Powszechne braterstwo - John Galsworthy - E-Book

Powszechne braterstwo E-Book

John Galsworthy

0,0

Beschreibung

Jest coś pociągającego, a zarazem niepokojącego w portrecie brytyjskiej klasy wyższej z początków XX wieku. Rodzina Dallisonów wiedzie swój uprzywilejowany żywot wypełniony spotkaniami towarzyskimi, rozrywką i zakupami. Ich codzienność wzlatuje ponad przeciętność, a jednocześnie stale stykają się z przedstawicielami niższych klas społecznych. Na przecięciu tych dwóch światów wciąż dochodzi do mikroskopijnych napięć i przeciążeń, które John Galsworthy potrafi doskonale uchwycić.Powieść społeczna laureata literackiej Nagrody Nobla. Lektura w sam raz dla miłośników realizmu społecznego spod znaku Bolesława Prusa i Marii Konopnickiej. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 329

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



John Galsworthy

Powszechne braterstwo

Tłumaczenie Bronisława Neufeld

Saga

Powszechne braterstwo

 

Tłumaczenie Bronisława Neufeld

 

Tytuł oryginału Fraternity

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1909, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728482728 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I.

Cień.

Popołudniu ostatniego dnia kwietnia 190... wzburzone morze drobnych, postrzępionych obłoków, unosiło się nad High Street w dzielnicy Kensington. Płynąca mglista fala, zakrywająca cały niemal nieboskłon, przypuszczała szturm dokoła skrawka lazurowego nieba, kształtem do gwiazdy zbliżonego, które jaśniało jeszcze niby pojedynczy kwiat gencjany śród nieliczonych traw. Zdawało się, że każda z tych małych chmurek uzbrojona jest w niewidzialne skrzydła i, podobnie, jak owady w swoim ustawicznym locie, chmurki gromadziły się i krążyły dokoła gwieździstego kwiecia, który płonął tak jasno, daleki i nieruchomy. Z jednej strony skłębiły się niby w wełnistą masę, takie spiętrzone, że zatarły się, wszelkie kształty i zarysy; z drugiej — większe, silniejsze wydobywały się z ciżby, i jakby szły do ataku na oporny skrawek blasku wieczystego. Nieskończona była różnorodność tych milionów pojedyńczych lotnych rojów, niezmienna trwałość tej nieruchornej gwiazdy lazurowej.

W dole, na ulicy, pod odwiecznem falowaniem różnorodnych uskrzydlonych chmur, śród przejrzystego powietrza, tłoczyli się mężczyźni kobiety, dzieci oraz ich współstworzenia — konie, psy i koty — i w radosnym nastroju wiosennym załatwiali swoje sprawy. Dążyli śpiesznie, a odgłos ich żywiołowego ruchu odzywał się nieprzerwanym szumem: „Ja, ja, ja, ja!“

Tłum może byt największy przed gmachem firmy Rose i Thorn. Wszelki gatunek ludzi, od najwyższego do najniższego; przechodził mimo setek drzwi tego magazynu, a przed oknem wystawowem z kostjumami stała wysoka, smukła, pełna wdzięku kobieta, dumając: „Prawdziwy błękit gencjany! Ale nie wiem czy powinnam sobie na taki zbytek pozwolić, wobec tej całej nędzy dokoła!“

Jej oczy, zielonawo szare, któremi często spoglądała ironicznie, w obawie, żeby nie zdradzić tego, co działo się w jej duszy, wpatrywała się badawczo w wystawioną błękitną suknię, jakgdyby chcąc przeniknąć do dna, jak dalece jest istotnie pożądania godna.

„A może nie spodobam się w niej wcale Stefanowi!“ Pod wpływem tej wątpliwości, palce jej, w rękawiczkę obciśnięte, przylgnęły do stanika, ruchem tym chcąc uciszyć walkę toczącą się w duszy: chęć posiadania i obawa przed niem, pragnienie istnienia i trwoga przed niem; woalka, spadająca z krańca kapelusza w odległości trzech cali od twarzy, osłaniała delikatną tkaniną jej drobne rysy, nadmiernie wystające kości policzkowe oraz lica zlekka zapadłe, jakgdyby czas zbyt częste składał na nich pocałunki.

Starzec o długiej twarzy, o oczach w obrączce, jak papuga, o sinym nosie, mający pozwolenie sprzedawania tu — chodząc „bez prawa siedzenia“ — „Westminster Gazette*, zauważył ową panią przed oknem wystawowem i wyjął z ust zagasłą fajkę.

W interesie jego było znać wszystkich przechodniów, co zarazem stanowiło i jego przyjemność; odrywało mi bowiem myśli od dręczącego bólu nóg. Znał też tę panią i lubił jej urodę; niekiedy kupowała dziennik, który, wbrew swoim przekonaniom politycznym, musiał przez złośliwość losu, sprzedawać. Dama z jej sfery obowiązana jest niewątpliwie do kupowania dzienników torysowskich. A on odrazu, raz tylko rzuciwszy okiem, poznawał „damę*. Albowiem, zanim życie wygnało go na ulicę, skutkiem choroby, która pochłonęła wszystkie jego oszczędności, — był kamerdynerem i miał dla „państwa“ szacunek równie nieuleczalny, jak nieufność do „tej całej klasy ludzi“, kupujących swoje rzeczy „w tych tu wielkich magazynach“ i uczęszczających na „te tańce składkowe tam w Halli Miejskiej*.

Ze specjalnem zajęciem śledził wzrokiem ową damę, bynajmniej nie w zamiarze zwrócenia jej uwagi, jakkolwiek aż nadto dobrze wiedział, iż sprzedał tylko pięć egzemplarzy porannego wydania. Gdy zaś dama znikła mu z oczu w jednych z setek drzwi, zdumiał się i zasmucił.

A ją zniewoliła do wejścia do pp. Rose i Thorn myśl: „Mam lat trzydzieści osiem; mam córkę siedemnastoletnią! Nie mogę dopuścić do utraty podziwu męża. Nadszedł czas, kiedy winnam istotnie dbać więcej o to, żebym ładnie wyglądała!“

Przed wysokiem zwierciadłem, w którego lśniącej toni kąpały się setki ciał kobiecych, ogołoconych ze staników i spódnic, którego gładka powierzchnia odbijała codziennie dziesiątki dusz kobiecych, ogołoconych z wszelkiej obsłony, oczy jej zajaśniały jak stal; stwierdziwszy wszakże, konieczność zacieśnienia encjanowej sukni o dwa centymetry w piersiach, jeden w pasie, trzy w biodrach i podłażenia o jeden spódnicy — zachmurzyła się, jakgdyby ogarnęła ją wątpliwość i lękwobec postanowienia, które teraz powziąć musiała. Zapinając stary swój stanik, spytała:

— Na kiedy będę mogła mieć suknię?

— W końcu tygodnia.

— Nie wcześniej?

— Mamy bardzo dużo roboty.

— Ale ja muszę mieć suknię nąjpóźniej na czwartek, bardzo proszę.

Panna przymierzająca westchnęła:

— Zrobię co będę mogła.

— Liczę na panią.... Pani Stefanowa Dallison, 76, Old Square.

Idąc po schodach na dół, myślała: „Jąka ta biedna dziewczyna mizerna; to hańba, żeby im kazano tak długo pracować“ i wyszła na ulicę.

Nieśmiały głos odezwał się za nią:

— Proszę pani, może Westminster!

„To ten stary nieborak“, pomyślała Cecylja Dallison, który ma taki brzydki nos“. „Nie wiem, doprawdy, czy“ — i zaczęła w woreczku szukać drobnych.

Obok „starego. nieboraka* stała kobieta w zniszczonym, ale czystem czarnem ubraniu, w starym toczku, który niewątpliwie zdobił kiedyś wytworniejszą głowę. Marne resztki kawałka futra okalały jej szyję. Twarz miała szczupłą, dosyć delikatną, łagodne, rozumne piwne oczy i, skręcone w węzeł, gładkie czarne włosy. Obok niej stał wynędzniały chłopczyk, na ręku spoczywało niemowlę. Pani Dalison podała dwa pensy za gazetę, ale wzrok jej skierowany był na kobietę.

— U, pani Hughs, — rzekła, — czekaliśmy na panią, trzeba przecież obrębić firanki.

Kobieta zlekka przycisnęła niemowlę do piersi.

— Przepraszam panią bardzo, wiem, że pani czekała, ale miałam tyle zmartwienia.

— Doprawdy? — spytała Cecylja ze współczuciem.

— Tak, proszę pani; z mężem.

— Ach, Boże! — szepnęła Cecylja. — Ale dlaczego pani do nas nie przyszła?

— Nie mogłam, proszę pani; nie mogłam, naprawdę...

Łza potoczyła się po jej policzku i zatrzymała się w zmarszczce przy ustach.

Pani Dallison rzekła z pospiechem.

— Tak, tak; bardzo mi przykro.

— Ten stary pan, pan Creed, mieszka w jednym domu z nami i pomówi z moim mężem.

Starzec kołysał głową na długiej cienkiej szyi.

— Ten człowiek powinienby się wstydzić postępować w taki nieprzyzwoity sposób, — rzekł.

Cecylja spojrzała nań i szepnęła:

— Spodziewam się, że nie zrobi za to jakiej krzywdy panu.

Starzec zaszurgał nogami.

— Ja lubię żyć w zgodzie z każdym. Ale jeśli on ze mną zacznie, wezwę policję!... Może Westminster, proszę pana? — ochraniając dłonią usta od strony pani Dallison, dodał głośnym szeptem: — Wykonanie wyroku na mordercy z Shoreditch!

Cecylja naraz miała wrażenie, że świat przysłuchuje się jej rozmowie z tymi ubogo odzianymi ludźmi.

— Nie wiem, doprawdy, jak mogłabym pani dopomódz. Pomówię z panem Dallisonem i z panem Hilarym.

— Ach, tak; dziękuję pani.

Z uśmiechem, który, jakby zaprzeczał swemu ukazaniu się, Cecylja ujęła w dłoń spódnice i przeszła przez jezdnię. „Sądzę, że nie byłam nieuprzejma“, pomyślała, spoglądając na trzy postacie na krawędzi chodnika — na starca z gazetami i sinym nosem, zadartym w górę pod okularami w żelaznej oprawie; na szwaczkę w czarnej sukni; na wynędzniałego chłopca. Nie mówiąc, nie poruszając się, patrzyli przed siebie na ruch uliczny; i w duszy Cecylji podniósł się bunt na ten widok. Był martwy, beznadziejny, nieestetyczny.

„Co można uczynić“, myślała, dla kobiet podobnych do pani Hughs, które zawsze tak wyglądają? A ten biedny starzec! Nie powinnam była jednak kupować nowej sukni, ale Stefan już tej nie lubi“.

Skręciła z głównej ulicy w aleję, wolną od ruchu handlowego i zatrzymała się przed niskim, długim domem, na wpół ukrytym za drzewami ogrodu frontowego.

Była. to siedziba Hilarego Dallisona, brata jej męża a męża Bianki, jej siostry.

Naraz wpadła na osobliwy koncept, że dom podobny był do Hilarego. Miał powierzchowność ujmującą i nieśmiałą, w kolorze zaś był blady; brwi jego okien zarysowywały się raczej prosto, niż łukiem, a te głęboko osadzone oczy — okna — jakby witały gościnnie; rzadkie wąsy i brodę stanowiły pnącze, a ciemne plamy tu i owdzie były niby bruzdami i cieniami na obliczach ludzi, którzy zadużo rozmyślają.

Obok, oddzielnie zupełnie, jakkolwiek pasażem z domem połączona, stała pracownia a dokoła niej — otynkowanej na biało z malowidłami pawiego koloru i czamemi drzwiami dębowemi — unosiła się jakaś chłodna, zlekka odpychająca atmosfera, dostosowana do Bianki, która istotnie tu malowała. Zdawało się, że stoi, z oczami na dom skierowanemi, i broni się przeciw wszelkiem zbyt ścisłem współżyciu, jakgdyby nie mogła niczemu się oddać całkowicie. Cecylja, która często martwiła się stosunkiem siostry i szwagra, nagle odczuła jakie to otoczenie jest dostosowane i znamienne.

Ale, nieufając nagłym pomysłom, które, jak wiedziała z doświadczenia, mogły się stać bardzo dręczące. Cecylja podążyła śpiesznie do drzwi, płytami kamiennemi wyłożoną, ścieżką. Na werandzie leżała suczka, z rasy małych buldogów, koloru bursztynu, która podniosła na wchodzącą ślepie lśniące, jak agat, i zlekka kiwała prostym, jak postronek, ogonem; witała tak zazwyczaj każdego, gdyż, z każdem pokoleniem psy tej rasy nabierały mądrzejszych instynktów i jaśniejszej sierści, tak że w końcu utraciły wszystkie psom właściwe cnoty.

Mówiąc: „Miranda!“ pani Stefanowa Dallison usiłowała pogłaskać tę córkę domu. Ale mała buldoczka cofnęła się od pieszczoty i ona bowiem nie była przyzwyczajona do poufałości...

Poniedziałek był „dniem“ Bianki: Cecylia skierowała się do pracowni. Był to wysoki pokój, pełen ludzi.

Tut przy drzwiach, zupełnie sam stał stary mężczyzna, bardzo chudy i nieco pochylony, włosy miał jak srebro, a przezroczyste palce przesuwał po rzadklej równie srebrzystej brodzie. Ubrany by w szary letni garnitur, który czuć było torfem, koszulę miał sportową, z wyłożonego nizko kołnierza wychylała się chuda, ogorzała szyja; spodnie kończyły się zawcześnie i ukazywały jasne skarpetki. W postawie jego było coś, co przypominało cierpliwość i wytrwałość muła. Za zbliżeniem się Cecylji podniósł oczy. I odrazu uwidoczniło się dlaczego w takim pełnym ludzi pokoju stał samotny. Jego błękitne oczy patrzyły, jakgdyby miał wygłosić proroczą przepowiednię.

— Opowiadano mi o wykonaniu wyroku śmierci — rzekł.

Cecylja poruszyła się nerwowo.

— I cóż ojcze?

— Odbierać komu życie, — ciągnął dalej starzec, głosem, który jakkolwiek brzemienny głębokiem wzruszeniem, mówił jakby do siebie, — było główną cechą idjotycznego barbarzyństwa, które panowało jeszcze w owych czasach. Wynikało to z wysoce niereligijnego fetyszu, z wiarą w trwałe istnienie osobistego Ja po śmierci. Z czci oddawanej temu fetyszowi, wynikła cała niedola rasy ludzkiej.

Woreczek w ręku Cecylji zadrżał mimo woli i spytała:

— Ojcze, jak możesz?...

— Nie wystarczało im kochać się wzajemnie w życiu doczesnem; byli tacy pewni, że pozostaje im na to jeszcze cała wieczność. Ta doktryna wynaleziona została po to, żeby ludzie mogli z czystem sumieniem postępować, jak psy. Miłość nie mogła nigdy dojść do zupełnego rozkwitu, dopóki nie została wytępiona.

Cecylja spojrzała śpiesznie dokoła. Odeszła nieco w bok i przyłączyła się do najbliższego grona. Usta jej ojca poruszały się w dalszym ciągu. Powrócił do tej cierpliwej postawy, przypominającej potrosze muła. Za Cecylją odezwał się głos:

— Ojciec pani jest dla mnie taki interesujący.

Cecylja odwróciła się i ujrzała kobietę średniego wzrostu, z włosami spiętemi według starowłoskiej mody, z maleńkiemi, ciemnemi, żywemi oczami, które spoglądały, jakgdyby jej umiłowanie życia zniewalało ją do wyzyskiwania każdej mi minuty — jej własnego dnia i wszyskich minut jakie mogła odkraść z dnia cudzego.

— A, pani Tallents Smallpeace! Jakże się pani miewa? Tak dawno wybieram się do pani, ale wiem, że pani jest zawsze taka zajęta.

Niepewnym wzrokiem, nawpół przyjaznym, napoły obronnym, jakgdyby chciała sama zadrwić, żeby z niej nie zadrwiono, Cecylja spojrzała na panią Tallents Smallpeace, którą kilkakrotnie spotkała u Bianki. Wdowa po wybitnym znawcy sztuki była sekretarką „Ligi wychowawczej dla sierot, które utraciły rodziców“, wiceprzewodnicząca „Ochrony dziewcząt w niebezpieczeństwie“ i skarbniczki „Czwartkowych rozrywek dla robotnic“.

Zdawało. się, że zna każdego mężczyznę i każdą kobietę, którzy warci byli poznania a oprócz tego niektórych innych; że ogląda wszystkie wystawy obrazów; że bywa na koncercie każdego nowego wirtuoza i na każdej premjerze nowej sztuki. Gdy mówiono o literaturze oznajmiała, że pisarze ją nudzą; wszelako wyświadczała im zawsze przysługi, zapraszała ich razem z krytykami i wydawcami, a niekiedy — ale o tem wiedziało niewiele osób — ratowała ich z kłopotów pożyczką, poczem — jak się nieraz żaliła, rzadko kiedy pokazywał się u niej taki uratowany.

Dla pani Stefanowej Dallison miała ona znaczenie specjalne, jako stojąca na pograniczu tych przyjaciół Bianki, których Cecylja nie chciała przyjmować u siebie; Stefan bowiem, który był obrońcą na urzędowem stanowisku, nie lubił dziwactw i śmieszności.. Ponieważ Hilary pisał książki i był poetą a Bianka malowała przeto znajomi ich, z natury rzeczy byli zajmujący albo dziwaczni; a ponieważ przez wzgląd na Stefana musiała ustalić do jakiej kategorji ten czy ów należy, niejednokrotnie przekonywała się, do obu razem. Tacy ludzie wnosili podnietę jeśli byli przyjmowani w małych. dawkach, ale zarówno ze względu na męża, jaki na córkę, Cecylja nie pragnęła, żeby ją odwiedzali całemi rojami. Jej uczucie dla nich było jakby przyjemnym lękiem — podobne do tego z jakim kupowała Westmimster Gazette, dla wyczucia tętna życia społecznego.

Pani Talients Smalpeace przymrużyła małe ciemne oczki.

— Słyszę, że pan Stone... takie jest, zdaje mi się nazwisko ojca pani... pisze książkę, która wywoła poprostu sensację, gdy się ukaże.

Cecylja zagryzła wargi. Omal nie powiedziała: „Mam nadzieję, że się to nigdy nie ukaże“.

— Jakiż będzie jej tytuł? — spytała pani Tallents Smallpeace. — Słyszę, że ma to być książka o powszechnem braterstwie. Jakie to szczytne!

Cecylja poruszyła się niecierpliwie.

— Kto pani to powiedział?

— Uważam, — odparła pani Tallents Smallpeace, — że u siostry pani bywają na tych tygodniowych przyjęciach niesłychanie zajmujący ludzie. Tak się wszystkiem interesują.

— Mojem zdaniem zanadto, — rzekła Cecylja i zdziwiła się własnemi słowami.

Pani Tallents Smallpeace uśmiechnęła się.

— Mam na myśli sztukę i sprawy społeczne. Czy można interesować się zanadto temi kwestjami?

Cecylja odparła skwapliwie:

— O nie, oczywiście, — i obie panie powiodły wzrokiem dokoła. — Czy pan widział „Dożynki“? Świetne, znakomite!

— Nieborak! jest zapełnię rococo...

— Zjawił się nowy człowiek...

Jest bardzo sympatyczna...

— Ale położenie klasy ubogiej...

— Czy to jest pan Balledyće? O istotnie...

— To przejmuje człowieka takiem poczuciem życia...

— Burżuj!..

Głos pani Tallents Smallpeace odezwał się wśród tego gwaru:

— Proszę, niech pani zechce mi powiedzieć, kto jest ta młoda dziewczyna, która stoi obok młodzieńca, przyglądającego się tamtemu obrazowi?

Lica Cecylji okryły się bardzo delikatnym rumieńcem.

— To moja córka.

— Czyżby? Pani ma już taką dużą córkę? Ma chyba ze siedemnaście lat!

— Blizko osiemnaście!

— Jak jej na imię?

— Tyncjana — odparła Cecylja z lekkim uśmiechem. Czuła, że Pani Tallents Smallpeace zamierza powiedzieć: „Jakie zachwycające imię“!

Ale pani Tallents Smallpeace spostrzegła jej uśmiech i po chwili dopiero spytała:

— A kto jest ten młodzieniec przy niej?

— Mój bratanek, Marcin Stone.

— Syn brata pani, który wraz z żoną został zabity podczas tego strasznego wypadku w Alpach? Wygląda na młodzieńca bardzo pewnego siebie. Ma ten nowoczesny wyraz twarzy. Czem on jest?

— Prawie lekarzem. Nie wiem nigdy, czy już skończył studja medyczne.

— Przypuszczana, Ze może ma co wspólnego, ze sztuką.

— O nie, on sztuką pogardza.

— A córka pani również pogardza sztuką?

— Nie; moja córka studjuje nawet historję sztuki.

— Istotnie! Jakie to interesujące! Dorastające pokolenie jest dla mnie bardzo ciekawe, a dla pani? Tacy są niezależni.

Cecylja spojrzała z niepokojem na dorastające pokolenie. Młodzi ludzie stali tuż przy sobie przed obrazem, rozglądając się bacznie, wymieniając krótkie uwagi i spojrzenia. Obserwowali tych wszystkich krążących, rozgadanych, kłaniających się, uśmiechniętych ludzi z młodzieńczą, trzeźwą, nawpół niechętną, ciekawością. Młodzieniec miał twarz bladą, wygoloną, silną szczękę, nos prosty, czoło wypukłe i mądre, szare oczy dokoła ust osiadł wyraz sarkastyczny i stanowczy; spoglądał na ludzi niepokojąco bystrym wzrokiem. Młoda dziewczyna, ubrana w niebieską suknię z zielonawym odcieniem, miała twarz wprost czarującą. jasne piwne oczy, świeżą cerę i faliste włosy koloru dojrzałych orzechów.

— Wszak to obraz siostry pani „Cień“, — któremu się przypatrują, nieprawda? — spytała pani Tallents Smallpeace. Przypominam sobie, że w dniu Bożego Narodzenia widziałam i ten obraz i małą modelkę, która do niego pozowała... zajmujący typ. Szwagier pani wspomniał, że wszyscy interesujecie się nią niezwykle. Jakie romantyczne było to jej zemdlenie z głodu, gdy przyszła pierwszy raz pozować, nieprawda?

Cecylja szepnęła coś niezrozumiałego. Ręce jej drżały nerwowo; była widocznie podrażniona.

Oznaki te uszły uwagi pani Tallents Smalpaace, wodziła bowiem oczami bacznie dokoła.

— W. O. D. N. widuję, oczywiście, mnóstwo dziewcząt w drażliwem położeniu, stojących na krawędzi, pani rozumie? Pani powinna, naprawdę, zapisać się do naszego stowarzyszenia O. D. N. To pierwszorzędna instytucja... Wielkie zadanie, wymagające bardzo dużej pracy.

Wyraz wątpliwości w oczach spotęgował się.

Pani Tallents Smallpeace niezwłocznie ciągnęła dalej;

— Czy pani nie uważa, że żyjemy w niesłychanie interesujących czasach? We wszystkich dziedzinach wre taki ruch... ta atmosfera porywa. Wszyscy czujemy, że nie możemy już dłużej zamykać oczu na zagadnienia społeczne. Mojem zdaniem choćby tylko warunki, w jakich żyje lud, wystarczą do spowodowania zmory podczas snu!

— Tak, tak, powtórzyła Cecylja; to okropne oczywiście.

— Politycy i urzędnicy państwowi są tacy bezradni, że od nich nie można się spodziewać żądnej pomocy.

Cecylja wyprostowała się....

— Tak pani sądzi? — rzekła.

— Mówiłam właśnie z panem Balladycę. Utrzymuje, że sztuka i literatura muszą być oparte na zupełnie nowej podstawie.

— Tak utrzymuje, doprawdy? Czy to ten komiczny mały człowieczek?

— Mojem zdaniem, jest potwornie mądry.

— Wiem... wiem, — odparła Cecylją skwapliwie. Oczywiście coś zrobić trzeba.

— Tak, potwierdziła Tallents Smallpeace z roztargnieniem, — myślę, że wszyscy to odczuwamy. Ale proszę niech mi pani powie... rozmawiałam właśnie z takim zachwycającym człowiekiem... z jednym z tych, jakich widuje się tysiącami w City... w takich eleganckich czarnych surdutach. Spotkać taki typ w naszej sferze, to istotnie rzadkość dzisiaj; ten rodzaj ludzi oddziąływa tak orzeźwiająco, mają takie ładne, pełne prostoty, poglądy. O... stoi tam, tuż za siostrą pani.

Cecylja, nerwowym ruchem wskazała, że zna człowieka, o którym mowa.

— Tak, to pan Purcey, — rzekła; nie wiem dlaczego on właściwie u nas bywa.

— Mojem zdaniem jest zachwycający! — po wtórzyła pani Tallents Smallpeace rozmarzona.

Jej małe ciemne oczy, niby pszczoły, pofrunęły ssać miód z kwiatu, o jakim była mowa — ku barczystemu mężczyźnie średniego wzrostu, ubranemu z wyszukaną starannością, który jednakże wydawał się jakby nie W swojem otoczeniu. Na ustach, pod wąsem, osiadł martwy uśmiech; wesołą twarz okrywał żywy rumieniec, czoło miał niezbyt wysokie i szerokie, szczękę wystającą, włosy gęste i jasne; oczy małe, szare i przebiegłe. Przyglądał się jakiemuś obrazowi.

— Taki jest rozkosznie naiwny, — szepnęła pani Talients Smalpeace... Zdaje się, że nie ma nawet pojęcia, iż istnieje jakieś zagadnienie społeczne, dotyczące klas niż naszych...

— Czy mówił pani, że posiada obraz? — spytała Cecylja, byle coś powiedzieć.

— O tak, Harpignies’a, wart trzy razy tyle ile dał za niego. Jak to przyjemnie odczuć, że istnieje cała masa ludzi, którzy mierzą wartość wszystkiego tylko tem, co za to zapłacili.

— A czy powiedział pani orzeczenie mego dziadka Carfaxa w sprawie Banstock’a? — spytała Cecylja przyciszonym głosem.

— A Jakże. „Człowiek, który nie ma własnego zdania, powinien być morą aktu parlamentarnego mianowany Irlandczykiem“. Powiedział, że to byłoby świetnie.

— On zasługuje na taką nominację — rzekła Cecylja. — Zdaje mi się, że pan Purcey źle oddziaływa na humor pani.

— O nie; przypuszczam, że jest nawet miły. Nie można się na niego gniewać. Uczynił coś, czem jak mu się wydaje, wyświadczył memu ojcu wielką przysługę. Poznaliśmy go właśnie przy tej sposobności. Ale te jego stałe wizyty są nieco nużące. Denerwuje niekiedy.

— To właśnie tak mnie w nim zachwyca; jego nikt nigdy zdenerwować nie zdoła. Zdaje mi się, że my wszyscy mamy za dużo nerwów, czy pani nie podziela mego zdania? Ale oto szwagier pani. Bardzo niepospolita postać; radabym pomówić z nim o tej jego modelce. Wszak to wiejska dziewczyna, nieprawda?

Zwróciła głowę ku wysokiemu mężczyźnie o smagłej, okolonej zarostem, szczuplej twarzy, który pochylony nieco naprzód, c szedł do nich odedrzwi. Nie zauważyła, że Cecyja zarumieniła, się zlekka i rzuciła jej, gniewne niemal, spojrzenie. Wysoki mężczyzna, położył dłoń na ramieniu Cecylji i rzekł łagodnym, tonem:

— Dzień dobry Cis! Czy Stefan jest?

Cecylja potrząsnęła głową.

— Wszak znasz panią Tallents Smalpeace, Hilary?

Wysoki mężczyzna złożył ukłon. Jego jasne piwne oczy spoglądały, nieśmiało, łagodnie i były głęboko osadzone; brwi niemal ciągle w ruchu, nadawały mu wyraz surowy i kapryśny zarazem. Ciemne włosy były zlekka przyprószone siwizną, a na ustach igrał często dobrotliwy uśmiech. Swobodne obejście było takie ciche, jakgdy pragnął sam się zatrzeć. Dłonie miał długie, chude, smagłe, a w ubraniu jego nic zwracało uwagi.

— Oddaję cię w ręce pani Tallents Smallpeace, — rzekła Cecylia.

— Grono stłoczonych dokoła pana Balladyce’a nie pozwoliło jej jednak oddalić się zbytnio, tak, że głos pani Smallpeace dobiegał jej uszu.

— Mówiłam właśnie o tej małej modelce. Jak to zacnie z pańskiej strony, że się pan tem dziewczęciem tak zaopiekował. Może i my mogłybyśmy uczynić coś dla niej.

Cecylja miała doskonały słuch, nie uszedł zatem jej uwagi ton odpowiedzi Hilarego.

— O, dziękuję pani; nie sądzę.

— Myślałam, że może pan odczuje, iż nasze Stowarzyszenie... zawód modelki jest taki nieodpowiedni dla młodych dziewcząt!

Cecylja dostrzegła, że kark Hilarego pokrył się szkarłatem. Odwróciła głowę.

— Oczywiście jest dużo bardzo przyzwoitych modelek, — odezwał się głos pani Tallents Smalpeace. — Nie mówię, żeby wszystkie koniecznie... jeżeli, która ma silny charakter, a zwłaszcza jeżeli niepozuje do... aktu.

Do uszu Cecylji dobiegła sucha, urywana odpowiedź Hilarego:

— Dziękuję pani; to bardzo uprzejmie z pani strony.

— O, jeżeli to niepotrzebne, tem lepiej. Obraz żony pańskiej wykazuje taką mądrą koncepcję... bardzo interesujący typ.

Mimowoli Cecylja znalazła się przed tym obrazem. Był zwrócony nieco do ściany, jakgdyby poniekąd w niełasce, a wyobrażał młodą dziewczynę w całej postaci, stojącą w głębokim cieniu, z wyciągniętemu, ruchem prośby, rękoma. Oczy jej skierowane były na Cecylję; zdawało się, że z rozchylonych ust wybiega oddech. Barwami jaśniały tylko blado niebieskie oczy, blado różowe rozchylone usta i kasztanowate włosy; reszta tonęła w cieniu. Na pierwszy plan padało światło, jakby od lampy ulicznej.

 

„Oczy i usta tej dziewczyny prześladują mnie. Co Biankę zniewoliło do obrania takiego tematu? Mądry, oczywiście... z jej punktu widzenia pomyślała Cecylja.

ROZDZIAŁ II.

Dyskusja rodzinna.

Małżeństwo Sylwana Stone, profesora przyrody, z Anną, córką p. Justice Carfaxa, ze znanej w hrabstwie rodziny — Carfaxów ze Spring Deans — zawarte było w szóstym dziesiątku lat. Chrzest Marcina, Cecylji i Blanki, syna i córek Sylwana i Anny Stone zapisano w księgach w Kensington w trzech następujących po sobie latach, jak gdyby ich narodzenie pozostawało w związku z jakąś prostoduszną osobistością. Później nie można już było nigdzie napotkać wzmianki o chrzcie któregoś z potomków, jak gdyoy ta prostoduszność spotkała się z oporem lub przeszkodami. W ósmym dziesiątku lat jednak zapisano w księdze urzędowej tego samego kościoła, akt zejścia „Anny z Carfaxów, małżonki Sylwana Stone“. W tem „z Carfaxów było dla wtajemniczonych więcej, niż to, co widziały oczy. Charakteryzowało to matkę Cecylji i Blanki, a w pewnej mierze również Cecylję i Blankę. Mówiło to o tem lotnem, zniewalającem spojrzeniu jej jasnych oczów, które, chociaż uznawane rodzinie za „oczy Carfaxówa“, rzeczywistości bynajmniej nie pochodziły od starego p. Justice Carfaxa. Były to natomiast oczy jego żony i niemało sprawiały one udręki człowiekowi o jego zdecydowanym charakterze. On sam wiedział zawsze co myśli i nie taił tego przed innymi; pamiętał, iż żona jego była osobą niepraktyczną, która nie miała swego zdania; legalne swe zyski przeznaczał na zabezpieczenie przyszłości swego potomstwa. Byłby niewątpliwie wytrącony z równowagi, gdyby się był doczekał tych czasów, w jakich żyły jego wnuczki. Podobnie, jak wielu zdolnych ludzi jego pokolenia, wytrawnych w rzeczach praktycznych, nie rozważał nigdy możliwości, że potomstwo tych, którzy, tak, jak on, odkładali pieniądze dzieci mogło nabyć cech dojutrkowania, ważenia za i przeciw, zaglądania w przyszłość. On, który przez całe swe życie był człowiekiem czynu, jak wzrastało powszechne poczucie, że czyn jest kompromitacją własną i że chociaż to, co się ma, nie jest właściwie tem, czego się pragnie, to jednak to czego się nie ma (o ile się cośkolwiek ma) byłoby równie złe. Nie miał nigdy świadomości samego siebie — nie było to w zwyczaju u jego pokolenia — a nie posiadając wiele wyobraźni, nie podejrzewał nigdy, te zachował te cechę dla swoich potomków wraz ze zdolnością zapewnienia sobie wygodnej egzystencji.

Z pośród wszystkich osób zgromadzonych tego popołudnia w gabinecie jego wnuczki, jedyną, której zdanie głęboko by wziął pod uwagę, był p. Purcey, ta parszywa owca. Nikt nie zostawił tych zdolności w spadku p. Purcey’owi, który zajmował się interesami od dwudziestego roku życia.

Nie jest rzeczą pewną, czy gość ten pozostał w gabinecie, podczas gdy wszyscy wyszli jedynie dlatego, że znalazł się nie w swojem otoczeniu, czy też było wprost poczucie, że im dłużej przebywał w świecie prawdziwie artystycznym, tem bardziej się stawał dystyngowanym. Prawdopodobnie to ostatnie, gdyż posiadanie obrazu Harpignies, dobrego okazu, który kupił przypadkowo, poczem przypadkowo dowiedział się o jego szczególnej wartości, stało się wydarzeniem w jego, wyróżniającem go z pośród przyjaciół, obraz zaś był prawdziwym typem krajobrazów z Akademji Królewskiej, obok wizerunków młodych kobiet w strojach z osiemnastego stulecia, jadących konno lub siedzących w szkockim ogrodzie. Wspólnik dosyć dużego banku, mieszkał w Wimkledon, skąd przyjeżdżał codziennie swym samochodem. Temu zawdzięczał znajomość z rodziną Dallisonów. Pewnego dnia bowiem, gdy polecił szoferowi, aby na niego czekał przy bramie Broad Walk, poszedł się przejść w dół Rotten Raw, jak to nieraz czynił w drodze powrotnej, zamierzając się kłaniać każdemu znajomemu. Wyprawa ta była dla niego nieco bezpłodną. Żadnej ze znaczniejszych osób nie spotkały jego oczy z pewnem też zniecierpliwieniem, pragnieniem rozrywki podszedł w Ogrodach Kensingtonu do starego jegomościa, karmiącego ptaki z papierowej torebki. Ponieważ na jego widok ptaki odleciały, zbliżył się do karmiciela, aby go przeprosić.

„Obawiam się, że wystraszyłem pańskie ptaki“, rzekł.

Starzec, ubrany w szary garnitur, wydający silną woń torfu spojrzał na niego, nic nie odpowiadając. „ Obawiam się, że pańskie ptaki zobaczyły, że się zbliżam“, odezwał się znów p. Purcey.

„W tych czasach, rzekł nieznajomy starzec, ptaki boją się ludzi“.

Szare, przenikliwe oczy p. Purcey’a spostrzegły odrazu, iż ma do czynienia z charakterem, który należałoby opanować.

„A tak!“ rzekł; widzę, te pan ma na mylił dzisiejsze czasy. Ślicznie. Ha, ha!

Starzec odpowiedział: „Uczucie strachu jest nieodłączne od pierwotnego stanu bratobójczego współzawodnictwa.

Zdanie to wskazało p. Purcey, Ze musi się mieć na ostrożności.

„Stary jegomość“, pomyślał, „jest wzruszony. Widocznie on sani dobrze tu się nie czuje“. Zastanowił się więc, czy powrócić czemprędzej do swego samochodu, czy też pozostać, na wypadek, gdyby jego pomoc okazała się potrzebna. Będąc człowiekiem uczynnym, wierzącym w swą zdolność doprowadzania rzeczy do należytego porządku, zauważywszy przytem pewną delikatność — „coś raczej dystyngowanego“, jak to później wyraził — w twarzy i w całej postaci starego pana, zdecydował się sprawdzić, czy nie mógłby oddać jakiej usługi. Szli obok siebie, przyczem p. Purcey przyglądał się z boku swemu nowemu przyjacielowi, kierując kroki w stronę, w której kazał szoferowi na siebie czekać.

„Pan zdaje się bardzo lubi ptaki“, odezwał si < ostrożnie.

„Ptaki są naszymi braćmi“.

Odpowiedź była tego rodzaju, że raczej utwierdziła p. Purcey’a w jego osądzie danego przypadku.

„Mam tu swój samochód“, rzekł. Może pan pozwoli się podwieść.

Nowy sędziwy znajomy zdawał się nie słyszeć; usta jego poruszały się, jak gdyby rozwijał dalej jakąś swoją myśl.

„W dzisiejszych czasach“, usłyszał p. Purcey jego słowa, „zbiorowiska ludzkie znane są jako miejsca rozpusty. Wyrażenie więc moje było raczej przykre dla tego pięknego ptaka“.

P. Purcey dotknął pospiesznie jego ramienia.

„Mam tutaj swój samochód“, powiedział. „Może pan zechce z niego skorzystać!“

Opowiadając zaś później tę przygodę, mówił:

„Stary jegomość wiedział dosyć dokładnie, gdzie mieszka; ale niech mnie piorun trzaśnię, jeśli wierzyłem, iż zauważył, że wsadziłem go do samochodu — miałem Damyera A. I. Oto, w jaki sposób zawarłem znajomość z tymi Dallisonami. On jest literatem jak wiadomo, ona zaś maluje — raczej nowa szkoła — podziwia;Harpignies’a. Otóż wchodząc do samochodu, zobaczyłem w ogrodzie Dalllsonów. Oczywiście sam tam nie wszedłem. Powiedziałem jedynie: „Spotkałem tego sędziwego pana na przechadzce. Przywiozłem go w swym samochodzie“. Kimże innym, mógłby ten stary jegomość być, jak nie jej rodzonym ojcem! Byli mi nadzwyczaj wdzięczni. Rozkoszni ludzie, tylko, jakby to powiedzieć bardzo — fin de siècle — tak jak wszyscy ci profesorowie, to artystyczne bydło — zdają się raczej znać ludzi postępowych, i cały ten rodzaj kukułek, gadających wiecznie o biednych i o towarzystwach, o nowych religjach i różnych tym podobnych rzeczach.

Pomimo, że od tej pory odwiedził ich niejednokrotnie, Dallisonowie nie pozbawili go nigdy cnotliwego poczucia spełnienia dobrego czynu — nie powiedzieli mu nigdy, iż przywiózł do domu, nie lunatyka, jak sobie to wyobrażał, lecz poprostu filozofa.

Gdy wchodząc tego popołudnia, do gabinetu Bianki, spotkał p. Stone’a, doznał jednak pewnego spokojnego wstrząśnienia pomimo bowiem, iż widział się już z nim po spotkaniu w ogrodach Kensingtonu i wiedział, że pisze książkę, miał ciągłe uczucie, że nie jest to tego rodzaju starzec, jakich się zwykle spotyka. Zaczął mu zaraz opowiadać o powieszeniu mordercy Sboreditcha, według sprawozdań wieczornych pism. Sposób w jaki p. Stonę przyjął tę wiadomość potwierdził jeszcze oryginalność jego poglądów. Po rozejściu się wszystkich gości z wyjątkiem państwa Stefanowstwa Dallison i panny Dallison „tej prześlicznej dziewczyny“, oraz młodego człowieka „który wiecznie był do niej przyczepiony“ — podszedł, do pani domu na chwilę spokojnej gawędy. Stała, słuchając go, doskonale wychowana, ze zwykłą odrobiną szyderstwa w swym uśmiechu, który w oczach p. Purcey’a czynił z niej „wielce uderzającą kobietę, lecz raczej — — „W tem miejscu musiałby się zatrzymać, gdyż opisanie ukrytego rozdźwięku, psującego nieco jej urodę, wymagałoby lepszego, niż on psychologa. Czy jakieś zbyt silne połączenie dwu krwi, czy nieodpowiednie otoczenie, czy wreszcie coś innego — napiętnowało ją do pewnego stopnia. Ci, którzy znali Blankę Dallison lepiej, niż p. Purcey, zbyt dobrze nawet, wiedzieli o tej zmiennej wyniosłej duszy przenikającej tę, której uroda bez niej byłaby niezaprzeczoną.

Była nieco wyższa od Cecylji, figurę miała jakby pełniejszą i bardziej kształtną, włosy ciemniejsze, oczy, również ciemniejsze i głębiej osadzone, kości policzkowe bardziej wystające, cerę o wiele żywszą. Duch czasu, rozdźwięk, musiał rządzić, w chwili, gdy dziecku tak żywemu i smagłemu dano na chrzcie imię Blanki.

P. Purcey jednakże nie należał do rzędu tych którzyby pozwolili, aby najlżejszy choćby cień zakłócał ich przyjemność. Była ona „wielce uderzającą kobietą“, istniały też, dzięki Harpigniesowi pewne między nimi węzły.

„Nie możemy się jakoś z ojcem pani porozumieć“ rzekł. „Nasze światopoglądy nie mogą się jakoś uzgodnić.

„Doprawdy“, szepnęła Blanka; „byłabym przypuszczała, że udało się panom porozumieć“.

„Jest on dla mnie może cokolwiek za — hm — nę, zanadto z pisma świętego“, powiedział Purcey, możliwie delikatnie.

„Czyśmy panu nigdy nie mówili“, łagodnie odparła Blanka, „iż ojciec mój przed swą chorobą był znanym człowiekiem nauki?“

„Ależ“! odpowiedział p. Purcey nieco zakłopotany; „oczywiście. Wie pani, że ze wszystkich pani obrazów „Cień“ wydaje mi się najbardziej uderzający. Jest w nim coś, co człowieka podnosi. Wszakże to oryginał był tu u pani na Boże Narodzenie — powabna dziewczyna — nadzwyczajne podobieństwo“.

Blanka zmieniła się na twarzy, lecz p. Purcey nie należał do ludzi, którzyby zwracali uwagę na takie drobiazgi.

„Jeżeli pani kiedykolwiek bądź chciała się z nim rozstać“, rzekł, „mam nadzieje, że będę miał pierwszeństwo. Przypuszczam, iż byłoby mi przyjemnie go posiadać. Sądzę, że kiedyś będzie on wart dużo grosza“.

Blanka nic nie odpowiedziała, p. Purcey, poczuwszy pewną swoją niezręczność, rzekł: „Czeka na mnie samochód. Muszę naprawdę już pójść“’. Podał wszystkim rękę i wyszedł.

Gdy drzwi się za nim zamknęły, rozległo się ogólne westchnienie. Zapanowała cisza, którą przerwał Hilary.

„Zapalimy papierosa, Stevie, jeśli Cis nic nie ma przeciwko temu“.

Stefan Dallison wsunął papierosa do ust bezwąsych. a raczej wtłoczył go gotów wydrwić z uśmiechem to wszystko, dzięki czemu mógłby się czuć śmiesznym.

„Och!“ rzekł. Nasz przyjaciel Purcey robi się nieco nudny. Wygląda jak gdyby nosił na sobie całą filisterję.

„Bardzo przyzwoity człowiek mruknął Hilary.

„To pewne, że trochę ciężki!“ Twarz Stefana Dallisona, choć również długa i wazka, nie była podobna do twarzy jego brata. Oczy jego jakkolwiek nie złośliwe, były o wiele bardziej badawcze, przenikliwe i trzeźwe, włosy miał ciemniejsze, gładsze.

Wypuszczając kłąb dymu, dodał:

„No tak, jest to rodzaj człowieka, który może dać dobrą zdrową radę. Powinnaś była jego zapytać, Cis“.

Cecylja odpowiedziała, marszcząc brwi.

»Nie docinaj, Stefanie; ja zupełnie poważnie myślę o pani Hughs“.

Doskonale, ale nie mam pojęcia, co mógłbym zrobić dla tej zacnej kobiety. Nie można się wtrącać do tych domowych spraw“.

„To jednak straszne, że my, którym ona służy, nie jesteśmy w stanie nic dla niej zrobić, jak myślisz Bi?

„Zdaje mi się, że moglibyśmy coś uczynić, gdybyśmy chcieli zrobić coś złego“.

Głos Blanki, który miał jakby niedowierzający w sobie dźwięk współczesnej muzyki odpowiadał jej osobowości.

Stefan zamienił z żoną przelotne spojrzenie.

„W tem się maluje cała Blanka!“ zdawali się mówić.

„Hound Street, gdzie mieszkają, ta straszna dziura“.

Powiedziała to Tymjana i wszyscy się na nią obejrzeli.

Skąd wiesz“? zapytała Cecylja.

Poszłam zobaczyć“.

„Z kim?

„Z Marcinem.

Usta młodego człowieka, którego imię wymieniono, skrzywiły się sarkastycznie.

Hilary zapytał uprzejmie:

„Więc cóżeś tam kochanie widziała?

„Większość drzwi była otwarta — —?

Blanka mruknęła: „To nam niewiele mówi.“

„Przeciwnie odezwał się nagle Marcin, niskim, głębokim głosem, „to nam mówi wszystko. Mów dalej“.

„Hughsowie mieszkają na najwyższem piętrze, pod numerem 1. Jest to najlepszy dom na całej ulicy. Na parterze mieszkają jacyś Budgenowie; on jest wyrobnikiem, a ona jest ułomna. Mają jednego syna. Hughsowie odstąpili na pierwszem piętrze mieszkanko frontowe staremu człowiekowi, nazywającemu się Creed — —?

„Tak wiem o tem powiedziała Cecylja.

Zarabia około jedenastu pensów dziennie sprzedając gazety. Jeden pokoik od tyłu na tem, samem piętrze odnajmują twojej małej modelce, ciociu Bi.

„Już nie jest moją modelką“.

Zapanowało milczenie, takie jakie się zdarza w chwilach, gdy niewiadomo do jakiego stopnia można spokojnie poruszać dany temat. Tymjana ciągnęła dalej swoje sprawozdanie.

„Jej pokój należy do najlepszych w domu; ma dużo powietrza i okno jego wychodzi na czyjś ogród. Przypuszczam, że mieszka tam z powodu niskiego czynszu. Pokoje Hughsów są — — “ Zatrzymała się, marszcząc swój prosty nosek.

„Tak więc wygląda całe gospodarstwo“, odezwał się Hilary. Dwa małżeństwa, jeden młody człowiek i jedna dziewczyna“ — oczy jego wędrowały od jednego do drugiego z dwóch małżeństw, młodego człowieka i młodego dziewczęcia, zgromadzonych w tym pokoju — „i jeden starzec“, dodał łagodnie.

„Niezupełnie odpowiednie miejsce dla ciebie Tymjano“, rzekł Stefan ironicznie. „Nie uważasz Marcinie?“

Dlaczego?

Stefan podniósł brwi i spojrzał na żonę! Wyraz twarzy miał niepewny, nieco wystraszony. Zapanowało milczenie. Wtedy odezwała się Blanka:

„A więc?“ Wyraz ten, jak mniej więcej wszystko to, co mówiła, zdawał się raczej wprawiać w kłopot jej słuchaczów.

„A zatem Hughs źle się obchodzi ze swoją żoną?“ powiedział Hilary.

„Tak ona twierdzi“, odrzekła Cecylja, „przynajmniej ja tak zrozumiałam. Oczywiście, nie znam żadnych szczegółów“.

„Lepiej by zrobiła przypuszczam, gdyby się go pozbyła“, szepnęła Blanka.

W ciszy, jaka potem zapanowała, dał się słyszeć jasny głos Tymjany:

„Nie może się rozwieść; mogłaby otrzymać seperację“.

Cecylja zaniepokoiła się. Słowa te skonkretyzowały nagle cały ogrom nawpół świadomych wątpliwości dotyczących jej młodziutkiej córki. Było to następstwem rozmów, jakich słuchała i spacerów z Marcinem! Może nawet słuchała dziadka — myśl ta była bardzo przykra. I bojąc się z jednej strony, przeciwstawiania się swobodnie słów, z drugiej, pozornej zgody na objawioną przez córkę znajomość świata, spojrzała na męża.

Stefan jednakże milczał, czując bez wątpienia, że pogłębienie tego przedmiotu byłoby albo wywołaniem jakiejś moralnej, zgoła abstrakcyjnej rozprawy, a tego nie można robić w obecności innych, zwłaszcza żony i córki, lub też dotykaniem brzydkich faktów o wątpliwym charakterze, co byłoby również niesmacznem w danych okolicznościach. Jemu zresztą też było nieprzyjemnie, że Tymjana tak była uświadomiona.

Na dworzu zapadał zmierzch; ogień rzucał migotliwe światło, dorywczo zaznaczając ich postacie, czyniąc twarze te, tak dobrze jedne drugim znane, nieco tajemniczemi.

W końcu Stefan przerwał milczenie. „Oczywiście, bardzo mi za nią przykro, ale lepiej, abyś się do tego nie wtrącała — z tymi ludźmi nigdy nie wiadomo, czego się trzymać, nie można nigdy dojść, czego sobie życzą — bezpieczniej jest nie mieszać się do tego. W każdym razie, w pierwszym rzędzie powinno się w to wdać jakieś Towarzystwo.

Cecylja odpowiedziała: „Ale ona ciąży na mem sumieniu, Stefanie“.

„Oni Wszyscy ciążą na mojem sumieniu“, mruknął Hilary.

Blanka po raz pierwszy spojrzała na niego, następnie, zwracając się do swego siostrzeńca, powiedziała: „A cóż ty na to, Marcinie!“

Młody człowiek, którego twarzy światło ognia nadało barwę białego zera, nic nie odpowiedział.

Lecz nagle w ciszy rozległ się głos:

„Przyszło mi coś na myśl“.

Wszyscy się odwrócili. Z poza „Cienia“ wyłonił się p. Stone; wątła jego postać, w szarem ubraniu, srebrna jego głowa i broda, ostro zarysowały się na ścianie.

„Ach, ojcze“, rzekła Cecylja, „nie wiedzieliśmy, że tu jesteś“.

P. Stone, zakłopotany, rozejrzał się dokoła; zdawało się, jak gdyby on również o tem nie wiedział.

„Co ci przyszło na myśl?“

Światło ognia padło nagle na szczupłą, żółtą rękę p. Stone’a.

„Każdy z nas“, rzekł, ma jakiś cień na tych miejscach na tych ulicach“.

Rozległ się nieokreślony szmer, jak wśród ludzi, nie przejmujących się zbytnio jakąś uwagą i dźwięk zamykanych drzwi.

ROZDZIAŁ III.

Bronzowy gabinet Hilarego.

„Co ty o tem właściwie myślisz, wuju Hilary!

Odwróciwszy się od swego biurka, aby spojrzeć w twarz swej młodej siostrzeniczki, Hilary Dallison odpowiedział:

„Moja droga, z takiemi samemi sprawami mamy do czynienia od początku świata. O ile mi wiadomo, niema procesu chemicznego, któryby nie wytwarzał zbędnych produktów. To, co dziadek twój nazywa naszymi „cieniami“, są to zbędne produkty procesu społecznego. Że, co dziesiąty tonie, jest równie pewnem, jak to, że co pięćdziesiąty podobny nam, wypływa, ściśle broniąc, kim oni są i skąd się biorą, czy mogą się udoskonalać, jest, sądzę, tak niejasne, jak tylko być może“.

Postać dziewczęcia, siedzącego w wielkim fotelu, nie drgnęła. Usta miała pogardliwie skrzywione, czoło zmarszczone.

„Marcin mówi, że rzecz jakaś tylko wtedy jest niemożebna, jeżeli ją za taką uważamy“.

„Obawiam się, że to wiara i góry“.

Tymjana niecierpliwie poruszyła nogą; dotknęła nią niemal Mirandę, małą buldożkę.

„Och, maleństwo!“

Lecz mała bursztynowa buldożka odsunęła się.

„Nienawidzę tych żartów, wuju: takie są niesmaczne!“

Hilary oparł głowę na swem wąskiem ręku; była to jego charakterystyczna postawa.

„Są wstrętne, niesmaczne i przykre. To nic a nic sprawy nie ułatwia, nieprawdaż?“

„Przypuszczam, że my wprost sami stwarzamy trudności, zwracając na nie uwagę“.

Hilary uśmiechnął się. „Czy to również mówi Marcin?“ „Oczywiście, że tak“.

„Szczerze mówiąc*, szepnął Hilary, „ja widzę jedną tylko trudność — naturę ludzką.“

Tymjana wstała. „Zła opinja o naturze ludzkiej wydaje mi się rzeczą straszną“.

„Moja droga“, powiedział Hilary, „czy nie przychodzi ci może na myśl, że ci, którzy mają tak zwaną złą opinję o naturze ludzkiej, są w rzeczywistości bardziej dla niej tolerancyjni, bardziej w niej istotnie rozmiłowani, niż ci, którzy zapatrzeni w to, czem natura ludzka być powinna, muszą nienawidzieć tego, co właśnie jest naturą ludzką.

Spojrzenie, jakie Tymjana rzuciła na wuja miłą, pociągającą twarz, ze śpiczastą brodą, wysokiem czołem i dziwnym uśmieszkiem, zaniepokoiła nieco Hilarego.

„Nie chciałbym, abyś miała niepotrzebnie niską o mnie opinję, moje dziecko. Nie należę do tych, którzy dowodzą, iż wszystko jest w porządku dlatego, że bogaci mają swoje troski narówni z biednymi. Pewne minimum dobrobytu i dostatku konieczne jest, rzecz prosta, dla człowieka, zanim zaczniemy się nad nim litować; to mi jednak bynajmniej nie mówi, w jaki sposób ty mu zapewnisz to minimum dobrobytu i dostatku, prawda?“

„Musimy to zrobić“, rzekła Tymjana; „to dłużej trwać nie może“.

„Moja droga,“ powiedział Hilary, „pomyśl o panu Purcey! Jaki, według ciebie ułamek w wyższej klasie społeczeństwa uświadamia sobie tę potrzebę? My, którzy posiedlśmy to, co ja nazywam sumieniem społecznem, wznosimy się ponad poziom p. Purcey’a; stanowimy garstkę paru tysięcy w stosunku do dziesiątków tysięcy p. Purcey’a a iluż nawet wśród nas jest przygotowanych lub w tym kierunku odpowiednio uzdolnionych, aby móc działać zgodnie z naszem sumieniem? W przeciwieństwie do poglądów twego dziadka, obawiam się, że zbyt jesteśmy wszyscy podzieleni na klasy, człowiek działa i zawsze działał klasowo“.

„Ach — klasy!“ odpowiedziała Tymjana — „to stare przesądy, wuju.“

„Czyż tak? Sądziłem, że należenie do pewnej klasy jest może tylko doprowadzeniem do przesady samego siebie — na to nie poradzimy. Naprzykład cóż my zrobimy, ty i ja, z naszemi szczczególnemi przesądami?“

Tymjana rzuciła mu okrutne spojrzenie młodości, która zdawała się mówić: „Jesteś moim drogim, kochanym wujem; jesteś jednakże więcej niż dwa razy odemnie starszy. A to, zdaje się jest zupełnie miarodajne!“

„Czy zdecydowano cośkolwiek w sprawie pani Hughs?“ zapytała nagle.

„A co twój ojciec powiedział dziś rano?“

Tymjana wzięła swą tekę z rysunkami i skierował» w stronę drzwi.

»„Ojciec jest beznadziejny. On chciałby jedynie skierować ją do jakiegoś Towarzystwa.“

Wyszła. Hilary westchnąwszy, wziął pióro do ręki, ale nic nie napisał...

Hilary i Stefan Dallisonowie byli wnukami Dalllsona, który był znany jako przyjaciel, a niekiedy doradca pewnego powieściopisarza z epoki Wiktorjańskiej. Canon, pochodzący ze starej rodziny hrabstwa Oxford, która conajmniej przez trzy stulecia służyła Kościołowi lub Państwu, był sam autorem dwu tomów „Djalogów Sokratesa.“ Przekazał synowi — etatowemu urzędnikowi w ministerstwie Spraw zagranicznych, jeżeli nie swój talent literacki, to w każdym razie tradycję kutlury. Tradycja ta z kolei przeszła na Hilarego i Stefana.

Wychowani w szkole ogólnej i w Cambridge, posiadający dostateczne, choć niewielkie środki materjalne, zapewniające im byt niezależny, przyzwyczajeni do niedopominania się o pieniądze, gdy były im potrzebna, obydwaj młodzi ludzie byli wyrzuceni z mennicy z jakimś identycznym dla obydwóch stemplem zewnętrznym. Obydwaj również byli wysoce cywilizowani, obdarzeni tą głęboką przyzwoitością, tym wstrętem do gwałtu, który nigdzie tak się nie zaznacza, jak w wyższych warstwach kraju, którego stałe urządzenia są równie stare, jak jego drogi lub mury, otaczające jego parki. Z biegiem czasu jednak wielka zaleta, jaką dziedzictwo i wychowanie, otoczenie i środowisko, wytworzyły w nich obu, świadomość samego siebie — wpłynęła na tych dwóch braci zupełnie odmiennie. Dla Stefana była ona zabezpieczeniem przed samym sobą, trzymaniem samego siebie, że tak powiemy, w lodzie podczas gorących pór roku, czemś, co mu pozwalało dokładnie przewidzieć niebezpieczeństwo rozkładu, tak, żeby mógł zniszczyć działanie w zarodku; był to dla niego zdrowy, może nieco chemiczny środek, spajający jego części składowe, zmuszający je do łącznej jednorodnej pracy. W Hilarym działanie to dawało się odbywać w sposób odmienny; jak powolnie działająca subtelna trucizna, wielka ta zaleta, świadomość samego siebie, wsączyła swój system aż do samej głębi; przecisnęła się przez każdą szczelinę jego umysłu, tak, że pomyślenie czegoś do końca lub dokonanie określonego czyny stało się dla niego oczywiście trudne. Przedewszystkiem przyjęła ona postać pewnego rodzaju łagodnie oschłego humoru.

„Dziwną jest rzeczą, powiedział któregoś dnia do Stefana, „że przy procesie trawienia małych kawałków pożeranego mięsa można być zdolnym do układania rozważań na temat, jak nadzwyczajną rzeczą jest ten proces“.

Stefan wstrzymał się nieco z odpowiedzią — jedli właśnie w Law Courts rozbef na śniadanie — następnie rzekł

„Mam nadzieję, że nie będziesz unikał wyższych ssaków, tak, jak twój czcigodny teść“.

„Przeciwnie“, odparł Hilary; będę je przeżuwał; lecz to jednakże jest nadzwyczajne; nie zwróciłeś na to uwagi“.

Rzecz prosta, że człowiek, który mógł w takiej rzeczy widzieć coś nadzwyczajnego, posunął się dosyć daleko, to też Stefan szepnął;

„Słuchaj, stary, zbyt daleko posuwasz badanie wewnętrznych stanów.

Hilary rzucił bratu dziwny przelotny uśmiech, który zdawał się mówić nietylko: „Przynajmniej ty mnie nie nudź“, lecz również „dobrze, może i lepiej, żeś ty pozostał na zewnątrz“, i rozmowa urwała się.

Ten uśmiech Hilarego uciekający od przedmiotu, chociaż niepokojący i mogący wywołać przerwanie stosunków, był dosyć naturalny. Człowiek uczuciowy, który spędził życie wśród ludzi kulturalnych na robieniu książek, zabezpieczony od istotnych braków, przez skromny, lecz niepospolity dostatek, nie mógł dojść do czterdziestego drugiego roku życia i nie zaostrzyć swego poczucia delikatności aż do pewnego rodzaju obmierzłości. Nawet jego pies wiedział z kim ma do czynienia. Wiedział, że nie pozwoli sobie zbyt dużo ani z jego uszami, ani z jego ogonem. Wiedział, że nigdy nie będzie otwierał jego pyska i badał jego zębów, jak to czynią niektórzy ludzie; że gdy leży na grzbiecie, pogładzi łagodnie jego piersi, nie dając mu do zrozumienia, że czyni źle, tak jakby to kobiety zrobiły, a gdyby siedział, tak jak teraz, z oczami utkwiouemi w ogień na kominku, niezabroniłby mu nigdy, pies dobrze o tem wie, nawet zdaleka nie przeszkodziłby w rozmyślaniach o niebieskich migdałach, tak, jak on to czynić lubi: W gabinecie Hilarego, w którym unosił się szczególnie zapach dobrego tytoniu, podtrzymujący nerwy człowieka, pracującego na polu literackiem, stało popiersie Sokratesa, do którego, jak się zdawało, zawsze miał mieć dziwny pociąg jego właściciel. Opisywał kiedyś koledze po fachu wrażenie, jakie na nim wywarło to oblicze gipsowe, tak niezmiernie brzydkie, jak gdyby ucieleśniające całe życie ludzkie, wyrażające obżarstwo i rozpustę człowieka, jego gwałty i rabunki, lecz zarazem jego zdolność miłości, rozumu i łagodności.

„Każę on nam“, mówił Hilary, „pić tęgo, zanurzyć się i żyć z syrenami, leżeć na osłonecznionych wyżynach, pocić się wraz kobietami, wiedzieć wszystko i znać wszystkich. Nie zasiądziemy, mówi, pomiędzy Mędrcami, aż przez to wszystko przebrniemy, aż się tam sami wdrapiemy! Oto w jaki sposób on mnie pobudza — nie jest to zbyt zachęcające dla ludzi naszego typu!“

Z głową opartą na ręku siedział Hilary w cieniu tego popiersia. Przed nim leżały trzy otwarte książki i stos kartek rękopisu oraz zesunięty na jedną stronę mały plik ćwiartek szaro-białego papieru, korekty jego ostatniej książki.

Dokładnego stanowiska życiowego, jakie zajmuje dzięki pracy swojej człowiek tego rodzaju, z łatwością określić nie można. Miał on z tego pewien dochód, lecz nie był od niego uzależniony. Jako poeta, krytyk, essay’ista, wyrobił sobie pewne imię — niezbyt rozgłośne imię, lecz dostatecznie poważne. Czy jego wyrafinowana delikatność mogłaby pogodzić się z warunkami życia literackiego bez środków prywatnych, było od czasu do czasu przedmiotem rozmów jego przyjaciół; prawdopodobnie poszłoby to lepiej, niż przypuszczano, gdyż niekiedy wprowadzał w zdumienie tych, którzy go uważali za dyletanta, zdecydowanym sposobem w jaki cofał się do swej skorupy dla dokończenia części swego dzieła.

Chociaż próbował tego ranka skupić swe myśli na swej pracy literackiej, krążyły one dokoła rozmowy jego z siostrzenicą i dyskusji odbytej dnia poprzedniego w gabinecie jego żony nad panią Hughs, szwaczką całe, rodziny. Gdy Cecylja i Tymcjana po obiedzie odeszły, Stefan pozostał przy furtce ogrodowej, aby udzielić ostatniej rady swemu bratu.

„Nie należy się nigdy wtrącać między męża a żonę — wiesz dobrze, jakie one są te niższe sfery!“

I poprzez ciemny ogród spojrzał w stronę domu. Jeden z pokojów na parterze był oświetlony. Przez otwarte okno widać było głowę i ramiona pana Stone’a, przysunięte biizko do małej zielonej lampki, stojącej na stole. Stefan otrząsł głową, szepcząc;

„No cóż, nasz stary przyjaciel? „Na tych placach, na tych ulicach!“ To jest gorsze, niż zwykła choroba — biedny starzec już niemal — —“. I dotknąwszy lekko czoła dwoma palcami, odszedł sprężystym krokiem człowieka, którego wyobraźnię zwykle trzyma na wodzy systematyczność.

Zatrzymawszy się chwilę między krzewami, Hilary spojrzał w oświetlone okno, które przecinało ciemny front jego domu, i mały jego piesek, bursztynowej barwy, który zjawił się nagle u jego nóg, również spojrzał w górę. Pan Stone stał dalej, z piórem w ręku, widocznie mocno zamyślony. Srebrzysta jego głowa wraz z brodą poruszały się lekko jakby pod wysiłkiem mózgu. Podszedł do okna i widocznie nie widząc swego zięcia, spojrzał w noc.

W ciemności tej były wszystkie kształty, światła i cienie wiosennej londyńskiej nocy: drzewa w ciemnym rozkwicie; migotliwa żółtość lamp gazowych, bladych symboli samoświadomości miast; nagromadzone cienie wąskich liści, rozrzuconych krwawo po powierzchni drogi, jak czarne grona, wdeptane w ziemię nogą przechodnia. Były tam również kontury mężczyzn i kobiet, spieszących do domu i wielkie kształty brył domów, w których mieszkali. Łuna unosiła się nad City — jak wysoko rozpostarta mgła żółtego światła, zaćmiewająca gwiazdy. Czarna powolna postać policjanta, poruszała się bez szmeru wzdłuż przeciwległego ogrodzenia.

Od tej chwili do godziny jedenastej, gdy sam sobie gotował kakao na małej spirytusowej maszynce, autor „Książki o powszechnem braterstwie“, to nachylał się nad swoim rękopisem, to badał noc roztargnionym wzrokiem.

Nagle wrócił Hilary do swych rozważań pod popiersiem Sokratesa.

„Każdy z nas ma cień na tych placach — na tych ulicach“.

W pojęciu tem była z pewnością jakaś trucizna. Można to uważać za żart, tak, jak Stefan, a w przeciwnym razie co robić? Do jakiego stopnia jest w interesie człowieka utożsamienie się z innym człowiekiem, zwłaszcza słabym — do jakiego stopnia należy zachować samego siebie w całości — integer vitae? Hilary nie był młodzieńcem, jak Marcin lub jego siostrzenicą, którym wszystko wydawały się prostem; nie był on również starcem, jak jego teść; dla którego życie przestało być złożonem.

I najzupełniej świadomy swej niemożności powzięcia postanowienia w tym, czy innym zakresie, z wyjątkiem może techniki literackiej, wstał od biurka i wziąwszy ze sobą małego psiaka, wyszedł. Zamierzał odwiedzić panią Hughs na Hound Streed i przekonać się na własne oczy, jak rzeczy stoją. Lecz miał jeszcze inny powód, dia którego chciał tam pójść...

ROZDZIAŁ IV.

Mała modelka.

Gdy ubiegłej jesieni Blanka rozpoczynała swój obraz na temat „Cień“, nikt się tak nie zdziwił, jak Hilary, że poprosiła go o wynalezienie modelki. Nie znając charakteru obrazu, nie będąc też od wielu lat — a może nigdy — dopuszczonym do prac umysłowych swej żony powiedział:

„Dlaczego nie prosisz Tymiany, aby ci pozowała?“

Blanka odpowiedziała: „Nie jest to wcale ten typ — zbyt jest pozytywny. Poza tem nie chcę, aby to był ktoś z towarzystwa; postać ma być do połowy udrapowana“.

Hilary uśmiechnął się.

Blanka wiedziała doskonale, że uśmiechał się wobec tego rozróżniania pań z towarzystwa od innych kobiet i rozumiała, że nietyle się do niej uśmiechał, ile do samego siebie, gdyż z głębi duszy zgadzał się z rozgraniczeniem, jakie zrobiła.