Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Nie jest łatwo żyć i popełniać błędy, gdy oczy całej społeczności są skierowane w Twoją stronę.Rok 1930. Dinna Cherrell, znana z powieści "Dziewczyna czeka", przeżywa wielką miłość do poety Wilfryda Deserta. Przeszłość jej ukochanego budzi jednak kontrowersje w środowisku brytyjskiej socjety. Podczas podróży do Afryki mężczyzna stanął w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Uszedł z życiem tylko dlatego, że zmienił wyznanie. Czy towarzystwo Dinny zaakceptuje ten gest, niegodny angielskiego dżentelmena?Kontynuacja "Końca rozdziału" - ostatniej trylogii sagi rodziny Forsyte'ów. Za ten pasjonujący cykl powieściowy o życiu brytyjskiej socjety na przełomie XIX i XX wieku autor został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. W 1967 r. na podstawie cyklu zrealizowano serial, dzięki któremu losy Forsyte'ów śledził cały świat.Książka, której nie powinni przeoczyć miłośnicy pisarstwa Herberta George'a Wellsa oraz "Lalki" Bolesława Prusa.Cykl trzech powieści, za który autor został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. Przełom XIX i XX wieku, Dinna Cherwell należy do wysoko postawionej brytyjskiej rodziny Forsyte'ów. Wraz z siostrą Dianą i bratem Hubertem funkcjonuje w sferach, które są obiektem zazdrości niższych klas społecznych, a także wdzięcznym tematem do plotek. Ostatecznie majątek i wpływowość nie zmieniają ludzkiego charakteru, pozwalają za to działać z większym rozmachem. Na podstawie cyklu w 2002 r. telewizja ITV zrealizowała serial z udziałem Damiana Lewisa, Ruperta Gravesa i Giny McKee.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 286
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
John Galsworthy
Tłumaczenie Maria Godlewska
Saga
Kwiat na pustyni
Tłumaczenie Maria Godlewska
Tytuł oryginału Flowering Wilderness
Język oryginału angielski
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2023 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728491768
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Hermonowi Ouldowi poświęcam
W roku 1930, wkrótce po zatwierdzeniu budżetu można było podziwiać w sąsiedztwie dworca Viktoria ósmy cud świata: troje Anglików o typach zupełnie różnych oglądało równocześnie jeden z londyńskich pomników. Przyszli oddzielnie i stali niedaleko od siebie na południowo-wschodnim końcu niezadrzewionej przestrzeni, gdzie zanikające światło późnego wiosennego popołudnia nie świeciło w oczy. Jedną z tych trzech osób była młoda kobieta mniej więcej dwudziestosześcioletnia, drugą — młody człowiek, mający około trzydziestu sześciu lat, a trzecią — mężczyzna między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia. Młoda kobieta, smukła i jak się zdawało wcale niegłupia, patrzała w górę, przekrzywiając głowę na bok; lekki uśmiech rozchylał jej wargi. Szczupły młody człowiek zacisnął paskiem granatowe palto, jakby się obawiał chłodnego wiosennego wiatru. Twarz miał żółtą od dawnej opalenizny; pogardliwy wyraz jego ust był w dziwnej sprzeczności z oczami, które wpatrywały się w pomnik ze szczerym uczuciem. Starszy mężczyzna, bardzo wysokiego wzrostu, ubrany w brązową marynarkę i żółte trzewiki z kozłowej skóry, trzymał niedbale ręce w kieszeniach spodni; jego długa, nieco przywiędła, lecz przystojna twarz miała wyraz złośliwego sceptycyzmu.
A pomnik — konny posąg marszałka Focha — stał wysoko wśród drzew, bardziej od nich nieruchomy.
Młody człowiek odezwał się nagle:
— On nas wyratował.
Taka bezceremonialność wywarła na tamtych dwojgu różne wrażenie; starszy mężczyzna podniósł lekko brwi i podszedł do pomnika, jakby chcąc przyjrzeć się bliżej nogom konia; młoda kobieta odwróciła się i spojrzała wprost na interlokutora. Nagle na twarzy jej odmalowało się zdziwienie.
— Czy pan Wilfryd Desert?
Młody człowiek ukłonił się.
— W takim razie — jużeśmy się raz spotkali. Na ślubie Fleur Mont. Pan był drużbą, pamięta pan? Pierwszym drużbą, którego w życiu widziałam. Miałam wówczas szesnaście lat. Pan mnie sobie pewnie nie przypomina — jestem Dinny Cherrell; na chrzcie świętym dano mi imię Elżbiety. W ostatniej chwili zostałam pasowana na druhnę.
Usta młodego człowieka straciły pogardliwy wyraz.
— Pamiętam doskonale pani włosy.
— Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby kto zachował o mnie inne wspomnienie.
— Pani się myli. Doskonale pamiętam, że pomyślałem: ta panienka musiała pozować Botticellemu. Jak widzę, pozuje mu pani w dalszym ciągu.
„Jakież on ma piękne oczy! — myślała Dinny. — To pierwsze oczy, które zrobiły na mnie wrażenie”.
Tymczasem Desert patrzył znowu na pomnik.
— On nas naprawdę wyratował — szepnął.
— Pan musiał być na wojnie?
— Służyłem w lotnictwie. Użyłem co się zowie!
— Czy panu się ten pomnik podoba?
— Koń, owszem.
— Tak — szepnęła Dinny — to jest prawdziwy koń, a nie coś na kształt pląsającej beczki z zębami i rozdętymi nozdrzami.
— Całość wykonana solidnie; to do Focha pasuje.
Dinny zmarszczyła brwi.
— Mnie się podoba, że on stoi tak spokojnie wśród tych drzew.
— Jak się miewa Michał? O ile pamiętam, pani jest jego kuzynką.
— Michał ma się dobrze. Jest wciąż posłem do parlamentu; wybrali go z okręgu, w którym ma zapewnioną większość.
— A Fleur?
— Rozkwita. Czy pan wie, że w zeszłym roku urodziła się jej córka?
— Fleur? Hm. To mają dwoje dzieci, prawda?
— Tak. Mała nazywa się Katarzyna.
— Nie byłem w kraju od 1927 roku. Do licha! Dużo czasu upłynęło od tego wesela.
— Wygląda pan jak człowiek, który przebywał na słońcu — rzekła Dinny, wpatrzona w ciemnożółtą twarz.
— Nie mógłbym żyć bez słońca.
— Michał mówił mi kiedyś, że pan mieszka na Wschodzie.
— Włóczę się tam. — Twarz ściemniała mu; wstrząsnął się lekko. — Wściekle zimna ta wiosna angielska.
— Czy pan wciąż pisuje poezje?
— A! Pani zna moją słabość?
— Czytałam wszystkie wiersze pana. Najbardziej podoba mi się ostatni tom.
Desert uśmiechnął się.
— Pani mi pochlebia, a poeci to lubią. Kim może być ten wysoki pan? Twarz jego wydaje mi się znajoma.
Wysoki pan, który obchodził pomnik dokoła, wracał właśnie.
— On mi się też w jakiś sposób kojarzy ze ślubem Michała — szepnęła Dinny.
Wysoki pan zbliżył się do nich.
— Pęciny nie bardzo się rzeźbiarzowi udały — oświadczył.
Dinny uśmiechnęła się.
— Jak to dobrze, że nie mam pęcin! Zastanawialiśmy się właśnie, czy pana znamy. Był pan może kilka lat temu na weselu Michała Monta?
— Byłem. Z kim mam przyjemność?
— W takim razie spotkaliśmy się tam wszyscy troje. Jestem cioteczną siostrą Michała ze strony matki. Nazywam się Dinny Cherrell. Pan Desert był drużbą Michała.
Wysoki pan skinął głową.
— Nazwisko moje Jack Muskham. Ojciec Michała jest moim ciotecznym bratem. — Zwrócił się do Deserta. — Zdaje mi się, że wyraża pan podziw dla marszałka Focha.
— Tak jest.
Posępny wyraz twarzy Deserta zadziwił Dinny.
— No tak — przyznał Muskham — to był prawdziwy żołnierz. Niewielu takich wydała ta wojna. Ale ja przyszedłem zobaczyć konia.
— Koń stanowi niewątpliwie najciekawszą część pomnika — szepnęła Dinny.
Wysoki pan uśmiechnął się drwiąco.
— Foch nigdy nie zawiódł naszego zaufania i za to musimy mu być wdzięczni.
Desert zwrócił się raptownie do Muskhama.
— Czy jakiś szczególniejszy powód skłonił pana do tej uwagi?
Muskham wzruszył ramionami, skłonił się przed Dinny i z wolna odszedł.
Kiedy się oddalił, cisza zapadła jakby nad głęboką wodą.
— Gdzie pan teraz idzie? — spytała wreszcie Dinny.
— Wszędzie, dokąd się pani uda.
— Ślicznie dziękuję. Idę do ciotki, która mieszka na Mount Street.
— Doskonale.
— Pan musi ją pamiętać, to matka Michała. Kochane stworzenie! Mówi zawsze stylem telegraficznym, jakby skakała z kamienia na kamień. Trzeba dużego wysiłku, aby nadążyć za jej myślami.
Przeszli na drugą stronę ulicy, do Grosvenor Place.
— Pewnie pan znajduje wielkie zmiany w Anglii za każdym powrotem do kraju? Przepraszam za takie zagajanie rozmowy.
— Owszem, widzę duże zmiany.
— Czyżby pan jak to mówią „nie kochał ojczystego kraju”?
— Czuję do Anglii coś w rodzaju wstrętu.
— Może pan należy do rzędu ludzi, którzy pragną, aby o nich miano wyobrażenie gorsze, niż na to zasługują?
— W stosunku do mnie to rzecz niemożliwa. Niech pani spyta Michała.
— Michał nie potrafi obmawiać.
— Michał, jak aniołowie, żyje poza kręgiem rzeczywistości.
— O nie — zaprzeczyła Dinny — Michał żyje prawdą i jest bardzo angielski.
— Ta sprzeczność stanowi źródło jego wewnętrznej rozterki.
— Dlaczego pan źle mówi o Anglii? To nic oryginalnego.
— Tylko z Anglikami mówię źle o Anglii.
— Bardzo chwalebnie. Ale dlaczego się pan z tą krytyką zwraca do mnie?
— Bo mi się wydaje, że pani jest wcieleniem idealnego mego wyobrażenia o tym, jaką Anglia być powinna — zaśmiał się Desert.
— Co za zaszczyt!
— Anglia wciąż uważa, że przoduje światu, i to mam jej do zarzucenia.
— Czy nie ma w tym racji?
— Owszem — odparł niespodziewanie Desert. — Ale to nie powód, aby miała o sobie tak dobre pojęcie.
Dinny pomyślała.
Przewrotny jesteś, bracie Wilfrydzie.
Ostrym językiem wciąż kłujesz.
Nieładnie wygląda, gdy stajesz na głowie,
Czemu więc tak postępujesz? 1
Głośno odezwała się:
— Jeżeli Anglia przoduje światu — co według pana nie daje podstawy do wygórowanego o sobie pojęcia — i jeżeli mimo to dobrze o sobie trzyma, wykazuje w każdym razie pewną dozę intuicji. Czy pan przez intuicję poczuł antypatię do pana Muskhama? — Spojrzała na Wilfryda i pomyślała: „Zdaje się, że wdepnęłam!”
— Antypatię? Cóż znowu! Po prostu jest to typ zakamieniałego koniarza, który mnie zawsze śmiertelnie nudzi.
„Nie podaje prawdziwego powodu— pomyślała Dinny, patrząc na Deserta. Co za dziwna twarz. Maluje się na niej nieszczęście i głęboka wewnętrzna rozterka. Jakby anioł toczył z szatanem nieustanną walkę o tego człowieka”.
Ale pod jego spojrzeniem Dinny drżała tak samo jak wówczas, kiedy mając szesnaście lat, stała przy nim z rozpuszczonymi włosami na weselu Fleur.
— Czy pan rzeczywiście lubi wędrówki po Wschodzie?
— Ciąży na mnie przekleństwo, jak na Żydzie Wiecznym Tułaczu.
„Będzie musiał kiedyś mi wyznać, dlaczego tak jest — pomyślała Dinny. — Tylko że pewno go już nigdy nie zobaczę”. Lekki dreszcz przemknął po jej plecach.
— Może pan zna mego stryja Adriana? Był na Wschodzie w czasie wojny. Teraz ma pod swoją opieką stare kości w jakimś muzeum. W każdym razie pan na pewno zna Dianę Ferse. Pobrali się zeszłego roku.
— Nie znam nikogo z wybitnych londyńskich osobistości.
— Więc Michał jest jedynym naszym punktem stycznym.
— Nie uznaję styczności za pośrednictwem osób trzecich. Gdzie pani mieszka?
Dinny uśmiechnęła się.
— Uważam, że tu będzie wskazany krótki zarys biograficzny: od niepamiętnych czasów rodzina moja zamieszkuje Condaford Grange, w Oxfordshire. Ojciec mój jest emerytowanym generałem, a ja jedną z dwóch jego córek. Mój jedyny brat, wojskowy, niedawno się ożenił i przyjeżdża teraz z Sudanu na urlop.
— Ach tak! — szepnął Desert, a twarz jego nabrała znowu ponurego wyrazu.
— Mam lat dwadzieścia sześć, jestem niezamężna i jak dotąd, bezdzietna. Moją pasją jest wtrącanie się do cudzych spraw. Nie mam pojęcia skąd mi się to bierze. Kiedy przyjeżdżam do Londynu, mieszkam u lady Mont, na Mount Street. Wychowana skromnie, mam zamiłowanie do zbytku i żadnych środków na zaspokojenie moich zachcianek. O ile mi się zdaje, mam poczucie humoru. A teraz kolej na pana.
Desert uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Czy mam pana wyręczyć? — spytała Dinny. — Jest pan drugim z kolei synem lorda Mullyona; za długo pan przebywał na wojnie; pisze pan poezje, ma pan koczownicze instynkty i jest pan wrogiem samego siebie; tylko to ostatnie spostrzeżenie jest oryginalne. Otóż i Mount Street. Może pan wstąpi odwiedzić ciotkę Emilię?
— Dziękuję — nie wstąpię. Czy pani zechciałaby zjeść jutro ze mną śniadanie, a potem pójść na popołudniowe przedstawienie?
— Chętnie. Gdzie się spotkamy?
— U Dumourieux, o pół do drugiej.
Zamienili uścisk dłoni i rozeszli się. Ale Dinny drżała z wewnętrznego podniecenia, kiedy wchodziła do domu ciotki, i stała cicho przed drzwiami salonu, uśmiechając się do swoich wrażeń.
Uśmiech znikł z ust Dinny; usłyszała dźwięki, dochodzące spoza zamkniętych drzwi.
„O Boże! — pomyślała — urodziny ciotki Emilki. Zebranie rodzinne! Zapomniałam”.
Ktoś nagle przerwał grę na fortepianie, rozległy się pośpieszne kroki, odgłos jakby walki, szuranie krzeseł po podłodze, parę przeraźliwych krzyków, milczenie, i znowu głos fortepianu.
„Muzykalne krzesła” — pomyślała Dinny i cicho otworzyła drzwi.
Dawna Diana Ferse siedziała przy fortepianie. Jedna duża i osiem małych postaci w jaskrawych kapeluszach z papieru grupowało się koło ośmiu ustawionych rzędem krzeseł, zwróconych kolejno raz ku wschodniej, raz ku zachodniej stronie. W tej właśnie chwili siedem postaci wstało, a dwie siedziały na jednym krześle. Dinny spojrzała od lewej do prawej strony: Ronald Ferse; mały Chińczyk; Ania, najmłodsze dziecko ciotki Alison; Tony, najmłodszy z dzieci stryja Hilarego; Celia i Dingo (dzieci zamężnej siostry Michała, Celii Moriston); Sheila Ferse, a na krześle stryj Adrian i Kit Mont. Następnie wzrok Dinny padł na zadyszaną ciotkę Emilkę w dużym kapeluszu z fiołkowego papieru, stojącą przy kominku i na Fleur, która odsuwała krzesło obok Ronalda.
— Kit, wstawaj. Wyszedłeś już z gry.
Kit, niewzruszony, siedział, Adrian wstał.
— Baw się dalej, stary. Teraz będziesz walczył z równymi sobie. Dalej, jazda!
— Nie wolno łapać za poręcze — wołała Fleur — Wu-Fing! nie siadaj, póki grają. Dingo, nie trzymaj się tego krzesła na zakręcie.
Muzyka nagle się urwała. Bieganina, tłok, krzyki, i najmniejsza ze wszystkich, Ania, została pozbawiona krzesła.
— Chodź tu, maleńka. Bij w ten bębenek. Ale jak przestaną grać, to i ty przestaniesz. O tak! A teraz znowu zaczynaj. Uważaj na ciotkę Dianę.
Zabawa trwała dalej, aż pozostała tylko Sheila, Dingo, i Kit.
„Ja stawiam na Kita” — pomyślała Dinny.
Sheila wyszła. Jedno krzesło odsunięto. Dingo, który wyglądał na małego Szkota i jasnowłosy Kit, który zgubił swój papierowy kapelusz, kręcili się w koło ostatniego krzesła. Obydwaj siadali, podnosili się i znowu siadali. Diana starannie odwracała wzrok, Fleur stała w głębi, lekko się uśmiechając; twarz ciotki Emilki była mocno zarumieniona. Fortepian umilkł. Dingo siedział, a Kit stał czerwony, ze zmarszczonym czołem.
— Kit — rozległ się głos Fleur — pamiętaj o zasadach gry.
Kit odrzucił głowę w tył i wsadził ręce do kieszeni.
„Nauczka dla Fleur” pomyślała Dinny.
Za nią odezwał się głos.
— Płomienne zamiłowanie twojej ciotki do młodzieży wznieca dziwne bunty. Co byś powiedziała na cichą przystań mojego gabinetu?
Dinny obejrzała się i zobaczyła szczupłą, suchą i ruchliwą twarz sir Lawrence’a. Małe wąsiki były całkiem białe, a włosy z lekka tylko przyprószone siwizną.
— Ale, wuju, nie spełniłam jeszcze żadnego ze swych obowiązków.
— Najwyższy czas, żebyś się nauczyła zaniedbywać obowiązki. Niech poganie szaleją; chodź na dół, porozmawiamy spokojnie, po chrześcijańsku.
Dinny pohamowała wrodzony popęd do usłużności; przyszło jej na myśl, że z wielką przyjemnością będzie mówić z wujem o Wilfrydzie. Zeszli do gabinetu.
— Nad czym wuj obecnie pracuje?
— Chwilowo odpoczywam; czytam pamiętniki Harriette Wilson — wybitna kobieta. Za czasów Regencji kobiety z arystokracji niewiele miały do stracenia, jeśli chodzi o opinię, a ona robiła, co mogła, aby opinię stracić. Jeżeli nic o niej nie wiesz, powiem ci, że wierzyła w miłość i miała wielu kochanków, z których kochała tylko jednego.
— I mimo to wierzyła w miłość?
— Była to kobiecinka o czułym sercu, a tamci inni ją kochali. Całe niebo różnicy między nią, a Ninon de L’Enclos — ta wszystkich kochała. Obie są niesłychanie żywotne. Gdyby tak można zainscenizować dialog „o cnocie” między nimi? Kapitalny pomysł! Siadaj, Dinny.
— Oglądałam pomnik Focha dziś po południu i spotkałam kuzyna wuja, pana Muskhama.
— Jacka?
— Tak.
— Ostatni z dandysów. Zachodzi ogromna różnica między „dandysem”, „szykowcem”, „pożeraczem serc”, „gogusiem”, i — nie wiem jak się nazywa ostatnia ich odmiana, zawsze zapominam tę nazwę. Z wieku Jack należy do epoki „pożeraczy serc”, ale był zawsze czystej krwi dandysem, typem z romansów Whyte Melville’a. Jakie na tobie zrobił wrażenie?
— Hm! Konie, pikieta, i niewzruszony spokój.
— Zdejm kapelusz, kochanie. Lubię popatrzeć na twoje włosy.
Dinny zdjęła kapelusz.
— Widziałam jeszcze kogoś: drużbę Michała.
— Co ty mówisz? Młodego Deserta? A więc powrócił. — Sir Lawrence podniósł w górę brwi.
Policzki Dinny z lekka się zarumieniły.
— Tak — wyrzekła.
— Osobliwy to ptaszek.
W duszy Dinny zagnieździło się uczucie inne od wszystkich, których dotychczas doznawała. Nie byłaby potrafiła swych wrażeń bliżej określić, ale przyszła jej na myśl grupa, którą ofiarowała ojcu na jego urodziny dwa tygodnie temu. Była to prześlicznie wymodelowana samica lisa z czterema pod nią wtulonymi młodymi liskami. Wyraz samiczki słodki lecz czujny, odtwarzał w zupełności uczucia Dinny w tej chwili.
— Dlaczego osobliwy?
— „Choćby cię smażono w smole”...Ale tobie, Dinny, mogę powiedzieć, że nie ulega dla mnie wątpliwości, iż ów młodzieniec zalecał się do Fleur w rok czy dwa po jej ślubie. To go wygnało w daleki świat.
„A więc to miał na myśli gdy wspominał o Żydzie Wiecznym Tułaczu? Nie! Sądząc po wyrazie jego twarzy, kiedy mówił o Fleur, musiało chodzić o coś innego”.
— Ależ to wieki temu — odezwała się głośno.
— Tak, dawne dzieje. Wiele innych rzeczy się o nim słyszy. Kluby są źródłem nielitościwych plotek.
Słodycz uczuć Dinny zanikła, a czujność się wzmogła.
— Jakie inne rzeczy?
Sir Lawrence poruszył przecząco głową.
— Ten młody człowiek jest mi dość sympatyczny, a przy tym nawet tobie Dinny nie mogę powtarzać pogłosek, których nie jestem w możności sprawdzić. Jeśli tylko ktoś żyje w sposób trochę odmienny, nie ma rzeczy, której by na niego ludzie nie wymyślili. — Spojrzał raptownie na Dinny; oczy jej były przejrzyste.
— Co to za mały Chińczyk tam na górze?
— Syn byłego mandaryna, który tu zostawił swą rodzinę w obawie przez rozruchami w Chinach — dziwaczna figurka. Sympatyczny naród ci Chińczycy. Kiedy Hubert przyjeżdża?
— W przyszłym tygodniu. Samolotem z Włoch. Jean bardzo lubi podróżować samolotem.
— Co się dzieje z jej bratem? — Sir Lawrence spojrzał znowu na Dinny.
— Z Alanem? Jest na placówce w Chinach.
— Ciotka nie przestaje lamentować, że się między wami nic nie klei.
— Drogi wuju, zrobiłabym niemal wszystko, aby cioci Emilce dogodzić. Ale ponieważ mam dla Alana uczucia siostry, prawa boskie i kościół stoją na przeszkodzie temu małżeństwu.
— Ja nie pragnę abyś wyszła za mąż i wyjechała do takiego lub innego barbarzyńskiego kraju.
„Wuj Lawrence jest przenikliwy” — pomyślała Dinny, a oczy jej stały się bardziej jeszcze przejrzyste.
— Ta przeklęta biurokracja — ciągnął dalej sir Lawrence — zabiera całą naszą rodzinę i wszystkich przyjaciół. Dwie moje córki: Celia w Chinach, Flora w Indiach; twój brat Hubert w Sudanie; twoja siostra Klara wyjedzie zaraz po ślubie — Jerry Corven dostał posadę na Cejlonie; Karol Muskham, jak słyszę, został przydzielony do urzędu gubernatorskiego w Cape Town; starszy syn Hilarego wstępuje do służby cywilnej w Indiach, a młodszy do marynarki. Tam do licha, Dinny! Tylko ty i Jack Muskham pozostaliście mi wierni. No i Michał.
— Czy wuj często widuje pana Muskhama?
— Dość często w klubie „Burton”, a i w „The Coffe House” przysiada się czasem do mego stolika na partię pikiety. Należymy obaj do starej gwardii. Spotykamy się głównie w sezonie wyścigowym, teraz już go pewno nie zobaczę aż po wyścigach w Cambridgeshire.
— Czy on jest naprawdę takim znakomitym znawcą koni?
— O tak! Ale jak większość koniarzy nie zna się na niczym innym. Koń jest to zwierzę, które zdaje się zamykać pory ducha. Trzeba na nim skupiać całą uwagę. Na nim, i na wszystkich i wszystkim co się z nim wiąże. Jak wygląda młody Desert?
— Ach! — odparła Dinny niemal zaskoczona. — Jest ciemnożółtego koloru.
— Odblask piasków pustyni. Desert to rodzaj Beduina. Jego ojciec żyje jak odludek, więc syn ma to już we krwi. Najbardziej na jego korzyść przemawia to, że Michał nie przestał go lubić mimo tej sprawy.
— A jego poezje? — spytała Dinny.
— Brednie pozbawione harmonii. Lewa ręka niszczy to co prawa daje.
— Może dotychczas nie znalazł swojego miejsca na świecie? Ma piękne oczy, czy wuj tego nie znajduje?
— Przede wszystkim wbiły mi się w pamięć jego usta — wyraziste i gorzkie.
— Oczy zdradzają, czym człowiek jest, usta — czym się staje.
— Usta i brzuch.
— Desert nie ma brzucha, zauważyłam to — odparła Dinny.
— Dzięki przyzwyczajeniu do odżywiania się garstką daktyli i filiżanką kawy. Nie znaczy to, aby Arabowie pili chętnie kawę, mają raczej słabość do zielonej herbaty z miętą. Mocny Boże! Otóż i twoja ciotka. Kiedy powiedziałem „mocny Boże”, miałem na myśli herbatę z miętą.
Lady Mont ukazała się bez kapelusza z papieru i już nie zadyszana.
— Kochana ciociu — powiedziała Dinny — zupełnie zapomniałam o urodzinach cioci, nic cioci nie przyniosłam.
— To mnie pocałuj, kochanie. Zawsze utrzymuję, że twoje pocałunki są najmilsze. Skąd się tu wzięłaś?
— Przyjechałam po zakupy dla Klary.
— Czy przywiozłaś ze sobą neseser?
— Nic nie przywiozłam.
— Więc dam ci co będziesz potrzebowała. Czy wciąż jeszcze używasz nocnych koszul?
— Tak, ciociu — odrzekła Dinny.
— Dobre z ciebie dziecko. Nie lubię pidżam dla kobiet — i wuj także. Michał i Fleur zostaną na obiedzie.
— Dziękuję cioci; chętnie przenocuję. I tak nie zdążyłabym dzisiaj załatwić połowy sprawunków Klary.
— Nie jestem zadowolona, że Klara wychodzi za mąż przed tobą, Dinny.
— Ależ ciociu, przecież to bardzo naturalne.
— Głupstwo. Klara ma duże powodzenie, a takie panny zwykle nie wychodzą wcześnie za mąż. Ja zaręczyłam się mając lat dwadzieścia jeden.
— Widzi ciocia!
— Drwisz ze mnie. Raz w życiu miałam powodzenie. Pamiętasz, Lawrence? Z tym słoniem — chciałam go zmusić żeby usiadł, a on uparł się klęknąć. Słonie zginają wszystkie cztery nogi w jednym kierunku.
— Kochana cioteczko, nie tylko w tym jednym wypadku jesteś kobietą, która najbardziej zasługuje na powodzenie. Kobiety są przeważnie konsekwentne aż do znudzenia.
— Dinny, twój nos to moja pociecha. Sprzykrzyły mi się zakrzywione dzioby ciotki Wilmet, Heni Bentworth i mój własny.
— Nos cioci jest zaledwie leciutko orli.
— W dzieciństwie przechodziłam straszliwe obawy, że się bardziej zakrzywi. Rozpłaszczałam go często o szafę.
— I ja to samo robiłam, tylko w przeciwnym kierunku.
— Kiedy raz tak stałam, twój ojciec przyczaił się na szafie jak lampart, skoczył na mnie z góry i przeciął sobie wargę, krew popłynęła mi na szyję.
— Nieznośny chłopiec!
— O tak! Lawrence, o czym myślisz?
— O tym, że Dinny na pewno nie jadła drugiego śniadania.
— Zamierzałam zjeść śniadanie jutro, wuju.
— To bardzo do ciebie podobne, Dinny — wtrąciła lady Mont. — Zadzwoń na Blore’a. Zawsze będziesz niedokarmiona, póki nie wyjdziesz za mąż.
— Pozbędziemy się najpierw Klary, ciociu.
— W kościele świętego Jerzego. Czy to Hilary będzie dawał ślub?
— Oczywiście.
— Znowu będę płakała!
— Dlaczego ciocia płacze na ślubach?
— Ona będzie wyglądała, jak anioł; a on ubierze się w czarny żakiet i przystrzyże wąsy, i wcale nie będzie taki zakochany, jak ona myśli. Przecież to smutne.
— A może będzie bardziej zakochany? Jestem przekonana, że Michał miał głębokie uczucie dla Fleur, tak samo jak stryj Adrian dla Diany, kiedy się z nią żenił.
— Adrian ma pięćdziesiąt trzy lata i nosi brodę. Zresztą Adrian jest i pozostanie Adrianem.
— Zapewne; należy to brać pod uwagę. Ale według mnie powinniśmy raczej ronić łzy nad mężczyzną. Kobieta przeżywa najpiękniejszą godzinę swego życia, a mężczyzna ma prawie zawsze za ciasną kamizelkę.
— Lawrence nie miał ciasnej kamizelki. Był zawsze cienki jak nitka. A ja tak wyglądałam jak ty, Dinny.
— Cioci musiało być ślicznie w welonie; prawda, wuju? — Dinny przerwała, powstrzymał ją wyraz dziwnego zamyślenia na obu niemłodych twarzach. Po chwili podjęła: — Gdzieście się poznali?
— Na polowaniu z chartami. Wpadłam do rowu, wujowi się to nie podobało i wyciągnął mnie stamtąd.
— Cudowne!
— Ale gdzież tam. Za dużo było błota. Potem nie rozmawialiśmy ze sobą przez cały dzień.
— I co was zbliżyło?
— Rozmaite rzeczy. Bawiłam u rodziny Heni — u Corderoyów, i wuj przyjechał obejrzeć szczenięta. Ale po co ten egzamin?
— Chciałam się tylko dowiedzieć, jak się onego czasu takie sprawy załatwiało.
— Postaraj się lepiej stwierdzić osobiście, jak się je obecnie załatwia.
— Kiedy wuj Lawrence nie chce się mnie pozbyć.
— Wszyscy mężczyźni to egoiści — prócz Michała i Adriana.
— A poza tym pragnę cioci oszczędzić łez.
— Blore, proszę podać coctail i kanapki dla panny Dinny — nie jadła śniadania. Państwo Adrianostwo i państwo Michałostwo zostaną na obiedzie. Proszę też powiedzieć Laurze, żeby przygotowała moją nocną koszulę i wszystko co trzeba w niebieskim pokoju gościnnym, panna Dinny będzie nocowała. Ach te dzieci! — I lady Mont pożeglowała ku drzwiom, wyprzedzając swego kamerdynera.
— Wuju! ciocia jest doprawdy urocza.
— Zawsze to samo twierdziłem, Dinny.
— Każde widzenie z nią pokrzepia mnie. Czy ona potrafi się rozgniewać?
— Czasami próbuje, ale zanim jej się to uda, przeskakuje na inny temat.
— Cóż to za cudowna właściwość!
Przy obiedzie Dinny oczekiwała ze strony wuja jakiejś uwagi dotyczącej powrotu Wilfryda Deserta. Lecz wuj nic nie powiedział.
Po obiedzie usiadła przy Fleur. Dinny podziwiała Fleur. Zachwycała ją twarz i postać kuzynki, jej żywe i pewne ruchy, jej jasne przenikliwe oczy, jej pewność siebie pozbawiona złudzeń i stosunek do Michała, którego traktowała z szacunkiem a jednocześnie jakby z góry.
„Jeśli wyjdę za mąż — rozmyślała Dinny — nie potrafię w taki sposób obchodzić się z mężem. Będę mu patrzeć prosto w twarz, jak grzesznik grzesznikowi”.
— Fleur — odezwała się głośno — czy pamiętasz swoje wesele?
— Pamiętam kochanie — nieznośna uroczystość.
— Widziałam dziś drużbę Michała.
Fleur otworzyła szeroko oczy.
— Wilfryda? Jakim sposobem go poznałaś?
— Miałam wówczas szesnaście lat, zrobił na mnie wrażenie.
— Spełnił zadanie drużby. Jak wygląda?
— Ponuro i destrukcyjnie.
Fleur roześmiała się.
— Zawsze był taki.
Dinny popatrzyła na Fleur i postanowiła brnąć dalej.
— Wuj Lawrence mówił mi, że Desert usiłował posunąć dość daleko swą destrukcyjną działalność.
— Nie miałam pojęcia, że ojciec to zauważył — zdziwiła się Fleur.
— Wuj Lawrence — oświadczyła Dinny — bywa czasem niesamowicie domyślny.
— Wilfryd zachował się zupełnie poprawnie w tej sprawie — szepnęła Fleur z uśmiechem. — Pokornie, jak jagnię, powędrował na Wschód.
— Ale chyba nie to było powodem, że dotychczas pozostawał na Wschodzie?
— Nawet i odra nie przykuwa do łóżka na wieczne czasy. Nie, cóż znowu. On lubi Wschód, ma tam pewnie harem.
— Nie przypuszczam — zaprzeczyła Dinny. — Wilfryd musi być wybredny.
— Masz słuszność, kochanie. Za mój cynizm należała mi się nauczka. Wilfryd jest wielkim dziwakiem, ale właściwie to miły chłopak. Michał bardzo go lubi. Ale — spojrzała szybko na Dinny — zakochać się w nim niepodobna. To uosobienie dysharmonii. Obserwowałam go kiedyś pilnie, rozumiesz. Jest nieuchwytny. Kłębek nerwów; namiętny, tkliwy a zarazem zgorzkniały. I nie przypuszczam, aby w cośkolwiek wierzył.
— Może tylko w piękno — szepnęła Dinny — albo w prawdę, jeśli ją gdzieś znajdzie?
Fleur odparła niespodziewanie:
— W to, moja Dinny, wierzymy wszyscy, o ile się z prawdą lub pięknem zetkniemy. Tylko że niestety niełatwo je napotkać, chyba że leżą w nas samych. A jeśli człowiek jest w rozterce z sobą, cóż wtedy? Gdzie widziałaś Wilfryda?
— Oglądał pomnik Focha.
— A! Pamiętam, że uwielbiał Focha. Biedny Wilfryd! Ciężkie ma przed sobą życie. Kontuzjowany, poeta, a w dodatku takie wychowanie! Ojciec, który odwrócił się od życia, i matka półkrwi Włoszka, która uciekła z innym. Żadnego oparcia. Najlepsze co w nim było, to oczy; bardzo piękne, wzbudzały współczucie. Czy może znowu zrobił na tobie wrażenie? — Spojrzała uważnie na Dinny.
— Byłam po prostu ciekawa jakie wrażenie zrobi na tobie, kiedy go wspomnę.
— Na mnie? Drogie dziecko, mam już blisko trzydzieści lat i dwoje dzieci i już raz opaliłam sobie skrzydła. — Twarz Fleur zasępiła się. — Gdybym potrafiła o tym mówić, zwierzyłabym się tobie, Dinny, ale są rzeczy, o których się nie mówi.
Na górze Dinny wpatrywała się w ogień na kominku, palący się mimo jej protestu. Nieswojo jej było w obszernej koszuli ciotki Emilki. Zdawała sobie jasno sprawę z niedorzeczności swych uczuć. Odczuwała dziwną ciekawość a zarazem lęk, jakby koniecznie musiała powziąć ważną decyzję. A wszystko dlatego, że spotkała przelotnie człowieka, który dziesięć lat temu wzniecił w niej bezsensowne uczucie, człowieka — jak ogólnie twierdzą — bardzo niepewnego. Wzięła lusterko i bacznie przyjrzała się swej twarzy i szyi, która się gubiła w fałdach zbyt obszernej koszuli. Odbicie w lustrze mogło ją zadowolić, ale jej nie zadowoliło.
„Co za nudziarstwo — pomyślała Dinny. — Wiecznie ten sam botticellowski typ!
Nosek zadarty
Niebieskie oczy,
Strzeż się, rusałko czerwonowłosa
Odbicia, które wzrok twój zoczy.
On zrósł się ze Wschodem, przywykł do powłóczystych spojrzeń czarnych oczu ukrytych nęcąco za zasłoną, do okrągłych kształtów spowitych w draperie, do zmysłowości, tajemnic, zębów jak perły — do typu hurysy.” Dinny przyjrzała się swym zębom. Tego nie potrzebuje się lękać — najpiękniejsze zęby w rodzinie. A włosy nie były właściwie rude — raczej kasztanowate. Co za ładne słowo! Szkoda, że wyszło z użycia. To, co się znajdowało poniżej linii, do której się myły kobiety ery wiktoriańskiej, ukryte było pod obficie zahaftowaną koszulą. Musi pamiętać, żeby odbyć dalszy ciąg egzaminu jutro przed kąpielą. Może będzie za co panu Bogu dziękować? Z westchnieniem odłożyła lusterko i położyła się.
Wilfryd Desert zatrzymał swoje mieszkanie na Cork Street. Właściwie mieszkanie to opłacał lord Mullyon, który tam zajeżdżał w rzadkich wypadkach, gdy się zdobywał na opuszczenie swej wiejskiej pustelni. Młodszy syn był może bliższy sercu samotnika aniżeli starszy — poseł do parlamentu; w każdym razie spotykanie Wilfryda nie sprawiało ojcu specjalnej przykrości. Najczęściej jednak w mieszkaniu przebywał tylko Stack, ordynans Wilfryda z czasów wojny, który miał dla swego pana ciche przywiązanie, trwalsze, niż hałaśliwe zapewnienia wierności.
Kiedy Wilfryd wracał z podróży bez zawiadomienia, zastawał mieszkanie w takim samym stanie w jakim je pozostawił, wcale nie bardziej duszne ani zakurzone. Te same ubrania wisiały na tych samych wieszakach i ten sam w miarę usmażony befsztyk z grzybami zaspokajał pierwszy głód Deserta. Starożytne umeblowanie i wschodnie drobiazgi nadawały obszernemu salonowi wygląd z dawna zamieszkałej zamkowej komnaty. A otomana przed kominkiem, gdzie płonęły kłody drzewa, przyjmowała Wilfryda tak gościnnie, jakby jej nigdy nie opuszczał.
Na drugi dzień po spotkaniu Dinny Wilfryd wyciągnięty na otomanie zastanawiał się, dlaczego tylko Stack potrafi zrobić prawdziwie dobrą kawę. Wschód jest ojczyzną kawy, ale turecka kawa to rytuał, rozrywka, i jak wszystkie rytuały i rozrywki służy jedynie do przyjemnego połechtania duszy.
Był to trzeci dzień pobytu Wilfryda w Londynie po trzyletniej nieobecności. W ciągu ostatnich dwóch lat przeżył rzeczy, o których nie chciał z nikim mówić, bał się nawet zaczepiać je myślą. W szczególności jedno przeżycie wprowadziło do jego duszy rozdźwięk, z którym dotychczas nie potrafił się uporać, choć usiłował pomniejszyć jego znaczenie. Jednym słowem — przywiózł ze sobą upiora. Przywiózł poza tym sporo wierszy, można będzie z nich złożyć czwarty, trochę może szczupły tomik. Wilfryd zastanawiał się leżąc, czy nie należałoby powiększyć objętości książki przez dołączenie najdłuższego poematu, jaki dotąd napisał. Był to utwór ściśle związany z owym przeżyciem. Wilfryd uważał go za najlepsze swoje dzieło. Szkoda, że nie można tego wydrukować, ale... Owo „ale” było tak ważkie, że wielokrotnie chciał zniszczyć poemat, aby zatrzeć wszelki ślad przeżycia, tak jak pragnął wymazać z pamięci wszelkie o nim wspomnienie. Nie zdobył się na to, poemat bowiem był uzasadnieniem jego postępku, stanowił obronę Wilfryda w sprawie, o której — miał nadzieję — nikt nie wiedział. Podrzeć wiersz, to znaczy rozstać się z obroną. Nigdy nie potrafi po raz drugi odtworzyć tak wiernie swych uczuć i wrażeń. Zniszczyłby najlepszą osłonę przed własnym sumieniem; może nawet jedyny sposób pozbycia się upiora. Czasami bowiem myślał, że jeżeli nie ujawni światu swego postępku, nie odzyska nigdy spokoju duszy.
Raz jeszcze odczytał poemat. „Do licha! — pomyślał — to jest o całe niebo głębsze i lepsze od podłego wierszydła Lyalla”. Myśl Wilfryda podążyła pozornie bez związku, ku dziewczynie spotkanej poprzedniego dnia. Jakie to dziwne, że zapamiętał jej postać ze ślubu Michała; młodziutka, przejrzysta istota podobna do Wenus, anioła, czy Madonny Botticellego — niewielką różnicę robi między nimi ten malarz. Było to wówczas urocze stworzenie. Tak, a obecnie jest czarującą młodą kobietą — rozsądna, dowcipna, rozumna. Dinny Cherrell! Bez przykrości pokazałby jej swój poemat, mógłby zaufać wrażeniu, jakie na niej zrobił.
Po części dlatego, że myślał o Dinny, po części zaś dlatego, że wziął taksówkę, spóźnił się na śniadanie i spotkał Dinny na progu, w chwili kiedy wychodziła od Dumourieux.
Nie ma lepszej okazji do zbadania charakteru kobiety, niż kazać jej czekać na śniadanie w publicznym miejscu. Dinny powitała Wilfryda z uśmiechem.
— Myślałam, że pan zapomniał.
— To wina ruchu ulicznego. Jak mogą twierdzić filozofowie, że czas jest przestrzenią a przestrzeń czasem. Niech tylko dwoje ludzi umówi się na śniadanie, już teoria obalona. Stąd do Cork Street nie ma nawet mili, myślałem, że przejazd zajmie mi dziesięć minut, a tymczasem spóźniłem się o dziesięć minut. Bardzo panią przepraszam.
— Mój ojciec utrzymuje, że trzeba dodawać dziesięć minut do umówionego czasu, odkąd konne dorożki zostały zastąpione przez samochody. Czy pan pamięta dorożki?
— Spodziewam się, że pamiętam!
— Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Londyn, już dorożek nie było.
— Proszę, niech pani idzie naprzód, jeżeli pani zna tę restaurację. Ja słyszałem o niej, ale nigdy tu jeszcze nie byłem.
— Restauracja jest w podziemiu. Kuchnię prowadzą francuską.
Zdjęli okrycia w szatni i przeszli do stolika w głębi sali.
— Dla mnie proszę coś lekkiego. Może być kura na zimno, sałata i kawa.
— Czy pani jest niezdrowa?
— Zawsze mało jadam.
— Rozumiem. Proszę dla mnie podać to samo. Pozwoli pani wina?
— Dziękuję. Czy pan uważa, że to dobrze mało jadać?
— Jeżeli się tego nie robi z zasady.
— Więc panu się nie podoba, jeśli kto postępuje według zasady?
— Nie mam zaufania do ludzi, którzy się rządzą zasadami — to faryzeusze.
— Jakoś mi się to wydaje zbyt ogólnikowe. Czy pan zawsze tak ostro sądzi?
— Miałem na myśli ludzi, którzy mało jedzą, ponieważ uważają jedzenie za zmysłową przyjemność. Ale pani chyba do nich nie należy?
— O nie! — odparła Dinny. — Po prostu nie lubię czuć się najedzona. A niewiele mi do tego potrzeba. Wydaje mi się, że zmysły to dobra rzecz, choć z doświadczenia nie bardzo mogę o tym sądzić.
— Moim zdaniem to jedyna rzecz, dla której warto żyć.
— Więc dlatego pan pisuje poezje?
Desert się uśmiechnął.
— Myślę, że i pani mogłaby wiersze pisać.
— Mogłabym najwyżej tworzyć rymy.
— Najodpowiedniejsze miejsce dla poezji, to pustynia. Czy pani widziała pustynię?
— Nigdy. Ale chciałabym bardzo widzieć.
Po wygłoszeniu tego zdania Dinny zadziwiła się. Przypomniała sobie oziębłość jaką okazywała amerykańskiemu profesorowi i brak entuzjazmu dla jego bezbrzeżnych prerii. Co prawda wielki był kontrast między profesorem Hallorsenem a tym opalonym młodzieńcem o duszy pełnej sprzeczności, który nie spuszczał z niej swych niepokojących oczu; dreszcz przebiegł znów po jej plecach.
— Wczoraj wieczorem widziałam Michała i Fleur — odezwała się, krusząc chleb palcami.
— Szalałem kiedyś za Fleur — powiedział Desert, zacinając wargi. — To skończony typ w swoim rodzaju.
— Niewątpliwie. — Oczy Dinny ostrzegały: — „Nie krytykuj Fleur!”
— Godna podziwu. Opancerzona! Opanowana!
— Wydaje mi się, że pan jej nie zna — wtrąciła Dinny. — Co do mnie mam pewność, że jej nie znam.
Desert pochylił się naprzód.
— Wierna z pani przyjaciółka. Skąd się pani tego nauczyła?
— Słowo „wierność” jest dewizą naszej rodziny; powinno to było wyleczyć mnie z wierności.
— Nie wiem — powiedział nagle Desert — czy dobrze pojmuję istotę wierności. Być wiernym — komu? czemu? Nie ma nic stałego na świecie, wszystko jest względne. Wierność wydaje mi się cechą umysłów zacofanych, konserwatywnych, albo po prostu przesądem, a w każdym razie przeciwieństwem ciekawości.
— A jednak są rzeczy, którym warto wierności dochować. Na przykład kawa, albo wiara ojców.
Desert zwrócił na Dinny oczy, które miały tak dziwny wyraz, że się ich zlękła.
— Wiara? Czy pani jest wierząca?
— Mniej więcej.
— Jak to, więc pani potrafi strawić dogmaty jakiegokolwiek wyznania? Pani znajduje, że jakaś legenda bardziej od innych zasługuje na wiarę? Czy pani może przypuszczać, że pewien system wierzeń o Nieznanym ma większą wartość od innych? Wiara! Pani zaznaczyła, że pani ma poczucie humoru, czyż ono panią zawodzi w tym wypadku?
— Nie. Tylko według mnie na religię można się zapatrywać po prostu jako na świadomość o istnieniu wszechprzenikającego ducha, i postępować według etycznych wskazań, za pomocą których najlepiej się służy owemu duchowi.
— Hm. Dalekie to od powszechnych wierzeń. Ale nawet i w tym wypadku skąd pani wie, które wskazania najlepiej służą wszechprzenikającemu duchowi?
— Wierzę na słowo.
— I w tym się różnimy. Niech się pani zastanowi. — Dinny zauważyła, że głos Deserta drżał z podniecenia. — Po cóż w takim razie posiadamy umiejętność rozumowania, po co nam zdolności umysłowe? Ja rozważam każde zagadnienie w miarę jak mi się nasuwa, rozpatruję wszystkie za i przeciw, i swoje czyny przystosowuję do wyników rozumowania. Postępuję więc według wyrozumowanego przekonania, że tak jest najlepiej.
— Ale najlepiej dla kogo?
— Dla mnie i dla wszystkich.
— A czyje dobro stawia pan na pierwszym planie?
— To przecież w gruncie rzeczy na jedno wychodzi.
— Zawsze? Nie bardzo temu wierzę. A przy tym owe każdorazowe rozważania muszą panu bardzo wiele czasu zabierać. Kiedyż pan dochodzi do czynów? Zasady etyki, to przecież nic innego tylko suma niezmiernej ilości rozwiązanych zagadnień — rozwiązanych w przeszłości przez takich samych ludzi jak my. Dlaczego nie brać tych rozstrzygnięć za wytyczne?
— Bo żadne z nich nie zostało powzięte przez człowieka mego charakteru i w moim położeniu.
— Rozumiem. Pan się rządzi „prawem przypadku”. Prawdziwie po angielsku.
— Strasznie mi przykro — odezwał się nagle Desert. — Pewnie panią znudziłem. Czy pani będzie jadła coś słodkiego?
Dinny oparła łokcie o stół, ujęła brodę w dłonie i wpatrzyła się z powagą w twarz Deserta.
— Wcale mnie pan nie znudził — odparła — przeciwnie, bardzo mnie pan zainteresował. Tylko, jak mi się zdaje, kobiety bardziej od mężczyzn rządzą się instynktem, co właściwie sprowadza się do tego, że uznają, iż między nimi istnieją wspólne cechy i że są bardziej skłonne instynktownie zaufać ogólnoludzkim doświadczeniom.
— Taki był dotychczas kobiecy sposób myślenia, ale czy takim pozostanie?
— Myślę że tak — odparła Dinny. — Wątpię aby się nam kiedykolwiek zechciało zgłębiać osobiście zagadnienia. Proszę o jakiś deser. Może kompot z suszonych śliwek.
Desert popatrzył na nią i roześmiał się.
— Pani jest nadzwyczajna. Ja także wezmę śliwki. Czy w rodzinie pani bardzo cenią przyjęte formy?
— Nie tyle może cenią formy, co szanują tradycje i przeszłość.
— A pani?
— Sama nie wiem. Stanowczo mam słabość do antyków, dawnych siedzib i starych ludzi. Lubię wszystko co ma patynę. Przyjemne jest poczucie, że się gdzieś zapuściło korzenie. Zawsze się interesowałam historią. A jednak trudno czasem nie śmiać się z tego wszystkiego. Wprost komiczne są więzy, które nas trzymają. Jesteśmy jak kury, które nie wychodzą poza koło zakreślone kredą na podłodze.
Desert wyciągnął rękę. Dinny podała mu swoją.
— Chcę uścisnąć pani dłoń za to powiedzenie.
— Kiedyś — rzekła Dinny — będzie mi pan musiał coś o sobie powiedzieć, a teraz — do jakiego teatru idziemy?
— Czy wystawiają gdzieś sztukę autora zwanego Szekspirem?
Z pewnym trudem wynaleźli, że w małym teatrzyku, po drugiej stronie Tamizy, grają utwór największego z dramaturgów świata. Pojechali tam, a po przedstawieniu Desert zaproponował z pewnym wahaniem:
— Czy nie zechciałaby pani przyjść do mnie na herbatę?
Dinny uśmiechnęła się i skinęła potakująco głową. Od tej chwili zauważyła różnicę w sposobie bycia Wilfryda. Odnosił się do niej bardziej poufale a zarazem z większym szacunkiem, jakby sobie powiedział: „Jesteśmy sobie równi”.
Herbatę podał Stack; miał wygląd mnicha i dziwne oczy, które zdawały się wszystko rozumieć. Owa godzina spędzona przy herbacie sprawiła Dinny niezamąconą radość. Nigdy jeszcze nie doznawała tak głębokiego uczucia szczęścia. Wreszcie uświadomiła sobie, że jest zakochana. Drobne nasionko, zasadzone przed dziesięciu laty, zakwitło. Dinny miała dwadzieścia sześć lat i myślała, że się już nigdy nie zakocha. Był to tak niesłychany cud, iż od czasu do czasu powstrzymywała oddech i ze zdumieniem spoglądała na Wilfryda. Dlaczegóż, u Boga żywego, doznaje takich uczuć? To śmieszne! Będzie cierpieć, bo on jej przecież nie pokocha. Jeśli zaś nie pozyska jego miłości, nie może wyjawić mu swego uczucia. A czy potrafi je ukryć?
— Kiedy będę mógł panią znowu zobaczyć? — spytał Desert, gdy Dinny wstała aby odejść.
— Czy pan chce mnie widzieć?
— Bardzo tego pragnę.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Bo pani jest pierwszą kobietą godną tej nazwy, z którą rozmawiam po dziesięciu latach; może w ogóle pierwszą, z którą w życiu rozmawiałem.
— Jeśli się mamy widywać, nie wolno panu drwić ze mnie.
— Drwić z pani? Nigdy bym się nie ośmielił. Więc kiedy się spotkamy?
— Obecnie nocuję na Mount Street, w cudzej koszuli. Powinnam właściwie wracać do Condaford. Ale ponieważ ślub mojej siostry odbędzie się w przyszłym tygodniu w Londynie, a mój brat w poniedziałek przyjeżdża z Egiptu, każę sobie może przysłać rzeczy i zostanę. Gdzie pan się chce ze mną spotkać?
— Jutro, czy zgoda? Pojedziemy na spacer. Od wieków nie byłem w Richmond i w Hampton Court.
— Ja tam nigdy nie byłam.
— Doskonale. W takim razie bez względu na pogodę zabieram panią o drugiej; spotkamy się przy pomniku Focha.
— Będzie mi bardzo miło.
— Świetnie! — Desert pochylił się nagle i podniósł do ust rękę Dinny.
— Co za galanteria! — powiedziała. — Do widzenia.
Dinny, zaprzątnięta swą zdumiewającą tajemnicą, zapragnęła instynktownie samotności, ale Adrian i Diana Cherrellowie zaprosili ją już uprzednio na obiad.
Po ślubie Cherrellowie wyprowadzili się ze smutnej pamięci domu przy Oakley Street i wynajęli niedrogie mieszkanie w Bloomsbury, na jednym z obszernych placów, które obecnie stopniowo odzyskują charakter porządnej dzielnicy, zatracony w trzydziestych latach dziewiętnastego stulecia. Cherrellowie wybrali tę część miasta, głównie z powodu bliskości „składu szkieletów” Adriana. Adrian uważał, że w jego wieku ważna jest każda zaoszczędzona minuta, którą może poświęcić żonie. Stosownie do przepowiedni Dinny, towarzystwo profesora Hallorsena i roczny pobyt w Meksyku dobrze podziałały na Adriana. Ciemniejszy odcień brązowych, pooranych bruzdami policzków i częstszy uśmiech na pociągłej twarzy były tego dowodem. Dinny cieszyła się myślą, że stryj posłuchał jej rady. Diana zaś odzyskiwała szybko żywość i wesołość, którym zawdzięczała powodzenie w świecie, nim wyszła za biednego Ferse’a. Ze względu jednak na beznadziejny rodzaj zajęcia Adriana i na czas, jaki musiała poświęcać mężowi, nie mogła wrócić do życia światowego; pochłaniały ją coraz bardziej obowiązki żony i matki. Dinny tak serdecznie kochała stryja, że się temu nie dziwiła.
W drodze do Cherrellów Dinny zastanawiała się, czy ma powiedzieć, gdzie była. Ponieważ nie lubiła wykrętów, postanowiła być szczera. „Przecież — pomyślała— zakochane panny lubią mówić o przedmiocie swej miłości”. A jeśli by za ciężko było wytrzymać bez zwierzeń, najlepszym powiernikiem będzie stryj Adrian; po części dlatego, że zna Wschód, ale przede wszystkim dlatego, że jest sobą.
Ślub Klary i przyjazd Huberta dostarczyły tematu do pierwszej rozmowy przy obiedzie. Wybór siostry niepokoił trochę Dinny. Sir Gerald (Jerry) Corven miał lat czterdzieści. Był to niski, ruchliwy mężczyzna o wyrazie twarzy nieco bezczelnym. Dinny przyznawała, że ma dużo uroku, a nawet obawiała się, że go ma za dużo. Jerry zajmował poważne stanowisko w urzędzie kolonialnym — należał do rzędu ludzi, o których mówi się odruchowo, że zajdą wysoko. Dinny zastanawiała się, czy Klara nie ma za dużo cech wspólnych z narzeczonym; jest równie śmiała i dowcipna, cieszy się wielkim powodzeniem w świecie, lubi ryzykować i narażać się na niebezpieczeństwo, a przy tym — młodsza od narzeczonego o lat siedemnaście. Diana dobrze znała Geralda.
— Te siedemnaście lat różnicy — oświadczyła — są okolicznością pomyślną w tym wypadku. Jerry potrzebuje się ustatkować. Jeśl będzie mógł żonie okazywać trochę uczuć ojcowskich — tym lepiej. Ma za sobą bujną przeszłość. Cieszę się, że jadą na Cejlon.
— Dlaczego?
— Przynajmniej Jerry zerwie z przeszłością.
— Czy on ma doprawdy bardzo bujną przeszłość?
— Obecnie jest zakochany w Klarze po uszy, ale z takim człowiekiem nigdy nie wiadomo. Ma dużo uroku i zamiłowanie do wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw.
— Małżeństwo robi z nas wszystkich tchórzów — mruknął Adrian.
— Wątpię, aby małżeństwo podziałało w ten sposób na Jerry’ego; on ugania się za niebezpieczeństwem jak złota rybka za larwami moskitów. Powiedz, Dinny, czy Klara bardzo w nim zakochana?
— Bardzo, ale i ona lubi niebezpieczeństwo.
— A jednak — rzekł Adrian — to nie współczesne typy. Oboje mają mózg w głowie i umieją się nim posługiwać.
— Słuszna uwaga, stryju. Klara bierze z pasją wszystko co życie dać może, ale wierzy w nie szczerze. Mogłaby zostać drugą lady Stanhope.
— Byłoby to świetne, Dinny. Tylko musiałaby przedtem pozbyć się Geralda Corvena. A o ile ją znam, przypuszczam że miałaby pewne co do tego skrupuły.
Dinny zwróciła na stryja szeroko otwarte oczy.
— Czy stryj ma to przekonanie dlatego, że stryj zna Klarę, czy też dlatego, że stryj jest z rodziny Cherrellów?
— Dlatego, że Klara należy do rodziny Cherrellów.
— Skrupuły — szepnęła Dinny — wątpię czy ciocia Emilka miewa skrupuły. A jednak, zarówno jak i my wszyscy jest członkiem rodziny Cherrellów.
— Emilka przypomina mi starożytne grobowce, w których znalezione części szkieletów nie pasują do siebie — oświadczył Adrian. — Nikt nie odgadnie, jaki w niej tkwi szkielet. A skrupuły muszą się opierać na czymś skoordynowanym.
— Dość już, Adrianie — przerwała Diana — nie mówmy przy obiedzie o szkieletach. Kiedy przyjeżdża Hubert? Nie mogę się doczekać ich przyjazdu. Ciekawa jestem, które z nich przewodzi w tym małżeństwie po półtora roku szczęścia w Sudanie.
— Pewno Jean — wtrącił Adrian.
Dinny pokręciła głową.
— Nie zdaje mi się, stryju.
— Przemawia przez ciebie siostrzana duma.
— Wcale nie. Tylko że Hubert ma więcej wytrwałości. Jean bierze się do dzieła z impetem, chce wszystko szturmem zdobywać. Ale jestem pewna, że Hubert nie wypuści z rąk steru. Stryju, gdzie się znajduje Darfur, i jak się to słowo pisze?