Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Nie wszystko złoto co się świeci. Urokliwy świat brytyjskiej arystokracji początku XX wieku traci na atrakcyjności, gdy dowiadujemy się, jaką cenę płacą jej członkowie. Eustachy Valleys dopiero wkracza w dorosłość, ale ma już zaplanowane całe życie. Jak każdy męski przedstawiciel jego rodu powinien wstąpić w szeregi Partii Konserwatywnej, zdobyć miejsce w parlamencie i stać na straży praw i przywilejów angielskiej arystokracji. Młodzieniec zaczyna realizować ten plan, jednak jego prywatne wybory życiowe nie zawsze idą w parze z poglądami stronnictwa, do którego stara się przyłączyć. Problemem staje się zwłaszcza jego słabość do pani Audrey Noel - kobiety, o której krążą rozmaite plotki. Kolejna powieść, w której laureat Nagrody Nobla szczerze portretuje środowisko brytyjskich klas wyższych. W sam raz dla miłośników krytycznego pióra Herberta George'a Wellsa czy Bolesława Prusa.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 317
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
John Galsworthy
Tłumaczenie Anonymous
Saga
Patrycjusz
Tłumaczenie Anonymous
Tytuł oryginału The Patrician
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1911, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728482766
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Brzask dzienny, wkradłszy się do pokoju ogromnego i tak wysokiego, że oczy patrzące nie dostrzegały szczegółów rzeźb na powale, snuł się z chłodną, pół-senną ciekawością świtu wśród bajecznej skarbnicy przeszłości. Spojrzenie brzasku, wolne od uprzedzeń oczu ludzkich, dobywało na jaw sprzeczności najosobliwsze, jakby dla wyświetlenia zastygłego pochodu dziejów.
W tej bowiem wielkiej sali jadalnej, jednej z najpiękniejszych w Anglji, od wieków już rodzina Caradoc‘ów gromadziła pamiątki i dowody swej egzystencji. Naokół tej sali jadalnej budowano, burzono i znów restaurowano tak długo, aż wreszcie i pozostałe budowle Monkland Court przybrały pewien jednolity wygląd. Tylko tutaj pozostawiono nienaruszone dzieło rąk starych, quasi-klasztornych twórców i tu, wśród tych ścian, pokolenia za pokoleniami pozostawiały nieświadomie ślady swego ducha. I teraz oto, w obliczu światła, leżały tutaj zebrane smutne dowody wieczystych dążeń człowieka do nieśmiertelności, osłony jego przemijającej, ziemskiej powłoki, jego fetysze i cudaczne przejawy wiary, nieoszczędzone przez nieubłagany i bezwzględny czas.
Dziejopis mógł znaleźć tu niejedno potwierdzenie swych przypuszczeń, badacz — według materjałów tu nagromadzonych — ułożyć właściwą hierarchję rodów, filozof — śledzić rozwój arystokracji od jej pierwszego szczebla potęgi, zdobytej bądź nieokrzesaną siłą, bądź przebiegłością, poprzez wieki władzy, aż do malowniczego schyłku i progu jej ostatniego postoju. Nawet artysta mógłby pochwycić tu czasem ów niespokojny, przejmujący nastrój, podobny temu, który przenika nieraz do głębi serca przy zwiedzaniu starych katedr.
Od legendarnego miecza zdradzieckiego dowódcy Celtów, który przeszedł na stronę Wilhelma Zdobywcy i otrzymał wraz z ręką pewnej wdowy normandzkiej rozległe włości w Devonshire, aż do puharu, ofiarowanego przez mieszkańców Devonshire obecnemu hrabiemu na Valleys, Geoffrey‘owi Caradoc z okazji jego zaślubin z lady Semmering — nie brakowało tu żadnych pamiątek, prócz może portretów rodzinnych, znajdujących się w galerji Valleys House w Londynie. Był tu nawet przechowywany stary duplikat pożółkłego aktu, zawierającego królewskie potwierdzenie tytułu i własności dóbr dla Jana, najznakomitszego z Caradoc‘ów, który, niestety, zaniedbał obowiązku urodzenia się jako ślubne dziecię, a to dzięki jednemu z tych zabawnych przekroczeń, które znaleźć można w genealogji wielu starych rodów. Tak, dokument ten znajdował się tutaj, umieszczony prawie że cynicznie na widoku, cały ten incydent bowiem, stanowiący zapewne kwestję palącą w XV stuleciu, teraz był jedynie tematem do drobnych ironicznych uwag, w związku z tem, że potomków „rodzonego“ brata Jana Edmunda bezwątpienia znaleźć można było pomiędzy włościanami pobliskiej parafji.
Światło dnia, ślizgając się między starożytnemi zbrojami, a zawieszonemi nad niemi skórami tygrysiemi, które zaledwie rok temu przywiózł z Indyj Bertie, młodszy syn Caradoc‘ów, zdawało się zastanawiać nad tymi, którzy, niegdyś przodując i wyróżniając się zasługą prostego prawa natury, wieńczącej silnych i odważnych, dziś zaś odsunięci przez potężny prąd życia społecznego, zmuszeni są stwarzać sobie niebezpieczeństwa, by nie stracić wiary we własną siłę.
Bezlitosne światło wczesnego letniego poranku zdawało się zastanawiać nad wieloma innemi jeszcze zmianami, a wędrując po surowych obiciach ściennych, to znów po miękkich kobiercach, wyciągało z kontrastu tego pewne dowody, iż zdrowy rozsądek obecnego hrabiego Valleys kazał mu zaniechać surowej ascezy przeszłości. Skończyła się wreszcie krytyczna wędrówka świtu. Wszystko stanęło nagle w czarodziejskiej szacie, bo oto wstało słońce i poprzez wschodnie okna rozlało na pokój jasną, mistyczną radość, a wraz z pierwszemi promieniami wpadł przez uchyloną kratę okienną duży bąk i usiadł na kwiatach, które zdobiły stół, stojący wpoprzek wschodniego końca sali, stół nieduży, używany tylko wtedy, gdy w domu znajdowało się niewiele osób. Godziny płynęły cicho. Słońce było wysoko na niebie, kiedy do sali jadalnej weszły trzy pokojówki ze szczotkami, dziewczyny różowe i hałaśliwe; po ich odejściu dwaj lokaje poczęli spokojnie i uważnie nakrywać do stołu. Następnie przybiegła malutka sześcioletnia dziewczynka, — zbadać zapewne, czy nie znajdzie się dla niej coś godnego uwagi, — mała Anna Shropton, dziecko sir Wiliama Shroptona i lady Agaty, najstarszej córki domu i jedynej z czworga młodych Caradoc‘ów, która dotychczas wstąpiła w związki małżeńskie. Malutka przyszła na paluszkach, chcąc niespodzianie nastraszyć kogokolwiek, ktoby znajdował się w jadalni. Jej szeroką twarzyczkę o prostym, wydatnym nosku, rozświetlały duże, szczere, piwne oczy, nosiła szeroką holenderską sukienkę, opasaną luźnym paskiem poniżej stanu; będąc żywem uosobieniem swobody, zdawała się widzieć w życiu jedynie tylko radość i uciechę. Niebawem znalazła coś godnego uwagi.
— Patrz, oto bąk! Wiliamie, czy myślisz, że mogłabym go schwytać do mojej szklanej puszki?
— Sądzę, że nie, uważaj lepiej, gdyż może cię ukąsić.
— Mnie nie ukąsi.
— Dlaczego?
— Bo nie.
— Naturalnie — jeśli tak mówisz...
— O której godzinie zajedzie samochód?
— O dziewiątej.
— Pojadę z dziadkiem aż do bramy wjazdowej.
— A jeśli ci na to nie pozwoli?
— Pomimo to pojadę.
— Rozumiem.
— Być może, że pojadę z nim aż do Londynu, nie wiem tylko, czy ciotka Barbara jedzie.
— Nie, zdaje mi się, że nikt nie jedzie z Jego Lordowską Mością.
— Gdyby ją zabrał, pojechałabym również. Wiliamie!
— Słucham.
— Czy wuj Eustachy na pewno zostanie wybrany?
— Naturalnie.
— Czy sądzisz, że będzie on dobrym członkiem Parlamentu?
— Lord Miltoun jest bardzo mądry.
— Naprawdę?
— A jak ty sądzisz?
— Nie wiem, co myśli o tem Karol.
— Spytaj go.
— Wiliamie!
— Słucham.
— Ja nie lubię Londynu, lubię być tutaj, i lubię Catton, i bardzo lubię dom, i kocham Pendridy i... lubię Ravensham.
— Zdaje mi się, że Jego Lordowska Mość wstąpi dziś po drodze do Ravensham.
— Ach, więc zobaczy się z prababunią. Wiliamie!
— Oto Mrs. Wallace.
Stojąca na progu drzwi kobieta o bladej, łagodnej twarzy, wyrzekła:
— Chodź, Anno.
— Już idę. Hallo, Simons!
Wchodzący kamerdyner odparł:
— Tak jest, panienko!
— Muszę już iść.
— Bardzo żałujemy, panienko.
— Tak.
Drzwi zatrzasnęły się lekko. W wielkim pokoju zapanowała pracowita cisza, poprzedzająca zwykle czas posiłku. Czterech ludzi, zajętych przy stole, usunęło się nagle na bok. Lord Valleys wszedł do jadalni.
Zbliżył się powoli, czytając. Spokojne oczy przedzielała nieznaczna zmarszczka, twarz miał ogorzałą i rumianą, zarysowaną stanowczo, okoloną szorstkiemi włosami i szpakowatym wąsem; twarz człowieka, który zna wartość swego zdania i jest rad z tej świadomości. Wysoki, zgrabny, prosty, z głową zlekka podaną ku tyłowi — sprawiał wrażenie nietyle zarozumiałego, ile zadowolonego w zupełności ze sposobu swego życia i myślenia. Wszystkie jego ruchy cechowała beztroska w stosunku do otoczenia, tak charakterystyczna dla ludzi przywykłych do wystąpień publicznych, ludzi niezależnych materjalnie i niezwykłych troszczyć się o to, co inni o nich myślą.
Zajął miejsce przy stole i, nie przerywając czytania, zabrał się do jedzenia. Dopiero po chwili, zauważywszy obecność swej najstarszej córki, która weszła i usiadła obok, odezwał się:
— Irytuje mnie konieczność wyjazdu w taką pogodę.
— Czy udajesz się na posiedzenie gabinetu, ojcze?
— Tak, ta przeklęta sprawa samolotów.
Ciemne, lękliwe oczy Agaty, osadzone w delikatnej, drobnej twarzyczce, z zajęciem studjowały szczegóły przyborów, ustawionych na kredensie, a służących do zachowywania temperatury potraw; w myśli rozważała: „Przypuszczam jednak, że są one praktyczniejsze od moich, chciałabym usłyszeć tylko zdanie Wiliama, czy woli wielkie półmiski, czy też pojedyńcze ogrzewacze“.
Jednocześnie prawie zdołała sformować pytanie, z którem głośno zwróciła się do ojca; głos jej, zarówno jak ruchy, był zwykle łagodny, lękliwy prawie, wyjąwszy te chwile, kiedy cośkolwiek zagrażało jej mężowi lub dzieciom.
— Czy uważasz, ojcze, możliwość wojny za okoliczność sprzyjającą sprawie Eustachego?
Ojciec nie odpowiedział, witając wchodzącego mężczyznę. Nowoprzybyły, wysoki, przystojny, młody człowiek, o ciemnych włosach i jasnym zaroście, choć nie spokrewniony z lordem Valleys, jednakże przypominał go chwilami, a to przez istniejące między nimi pewne negatywne podobieństwo. Klaudjusz Fresney, vicehrabia Harbinger, posiadał również ów charakterystyczny typ, zwany normandzkim, uwydatniający się głównie w stanowczej regularności rysów i lekko orlim nosie; lecz to, co w starszym mężczyźnie zdawało się wskazywać jedynie na bezkrytyczne uznanie siebie za wzór i regułę życia, w młodszym — sprawiało wrażenie mniej korzystne, a zarazem bardziej rozbrajające; zdawało się, że pokrywa niepewność ustawicznemi drwinami z czegośkolwiek.
Za vicehrabią weszła do, jadalni lady Valleys, kobieta tęga i wyniosła; mimo, że syn jej najstarszy liczył już lat trzydzieści, sama przekroczyła ledwie pięćdziesiątkę. Zapewne była kiedyś słynną pięknością, dopatrzeć się tego można było z całego zachowania, ruchów i głosu; teraz pozostały już tylko nieznaczne ślady urody na jej przekwitłej twarzy o szaro-niebieskich oczach i zniszczonej cerze. Łączyła w sobie zalety wiernej towarzyszki życia z cechami kobiety par excellence światowej. Dostatek i częste przebywanie na świeżem powietrzu wyryły piętno na tej postaci, ożywionej niesłabnącą energją i nie pozbawionej pewnej dozy humoru.
Lady Valleys odpowiedziała na uwagę Agaty:
— Ależ naturalnie, moja droga, są to okoliczności wyjątkowo sprzyjające.
Lord Harbinger wtrącił:
— O ile się nie mylę, Brabrook będzie mówił na ten temat. Czy słyszała go pani kiedykolwiek, lady Agato? Panie Przewodniczący, Panowie! Oto powstaję — a wraz ze mną powstają hasła demokratyczne!
Agata odpowiedziała mu tylko uśmiechem, gdyż myślą była gdzie indziej: „Jeśli pozwolę Annie pojechać dzisiaj aż do bramy wjazdowej, jutro skorzysta z tej okazji dla jakiegoś nowego wybryku“. Nie interesowała się sprawami społecznemi, a jej odziedziczona potrzeba rozkazywania znajdowała ujście w rządzeniu domem i gospodarstwem. Przeszło to u niej w rodzaj kultu czy też namiętności, czuła się poniekąd jakby przywódczynią ruchu patrjotycznego.
Lord Valleys, skończywszy jeść, powstał:
— Czy masz jakieś polecenie do matki, Gertrudo?
— Nie, dziękuję, pisałam do niej wczoraj.
— Powiedz Miltoun‘owi, aby zwrócił uwagę na tego Courtiera, słyszałem, jak przemawiał, uważam, że jest dobry.
Lady Valleys odprowadziła małżonka do drzwi.
— Czy wiesz, Geoffrey‘u, że wspominałam matce o tej kobiecie?
— Czy uważałaś to za konieczne?
— Tak. Jestem niespokojna. Matka posiada jednak wpływ na Miltoun‘a.
Lord Valleys wzruszył ramionami i, uścisnąwszy zlekka rękę żony, wyszedł.
Chociaż sam trochę zaniepokojony z tego powodu, nie należał jednak do ludzi, którzy potrafią się martwić zgóry. Miał nerwy silne, nerwy, które spotyka się często w tej sferze, wśród ludzi, którzy wiele mają do czynienia z końmi. Przyjmował drobne nieprzyjemności, które mu przyniósł dzień, jako zło konieczne. Swego starszego syna, jeśli chodziło o kobiety, uważał za zagadkę, której rozwiązaniem dawno już przestał się trudzić.
Wszedłszy do wielkiego hallu, przystanął na chwilę, gdyż przypomniał sobie, że nie widział jeszcze tego rana swej ulubionej córki, Barbary.
— Czy lady Barbara jest jeszcze na dole?
Usłyszawszy odpowiedź przeczącą, zarzucił płaszcz samochodowy, podany mu przez Simonsa i wyszedł przed wielki biały portyk, ozdobiony herbami Caradoc‘ów, kutemi w kamieniu.
Głosik małej Anny, jasny i donośny, dobiegł go poprzez stłumione warczenie samochodu:
— Chodź, dziaduniu!
Dla człowieka, który ma lat sześćdziesiąt pięć i ciężaru ich bynajmniej nie czuje na swych barkach, słowo „dziadek“ brzmi w uszach niemiło. Lord Valleys skrzywił się pod wąsem i, wskazując ręką małą Annę, rzekł:
— Proszę przysłać po to do bramy wjazdowej.
Czysty, cienki głosik protestował:
— Ależ nie, ja sama wrócę.
Samochód ruszył, przerywając dalszą dyskusję.
Lord Valleys w samochodzie — był to smutny obraz tego, jak dalece żywioł opanowany został przez swą niszczycielkę, — wiedzę. Wielki miłośnik wyścigów konych, jeszcze do niedawna noszący zaszczytny tytuł „mistrza polowania“, którego głównem zainteresowaniem w życiu były, prócz polityki, konie, kierowany zdrowym rozsądkiem, musiał nietylko tolerować, lecz i popierać to, co je głównie rugowało. Jego instynkt samozachowawczy działał podświadomie, zmuszając go do wiary w to, że wiedza wraz z opanowaniem brutalnej natury, może być oddana na usługi władzy, opartej na stałych i skrystalizowanych podstawach. Cały jego nowoczesny sposób życia, korzystanie z wyników najnowszych wynalazków, nadawanie zawrotnego tempa egzystencji, tak, że traciła punkt oparcia i stawała się powierzchowna, jego ruchliwość, kosmopolityzm, rozległe stosunki towarzyskie, któremi się szczycił, wszystko to było w rezultacie zbyt skomplikowane, zbyt zawiłe dla zakresu jego pojmowania i niwelowało wyższość i odrębność, wymaganą od ludzi jego sfery i stanowiska.
Uparty, o umyśle niezbyt subtelnym, choć bezwzględnie nie tępym — jeśli szło o praktyczną stronę życia — dawał się unosić prądowi, trzymając silnie ster i nie spostrzegając, iż znajduje się w wirze odmętu.
Kierowany praktycznym rozsądkiem, wolał łatwiejszą odmianę reakcjonizmu, która, opierając się na własnej wartości umysłowej, czerpie jednocześnie materjalne korzyści z wrogiego sobie postępu — aniżeli rzeczywisty reakcjonizm, którego zwolennikiem był jego syn, Miltoun.
Prowadził sam auto, bystry i zrównoważony, z czapką głęboko nasuniętą na oczy. Rozdrażnienie, wywołane niespodzianem posiedzeniem gabinetu podczas odpoczynku świątecznego, bynajmniej nie przeszkadzało mu rozkoszować się równym, szybkim pędem auta poprzez letnie powietrze, którego słodycz unosiła się pod wielkiemi drzewami alei. Obok niego, szeroko rozstawiwszy nóżki, siedziała mała Anna. Jazda samochodem była dla niej nowością i pełen zdumienia zachwyt malował się w jej wielkich oczach, szeroko rozwartych ponad wydatnym noskiem. Raz tylko jeden przemówiła, kiedy samochód, przejeżdżając koło bramy, minął małą córeczkę odźwiernego.
— Hallo, Zuziu!
Nie było odpowiedzi, lecz wyraz bladej twarzyczki Zuzi był tak pokorny i pełen uwielbienia, że nawet lord Valleys, który nie był z natury spostrzegawczy, zauważył to z pewną satysfakcją.
„Tak“, pomyślał trochę niekonsekwentnie, „serce narodu jest zdrowe“.
Ravensham House, położony na stokach parku Richmondskiego, był podmiejską siedzibą rodziny Casterley, od czasu kiedy weszło w zwyczaj posiadanie rezydencji, położonej w obrębie łatwej i bliskiej komunikacji z Westminster. W wielkiej, przytykającej do hallu oranżerji, przed grupą japońskich lilij stała lady Casterley, szczupła, niewysoka staruszka, o twarzy koloru kości słoniowej, cienkim nosie i bystrych oczach, do połowy przysłoniętych powiekami, pokrytemi siecią drobnych zmarszczek. Bardzo spokojna, w szarej sukni, z głową okoloną siwemi włosami, robiła wrażenie małej figurynki, rytej delikatnie w starej stali. W długich, cienkich palcach trzymała list, pisany swobodnym, nieco chaotycznym stylem.
Montkland Court Devon
Kochana Mamo!
Geoffrey wyjeżdża jutro, wstąpi do Ciebie po drodze, o ile mu czas na to pozwoli; ta nowa afera wojenna bardzo go absorbuje. Ja przyjadę do miasta dopiero po wyborach Miltoun‘a. Przyznaję, że nie mam odwagi zostawić go tutaj samego. Widuje się on ze swoją „nieznajomą“ codziennie. Mr. Courtier, ten, który napisał książkę przeciwko wojnie — niezbyt entuzjastyczną, gdy się pomyśli, że pisał ją człowiek, który sam był kiedyś żołnierzem — zamieszkał tu w zajeździe. Pracuje on dla partji radykałów. Zna „nieznajomą“ Miltoun‘a również i, miejmy nadzieję— dla dobra Miltoun‘a — zna ją aż za dobrze. Jest to człowiek o powierzchowności bardzo pociągającej, ma rude wąsy, jest dość miły i cokolwiek zwarjowany. Bertie przyjechał do nas w tych dniach, muszę go skłonić do rozmowy z Miltoun‘em, niech się dowie, jak rzeczy stoją. Można w tym wypadku zawierzyć Bertowi, jest bardzo przebiegły. Muszę przyznać, że „ona“ jest bardzo ładna, lecz absolutnie nic o niej nie wiemy, prócz tego, że jest rozwiedziona z mężem. W jaki sposób można się dowiedzieć czegoś bliższego o ludziach? Niezwykła uczciwość Miltoun‘a pogarsza jeszcze sytuację. Powaga młodego pokolenia jest w istocie zadziwiająca. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w mej młodości zapatrywała się tak serjo na życie.
Lady Casterley opuściła rękę, trzymającą ukoronowany arkusik. Skrzywiła się zlekka, pamiętała jeszcze bardzo dobrze młodość swej córki. Podnosząc znowu list, czytała dalej:
Jestem przekonana, że zarówno Geoffrey, jak i ja, czujemy się o wiele młodsi od Miltoun‘a i Agaty, chociaż są oni naszemi dziećmi. Szczęściem, u Berta i Barbary nie odczuwa się tak tego. Groźba wojny wywarła doskonały skutek na sprawę kandydatury Miltoun‘a. Claude Harbinger jest u nas również. Pracuje dla Miltoun‘a, lecz w rzeczywistości mam wrażenie, że przyjechał tu dla Barbary. Jest to dla mnie trochę przykre, jeśli się weźmie pod uwagę, że nie ma ona jeszcze nawet lat dwudziestu, lecz ze względu na jej wyjątkową urodę, należało się takiego obrotu rzeczy spodziewać, a Claude jednakże jest pod każdym względem wzorowy. Mówią o nim teraz bardzo wiele, wysuwa się on na czoło partji młodych torysów.
Lady Casterley ponownie opuściła list, nadsłuchując. Przeciągły, stłumiony odgłos jakiejś odległej wrzawy przeniknął do oranżerji, wibrując między blademi płatkami lilij i strząsając z nich krótkie, delikatne fale woni. Lady Casterley weszła do hallu, gdzie natknęła się na starszego człowieka, o wybladłej twarzy, z długiemi siwemi faworytami.
— Co to za hałas, Cliftonie?
— Pochód socjalistów, jaśnie pani, w drodze do Putney, gdzie zamierzają urządzić demonstrację. Ludność szydzi i gwiżdże, zatrzymano ich akurat tu, przed bramą.
— Czy przemawiają?
— Mówią jakieś bzdurstwa, jaśnia pani.
— Pójdę i posłucham, podaj mi moją czarną laskę.
Pod ciemnemi, płasko-rozgałęzionemi cedrami, które wznosiły się jak hebanowe pagody po obu stronach podjazdu, wisiała nisko wielka, sina chmura, rozświetlona złowrogo na horyzoncie jedynym jasnym promieniem. Pod tym pochmurnym baldachimem skupiła się na drodze mała grupka zakurzonych i poczochranych mężczyzn i kobiet, otaczając i zachęcając oklaskami wysokiego, czarno odzianego mówcę. Przyglądał się temu zgromadzeniu niewielki tłum, złożony z mężczyzn i wyrostków, akompanjując przemowie okrzykami i szyderstwami.
Lady Casterley i jej majordomo stanęli o kilka kroków poza żelaznemi wrotami. Drobna, szara figurka była bardziej wyzywająca w swym spokoju, niż wszystkie gesty i obelgi tłumu. Oczy jej jedynie poruszały się pod wpółopuszczonemi powiekami, prawą ręką mocno ściskała rączkę laski.
Głos mówcy wznosił się silnym protestem przeciwko wyzyskowi „ludu“, to znów zniżał się nieco, komentując ironicznie idee chrześcijaństwa. Domagał się gwałtownie zwolnienia z ciężaru bezsensownych podatków na armję, groził, iż niezadługo lud ujmie sprawę w swoje ręce.
Lady Casterley odwróciła głowę.
— Mówi głupstwa, Cliftonie. Deszcz zacznie zaraz padać, wrócę do domu.
Pod kamiennym portykiem przystanęła. Sina chmura załamała się nagle, gwałtowny deszcz zalał rozbiegający się szybko tłum. Słaby uśmiech okolił wargi lady Casterley.
— Wyjdzie im to na korzyść takie lekkie ochłodzenie zapału. Zmokniesz, Cliftonie, pospiesz się. Lord Valleys będzie na obiedzie. Przygotuj mu pokój do przebrania. Przyjedzie samochodem z Monkland.
W bardzo wysokim, dość pustym pokoju, wykładanym białą boazerją, lord Valleys z szacunkiem witał swą teściową.
— Jazda trwała zaledwie dziesięć godzin, niezła szybkość, prawda?
— Jestem bardzo rada, że przyjechałeś. Kiedy jest termin wyborów Miltoun‘a?
— Dwudziestego dziewiątego.
— Szkoda, nie powinien pozostawać w Monkland, wówczas, kiedy owa nieznajoma tam się znajduje.
— Ach, tak, słyszała mama o niej?
Lady Casterley odpowiedziała surowo:
— Jesteś zbyt pobłażliwy, Geoffrey‘u.
Lord Valleys uśmiechnął się.
— Ta cała afera wojenna — rzekł po chwili, — zaczyna już mi się dawać we znaki. Nie mogę się zupełnie zorjentować, jaki jest nastrój wśród ludu.
Lady Casterley powstała.
— Niema żadnego. Jeśli wojna wybuchnie, wtedy nastrój będzie taki, jaki być powinien. Tak jest zawsze. Podaj mi ramię, Geoffrey‘u. Czy jesteś głodny?
Poglądy lorda Valleysa na wojnę były zapatrywaniami człowieka, który od czasów kiedy doszedł do okresu samodzielnego myślenia, zawsze obracał się pośród ludzi, kierujących losami państwa. Podobnie jak lilje w wielkiej oranżerji, nie mogą czuć zmysłami kwiatów, rosnących w ogrodzie, lord Valleys, opancerzony przesądami i zwyczajami, właściwemi swej sferze, stykał się jednak z ogółem — niemniej niż się tego należało spodziewać. W istocie, w niektórych dziedzinach, jako człowiek praktyczny i rzeczowy, był w jawnym kontakcie z opinją przeciętnego obywatela. Był zupełnie szczery, twierdząc, że zna lepiej potrzeby ludu od tych, którzy wiele na ten temat gardłują, i bezwątpienia miał rację, gdyż usposobieniem był bliższy ludowi, niż jego prowodyrzy, — choć napewno nie czułby się zadowolony, gdyby ktoś zwrócił mu na to uwagę. Życie obarczyło naturę obowiązkiem politycznej i światowej przebiegłości, której pierwotna siła tkwiła w praktyczności i zupełnym braku wyobraźni. W jego interesie leżało działanie, działanie niezbyt krańcowe, nie wprowadzające przemocą idei w czyn. Był wolnomyślny tam, gdzie nic nie godziło w puklerz form towarzyskich i obyczajowych, — był liberalnym dziedzicem, oczywiście w granicach, niezagrażających jego własnym interesom. Popierał sztukę tak długo, dopóki rozwijała się ona w kierunku zgóry przewidzianym. Musiał mieć lekką rękę, pewne oczy, żelazne nerwy i te doskonałe maniery, które właśnie nie są manierą. Z natury był łatwym w pożyciu małżonkiem, pobłażliwym ojcem, sumiennym i prawym politykiem, oddawał się chętnie pracy, przyjemnościom i rozrywkom na świeżem powietrzu. Adorował i kochał żonę i nigdy nie żałował, że się ożenił. Prawdopodobnie nie żałował w życiu niczego, prócz może tego, że jeszcze nigdy nie wygrał wyścigu Derby, lub że nie udało mu się doprowadzić hodowli pewnej odmiany centkowanych wyżłów do zupełnie rasowej doskonałości. Teściową swoją szanował tak, jak się szanuje zasadę.
Z postaci tej drobnej staruszki biła niezwykła siła skupionej stanowczości, dziedzictwo i pewność tych, których znaczenia nic nigdy nie zachwiało. Przywileje i ustalona niezależność jej przodków, wypływająca z rozkazywania i rządzenia, zniweezyła zdolności przewidywania, że autorytet ich może być kiedyś zachwiany. Jej pewność siebie nie była nabyta, przeciwnie, była to stała, nieodłączna cecha czynnego, dominującego usposobienia. Wyposażona w doskonałą, zwykłą zresztą w jej sferze, znajomość życia społecznego, zbrojna w kulturę, odpowiadającą warstwie przodującej, przesiąknięta niezmiennemi ideami, niepodlegająca nikomu i niczemu, chyba jedynie własnemu zwyczajowi rządzenia, — posiadała umysł groźny, jak miecze obosieczne, któremi władali jej przodkowie Fitz - Haroldowie na polach bitew pod Agrincourt i Poitiers. Umysł, który instynktownie odrzucał możność poznania swej wewnętrznej istoty, rodzącą się z bezsensownych praktyk, kontemplacyj, rozumienia i przenikania. Jeśli lord Valleys był jakby szkieletem machiny arystokratycznej, lady Casterley stanowiła stalową sprężynę w jej wnętrzu. Cały jej sposób życia był niewyszukany i prosty, przyzwyczajenia skromne i oszczędne; wstawała wcześnie, zajęta ustawicznie od rana do wieczora była tak dobrze zakonserwowana, iż przy swych siedemdziesięciu pięciu latach mogła się równać z niejedną pięćdziesięcioletnią kobietą. Posiadała tylko jedną słabą stronę — stanowiącą jej siłę. Było to najzupełniejsze zaślepienie, jeśli chodziło o określenie miary charakteru i znaczenia jej stanowiska we wszechświecie. Była symbolem, — siłą.
Wspaniale harmonizowała z wielkim pokojem, w którym obiadowali, pokojem o szarych ścianach, pokrytych fryzem, malowanym w stylu Fragonarda, zdobnym w nimfy i róże, już nieco poczerniałe, jak również z umeblowaniem, sprawiającem w tych czasach wrażenie przeżytku. Na stołach nie było kwiatów, prócz kilku lilij w starej, srebrnej wazie. Na ścianie, ponad wielką konsolą, wisiał portret zmarłego lorda Casterley.
Staruszka przemówiła.
— Przypuszczam, że program działania Miltoun‘a nie podlega żadnym wpływom.
— Otóż w tem właśnie sęk: cierpi on na przerost zasad. Chciałbym tylko, aby starał się unikać tego w swych przemówieniach.
— Pozostaw mu swobodę pod tym względem i postarajcie się oddalić go od tej kobiety, jak tylko wybory zostaną ukończone. Jak ona się właściwie nazywa?
— Jakaś tam Mrs. Lees Noel.
— Jak długo mieszka w Monkland?
— Około roku, zdaje mi się.
— Czy nic bliższego nie wiesz o niej?
Lord Valleys wzruszył ramionami.
— Tak — rzekła lady Casterley, — naturalnie, pozwalasz, by ta sprawa przyjęła niepożądany obrót. Pojadę sama do was, przypuszczam, że nie uczynię Gertrudzie kłopotu. Jaki jest stosunek Courtiera do tej „pani“?
Lord Valleys uśmiechnął się. W uśmiechu tym zawierała się cała jego układna i pobłażliwa filozofja. „Nie należę do wścibskich“, zdawał się mówić. Lady Casterley zacisnęła usta.
— Courtier to narwaniec — rzekła, — czytałam jego książkę o wojnie, — przesiąknięta jest ideami podżegającemi. Rezultaty tego widziałam już za progiem mojej własnej bramy. Tłum agitujący przeciw wojnie.
Lord Valleys stłumił ziewnięcie.
— Doprawdy, nie przypuszczałem, że Courtier ma jakieśkolwiek wpływy.
— To niebezpieczny człowiek; — większość idealistów jest nieszkodliwa, jego książka natomiast jest bardzo mądra.
— Chciałbym, na miłość Boga, żeby się raz skończyły te straszaki wojenne, ośmieszają tylko oba państwa — zauważył lord Valleys.
Lady Casterley podniosła szklankę, napełnioną krwisto-czerwonem winem.
— Wojna nas uratuje — powiedziała.
— Wojna to nie żarty.
— Zapoczątkuje ona lepszy porządek rzeczy.
— Tak sądzisz?
— Jako naród uzyskamy znów pierwszeństwo, a demokracja pozostanie wstecz o pół wieku.
Lord Valleys, uformowawszy na obrusie trzy małe górki soli, przerwał, aby je policzyć, następnie, unosząc zlekka brwi, jakby z powątpiewaniem w to, co miał zamiar wyrzec, szepnął:
— Powiedziałbym raczej, że wszyscy jesteśmy dzisiaj demokratami... O co idzie, Cliftonie?
— Szofer zapytuje, o której godzinie pan rozkaże mu zajechać?
— Natychmiast po obiedzie.
W dwadzieścia minut później skręcał już przez żelazne wrota na drogę, prowadzącą do Londynu. Ściemniało się, na niebie gromadziły się chmury, przepływając tu i tam z nieskończoną bezcelowością. Żaden zamiar nie zdawał się powodować ich ruchem, spotykały się na firmamencie, jak stado owiec lub jak sroki-olbrzymy, krzyżując i przecinając swój lot. Deszcz wisiał w powietrzu. Samochód nie wznosił za sobą kurzu. Mknął szybko, wyszukując lampami drogę. Na moście Putney zatrzymany został przez sznur platform. Lord Valleys spoglądał w obie strony. W rzece odbijały się światła z domów, zgrupowanych po obu jej brzegach, lampy przystani, latarnie łodzi. Białawe, kręte cielsko tego wielkiego Tworu — w wieczystym pędzie ku morzu — nie wzbudzało w nim żadnych refleksyj. Tamizę znał przed laty, kiedy brał udział w Ministerstwie Handlu i Przemysłu, wiedział dobrze jaką jest istotnie, że jest niewypowiedzianie brudna i zwężająca się w tem miejscu, gdzie winna być najszerszą. Jednakże po chwili, gdy zapalał cygaro, nawiedził go dziwny nastrój, — jak gdyby znajdował się w obecności bliskiej mu kobiety.
„Mam nadzieję w Bogu, że z tych pogróżek wojennych nie wyniknie nic poważnego“.
Auto pomknęło dalej drogą, rojącą się od pojazdów i ludzi, w kierunku wytwornego centrum Londynu. Powystawiane w kioskach przed niektóremi sklepami wieczorne gazety nie zawierały jednak pocieszających wiadomości.
„Sytuacja wikła się“.
„Nowe szczegóły“.
„Możliwość groźnych komplikacyj“.
Przed każdym kioskiem można było zauważyć niewielki zamęt wśród tłumu przechodniów, wywołany przez osoby, które, po przeczytaniu nowin, torowały sobie przejście, aby znów iść w dalszą drogę. Hrabia Valleys zastanawiał się, co też oni sobie wyobrażają. Co kiełkowało w tych głowach, zwróconych ku kioskom? Czy wogóle myśleli ci wszyscy mężczyźni i kobiety na ulicy? Jak odnosili się do grożącego im kataklizmu? Apatyczne i tępe twarze nie wyrażały nic, żadnego czynnego pragnienia, żadnego entuzjazmu, ani nawet przerażenia. Biedacy! Wobec spraw tych byli tak bezsilni, jak mrówki, chcące zapobiec zniszczeniu swego mrowiska przez przechodzącego urwisa. Prawdą jest bezwątpienia, iż naród niewiele ma do powiedzenia w kwestji wojny. Przyszło mu na myśl zdanie, wyjęte z pewnego dziennika radykalnego, który czytał jako człowiek bezpartyjny: „Nieświadomy faktów, zahypnotyzowany hasłami patrjotycznemi, opanowany instynktem tłumu, oraz wrodzonem uprzedzeniem do cudzoziemców, bezbronny przez swą cierpliwość, stoicyzm, wiarę i zaufanie do stojących wyżej od niego, wreszcie przez swój snobizm, wzajemną nieufność, beztroskę o jutro i brak uspołecznienia — jakże bezsilny i godny pożałowania jest człowiek ulicy w obliczu Wojny!“ Dziennik, ten, aczkolwiek mądry, wydawał mu się zawsze niemożliwie agitacyjny.
Było bardzo wątpliwe, czy będzie mógł w tym roku udać się do Ascott. Myślą odbiegł w tej chwili do swej obiecującej dwuletniej klaczy Cassety, poczem, jakby zawstydzony, gwałtownie skierował uwagę na sprawy marynarki. Wątpił, czy jest ona dostatecznie przygotowana na wypadki nieoczekiwane. On sam zajmował w rządzie stanowisko mniej określone, jeden z tych tytularnych urzędów, potrzebnych w celu przygotowania do gabinetu wypróbowanych osobników, dla których czasowo nie można znaleźć bardziej odpowiedzialnych funkcyj. Od spraw marynarki myśli jego powędrowały znów do matki żony. Wspaniała staruszka! Jakżeż doskonałym politykiem byłaby, będąc mężczyzną. Zbyt reakcyjna! Co za djabelnie wyzywające stanowisko zajęła wobec Mrs. Lees Noel! Z uczuciem zadowolenia prawdziwego znawcy przypominał sobie szczegóły twarzy i sylwetki tej damy, którą widział dzisiejszego ranka, przejeżdżając obok jej domku. Tajemnicza, czy też nie, była z pewnością wysoce interesująca. Zgrabna główka z ciemnemi włosami, z przedziałem pośrodku, zachwycająca figura! Urok tajemniczości ją otacza! Bezwątpienia jakaś sprawka z przeszłości, lecz to nie powinno go interesować! Zawsze gorąco współczuje kobietom tego rodzaju!
Oddział żołnierzy rezerwy, wracających z defilady, powstrzymał na chwilę pęd samochodu. Lord Valleys wychylił się, przyglądając się im takiem samem krytycznem, bystrem i skupionem spojrzeniem, jakiemby spoglądał na sforę psów. Umysł jego nabrał znów sprężystości. Chaotyczne rozmyślania i wątpliwości pierzchły. Zuchy! Napewno potrafią sprostać swym zadaniom. Ich twarze, ogorzałe od całodziennego przebywania na powietrzu, napiętnowane były biernością lub nawpół zaczepną pewnością siebie. Napewno nie zaprzątali sobie głowy jakiemiś oderwanemi wątpliwościami, ani też wizjami okropności wojny.
Ktoś wzniósł okrzyk na ich cześć. Lord Valleys ujrzał wokół siebie wznoszące się i opadające kapelusze i usłyszał okrzyki, które zrazu ostre i wysokie, przeszły potem w ochrypłą wrzawę i nagle umilkły. „Zdają się być bardzo rozentuzjazmowani“ — pomyślał. „Niewiele im trzeba. A jednak jest duch wojowniczy w narodzie“. Znowu przeniknął go pewien rodzaj zadowolenia.
Kiedy przeszedł ostatni żołnierz, samochód począł zwolna torować sobie drogę pomiędzy tłoczącą się za oddziałem ciżbą, złożoną z ludzi różnego wieku, wyrostków, kobiet i dziewcząt; patrzyli oni na lorda Valleys obojętnie, jak gdyby życie ich było zbyt odrębne, by pozwolić im na zainteresowanie się tym człowiekiem, który mijał ich, rozparty wygodnie w samochodzie.
W tym samym czasie w Monkland, w malutkiej, bielonej bawialni białego, strzechą krytego domku, po obu stronach kominka siedziało, rozmawiając, dwuch mężczyzn. W pobliżu wpółleżąc na niskim, wygodnym fotelu, czarnooka kobieta zabawiała się studjowaniem swych drobnych, delikatnych paluszków, splatając je lub wyciągając pod światło ognia. Od czasu do czasu usuwało się jakieś polano, ukazując rozżarzoną powierzchnię. W pokoju unosiło się miłe ciepło, zdające się promieniować z białych ścian, przesiąkniętych światłem ognia i lampy. Ćmy, przylatujące z ciemnego ogrodu, wibrowały jak małe, srebrne bączki ponad purpurowemi różami, umieszczonemi w jaskrawo-zielonej wazie. W pokoju unosił się zapach — zwykły w starych, krytych strzechą domkach, złożony z dymu polan, kwiatów i głogu.
Po lewej stronie kominka siedział mężczyzna lat około czterdziestu, wzrostu więcej niż średniego, prosty, krzepki, żywy, o jasnych oczach i twarzy krwistej, — która płonęła przy drobnem nawet rozdrażnieniu. Włosy blond wpadały w odcień rudawy, zaś jego długie, ogniste wąsy, zwisające aż do podbródka, jak u Don Kichota, zdawały się chwilami jeżyć.
Na prawo siedzący człowiek dobiegał trzydziestki, był bardzo wysoki, szczupły i muskularny. Siedział skulony w niskim fotelu, rękami otoczywszy kolana. Ledwie dostrzegalny, smętny uśmiech opromieniał jego chudą twarz, o suchych, pergaminowych, gładko wygolonych policzkach i głębokich, żywych oczach — twarz, która bezwzględnie kryła jakieś specyficzne piękno.
Ci dwaj ludzie, tak niezwykle różni, spoglądali na siebie jak dwa psy sąsiadów, które długi czas trzymały się od siebie zdaleka i nagle spotkały się w miejscu, gdzie niemożliwością było stoczyć walkę. Kobietȧ pilnowała ich — chociaż pani jednego, lecz jako miłośniczka psów, — przez proste amatorstwo, zwykła była głaskać i pieścić drugiego.
— A więc tak, Mr. Courtier — przemówił młody człowiek suchym i ironicznym głosem, maskując uśmiechem płomienny wyraz oczu, — wszystko, co pan mówi, stosuje się jedynie do obrony tak zwanego ducha liberalizmu, a ten duch — wybaczy pan moją szczerość — będąc jedynie wytworem filozofji i sztuki, znika w tym momencie, kiedy w grę wchodzi praktyczna strona życia.
Rudowłosy zaśmiał się dziwnym śmiechem, — jednocześnie wesołym i sardonicznym.
— Dobrze powiedziane — odparł, — i ani mi w głowie zaprzeczyć, lecz pan, lordzie Miltoun‘ie, godzący politykę z hasłami kastowości i autorytetu, stoi — jeśli chodzi o praktyczną stronę życia — na tym samym gruncie, co każdy, głoszący ideę liberalizmu.
— Nie zgadzam się z tem.
— Możesz się godzić, lub nie godzić. Zapatrywania pańskie na sprawy społeczne przypominają zapatrywania kościoła na śluby i rozwody, tak odległe od realizmu życia, jak stanowisko wyznawcy wolnej miłości — i równie niewykonalne. Klęska pańskich zapatrywań leży w nich samych. Są już za mało żywotne i zbyt dalekie od życia, by mógł pan „rozumieć“, a jeśli nie można rozumieć — nie można rządzić. Z równem powodzeniem wystarczałoby spokojnie założyć ręce, jak z takiemi pojęciami ubiegać się o stanowisko polityka.
— Nadal musimy się z tem zgodzić, że zdania nasze są zasadniczo rozbieżne.
— Być może, iż wogóle za wiele od pana żądam, ostatecznie jest pan tylko arystokratą.
— Nie rozumiem pana, Mr. Courtier.
Ciemnooka kobieta poruszyła się niespokojnie, ręce jej wzniosły się, jakby na znak przestrogi. Starszy mężczyzna powstał natychmiast i przemówił zmienionym, pokornym głosem:
— Rozmowa nasza nuży Mrs. Noel. Dowidzenia, Audrey. Najwyższy czas, żebym poszedł.
Stojąc na tle wielkiego francuskiego okna, rzucił na pożegnanie w stronę kominka:
— Rozumiałem przez to, lordzie Miltoun‘ie, iż sfera wasza jest najbardziej wyrachowana i najbardziej oschła w całem państwie i dziwiłbym się, gdyby te cechy nie zaoszczędziły jej gubienia się w marzeniach. Dobranoc.
Wyskoczył przez niski parapet na trawnik i zniknął w ciemnościach.
Młody człowiek siedział nieporuszony. Blask ognia padał na jego twarz, nadając jakiś natchniony wyraz ustom i oczom. Powiedział nagle:
— Czy pani wierzy w to, Mrs. Noel?
Zamiast odpowiedzi Audrey Noel uśmiechnęła się tylko i podeszła do okna.
— Spójrz na tę żabkę, przychodzi tu każdego wieczora.
Na kamiennej płycie werandy, w promieniu światła, padającego od lampy, siedziała mała, złotawa żabka. Kiedy Miltoun podszedł bliżej, zakołysała się i przestraszona uciekła.
— Jaki spokój panuje w ogrodzie pani — rzekł młody człowiek.
Ujął jej rękę bardzo delikatnie i przycisnął do ust, poczem zniknął w ciemnościach w ślad za swym przeciwnikiem.
W istocie spokój i cisza unosiły się w ogrodzie. Noc zdawała się nasłuchiwać, czy wszystkie lampy zgasły, czy wszystkie serca ułożyły się do spoczynku, Nasłuchiwała, zapalając małe, białe gwiazdki dla każdego drzewka, dla każdej strzechy, dla drzemiących, znużonych kwiatów, — jak matka czuwa nad śpiącem dzieckiem pochylona, licząc miłośnie każde westchnienie, każdy włos na jego główce. Wszelki spór i dyskusja zdawały się być dziecinną paplaniną wobec tego uśmiechu nocy.
Oblicze kobiety, stojącej przy oknie, podobne było do oblicza słodkiej, ciepłej nocy. Było ono tkliwe, pełne harmonji, nie surowej i chłodnej, lecz żywej i promiennej, — która zdawała się być siedliskiem wzniosłych uczuć. W ogrodzie, całym aksamitno-szarym z ciemnemi cieniami, padającemi od drzew, jedynie białe kwiaty czuwały i przyglądały się jej uważnie. Drzewa stały ciemne i ciche. Nawet ptaki nocne nie odzywały się. Tylko mały strumyk w głębi szemrał głosem, który nabierał mocy wtedy, kiedy głos dnia zamierał. Audrey Noel podlegała łatwo nastrojom, odporność nie leżała w jej naturze, lecz dzisiaj nie udzielił jej się spokój, przenikający wszystko. Ręce jej drżały, policzki płonęły, pierś falowała, a oddech dobywał się gwałtownie z lekko rozchylonych ust.
Eustachy Caradoc, wicehrabia Miltoun, wiódł bardzo osamotnione życie aż do czasu, kiedy począł sobie zdawać sprawę z różnych właściwości swej egzystencji. Będąc dzieckiem, nie posiadał bliższych przyjaciół, za wyjątkiem Cliftona, majordomusa swej babki. Jego bony, guwernantki i wychowawcy przyznawali, iż nie są w stanie go zrozumieć, uważali, iż jest zbyt poważny na swój wiek, przerażał ich nawet lekko, okazując zdolność do takiej krańcowości, jaką jest milczące znoszenie cierpień. Wczesne dzieciństwo przepędził prawie całkowicie w Ravensham, będąc zawsze najukochańszym wnukiem lady Casterley, która odnajdowała w nim tę celową wyniosłość, której brak było w usposobieniu jej córki. Lecz tylko przed Cliftonem, tym poważnym, pięćdziesięcioletnim człowiekiem, o długich, białych faworytach — dawał malec upust swym zwierzeniom.
— Tobie to mówię, Cliftonie — przyznawał się, siedząc na poręczy wielkiego fotela w pokoju Cliftona, lub brodząc pomiędzy krzakami malin, — bo jesteś moim przyjacielem.
A Clifton z głową trochę przechyloną na bok, z wyrazem poważnego zainteresowania, temi „przyjacielskiemi“ zwierzeniami, o charakterze wprawiającym go często w zakłopotanie, odpowiadał od czasu do czasu „Naturalnie, milordzie“ — a częściej jeszcze „Naturalnie, mój drogi“.
Było w ich przyjaźni coś ładnego i godnego, żaden z nich nie przekraczał granicy należnego drugiemu szacunku. Obaj interesowali się gołębiami i częstokroć długo przypatrywali się im z zadziwiającą uwagą.
Z biegiem czasu, Eustachy, stosownie do tradycji przyjętej w jego rodzinie, wstąpił do Harrow. Pozostawał tam pięć lat. Był jednym z owych chłopców o niezbyt silnych pięściach i nogach, których często można widzieć włóczących się samotnie do swych odosobnionych kryjówek, z jednem ramieniem zlekka podniesionem od ciągłego zwyczaju noszenia czegoś pod pachą. Od przezwiska „lizus“ chronił go jego tytuł, najzupełniejszy brak pedanterji, obojętność na to, co o nim myślą, oraz ostry język, którego doświadczyć nikt nie miał ochoty. Pozostał jednak zawsze brzydkiem kaczątkiem, które nigdy nie potrafiło pluskać się należycie w zielonych sadzawkach tradycji, związanych ze Szkołą Publiczną. W grach sportowych odznaczał się taką niedołężnością, że towarzysze jego, dla świętego spokoju, pozostawiali mu zupełną swobodę. Wyjątek czynili tylko jeśli chodziło o palanta, gdyż w tem wykazywał niezwykłą biegłość, głównie dzięki jakiejś dziwnej giętkości członków. Znany był również ze swych śmiałych eksperymentów chemicznych, których rezultatem były różne substancje, przechowywane ukradkiem, aż do czasu uzyskania specjalnego pozwolenia od gospodarza klasowego, którego tenże udzielił, w myśl zasady, że jeśli w pokoju ma się unosić zapach nieprzyjemny, niechaj już będzie wiadomo, z czego pochodzi. Zaprzyjaźnił się z niewieloma towarzyszami, lecz przyjaźń ta pozostała trwałą. Jego ćwiczenia łacińskie były niedołężne, zaś greckie tak marne, iż niemale zdziwienie wywołała okazana pod koniec studjów zupełnie przyzwoita umiejętność pisania i władania ojczystym językiem. Opuszczał szkołę bez żalu. Lecz kiedy z okna pociągu ujrzał po raz ostatni pagórek ze starą śpiczastą wieżą, ścisnęło go coś za gardło, przełknął gwałtownie kilka razy i, zaszywając się głęboko w kąt wagonu, przymknął Powieki.
W Oxfordzie było mu lepiej, lecz tam również był stosunkowo samotny, pozostając tak często, jak tylko mógł, w swem mieszkaniu poza uniwersytetem, Wybierając zwykle dla siebie pomieszczenia odległe z widokiem na ogrody i szańce miasta.
Za czasów oxfordzkich po raz pierwszy zrodziła się w nim namiętność do ćwiczenia woli, której siła tak bardzo miała go cechować w przyszłości. Zabrał się do wioślarstwa i, choć tego rodzaju przepędzanie czasu nie leżało zupełnie w jego naturze, wywalczył sobie jednak miejsce w regatach swej korporacji. Pod koniec zawodów schodził zazwyczaj ze swego stanowiska w stanie najzupełniejszego wyczerpania, dzięki temu, iż ostatni kwadrans wyścigu wiosłował tylko niesłychanem natężeniem woli. Taka sama żądza ćwiczenia się w karności kierowała nim przy wyborze nauk. Zajął się literaturą klasyczną, która—przy jego znikomej umiejętności greki i łaciny, jak najmniej mu odpowiadała. Dzięki nadludzkiej pracy, otrzymał ocenę zadawalniającą, prócz tego uzyskał najwyższe odznaczenie wszechnicy za prace z literatury angielskiej. W kołach towarzyskich, ześrodkowujących życie uniwersyteckie, wiedziano o nim niewiele. Przez cały czas swego pobytu ani razu nie brał udziału w zebraniach koleżeńskich. Nie polował, nie mówił nigdy o kobietach i nikt również nie wspominał kobiet w jego obecności. Czasem jednak nawiedzały go namiętności, które często nawiedzają ascetów, kiedy całe istnienie zdaje się chłonąć i pożerać ogień, płonący w dzień i w nocy, przemijający szczęśliwie, niewiadomo jak i kiedy, jak nagle zdmuchnięta świeca. Chociaż nietowarzyski w całem tego słowa znaczeniu, nie był jednak pozbawiony kompanji podczas owych dni oxfordzkich. Znał wielu, zarówno profesorów jak i studentów. Jego długie spacery bez określonego kierunku srogo dawały się we znaki tym, którzy nie byli amatorami tak nudnego spędzania czasu, jakiem jest przechadzka w celach rozmowy. W okolicy od Abingdon aż do Bablock-Hythe znano go dobrze, lecz on nie znał zupełnie okolicy. Cenił go również Senat, gdzie już na początku wyrobił sobie markę, podczas debaty o cenzurze literackiej. Bronił wówczas swych poglądów z taką zaciętością, wytrwałością i młodzieńczym zapałem, że napewno odniósłby zwycięstwo, gdyby nie pewien Irlandczyk, który przerwał mu, wskazując na niebezpieczeństwo, grożące biblji, na który to zarzut odpowiedział Miltoun: „Lepiej jest ryzykować, niż nie mieć nic do zaryzykowania“. Od tej chwili ustaliło się o nim zdanie.
W Oxfordzie pozostawał cztery lata. Opuszczając uniwersytet, uczuwał dziwny rodzaj niezdecydowania. Ostateczny sąd wszechnicy o tym wychowanku zawierał się w mniemaniu: „Eustachy Miltoun! Ach, dziwak! Lecz wypłynie kiedyś, bezwątpienia wypłynie“.
W tym samym czasie odbył z ojcem dłuższą konferencję, która utrwaliła ostatecznie zdanie, jakie mieli nawzajem o sobie. Rozmowa ta toczyła się w wielkiej czytelni Monkland Court pewnego listopadowego popołudnia.
Płomienie ośmiu świec, umieszczonych w wysmukłych świecznikach, po cztery z każdej strony rzeźbionego, kamiennego kominka, oświecały pokój. Drżący blask zakreślał niewielki krąg wśród ciemnej przestrzeni komnaty, której ściany, wykładane czarną dębową boazerją, zapełnione były książkami. Cierpki zapach skóry i suszonych płatków różanych zdawał się przenikać do głębi, jakgdyby tchnienie przeszłości. Ponad wielkim kominkiem wisiał malowany przez nieznanego malarza portret kardynała Caradoc‘a, męczennika za wiarę w XVI stuleciu. Promienie oświetlały jedną stronę jego gładko wygolonej twarzy; asceta i męczennik z leciutkim uśmieszkiem, opromieniającym jego usta i głębokie oczy, górował nad niebieskawym płomieniem paleniska.
Zarówno ojciec jak i syn nie mogli się zdecydować na rozpoczęcie rozmowy. Obaj nie odnosili zupełnie wrażenia, iż są sobie bliscy. W istocie nie widzieli się od dłuższego czasu, a i dawniej widywali się bardzo rzadko. Lord Valleys odezwał się pierwszy:
— A więc, mój drogi, co zamierzasz czynić teraz? Przypuszczam, że uda nam się zapewnić ci tutejszą kandydaturę, o ile wogóle masz zamiar kandydować.
— Dziękuje bardzo, tymczasem jeszcze nie myślę o tem.
Poprzez przezroczystą chmurkę dymu cygara lord Valleys przyglądał się bacznie wysokiej postaci, zagłębionej w stojącym naprzeciw niego fotelu.
— Dlaczego nie? — spytał. — Nigdy nie jest za wcześnie, oczywiście, o ile nie masz ochoty przetrzeć się pierwej po świecie.
— Zanim się stanę „światowcem“, czy tak?
Lord Valleys zaśmiał się z przymusem.
— Jeśli chodzi o sprawy polityczne, zdaje mi się, że nie możesz w tem nabrać żadnego doświadczenia, o ile nie zajmiesz się niemi bezpośrednio — rzekł. — Ile masz lat?
— Dwadzieścia cztery.
— Wyglądąsz starzej — nieznaczna zmarszczka niezadowolenia ukazała mu się między brwiami. Czy mu się tylko zdawało, że lekki uśmieszek błądzi koło ust Miltoun‘a?!
— Urobiłem sobie jakieś dziwne pojęcie — rzekł ten ostatni — iż przedewszystkiem należy poznać dokładnie warunki. Mam zamiar poświęcić na to najmniej pięć lat.
Lord Valleys podniósł brwi.
— Strata czasu — rzekł. — Daleko więcej skorzystałbyś, wstępując natychmiast do parlamentu. Wyobrażasz sobie te sprawy zbyt poważnie.
— Bezwątpienia.
Przez dobrą minutę lord Valleys nie odpowiadał, czuł się oszołomiony. Uspokoiwszy się trochę, rzekł:
— A więc dobrze, czyń jak uważasz.
Przygotowanie Miltoun‘a do zawodu polityka odbywało się wielostronnie: praktykował w dobrach swego ojca, w Izbie Adwokackiej, wyjeżdżał do Niemiec, do Ameryki, do kolonij brytyjskich, pracował dwukrotnie przy wyborach, i dwukrotnie rozczarował się, sądząc, że ma do czynienia z wyborcami, na których stałości przekonań można polegać. Czytał bardzo wiele, powoli, lecz z sumienną gruntownością: poezję, historję, dzieła filozoficzne, religijne i socjalne. Nie lubił natomiast beletrystyki, a w szczególności Przekładów. Pragnąc usilnie być bezstronnym i objektywnym, karmił się jednocześnie tem tylko, co odpowiadało jego naturze, odrzucając nieświadomie wszystko, co zagrażało nastrojom jego indywidualności. Wszystko co czytał, w rzeczywistości przyczyniało się jedynie do umocnienia głębokich przekonań, które tkwiły w jego usposobieniu. Gardząc snobistycznem imponowaniem bogactwem i sferą, posiadał jednocześnie—skromną zrazu, lecz głęboką i stale wzrastającą — świadomość swej zdolności przodowania, oraz duchowej wyższości nad tymi, którym chciał stać się pożyteczny. W istocie nie było w nim ani śladu faryzeuszostwa, był prosty i szczery, lecz jego oczy, gesty, całe zachowanie wskazywały na jakieś ukryte źródło niezachwianej pewności, na niedosięgalną głębię, gdzie nie przenikały żadne przebłyski zwątpienia. Nie był pozbawiony dowcipu, lecz nie posiadał tego rodzaju samokrytyki, która dopatruje się śmieszności, tkwiących w nas samych.
Miltoun widział świat i wszystkie rzeczy na nim się znajdujące, w formie spirali, nawet wtedy, kiedy były one kołami. Nie pojmował, iż wszechświat w jednakowej mierze złożony jest z tych dwuch symboli, których moment pojednania nie został jeszcze odnaleziony.
Takim był Eustachy Miltoun w tym czasie właśnie, kiedy członek Izby, kandydujący z jego ojczystych stron, odziedziczył tytuł.
Pomimo swych lat trzydziestu nie kochał się ani razu, wiódł życie niesłychanie purytańskie, z jednem jedynem tylko wykroczeniem od raz przyjętej zasady. Kobiety obawiały się go, i on, być może, obawiał się kobiet. W marzeniu zdawały mu się urocze i wzbudzające pożądanie, w rzeczywistości zaś były za mało subtelne i wzbudzały w nim przesyt. Kochał swoją uajmłodszą siostrę, Barbarę, lecz nigdy nie odczuwał przywiązania do matki, babki, ani do starszej siostry, Agaty. Zabawny był widok lady Valleys w towarzystwie swego pierworodnego. Jej zgrabna sylwetka, trochę przekwitłe policzki i szaro-niebieskie oczy, któremi lekko kokietowała z wyrazem humoru i przekory, wszystko to w obecności Miltoun‘a przybierało charakter dziwnego, trochę satyrycznego tła. Sądy i powiedzenia, zawsze trochę ryzykowne, były charakterystyczne dla jej żywej natury, potrafiła powiedzieć wszystko, cokolwiek jej przyszło do głowy. Nigdy, nawet za czasów dzieciństwa, nie darzył jej Miltoun swem zaufaniem. Nie brała mu tego za złe, będąc jedną z tych natur szlachetnych i wspaniałomyślnych, które niezdolne są czuć się dotknięte tem, że je pominięto. Uważała go zawsze za dziwaka i na tem koniec. Najwięcej niepokoiła się jego zupełną obojętnością w stosunku do kobiet. Czuła, iż jest to anomalja, podobnie jak wyczuwała istotną, choć należycie zamaskowaną normalność w swym mężu i młodszym synu. Było to powodem, iż zdawała sobie sprawę dokładniej, niż jej na to pozwalał czas wśród wiru życia światowego—z niebezpieczeństwa, jakie przedstawiała przyjaźń jej syna z „nieznajomą“.
Przyjaźń tę zapoczątkował zwykły przypadek. Pewnego grudniowego popołudnia Miltoun udał się do farmy dzierżawcy, zabitego podczas wypadku z koniem. Zastał wdowę po nim w tak strasznej rozpaczy, iż graniczyła z zupełną niemożnością wyrażenia uczuć, spotęgowaną jeszcze teraz obecnością pana. Uspokoił biedaczkę w sprawach dzierżawy i, wychodząc, natknął się w przedsionku na jakąś kobietę w futrzanym żakiecie i czapeczce, niosącą w ramionach małego, płaczącego chłopczyka, którego czoło broczyło krwią. Odebrał dziecko z jej ramion i, umieściwszy na krześle w pokoju, zwrócił się do młodej kobiety. Była ona bardzo poważna, słodka i czarująca. Zapytał, czy należy zawiadomić matkę o wypadku. Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Biedactwo, nie należy jej przerażać. Najpierw obmyjemy i owiniemy ranę.
Razem tedy zabrali się do opatrunku. Ukończywszy, spojrzała na Miltoun‘a, zdając się mówić: „Napewno lepiej pan to potrafi jej powiedzieć, niż ja“. Wobec tego poszedł uprzedzić matkę i został nagrodzony ze strony poważnej pani miłym uśmiechem. Podczas tego pierwszego spotkania dowiedział się że się nazywa Audrey Lees Noel, i z tego też spotkania wyniósł wspomnienie twarzyczki, której urok prześladował go ciągle. W kilka dni później, przechodząc przez wieś, ujrzał ją znowu, wchodzącą przez furtkę do jakiegoś ogródka. Skorzystał z okazji, aby spytać się, czy nie zechce pokryć swego domku nową strzechą, poczem nastąpiły oględziny dachu i, rozmawiając — zatrzymał się u niej dłuższy czas. Przyzwyczajony do kobiet, które — już w najlepszym razie obdarzone wdziękiem i nieafektowane—zawsze jednak posiadały manierę pewnego zblazowania, przyswojoną im przez życie wielkoświatowe, — znajdował Miltoun dziwny urok w tej słodkiej, ciemnookiej kobiecie, obdarzonej ujmującym i nieśmiałym czarem, i żyjącej zdala od świata. Tak to z ziarna przypadku wykwitła jedna z owych rzadkich przyjaźni między samotnymi ludźmi, przyjaźni, która w krótkim czasie może wypełnić większą część egzystencji dwojga istnień.
Pewnego dnia spytała go:
— Przypuszczam, że pan wie o mnie wszystko.
Miltoun skinął potwierdzająco głową. Informacyj udzielił mu wikary.
— Historja jej jest bardzo smutna, mówiono mi... rozwód.
— Czy mąż zażądał rozwodu, czy też...
Przez mgnienie oka wikary wahał się.
— O nie, nie, zawiniono względem niej, jestem tego pewien. Przyzwoita kobieta, o ile mogę sądzić, choć obawiam się, że nie należy do mego bractwa.
Miltoun, w którym rycerskość wzięła górę, zadowolił się tem wyjaśnieniem. Kiedy spytała go, czy zna jej przeszłość, za nic na świecie nie pozwoliłby, aby poruszyła to, co było dla niej bolesne. Jakakolwiek była jej historja, jasnem było, że nie ona zawiniła. Począł ją już kształtować według własnych uczuć, przestała być dla niego stworzeniem ludzkiem, stała się wyrazem jego pragnień.
Na trzeci dzień po starciu z Courtierem, znalazł się znowu w jej małym domku, ogrodzonym wysokim parkanem. Budynek otoczony gęstwiną róż, z czarnobronzową strzechą, zwisającą ponad staroświecko oprawnemi szybkami górnych okien, zdawał się kryć przed światem. Ztyłu, jakby na straży, stały dwie sosny, roztaczając ciemne gałęzie i podczas wiatru południowego, szemrząc poważnie o pogodzie. Na krańcach ogrodu wznosiły się wysokie krzaki bzu, a wielka lipa, przytykająca z sąsiedniego pola szumiała i szeleściła, a w dni pogodne i spokojne napełniała powietrze ociężałem brzęczeniem drobnych pszczół, które bez liku gromadziły się w tem zielonem siedlisku.
Zastał ją zajętą naprawianiem sukni. Siedziała pochylona nad robotą, z właściwym sobie wdziękiem i pewną manierą — zdawało się, iż wszystkim przedmiotom, sukniom, kwiatom, książkom, muzyce — udziela się z pewnem czarującem zainteresowaniem. Przyszedł do niej po całym dniu pracy wyborczej, gdzie doznał przykrości na dwuch zebraniach i jeszcze odczuwał żal po tych przejściach. Móc patrzeć na nią, być przez nią pocieszanym i doglądanym — wszystko to działało na niego niezwykle kojąco. Wyciągnięty na leżaku przysłuchiwał się jej grze.
Księżyc o obliczu pierrota powoli przepływał ponad wzgórzem po niebie koloru szarych irysów. Jak zahypnotyzowany wpatrywał się Miltoun w tę rozgorzałą gwiazdę, wędrującą w bladej jaśni. Z trzęsawisk wznosiła się wątła mgła oparów. Drzewa w dolinie, jak trzoda na pastwisku, stały pogrążone do połowy w bieli, otoczone bladą kurzawą niezliczonych, drobnych pyłków księżycowych, opadających na białą mgłę. Księżyc skrył się za lipę i zdało się, że wielki, rozpalony, czarno-niebieski lampjon zawisł na niebie.