leży dla ciebie prezent – zwrócił się do Bożydara. Zgasił papierosa i oparł się o framugę. Patrzył na chrześniaka, jak zagląda do koperty, którą mu przyniósł.
– Wujek, dzięki! – Chłopak wyszedł na taras i uściskał Artura.
Ugryzłem kęs jagodzianki. Przyglądałem się, jak mój syn i mój brat rozmawiali ze sobą. Z twarzy Bożydara zniknął buntowniczy wyraz, którym obdarzał mnie za każdym razem, gdy tylko się mijaliśmy. Nieprzyjemna pustka zalała mi serce.
– Na jakie studia się wybierasz? – zapytał Artur.
Niczym pies nastawiłem uszy, ale nie spojrzałem w ich stronę.
– Marzę o dziennikarstwie – powiedział Bożydar pewnym siebie głosem.
Przymknąłem oczy. „Dlaczego o tym nie wiedziałem?”, pomyślałem. Przystawiłem kciuk do ust i zerwałem wystającą skórkę. „Gdybym wcześniej wiedział o planach Bożydara, mógłbym uchronić go przed tak głupią decyzją. Skoro fizyka to nie jego świat, znaleźlibyśmy dobrze rokujący inny kierunek. Informatyka albo programistyka. To zawód z przyszłością”. Wstałem
z miejsca, żeby powiedzieć synowi, że przez lekkomyślne decyzje ma rok
w plecy, ale Artur ubiegł mnie zdaniem, którego się nie spodziewałem.
– Trzymam kciuki za powodzenie, fajna sprawa. – Poklepał Bożydara po plecach.
Kiedy chłopak poszedł do swojego pokoju, przybliżyłem się do brata.
– Zwariowałeś! Dziennikarstwo? – zapytałem przyciszonym głosem.
Artur pokręcił głową.
– O czym rozmawiacie? – Dorota wniosła na taras tacę z trzema herbatami.
– Namawiam Szymona, żebyście przyszli w przyszły piątek do mnie na grilla – zmyślił na poczekaniu.
Dorota przystanęła.
– Jolka poprosiła mnie o zamianę. Odpadam, ale jeśli Szymon posprząta w końcu strych… – Spojrzała na mnie wymownie.
– Stary, jeszcze tego nie zrobiłeś? Od trzech lat o tym słyszę. – Artur
z niedowierzaniem pokręcił głową, śmiejąc się przy tym głośno.
– Przyjdę – rzuciłem krótko.
– Chciałabym to widzieć – prychnęła Dorota.
Atmosfera pęczniała.
– Pokaż, co kupiłaś. – Artur zmienił temat. – Tylko od razu się w tym zaprezentuj.
Dorota zmarszczyła czoło, badawczo patrząc na szwagra.
– Nie żartuję! Ciuchy bez modelki to jak wieszak bez ubrań.
– Zaraz wracam – uśmiechnęła się.
– Na poważnie mówiłem o tym grillu. – Artur zwrócił się do mnie, kiedy Dorota przekroczyła próg balkonowych drzwi.
– Wyrobię się. Muszę w końcu to zrobić, bo Dorota ze strychem jest bardziej namolna niż komar latający w nocy nad uchem, tylko że jej ubić nie mogę. – Spojrzałem przed siebie i podrapałem się po tygodniowym zaroście.
– I jak wam się podoba?
Odwróciłem się, gdy usłyszałem głos żony. Przekrzywiłem głowę
w jedną stronę, później w drugą.
Dorota mozolnie dopinała suwak czarnej spódnicy. Skóropodobny materia opinał nie tylko krągłości na jej pupie.
– Jeśli wypuścisz koszulę na zewnątrz, zrobi się ciut luźniej – zauważyłem z przekąsem.
– Sugerujesz, że mam duży brzuch?! – Jej chrypka zachrypiała jeszcze chrapliwiej. – Kobiety tak mają. Nie zawsze po urodzeniu dziecka wraca się do figury sprzed ciąży – rzuciła oskarżycielsko.
– Wyglądasz super. – Artur dał mi kuksańca w bok. – Nim się nie przejmuj, ma spaczony gust. Szkieletory już dawno wyszły z mody. Według mnie jest klasa. – Wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu.
Dorota obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem i weszła do domu.
– Co ty odwalasz? – Artur położył dłoń na moim ramieniu.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
– Co ci się nie podoba?
– Najpierw Bożydar, teraz Dorota. Wiesz, że wśród rodziny nie bawię się w psychiatrę, więc dam ci braterską radę. Napraw to, co cię boli, i przestań sterować życiem innych, bo stajesz się nieznośny.
– Doradca od życia w rodzinie się znalazł. Wieczny singiel. – Upiłem espresso. Wolałem wypełnić usta zimnym napojem, niż dodać jeszcze kilka słów.
W poniedziałek rano Dorota i ja spotkaliśmy się w kuchni. Obydwoje szykowaliśmy się do pracy, z tą różnicą, że Dorota wstała półtorej godziny wcześniej. Pojechała do piekarni po świeże pieczywo i wędliny. Trzy przygotowane przez nią pojemniki z jedzeniem leżały na kuchennym blacie. Przesunęła jeden w moją stronę.
– Zapakuj, żebyś nie zapomniał. Były jeszcze ciepłe, jak je kupowałam. – Zabrała swój pojemnik i schowała do torby.
– A ten po co? – Wskazałem na trzeci lunch box.
– Dla Bożydara, żeby bułeczki mu się nie zeschły. – Uśmiechnęła się.
– Przecież jak wstanie, chyba może zrobić sobie śniadanie? – Posłałem jej ironiczny uśmiech. – Na kogo on wyrośnie, jak dalej będziesz go tak hołubić?
– Ty jakoś lubisz, jak musisz śniadanie tylko zapakować do torby. – Mrugnęła okiem. – Lecę, bo się spóźnię.
Podjechałem pod uczelnię. Podziękowałem w duchu za wyznaczone miejsca parkingowe dla wykładowców. W przeciwnym razie musiałbym stawać kilkaset metrów dalej. Wysiadłem z SUV-a i spojrzałem przed siebie. Ceglany, odnowiony w dwa tysiące trzecim roku, budynek przyciągał uwagę nie tylko studentów, ale również spacerujących w pobliżu ludzi. Ławki przed gmachem tłocznie oblegane przez dorosłą młodzież słyszały niejeden wypowiedziany sekret.
Odnosiłem wrażenie, że doskonale odnajduję się w tej pracy,
a przebywanie z młodymi ludźmi odejmuje mi lat. Większość znajomych twierdziła, że wyglądam co najmniej o pięć lat młodziej. Przypuszczam, że to zasługa genów po matce. Podobnie jak ona w moim wieku, wciąż szczyciłem się kruczoczarnymi włosami.
Otworzyłem szklane drzwi uczelni, wpuszczając do patio powiew powietrza.
– Dzień dobry, profesorze. – Zza wieszaków na ubrania wyszedł utykający na prawą nogę szatniarz. – Dzisiaj na ostatnią chwilę. – Uniósł rękę i spojrzał na przylegającą do nadgarstka tarczę zegara. – Szybciutko, bo studenci już czekają.
Wciągnąłem głębiej powietrze. Policzyłem w myślach do pięciu. To uchroniło mnie przed skomentowaniem uwagi szatniarza, bo na usta cisnęły mi się słowa ostre jak papryczki jalapeńo.
– Jaki jest paradoks sraczki? – Szatniarz stanął przede mną, opierając pulchne dłonie na marmurowym blacie w kolorze kości słoniowej.
Z udawanym zaciekawieniem spojrzałem na zgrywusa stojącego przede mną, chociaż tak naprawdę chciałem mu odburknąć, że nie mam czasu na zagadki, bo przecież studenci czekają.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszyłem ramionami i pokręciłem bezradnie głową. Nawet przez moment się nie wysiliłem. Wiedziałem, że zaraz dostanę odpowiedź podaną na tacy.
– I często, i rzadko – zaśmiał się mężczyzna, odsłaniając niepełne uzębienie.
Pokiwałem z uznaniem głową, a za uśmiechem ukryłem obrzydzenie, jakie do niego czułem. „Żałosny człowiek”, pomyślałem bez współczucia. Większość dnia stoi za wieszakami i zaczepia studentów, którzy z grzeczności zamieniają z nim kilka słów. „I te jego uwagi co do czasu przyjścia lub wyjścia z pracy”. Przez chwilę przyglądałem mu się uważnie. Chodził w tę
i z powrotem niczym szeryf na swoim posterunku. Sypał żartami. Niby miły, ale kto wie, czy nie notuje godzin pod ladą, a później na dywaniku u dziekana nie zdaje raportu z całego miesiąca.
– Wykład powinien już się zacząć. – Tym razem znacząco zastukał
w tarczę zegara. Podałem mu czarną, sztruksową marynarkę. Odebrałem od niego numerek. Przerzuciłem przez ramię pasek od skórzanej torby i wbiegłem po schodach na pierwsze piętro.
Kiedy wkroczyłem do środka auli, zapanowała cisza. To właśnie lubiłem. Oczy słuchaczy skierowane na mnie. Wszedłem na podest, odpaliłem rzutnik i zgasiłem światło.
Po sześciu godzinach wykładów wsiadłem do samochodu i ruszyłem do domu. „Wyjątkowo sprawnie dzisiaj poszło”, pomyślałem, patrząc na godzinę
w samochodowym radiu. Spikerzy o szesnastej prezentowali aktualne ceny walut. Przekręciłem w lewo pokrętło, ustawiając głośność kolumn na zero. Wolałem ciszę. Myśli skierowałem w inną stronę. Trzy dni minęły od wizyty Artura, a w mojej głowie coraz głośniej rozbrzmiewały słowa brata. Nie zgodziłem się wtedy z nim, ale miał rację. Bożydar. Tak bardzo chciałem, żeby poszedł w moje ślady. Nieraz wyobrażałem sobie, jak profesorowie z uczelni chwalą go przede mną. A Dorota? Nie wyglądała już tak ponętnie jak kiedyś. Nigdy nie była szczupła, ale też nie gruba. Jednak po ciąży figura trochę jej się zmieniła. Biust z kształtnego C przeszedł w E i stał się mniej okrągły. Fałda na brzuchu została.
Doskonale pamiętam dzień, w którym zmieniło się moje życie. Pewnego zimowego wieczoru wbiegłem na trzecie piętro kamienicy, w której mieszkała Dorota. Zadyszany kilka razy głośno zapukałem w wysokie metalowe drzwi. Stanęła w progu. Umalowana, z turbanem na głowie o papieskim, fioletowym kolorze wyglądała, jakby na mnie czekała. Chciałem jej powiedzieć, że
w konkursie radiowym wygrałem dwa bilety na koncert Happysad.
– Nie uwierzysz, co zdobyłem dla nas na sobotę.
– To za chwilę. – Dorota położyła na moich ustach umalowany na czerwono pazur. – Mam dla ciebie niespodziankę. – Sięgnęła do kieszeni szlafroka i dodała: – Zamknij oczy.
„Dobra”, pomyślałem. Dałbym sobie palec uciąć, że gdy je otworzę, Dorota zaprezentuje mi się w obcisłym, skąpym wdzianku.
– Już – powiedziała z tą swoją chrypką w głosie, która z biegiem lat przybrała niższe tony.
Spojrzałem przed siebie. Wciąż stała w szlafroku, a w ręku trzymała mały, biały prostokąt.
– Co to jest? – zapytałem zdziwiony.
– Nie gadaj, że nie wiesz.
– Nie wiem – odpowiedziałem obojętnie, bo liczyłem na coś innego.
Dorota majestatycznym ruchem ręki zamachała prostokątem tuż przed moją twarzą. Śmiała się przy tym figlarnie.
– Widzisz te dwie kreski? – Wskazała na cienkie różowe linie.
Kiwnąłem głową.
– To znaczy, że jestem w ciąży, będziemy rodzicami. – Rzuciła mi się na szyję.
Przez kilka sekund siłowałem się, żeby złapać oddech. Na moment moje ciało zdrętwiało, jakby coś sparaliżowało mi nerwy. Osłupiały stałem, trzymając Dorotę w pasie. Czułem, że dziewczyna radośnie podskakuje. Mówiła do mnie, ale jej słowa ulatywały gdzieś w bok.
– Mówiłaś, że bierzesz pigułki – wydusiłem z siebie.
– Czasem tak się zdarza. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Tak jest zapisane w ulotce.
W piątek od rana wyciągnąłem z sufitu schody młynarskie i wszedłem na poddasze. Drobinki kurzu lśniły w promieniach słońca wpadających przez okno w dachu. Niezaaranżowany strych stał się tak zwaną graciarnią
o wielkości około stu metrów kwadratowych. Znajdowało się na nim wszystko, co potrzebne, mniej potrzebne i niepotrzebne. W pierwszej kolejności zająłem się wyrzucaniem pustych kartonowych pudeł i zbytecznych rzeczy. Stare części od komputera z roku na rok stawały się coraz większym przeżytkiem. Bez jakichkolwiek skrupułów też je wyniosłem. Zdziwiłem się, widząc rzeczy po Bożydarze, gdy był dzieckiem. Posegregowane ubranka od rozmiaru pięćdziesiąt sześć do sto trzydzieści cztery, kolekcja klocków lego
i zabawek z bajki Ben Ten. Rowerek na czterech kółkach, nocnik i wanienka. Pomyślałem, że zawiozę je do domu dziecka. Oprócz tego znalazłem też kilka narzędzi po poprzednim lokatorze. Zardzewiałą siekierę, metalowe wiadro
i starą, zieloną wiertarkę z prawie całkowicie zdartym napisem CELMA. Schodziłem z nimi na dół, żeby dołączyły do pozostałych gratów, ale cofnąłem się. „Nic się nie stanie, jeśli poleżakują tu jeszcze przez jakiś czas”, pomyślałem i odłożyłem je na znajdującą się w rogu półkę.
Strych nie przypominał już tego samego miejsca co kilka godzin wcześniej. Przysufitowe drewniane belki wołały o uwagę. Uwielbiałem takie rzeczy. Poddasze było miejscem z potencjałem na stworzenie fajnego klimatu. Wyciągnąłem z pudełka hamak, który o mało co nie wylądował na śmietniku. Jeden koniec sznurka przerzuciłem przez belkę i filar podtrzymujący. Uwiązałem węzeł ratowniczy, którego kiedyś nauczyłem się w harcerstwie. Zwinnie wykonałem wyuczony ruch. Wpojono mi, że taki supeł nie ma prawa się rozwiązać. Z drugim końcem miałem zamiar zrobić to samo. Przesuwałem sznurek po długiej belce. Nie zauważyłem ukrytego na niej pudełka, które przypadkowo potrąciłem. Na złapanie go było już za późno, ale wystawiłem nogę, ratując je przed roztrzaskaniem. Podniosłem brązowy drewniany kwadrat. Szkatułka. Zadarłem głowę, żeby spojrzeć w miejsce, z którego spadła. „Ktoś musiał nieźle się namęczyć”, pomyślałem. Bez użycia drabiny było to niemożliwe. Po moich plecach przebiegł dreszcz. Odsunąłem metalową zasuwkę i otworzyłem wieko. Wyściełana ciemnozielonym aksamitem nie zdradzała nic nadzwyczajnego. W jej wgłębieniu znajdował się mocno osadzony srebrny przedmiot z nietypowym grawerem. Podważyłem go palcem i wyciągnąłem z pudełka. Okrągły zegarek lub naszyjnik, takie było moje pierwsze skojarzenie. Nacisnąłem przycisk. Góra odskoczyła gładko. „Dlaczego ktoś tak starannie ukrył kompas? I po co miałby to robić?”, zastanowiłem się przez chwilę. Odłożyłem go na bok. Opukałem palcem drewniane pudełko. Dno szkatułki delikatnie się poruszyło. Wysunąłem ukrytą szufladkę, a wraz z nią zalaminowaną kartkę. Tekst był łatwy do odczytania, chociaż literki mało kształtne. Przeczytałem kilka napisanych na niej zdań.
„Kompas kierunek serca wskazuje.
W daleką podróż cię szykuje.
Iglicę ustaw, zapukaj w szybkę.
Jeśli do domu wrócić chcesz, na północ kieruj się.
Świat drzwi otwarte dla ciebie ma, ale tylko przez pewien czas.
Doba cykl jeden obraca, termin powrotu wtedy wyznacza.
Jeśli przekroczysz granicy czas, już nigdy nie odzyska cię twój świat”.
Zmarszczyłem brwi i uśmiechnąłem się pod nosem. Już dawno nie czytałem takich bzdur. Treść i charakter pisma oceniłem mniej więcej na dziesięciolatka. „Czyli należał do jakiegoś dzieciaka”, pomyślałem. Sięgnąłem po kompas
i obejrzałem go starannie. Oprócz wygrawerowanego na jego obudowie oka, nic innego nie znalazłem. Liczyłem na inicjały lub datę, coś, co choć trochę przybliżyłoby mi poprzedniego właściciela. Nacisnąłem srebrny guzik. Klapka otworzyła się, ukazując kierunki świata. „No dobra, panie dowcipnisiu, nie zawiedź mnie”, pomyślałem. Ustawiłem kierunek na WSCHÓD. Złożyłem palec wskazujący, żeby zapukać w szybkę, ale usłyszałem, że ktoś wszedł do domu. Schowałem busolę do kieszeni, a szkatułkę i karteczkę położyłem na niższym filarze. Zszedłem na dół.
– Jolka się wyrobiła i przyszła do pracy. – Dorota przetarła chusteczką zroszone od potu czoło. – Ale dziś gorąco. Nalała sobie szklankę wody
i usiadła na barowym krześle.
– Chodź, coś ci pokażę. – Wszedłem na półpiętro i poczekałem na żonę. – Panie przodem. – Wskazałem ręką na otwarte schody prowadzące na strych.
– Serio? – Dorota zapiszczała, przyprawiając moje bębenki o drżenie. – O, wow! – powiedziała, kiedy weszła na poddasze. Popatrzyła uważnie. Nieśpiesznie przejechała wzrokiem po całym pomieszczeniu. – Że też wcześniej nie wymusiłam na tobie, żebyś to zrobił. – Podeszła do mnie
i pogładziła po plecach. – Idę pod prysznic, może dołączysz do mnie? – zaproponowała.
Zrobiłem dwa kroki do przodu. Zbliżyłem twarz do twarzy żony
i odgarnąłem jej kosmyk włosów za ucho.
– Zasłużyłem na grilla? – zapytałem zaczepnie, ale nie pozwoliłem jej odpowiedzieć. Odpaliłem ekran telefonu i spojrzałem na godzinę. – Jeśli mamy jechać, to musimy się pośpieszyć. Weź szybką kąpiel i się zbieramy.
Dorota odwróciła się w stronę wyjścia, ale zanim to zrobiła, zacisnęła usta.
Godzinę później jechaliśmy ulicą Pienistą. Po lewej stronie minęliśmy lotnisko im. Władysława Reymonta, kierując się dalej na zachód. Zanim wsiedliśmy do samochodu, ustaliliśmy, które z nas prowadzi. Tym razem Dorota nie robiła żadnego problemu, a dodatkowo ani razu nie upomniała mnie, ile mogę wypić. Maksymalnie trzy drinki, tak zwykle mówiła.
– Kochani! Co za niespodzianka – wykrzyknął Artur na nasz widok.
Weszliśmy do środka.
– Bandzior, wierny druhu. – Poklepałem dużego owczarka ocierającego się o moje nogi.
Pies z radości chwycił miskę pełną wody, rozlewając ją wokół siebie.
– Pogłaszcz go, zobacz, jak się do ciebie cieszy. – Złapałem rękę żony, podstawiając ją pod pysk Bandziora.
Dorota cofnęła się.
– Przecież wiesz, że nie przepadam za psami. – Wciągnęła głośno powietrze i spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Tylko nie rozumiem dlaczego. Ugryzł cię jakiś? – Kucnąłem przy psie, równając się z nim wzrostem. Polizał mnie po policzku. Odwróciłem się
w stronę żony, żeby udowodnić jej, że psiak jest przyjacielsko nastawiony, ale Dorota wykręciła twarz w kwaśnym grymasie.
– Chodźcie do ogrodu, impreza już trwa. Bandzior, na miejsce. – Artur wskazał dłonią posłanie leżące przed drzwiami wejściowymi.
Pies opuścił łeb.
Wiatr rozsiewał zapach dymu i mięsa, a przypieczone kiełbaski skwierczały od skapującego tłuszczu.
– Nieduży grill? – zwróciłem się do brata, widząc co najmniej dwadzieścia osób.
– Tak wyszło. – Gospodarz wzruszył ramionami. – Nie martw się, sam niektórych nie znam. – Objął Dorotę ramieniem.
Dwa gazowe grille równocześnie działały na pełnym ogniu. Podniosłem półokrągłe wieko i zajrzałem do środka.
– Powinniśmy sobie takiego kupić – rzuciłem do Doroty. Wskazałem na dodatkową funkcję. Postukałem drewnianą łyżką w kociołek na warzywa. – Tego zawsze mi brakuje. Ile można się obżerać tłustymi kiełbaskami? Po nich zwykle czuję się, jakby przybyło mi kilka kilogramów. – Spojrzałem wymownie na żonę.
– Ubysz! Nie wierzę własnym oczom! – Usłyszałem głos kobiety. Odwróciłem się w jej kierunku. Sprężystym krokiem szła prosto na mnie. Stanęła tuż obok i rozłożyła ramiona. Uściskała mnie serdecznie.
„Ale wielka”, pomyślałem, kiedy klepałem ją po plecach. Wzrostem prawie dorównywała mojemu. Wstrzymałem oddech. Analizowałem rysy rudowłosej. Znałem tę twarz, ale nie potrafiłem od razu przypisać jej do osoby. Jakby ktoś zasłonił kurtynę.
– Wróciłam do naturalnego koloru. – Zakręciła wokół palca długi pejs.
Przemknąłem wzrokiem po ciele kobiety. W pierwszej kolejności uwagę zwracały jej ręce i dekolt. Kiedyś znałem dziewczynę tak mocno obsypaną piegami. Zawahałem się.
– I schudłam kilka kilo – dodała.
„Chyba kilkanaście”, pomyślałem, kiwając do niej głową. Teraz wszystko się zgadzało.
– To twoja żona? – zapytała Justyna, wyciągając w kierunku Doroty rękę. – Justyna, przyjaciółka jego eks z czasów szkolnych. – Wzięła kieliszek wina i usiadła obok nas. – Mogę się przysiąść? – zapytała po fakcie.
Jak bumerang wróciły do mnie wspomnienia i licealna miłość. Dwadzieścia lat temu zamknąłem rozdział zatytułowany Agnieszka Krajewska. Postawiłem sobie wtedy ultimatum, że tamta dziewczyna to przeszłość. Musiałem tak zrobić, bo to z mojej winy nie byliśmy razem. Po czterech latach związku dopadła mnie rutyna. Zerwałem z Agnieszką. Chciałem spróbować czegoś innego. Przez rok każdy weekend spędzałem na ulicy Piotrkowskiej znanej z niezliczonej ilości pubów, dyskotek i ogródków piwnych. Co weekend odbywała się tam rewia mody. Dziewczyny prezentowały swoje wdzięki, podkreślając je kusym ubraniem i mocnym makijażem. Jedna była ładniejsza od drugiej. W tamtym czasie moja głowa obracała się we wszystkie strony. Zmieniałem partnerki co kilka tygodni.
Z szału rozrywki ocknęła mnie wiadomość o ciąży Doroty. Chociaż nie byłem na to gotowy, musiałem stanąć na wysokości zadania. Od tamtego czasu nie kontaktowałem się z Agnieszką. Wiele razy chciałem do niej zadzwonić
i zapytać, co słychać, ale nie starczyło mi odwagi, zresztą co miałbym jej powiedzieć?