Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Nie jest łatwo żyć i popełniać błędy, gdy oczy całej społeczności są skierowane w Twoją stronę. Klara, młodsza siostra Dinny Cherrell, dała się uwieść egzotycznej przygodzie i wyjechała z mężem do Cejlonu. Szybko zorientowała się jednak, że jej wybranek jest tyranem, a ona w dalekim kraju jest zupełnie bezbronna. Kobieta otwiera sprawę rozwodową i wraca do Anglii. Podczas podróży statkiem poznaje uroczego Tonnyego Crooma. Relacja tych dwojga staje się gorącym tematem w środowisku brytyjskiego mieszczaństwa. Finałowa część "Końca rozdziału" - ostatniej trylogii sagi rodziny Forsyte'ów. Za ten pasjonujący cykl powieściowy o życiu brytyjskiej socjety na przełomie XIX i XX wieku autor został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. W 1967 r. na podstawie cyklu zrealizowano serial, dzięki któremu losy Forsyte'ów śledził cały świat.Autor z pewną fascynacją, ale i krytycyzmem, ilustruje brytyjskie społeczeństwo przełomu wieków. Pod tym względem to doskonała lektura dla miłośników pisarstwa Herberta George'a Wellsa oraz "Lalki" Bolesława Prusa.Cykl trzech powieści, za który autor został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. Przełom XIX i XX wieku, Dinna Cherwell należy do wysoko postawionej brytyjskiej rodziny Forsyte'ów. Wraz z siostrą Dianą i bratem Hubertem funkcjonuje w sferach, które są obiektem zazdrości niższych klas społecznych, a także wdzięcznym tematem do plotek. Ostatecznie majątek i wpływowość nie zmieniają ludzkiego charakteru, pozwalają za to działać z większym rozmachem. Na podstawie cyklu w 2002 r. telewizja ITV zrealizowała serial z udziałem Damiana Lewisa, Ruperta Gravesa i Giny McKee.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 324
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
John Galsworthy
Tłumaczenie Maria Godlewska
Saga
Za rzeką
Tłumaczenie Maria Godlewska
Tytuł oryginału Ovet the River
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1933, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728482599
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Klara, która przed siedemnastu miesiącami poślubiła sir Geralda Corvena, urzędnika w państwowej służbie kolonjalnej, stała na pokładzie statku przybywającego ze Wschodu; ów statek wchodził właśnie do doków na Tamizie. Mimo ciepłego październikowego dnia i godziny dziesiątej rano, Klara włożyła gruby wełniany płaszcz, gdyż dotychczas w ciągu całej podróży panował upał. Cerę miała bladą, nawet trochę żółtawą, ale jasnobronzowe oczy patrzyły chciwie na ląd a zlekka podkarminowane usta były rozwarte, co nadawało jej twarzy zwykły wyraz pełen żywości. Stała samotnie, gdy nagle posłyszała głos:
— A! jesteś tutaj! — Z za łodzi wysunął się młody człowiek i stanął obok Klary.
— Nieprawdopodobnie piękny dzień! — odezwała się, nie odwracając głowy. — Na wsi powinno być ślicznie.
— Myślałem, że przynajmniej ten jeden wieczór zostaniesz w Londynie. Moglibyśmy zjeść razem obiad i pójść do teatru. Czy nie dałoby się to zrobić?
— Zastanów się, chłopcze! Wyjdą przecież na moje spotkanie.
— Jakie to okropne, że wszystko się kończy!
— Gorzej czasem, że coś się zaczęło.
Popatrzył na nią przeciągle i raptem rzekł:
— Klaro, chyba zdajesz sobie sprawę, że cię kocham?
Skinęła głową: — Owszem.
— Ale ty mnie nie kochasz?
— Nie jestem do ciebie uprzedzona.
— Pragnąłbym, żebyś choć na chwilę mnie pokochała.
— Jestem szanującą się mężatką, mój Tony.
— Która wraca do Anglji, ponieważ...
— Ponieważ nie służy jej klimat Cejlonu.
Młody człowiek kopnął barjerę.
— I to właśnie teraz, kiedy wszystko rozwijało się tak cudownie... Nic nie mówiłem, ale wiem, że twój... że Corven...
Klara podniosła brwi i Tony zamilkł, poczem oboje wpatrzyli się w coraz wyraźniejsze wybrzeże.
Dwoje młodych ludzi, którzy spędzili na statku blisko trzy tygodnie, nie znają się ani w połowie tak dobrze jak im się zdaje. W tem pozbawionem treści życiu, gdzie wszystko znieruchomiało prócz maszyn, wody sunącej wzdłuż boków okrętu i słońca zakreślającego łuk na niebie, codzienne spoufalenie — które młodzi ludzie zawdzięczają sąsiadującym leżakom — nabiera dziwnego znaczenia i jakby sennego ciepła. Młodzi ludzie wiedzą, że się o nich mówi, ale nic sobie z tego nie robią. Nie mogą przecież statku opuścić, a innej rady niema. Tańczą, i najlżejsze kołysanie się okrętu sprzyja zbliżeniu ich ciał. Po upływie mniej więcej dziesięciu dni układają sobie wspólne życie, ściślej zespolone niż życie małżeńskie, z tą tylko różnicą, że noce spędzają jeszcze osobno. A potem, zupełnie nagle, statek zatrzymuje się, przychodzi kres ich wspólnego życia i uświadamiają sobie — jeśli nie oboje, to przynajmniej jedno z nich — że zbyt długo odkładali podsumowanie swych uczuć; teraz jest już za późno. Opanowuje ich niespokojne, dręczące podniecenie, dość jednak przyjemne, gdyż czeka na nich przerwany tok życia; wracają do równowagi, jak zwierzęta lądowe, które przebywały na morzu.
Klara przerwała milczenie.
— Nie mówiłeś mi nigdy dlaczego nazywają cię Tony, kiedy ci na imię James.
— Właśnie dlatego. Klaro! musisz się zdobyć na powagę. Niewiele mamy czasu, ten przeklęty statek zaraz zawinie do doków. Nie mogę poprostu znieść myśli, że nie będę ciebie widywał.
Klara spojrzała na niego przelotnie i znowu zwróciła wzrok ku wybrzeżu. — Szczery jest! — pomyślała. Bronzowa od słońca twarz młodego człowieka, o czysto zarysowanym owalu, miała w istocie wyraz szczery i stanowczy, choć nie pozbawiony wesołości; ciemnoszare oczy mrużyły się pod wpływem myśli; włosy były ciemne, a postać szczupła i ruchliwa.
Ujął w rękę guzik od jej płaszcza.
— Nie powiedziałaś mi ani słowa o sobie, ale wiem, że nie jesteś szczęśliwa.
— Nie lubię ludzi, którzy mówią o swem prywatnem życiu.
— Posłuchaj — wcisnął jej bilet do ręki. — W tym klubie wiedzą zawsze gdzie mnie można znaleźć.
Przeczytała:
JAMES BERNARD CROOM
Coffee House
St. James‘s Street.
— Klub „Coffee House“ wyszedł chyba z mody.
— Może być, ale zawsze to klasa. Ojciec zapisał mnie na członka zaraz po mojem urodzeniu.
— Mąż mojej ciotki należy do tego klubu — nazywa się sir Lawrence Mont; jest wysoki, giętki i szczupły; poznasz go po monoklu w szyldkretowej oprawie.
— Będę się za nim rozglądał.
— Co masz zamiar robić w Anglji?
— Polować na posadę. Podobno jest to zadanie nad ludzkie siły.
— Jakiej posady szukasz?
— Wszystko mi edno; nie chciałbym tylko być nauczycielem albo zajmować się komisową sprzedażą.
— Czy można teraz dostać inne zajęcie?
— Chyba nie. Smutna to perspektywa. Pragnąłbym zarządzać jakimś majątkiem, albo mieć do czynienia z końmi.
— Majątki i konie są na wymarciu.
— Znam dość dobrze paru właścicieli stajen wyścigowych. Ale skończy się pewnie na tem, że zostanę szoferem. Gdzie zamieszkasz?
— U moich rodziców; w każdym razie na początek. Gdybyś po upływie tygodnia miał jeszcze ochotę mnie widzieć znajdziesz mnie w Condaford Grange, Oxfordshire.
— Czemuż ja ciebie poznałem!—wykrzyknął młody człowiek i zasępił się nagle.
— Dziękuję.
— O! wiesz dobrze o co mi chodzi. Mój Boże! już rzucają kotwicę! Otóż i motorówka. Klaro!
— Słucham.
— Czy to wszystko minęło dla ciebie bez wrażenia?
Klara popatrzyła na niego bacznie a potem rzekła:
— Nie. Ale nie wiem czy to wrażenie spotęguje się kiedyś. W każdym razie dziękuję ci, że dopomogłeś mi do przeżycia ciężkich trzech tygodni.
Młody człowiek milczał; tak milczą ci, który pragną namiętnie wyspowiadać się ze swych uczuć.
* * *
Początek i koniec wszystkich ludzkich poczynań odznacza się zwykle bezładem, wszystko jedno o co chodzi: o budowę domu, o napisanie powieści, czy też o rozbiórkę mostu, ale nadewszystko — o zakończenie podróży. Klara wysiadła z motorówki wśród zwykłego zgiełku i tłoku i, wciąż otoczona opieką młodego Crooma, znalazła się w objęciach siostry.
— Dinny, jakaś ty dobra! nie odstraszył cię ten rozgardjasz. Moja siostra Dinny Cherrell — Tony Croom. Teraz już mi się nic nie stanie, Tony. Idź zająć się własnemi sprawami.
— Mam samochód Fleur — powiedziała Dinny. — A co będzie z twojemi kuframi?
— Wysłałam je wprost do Condaford.
— W takim razie możemy zaraz jechać.
Młody człowiek odprowadził siostry do samochodu i pożegnał je z wesołą miną, co nikomu oczu nie zamydliło. Samochód wyślizgnął się z doku.
Klara i Dinny, siedząc obok siebie, przyglądały się sobie serdecznym i badawczym wzrokiem a splecione ich ręce spoczywały na derce.
— Ach, najmilsza! — rzekła wreszcie Dinny — jaka to rozkosz widzieć cię znowu! Czy to będzie pomyłka z mojej strony, jeśli coś odczytam między wierszami?
— Nie. Ja już do niego nie wrócę, Dinny.
— Nie wrócisz nigdy?
— Nie wrócę nigdy!
— O Boże! Moje biedactwo!
— Nie chcę wchodzić w szczegóły. Ale to się stało niemożliwe. — Klara zamilkła, a potem dodała nagle, odrzucając w tył głowę. — Niemożliwe!
— Czy wyjechałaś z jego zgodą?
Klara potrząsnęła przecząco głową.
— Uciekłam. Jego nie było. Zadepeszowałam, i napisałam z Suezu.
Zapanowało znowu milczenie, Dinny uścisnęła rękę Klary i powiedziała:
— Zawsze się tego obawiałam.
— A najgorzej że nie mam ani pensa. Czy myślisz, że mogłabym zdobyć trochę pieniędzy, robiąc kapelusze?
— „Kupujcie brytyjskie kapelusze“ — jakoś wątpię.
— A może zaprowadzić hodowlę psów — bullterrierów? Jak uważasz?
— Na razie nic nie uważam. Trzeba się będzie rozpytać.
— Co słychać w Condaford?
— Trzymamy się. Jana pojechała do Huberta, ale bobo zostało — skończyło właśnie rok. Cuthbert Conway Cherrell. Prawdopodobnie będziemy go nazywali „Cuffs“. Rozkoszna kruszyna.
— Dzięki Bogu, że u mnie niema takiej komplikacji! Niektóre rzeczy mają swoje dobre strony. — Rysy Klary nabrały ostrości, twarz jej przypominała teraz wizerunek na monecie.
— Czy otrzymałaś od niego jakąś wiadomość?
— Nie, ale napewno odezwie się, kiedy sobie uświadomi, że się nie cofnę.
— Czy to chodzi o jakąś kobietę?
Klara wzruszyła ramionami.
Ręka Dinny spoczęła znowu na jej ręce.
— Nie mam ochoty wytaczać swoich żalów, Dinny.
— Czy przypuszczasz, że on z tego powodu przyjodzie do kraju?
— Nie wiem. Jeśli przyjedzie, nie chcę go widzieć.
— Kochanie, cóż to za okropna rzecz żyć w takiem zawieszeniu.
— Ach, nie zawracajmy sobie tem głowy. A co się z tobą działo? — obrzuciła siostrę krytycznym wzrokiem. — Wyglądasz jeszcze bardziej po boticellowsku.
— Zrobiłam się sknerą, a pozatem — hoduję pszczoły.
— Czy to się opłaca?
— Jeszcze nie. Ale na tonnie miodu można zarobić około siedemdziesięciu funtów.
— Wiele miodu mieliście w tym roku?
— Mniej więcej dwieście funtów.
— Czy są jeszcze konie w Condaford?
— Jak dotąd udało się nam je uratować. Obmyśliłam plan założenia piekarni w Condaford Grange. Koszta produkcji pszenicy wynoszą dwa razy tyle co jej cena sprzedażna. Mam zamiar mleć ziarno u nas, wypiekać chleb i dostarczać pieczywa na całą okolicę. Za kilka funtów możnaby uruchomić stary młyn, a budynek na piekarnię mamy. Trzebaby w to włożyć na początek jakieś trzysta funtów. Już prawie zdecydowaliśmy się wyciąć tyle drzewa, ile na to potrzeba.
— Miejscowi kupcy będą się wściekali.
— Napewno.
— Czy to się naprawdę opłaci?
— Możemy uprawić pod pszenicę trzydzieści akrów, licząc na tonnę pszenicy z akru — vide Whitaker — dodamy do tego drugie tyle pszenicy kanadyjskiej aby otrzymać dobre i lekkie pieczywo i to nam da powyżej ośmiuset pięćdziesięciu funtów dochodu. Trzeba odtrącić, powiedzmy, pięćset funtów na koszta przemiału i wypieku. Pieklibyśmy dziennie sto sześćdziesiąt dwufuntowych bochenków, czyli sprzedawalibyśmy rocznie 56.000 bochenków. Musielibyśmy zapewnić sobie dostawę chleba do osiemdziesięciu domów; ale mniej więcej tyle domów jest we wsi. Nasz chleb byłby w najlepszym gatunku i smaczny.
— Trzysta pięćdziesiąt funtów rocznego dochodu— rzekła Klara. — Jakoś nie wydaje mi się to prawdopodobne.
— Ani mnie — zgodziła się Dinny. — Nie opieram się na doświadczeniu, bo go nie mam, ale podejrzewam, że każde obliczenie tyczące się dochodów należy przepołowić. Lecz nawet połowa przechyliłaby szalę na naszą stronę, a moglibyśmy stopniowo przedsiębiorstwo rozszerzyć. Z czasem zaoralibyśmy sporo łąk.
— Dobry pomysł — powiedziała Klara. — Tylko czy go wieś poprze?
— Zdaje mi się, że tak — o ile mi się udało zbadać tę sprawę.
— Trzebaby kogoś wziąć do prowadzenia przedsiębiorstwa.
— Hm, tak. Musiałby to być ktoś, ktoby się nie uląkł żadnej pracy. Miałby oczywiście widoki na przyszłość, o ile piekarnia się rozwinie.
— Ciekawe — rzekła Klara, marszcząc brwi.
— Kto to ten młody człowiek? — spytała nagle Dinny.
— Tony Croom? Ach, pracował na plantacji herbaty, ale ją zamknęli. — Spojrzała prosto w twarz siostry.
— Miły?
— Owszem, daje się lubić. Nawiasem mówiąc, szuka posady.
— Dzieli ten los z trzema miljonami towarzyszy.
— Nie wyłączając mnie.
— Powróciłaś do niezbyt wesołej Anglji, kochanie.
— Zdaje mi się, że gdy byłam na morzu zrezygnowaliśmy z parytetu złota, czy coś w tym rodzaju. Ale co to jest właściwie parytet złota?
— To coś, co chciałoby się mieć, gdy się tego nie ma, a pragnie się z tego zrezygnować gdy się to ma.
— Już rozumiem.
— Cała bieda podobno w tem, że nasz eksport, zyski handlowe, i procenty od kapitałów umieszczonych zagranicą nie równoważą naszego importu, żyjemy więc nad stan. Michał utrzymuje, że łatwo to było przewidzieć, ale my mówiliśmy: — Jakoś to będzie!— a tymczasem jest źle. Wynika stąd potrzeba rządu narodowego i wybory.
— Ale czy oni będą mogli coś zaradzić, o ile pozostaną przy władzy?
— Michał twierdzi, że tak; lecz to znany optymista. Wuj Lawrence zaś powiada, iż mogą powstrzymać panikę, zahamować odpływ pieniędzy z kraju, utrzymać kurs funta i położyć koniec lichwie; ale że dopiero szeroko pomyślana i gruntowna reforma, zakrojona najmniej na dwadzieścia lat może przynieść jakiś skutek, a przez ten czas wszyscy jeszcze zbiedniejemy. Niestety żaden rząd — tak twierdzi wuj — nie może wpłynąć na to abyśmy woleli pracować i zbierać pieniądze na opłacenie tych okropnych podatków, niż się bawić, a także abyśmy przekładali przyszłość nad teraźniejszość. Mówi też, że mocno się mylimy, jeśli przypuszczamy że ludzie będą tak samo pracowali dla zbawienia kraju, jak pracowali podczas wojny; nie jesteśmy już jednym narodem walczącym przeciwko zewnętrznemu nieprzyjacielowi, jesteśmy dwoma narodami walczącemi z naszym wrogiem wewnętrznym, a te dwa narody mają wprost przeciwne zapatrywania na to, skąd powinno przyjść wybawienie.
— Czy wuj przypuszcza, że socjaliści mają na to jakieś lekarstwo?
— Nie, wuj utrzymuje, że socjaliści zapominają, iz nikt nie da im żywności, jeśli nie potrafią jej wyprodukować ani za nią zapłacić. Według wuja komunizm i socjalizm mają szanse rozwoju jedynie w kraju co może sam siebie wyżywić. Widzisz jak to wszystko wykułam! Wszyscy używają też często słowa Nemezis.
— Ho, ho! Dokąd my jedziemy, Dinny?
— Zdawało mi się że będzie ci przyjemnie zjeść drugie śniadanie u Fleur. Do Condaford możemy pojechać o trzeciej pięćdziesiąt.
Zapadło milczenie, każda z sióstr myślała z troską o drugiej, obie nie były szczęśliwe. Klara odczuwała u starszej siostry subtelną zmianę, rzekłbyś pękła w niej jakaś sprężyna i została tylko pobieżnie naprawiona. Dinny zaś myślała:
— Biedne dziecko! Teraz już obie dostałyśmy cięgi. Co ona będzie robiła? W czem mogłabym jej pomóc?
— Co za znakomite śniadanie! — rzekła Klara, wyjadając cukier z dna filiżanki od czarnej kawy. — Pierwszy posiłek na lądzie jest rozkoszny! Gdy się wsiądzie na statek i przeczyta menu, człowiek myśli: „Miły Boże! jaka cudowna obfitość!“ A przy końcu podróży każdy posiłek składa się z szynki. Rozczarowanie przychodzi stopniowo; znasz to wrażenie?
— Czy ja je znam! — odparła Fleur. — Ale dawali dobre potrawy z curry.
— Nie smakowały mi w drodze powrotnej. Dość mam curry na całe życie. Jak tam idzie narada przy okrągłym stole?
— Pomaleńku. Czy na Cejlonie interesują się Indjami?
— Niebardzo. A czy Indje zajmują Michała?
— Zajmują nas oboje.
Brwi Klary podniosły się z uroczą szybkością.
— Przecież nie możesz mieć o tem żadnego pojęcia.
— Ja byłam w Indjach, o ile pamiętasz, a przez pewien czas widywałam studentów Hindusów.
— Ach, tak, studentów! W tem cała bieda: studenci są bardzo postępowi, a lud ogromnie zacofany.
— Jeśli Klara ma zobaczyć Kita i Kat przed naszym wyjazdem, musimy iść na górę, Fleur.
Po wizycie w dziecinnych pokojach siostry wsiadły do samochodu.
— Zawsze mnie zastanawia u Fleur — odezwała się Klara — że tak dokładnie wie, czego chce.
— I zwykle otrzymuje to czego chce. Ale zdarzały się i wyjątki. Wątpię czy naprawdę pragnęła zdobyć Michała.
— Myślisz o jakiemś niepowodzeniu miłosnem?
Dinny skinęła głową. Klara wyjrzała przez okno.
— Nic to nadzwyczajnego.
Dinny milczała.
Gdy wsiadły do pustego przedziału trzeciej klasy, Dinny rzekła:
— W pociągach jest teraz zawsze dużo miejsca.
— Boję się trochę spotkania z mamą i tatusiem po takiej straszliwej pomyłce. Muszę sobie doprawdy znaleźć jakieś zajęcie.
— Tak, dłuższy pobyt w Condaford nie będzie dla ciebie przyjemny.
— Nie o to mi chodzi. Chcę tylko dowieść, że nie jestem kompletną idjotką. Ciekawa jestem, czy potrafiłabym zarządzać hotelem. Angielskie hotele są wciąż jeszcze dość staroświeckie.
— Dobra myśl, to praca męcząca, a przytem widywałabyś masę osób.
— Czy to ma być ironja?
— Nie, kochanie, poprostu rozsądek. Nigdy nie lubiłaś zagrzebywać się w samotności.
— Co zrobić żeby znaleźć coś w tym rodzaju?
— Od tego masz mnie. Teraz jest chwila najbardziej odpowiednia; nikt nie będzie mógł pozwalać sobie na podróże. Tylko zdaje się, że do zarządzania hotelem potrzeba pewnych technicznych wiadomości, których musiałabyś się nauczyć, ale twój tytuł mógłby ci tu pomóc.
— Nie używałabym jego nazwiska, nazywałabym się poprostu panią Klarą.
— Ach tak! Czy naprawdę nie chcesz mi nic powiedzieć o twoich sprawach?
Klara milczała przez chwilę a potem odezwała się nagle:
— On jest sadysta.
Dinny spojrzała na jej twarz pokrytą rumieńcem i zauważyła:
— Nie rozumiałam nigdy dokładnie co oznacza słowo sadyzm.
— Poszukiwanie wrażeń i potęgowanie ich przez sprawianie bólu osobie, która tych wrażeń dostarcza. Żona jest bardzo wygodna w tym wypadku.
— Moje biedactwo!
— Dużo już zniosłam przedtem; moja szpicruta dopełniła miary.
— Nie chcesz przecież powiedzieć...! — wykrzyknęła Dinny z przerażeniem.
— Owszem.
Dinny zbliżyła się do siostry i objęła ją.
— Klaro, musisz się od niego uwolnić!
— Jakim sposobem? On moim słowom zaprzeczy. A pozatem któż chciałby przechwalać się czyjemś bestjalstwem? Ty jesteś jedyną osobą, której mogłam to powiedzieć.
Dinny wstała i podeszła do okna. Twarz jej pokrył rumieniec równie gorący jak rumieniec na twarzy Klary. Posłyszała martwy głos siostry.
— Skorzystałam z pierwszej sposobności aby wyjechać. To wszystko nie nadaje się do publicznego ujawnienia. Widzisz, zwykła namiętność nuży po pewnym czasie, a na Cejlonie klimat jest gorący.
— O Boże! — rzekła Dinny, siadając znów naprzeciwko Klary.
— To moja własna wina. Wiedziałam, że puszczam się na głębokie wody i zatonęłam — to wszystko.
— Ale kochanie, nie możesz przecież być mężatką i nie mieć męża w dwudziestym czwartym roku życia.
— Nie widzę dlaczego; „mariage manqué“ doskonale wpływa na uspokojenie żaru krwi. Martwię się tylko czy dostanę jakąś posadę. Nie chcę być ciężarem dla tatusia. Czy tatuś jakoś sobie poradził Dinny?
— Niezupełnie. Już prawie wydostawaliśmy się na brzeg, ale te ostatnie podatki zatopią nas znowu. Cała rzecz w tem jak istnieć dalej bez zmniejszenia służby. Każdemu teraz ciężko. Ja mam zawsze uczucie, że wieś a my to jedno. Musimy razem płynąć lub razem tonąć, trzeba znaleźć jakiś sposób aby się utrzymać na powierzchni; stąd powstał mój projekt piekarni.
— Jeśli nic innego nie znajdę, mogłabym może zająć się odstawą? Przypuszczam że istnieje jeszcze stary samochód?
— Kochanie, mogłabyś pomagać w czem tylko zechcesz. Ale piekarnię trzeba puścić w ruch, a to się nie da zrobić przed Bożem Narodzeniem. W międzyczasie odbędą się wybory.
— Kto jest naszym kandydatem?
— Dornford — nowy człowiek, zupełnie przyzwoity.
— Czy będzie potrzebował agitatorów?
— Jeszcze i jak!
— Doskonale! To dla mnie robota na początek. Czy ten rząd narodowy coś wart?
— Mówią o „dokończeniu zapoczątkowanej pracy“, ale nie wyjawiają dotychczas jak się do tego wezmą.
— Przypuszczam że pokłócą się między sobą z chwilą kiedy staną przed projektem odbudowy. Nie rozumiem tego wszystkiego. Ale mogę jeździć po okolicy i mówić: „Głosujcie na Dornforda!“ Jak się miewa ciocia Emilka?
— Przyjeżdża do nas jutro. Napisała niespodziewanie że nie widziała jeszcze małego. Twierdzi że jest w romantycznem usposobieniu i pragnie zamieszkać w pokoju księdza. Chce abym dopilnowała „żeby nikt się nie trudził zapinaniem jej sukni z tyłu“. Nic się nie zmieniła.
— Często o niej myślałam — powiedziała Klara. — Ciocia działa niezwykle kojąco.
Zapanowała długa cisza. Dinny myślała o Klarze a Klara myślała o sobie. Sprzykrzyło się jej to po chwili i spojrzała na siedzącą naprzeciwko siostrę. Czy Dinny naprawdę już przebolała tę historję z Wilfrydem Desertem, o której Hubert pisał najpierw z taką troską a potem z taką ulgą? Prosiła aby nikt nigdy nie poruszał tej sprawy — tak pisał Hubert — ale od tego czasu upłynął już rok. Możeby się jednak odważyć? Tylko czy nie zwinie się w kłębek i nie nastawi kolców jak jeż? — Biedna Dinny! — myślała Klara. — Ja mam dwadzieścia cztery lata, więc ona ma dwadzieścia siedem. — Klara siedziała cicho i patrzyła na profil siostry. Był to profil uroczy, a jego wdzięk potęgował jeszcze nieco zadarty nosek, który nadawał twarzy wyraz lekko zawadjacki. Oczy Dinny były zawsze równie ładne — chabrowy kolor jest trwały — a brwi miała niezwykle ciemne w stosunku do kasztanowatych włosów. Twarz jej jednak ściągnęła się, straciła dawną ruchliwość i ożywienie. — Gdybym była mężczyzną zakochałabym się w niej — myślała Klara — jest dobra. Ale wyraz ma teraz trochę smutny, rozjaśnia się tylko kiedy mówi. — Klara podpatrywała siostrę przez spuszczone rzęsy. Nie, nie można o nic pytać! Na twarzy którą szpiegowała, gościł wyraz jakby z trudem zdobytego spokoju; nie należało go zakłócać.
— Czy chcesz zamieszkać w swoim dawnym pokoju, kochanie? Zdaje się że gołębie bardzo się rozmnożyły — gruchają zawzięcie właśnie pod twojem oknem.
— Nic mi to nie szkodzi.
— A jak ze śniadaniem? czy chcesz, żeby ci je przysyłać do pokoju?
— Moja miła, nie rób sobie ze mną żadnego kłopotu. Będzie mi bardzo przykro, jeśli poczuję, że sprawiam komuś ambaras. Co za cudowny dzień na mój powrót do Anglji! Trawa to doprawdy prześliczna rzecz, i wiązy, i ten błękit...
— Jeszcze jedno, Klaro. Czy chcesz abym powiedziała coś mamie i tatusiowi, czy wolisz żeby nic nie mówić?
Klara zacisnęła usta.
— Będą musieli się dowiedzieć, że już do męża nie wrócę.
— Dobrze, ale trzeba podać jakiś powód.
— Więc może ogólnikowo — niezgodność charakterów.
Dinny skinęła głową.
— Nie chciałabym aby myśleli, że ty zawiniłaś. Obcym zaś podamy za powód twoje zdrowie.
— A cioci Emilce?
— Biorę ją na siebie. Na razie zaabsorbuje ją dziecko. Już zaraz dojeżdżamy.
Ukazał się kościół w Condaford i niewielka grupka domów — przeważnie krytych strzechą — które tworzyły jądro rozproszonej parafji. Pojawiły się folwarczne budynki, ale dworu nie było widać, gdyż leżał w zagłębieniu — przodkowie nasi lubili takie miejsca wybierać — i krył się przed wzrokiem wśród drzew.
Klara rozpłaszczyła nos o szybę i rzekła:
— Wzrusza mnie to jednak. Czy jesteś zawsze jednakowo przywiązana do Condaford, Dinny?
— Może jeszcze bardziej.
— Zabawna rzecz! Ja kocham nasz dom, ale nie mogę w nim żyć.
— Bardzo angielska cecha — stąd powstała Ameryka i dominja. Bierz neseser, ja wezmę walizkę.
Jazda bocznemi drogami, gdzie stały wiązy nakrapiane złotemi centkami pożółkłych liści, wydawała się krótka i kojąca przy zachodzącem słońcu. Zakończyla się, jak zwykle, napadem psów wybiegających z ciemnego holu.
— To jakiś nowy pies — powiedziała Klara, gdy czarny wyżeł zaczął obwąchiwać jej pończochy.
— Tak, nazywa się Foch. Podpisali ze Scaramouchem pakt Kellogga, no i oczywiście nie zachowują go. Ja jestem czemś w rodzaju Mandżurji.
Dinny otworzyła szeroko drzwi do salonu.
— Otóż i Klara, mamo.
Podchodząc do matki, która stała uśmiechnięta, blada i wzruszona, Klara poraz pierwszy uczuła skurcz w gardle. Że też musiała wracać w takich okolicznościach i zamącać im spokój!
— Kochana mamo — powiedziała — oto twoja parszywa owieczka! Nic się nie zmieniłaś, dzięki Bogu!
Lady Charwell wydostała się z serdecznego uścisku, spojrzała nieśmiało na córkę i powiedziała:
— Tatuś jest u siebie w gabinecie.
— Pójdę po niego — oznajmiła Dinny.
W gabinecie urządzonym po wojskowemu generał walczył z przyrządem wymyślonym przez siebie dla oszczędzenia czasu przy wkładaniu butów i spodni do konnej jazdy.
— No i cóż? — spytał.
— Klara zdrowa, ale to jest zerwanie i mam wrażenie że ostateczne.
— To źle! — powiedział generał, marszcząc się.
Dinny ujęła wyłogi marynarki ojca.
— Niema w tem jej winy. Ale lepiej nie zadawać pytań, tatusiu. Wyobraźmy sobie, że przyjechała poprostu nas odwiedzić i starajmy się jaknajbardziej uprzyjemnić jej pobyt.
— Cóż ten pan zrobił?
— Ach! taki już ma charakter. Wiedziałam, że w nim tkwi pewne okrucieństwo.
— Co to ma znaczyć „wiedziałam“, Dinny?
— Jego uśmiech — jego usta.
Generał wydał pomruk, który miał wyrażać silny niepokój.
— Chodźmy! — powiedział. — Opowiesz mi o tem później.
Generał zachowywał się z wymuszoną swobodą w stosunku do Klary. Nie zadawał jej żadnych pytań, poza pytaniami dotyczącemi morza Czerwonego i cejlońskiego krajobrazu. Generał znał Cejlon tylko z zapachu korzeni dolatującego na wybrzeże i z krótkiego spaceru po Cynamonowym Ogrodzie w Kolombo. Klara, wciąż jeszcze poruszona spotkaniem z matką, wdzięczna była ojcu za jego przemilczanie. Schroniła się wkrótce do swego pokoju, gdzie już rozpakowano jej rzeczy.
Stanęła przy mansardowem oknie, słuchając gruchania gołębi, gwałtownego machania skrzydłami i szumu, gdy się zrywały do lotu nad żywopłotem z cisów. Zachodzące słońce przeświecało przez gałęzie wiązu. Nie było wiatru, a nerwy Klary wchłaniały spokój płynący z tej nawiedzanej przez gołębie ciszy, której zapach różnił się tak bardzo od zapachu Cejlonu. Było to powietrze rodzime, rozkosznie zdrowe i świeże z lekką domieszką dobrze znanego posmaku spałonych liści. Zobaczyła niebieski dym snujący się z ogniska rozpalonego w sadzie przez ogrodników i prawie natychmiast zapaliła papierosa. Klara odmalowała się w tej prostej czynności; nie umiała nigdy odpoczywać w zupełnym bezruchu; dążyła zawsze ku pełniejsezmu użyciu, które przy tego rodzaju usposobięniu wiecznie ustępuje w dal. Gołąb, siedzący na rynnie stromego dachu krytego dachówką, patrzył na nią łagodnem czarnem okiem, muskając zlekka piórka. Był śnieżno biały i pysznił się swem ciałkiem. Dumne było z siebie również morwowe drzewko okolone pierścieniem opadłych liści, które leżały odwrócone, zdobiąc trawę rzekłbyś cekinami; ostatnie promienie słońca igrały wśród pozostałego jeszcze na drzewie zielonożółtego listowia i nadawały mu wygląd wprost czarodziejski. Siedemnaście miesięcy upłynęło od czasu, kiedy Klara stała przy tem samem oknie i spoglądała wdół ponad morwowem drzewkiem na pola i rozwijającą się roślinność. Siedemnaście miesięcy obcego nieba i drzew, obcych zapachów, i dźwięków, i wód. To wszystko było nowością, kusiło a nie dawało zadowolenia. Nie zaznała spokoju! Nie było go z pewnością w białym domu o obszernej werandzie, który zajmowała w Kandy. Z początku cieszyło ją wszystko, potem zaczęła się zastanawiać czy ją cieszy, następnie zdała sobie sprawę, że jej nie cieszy, a wreszcie ogarnęło ją obrzydzenie. Teraz wszystko minęło — wróciła do kraju. Klara strząsnęła popiół z papierosa i przeciągnęła się; gołąb odfrunął, trzepocąc skrzydłami.
Dinny „wzięła na siebie“ ciotkę Emilkę. Nie było to łatwe zadanie. Zwykli ludzie zadają pytania, otrzymują odpowiedzi i na tem koniec. Lecz u lady Mont słowa nie następowały logicznie jedno po drugiem.
Ciotka Emilka stała, trzymając w ręku saszet z werbeny, a tymczasem Dinny rozpakowywała rzeczy.
— Cóż to za rozkosz, Dinny! Klara ma żółtą cerę. Czy to czasem nie dziecko?
— Nie, droga ciociu.
— Szkoda! Wszyscy mieli dzieci, kiedy byliśmy na Cejlonie. Maleńkie słonie — urocze stworzenia! W tym pokoju bawiliśmy się zawsze w katolickiego księdza, któremu z dachu spuszczają żywność w koszu. Twój ojciec siedział na dachu a ja byłam księdzem, ale w koszu nigdy nie znalazłam nic dobrego do jedzenia. Ciotkę Wilmet umieszczaliśmy na drzewie. Miała krzyczeć „Kui“! w razie najścia protestantów.
— Okrzyk „Kui“! wydaje mi się nieco przedwczesny, ciociu, przecież za czasów królowej Elżbiety Australja nie była jeszcze odkryta.
— Możliwe. Lawrence utrzymuje, że za tamtych czasów protestanci byli jak wcielone djabły; zresztą katolicy także i mahometanie.
Dinny drgnęła i zasłoniła twarz gorsetem.
— Gdzie mam położyć bieliznę?
— Wszystko jedno, tylko muszę wiedzieć gdzie. Nie schylaj się tak ciągle! Wszyscy byli wówczas jak djabły; znęcali się nad zwierzętami. Czy Klara przyjemnie spędziła czas na Cejlonie?
Dinny wyprostowała się, trzymając stos bielizny.
— Niebardzo.
— Dlaczego? Może wątroba?
— Ciocia nie zdradzi nikomu — prócz wujowi Lawrence‘owi i Michałowi — tego co powiem? Oni się rozeszli.
Lady Mont zagłębiła nos w woreczek z werbeną.
— O! — rzekła. To mi zupełnie patrzy na jego matkę. Dinny, czy ty wierzysz w powiedzenie „jaka matka taki syn“?
— Niebardzo.
— Wciąż mi się zdawało że siedemnaście lat to za duża różnica wieku. Lawrence twierdzi, że ludzie mówią: — „A! Jerry Corven!“ — a potem milczą. O co im poszło?
— Nie mogę wchodzić w szczegóły, ale zdaje się, że to wielki łotr.
Lady Mont wrzuciła woreczek z werbeną do szuflady i szepnęła:
— Biedna Klara!
— Niech ciocia pamięta: Klara wróciła do kraju przez wzgląd na swoje zdrowie, tak będziemy mówili.
Lady Mont ukryła nos w wazonie pełnym kwiatów.
— Nie pachną. Jakażby to mogła być choroba? Może nerwy?
— Poprostu klimat jej nie służył.
— Tylu Anglików jeździ wciąż do Indyj.
— Wiem, to tylko tymczasem. Jakoś się ta sprawa musi przecież rozstrzygnąć. Więc proszę nie mówić nikomu, nawet Fleur.
— Fleur będzie wiedziała, czy jej powiem czy nie. Ona już taka jest. Może Klara ma jakiegoś admiratora?
— Ależ nie! — Dinny podniosła bronzowy pokrowiec i przypomniała sobie wyraz twarzy młodego człowieka przy pożegnaniu.
— Może na statku — szepnęła ciotka niepewnie.
Dinny zmieniła temat.
— Czy wuj Lawrence bardzo się teraz zajmuje polityką?
— Tak. Straszne nudziarstwo! Wszystkie rzeczy są nudne, kiedy się o nich mówi. Czy wybór waszego kandydata na posła jest równie pewny jak wybór Michała?
— To nowy człowiek, ale zostanie wybrany.
— Żonaty?
— Nie.
Lady Mont przechyliła lekko głowę na bok i nawpół przymkniętemi oczyma przyjrzała się bacznie siostrzenicy.
Dinny wyjęła z kufra ostatnią rzecz; był to flakon z lekarstwem.
— To nie jest towar angielski, ciociu.
— Na płuca. Delia włożyła mi to lekarstwo do kufra. Mam je już od lat. Czy poznałaś gdzie w towarzystwie waszego kandydata?
— Owszem, poznałam go.
— Ile ma lat?
— Jakieś trzydzieści kilka.
— Czy się czemś zajmuje pozatem?
— Jest prawnikiem.
— Jak się nazywa?
— Dornford.
— Byli jacyś Dornfordowie za moich panieńskich czasów. Gdzie to mogło być? Aha! Algeziras! To był pułkownik w Gibraltarze.
— Może to jego ojciec.
— W takim razie nie ma pieniędzy.
— tylko tyle co zarobi w sądzie jako adwokat.
— Tam nic się nie zarabia poniżej czterdziestki.
— On jednak zarabia, o ile mi się zdaje.
— Energiczny?
— Bardzo.
— Blondyn?
— Nie, ma raczej ciemne włosy. Zdobył w tym roku wielkie powodzenie jako adwokat. A teraz, kochana ciociu, czy zaraz zapalić na kominku, czy też dopiero jak ciocia będzie się przebierała?
— Później. Chcę zobaczyć małego.
Doskonale. Wyjęli go już pewno z wózka; w tej chwili wrócił ze spaceru. Łazienka cioci jest na dole obok schodów. Będę na ciocię czekała w dziecinnym pokoju.
I Dinny, i ciotka Emilka wchłaniały pierwsze wrażenia barwnej łamigłówki zwanej życiem w tym dziecinnym pokoju o niskim suficie i oknach przedzielonych kolumnami; w nim także synek Huberta uczył się stawiać pierwsze niepewne kroki. Nie można było jeszcze rozstrzygnąć czy, gdy dorośnie, wda się w Cherrellów czy też w Tasburghów. Niania, ciotka i cioteczna babka tworzyły trójkąt pełen zachwytu, a malec kolejno wpadał w ich wyciągnięte ramiona.
— Nic nie gaworzy — rzekła Dinny.
— Co rano gaworzy, proszę panienki.
— Już upadł! — wykrzyknęła lady Mont.
— Nie płacz, kochanie!
— On nigdy nie płacze, panienko.
— Oddziedziczył to po Janie. Klara i ja płakałyśmy często aż do siedmiu lat.
— Ja płakałam do piętnastu lat — powiedziała lady Mont — i znów zaczęłam płakać w czterdziestym piątym roku. Czy niania płakała?
— Miałam zbyt liczną rodzinę, milady, nie było na to czasu.
— Niania miała śliczną matkę i pięć wzorowo grzecznych sióstr.
Świeże policzki niani pokryły się rumieńcem, pochyliła głowę i uśmiechnęła się zawstydzona, jak mała dziewczynka.
— Ostrożnie, nianiu, żeby mu się nóżki nie skrzywiły! Dość tego spaceru.
Niania wzięła dziecko i umieściła je w łóżeczku, gdzie usiadło, patrząc z powagą na Dinny.
— Mama przepada za nim. Uważa że będzie z niego wykapany Hubert.
Lady Mont wydała odgłos, który w przekonaniu dorosłych sprawia dzieciom przyjemność.
— Kiedy Jana wraca do kraju?
— Nie wcześniej aż Hubert otrzyma długi urlop. Wzrok Lady Mont spoczął na siostrzenicy.
— Pastor mówi, że Alan musi jeszcze wytrwać rok na swym posterunku w Chinach.
Dinny, która zabawiała dziecko, machając paciorkami nad jego główką, nie zwróciła uwagi na te słowa.
Od owego letniego wieczoru, kiedy Dinny wróciła do domu po ucieczce Wilfryda, nie robiła nigdy, ani nie pozwoliła robić przy sobie żadnej aluzji do swoich uczuć. Nikt, nie wyłączając Dinny, nie wiedział czy rana w jej sercu się zabliźniła. Dinny była jakby pozbawiona serca. Tak długo, tak usilnie opanowywała jego ból, że serce, rzekłbyś, cofnęło się gdzieś w głąb; zaledwie wyczuwała jego bicie.
— Na co ciocia ma teraz ochotę? Mały musi iść spać.
— Oprowadź mnie po ogrodzie.
Zeszły na dół na taras.
— O! — wykrzyknęła Dinny z przerażeniem. — Glover otrząsnął wszystkie liście z morwy. Takie były śliczne! Drżały na drzewie, a opadając, utworzyły jakby pierścień na trawie. Naprawdę, ogrodnicy nie mają rzeczywistego poczucia piękna.
— Nie lubią grabić. Gdzie jest cedr, który zasadziłam, mając pięć lat?
Cedr stał za węglem starego muru. Był to młodzieniec blisko sześćdziesięcioletni w pełni rozwoju, o płaskich gałęziach wyzłoconych słońcem.
— Dinny, chcialabym żeby mnie pod nim pochowano. Tylko się na to prawdopodobnie nikt nie zgodzi. Przygniotą mię czemś.
— Ja mam zamiar kazać spalić moje prochy i rozrzucić je. Niech ciocia spojrzy na tych oraczy w polu. Szalenie lubię gdy konie poruszają się wolno na tle drzew zamykających widnokrąg.
— „Ryczący ród“ — zacytowała zupełnie nieoczekiwanie lady Mont.
Słabe dźwięki dochodziły ze wschodniej strony, od owczarni.
— Niech ciocia posłucha!
Lady Mont wzięła Dinny pod rękę.
— Często sobie myślę, że chciałabym być kozą.
— Chyba nie w Anglji, gdzie kozy uwiązują do palika; biedactwa muszą się paść chodząc wciąż w koło.
— Nie tu, ale w górach, z dzwonkiem u szyi. Zdaje mi się, że wołałabym być kozłem; nie doiliby mnie.
— Pokażę cioci świeżo założony klomb kwiatów do cięcia. Teraz niema tam oczywiście nic szczególnego, są tylko dalje, godecje, chryzantemy, astry i trochę floksów.
— Dinny — odezwała cię lady Mont, stojąc wśród dalij. — Chcę jeszcze pomówić o Klarze. Powiadają że rozwody są teraz bardzo ułatwione.
— Pewnie dopóki się człowiek tego nie dotknie.
— Przecież jest dobrowolne opuszczenie i tak dalej.
— Na to trzeba być opuszczoną przez męża.
— Mówiłaś, że on ją do tego doprowadził.
— Ale to niezupełnie to samo, kochana ciociu.
— Prawnicy są strasznie drobnostkowi, gdy chodzi o prawa. Pamiętasz sędziego z długim nosem, który miał zwolnić Huberta.
— Okazał się w końcu bardzo ludzki.
— Co zrobił?
— Zapewnił ministra, że Hubert mówi prawdę.
— Straszna historja! — szepnęła lady Mont. — Przyjemnie o tem wspomnieć.
— Dobrze się skończyła — wtrąciła szybko Dinny.
Lady Mont spojrzała na nią ze smutkiem.
Dinny wlepiła oczy w kwiaty i powiedziała nagle:
— I sprawa Klary musi się w jakiś sposób dobrze skończyć, ciociu.
Obyczaj zwany agitacją wyborczą — bardziej jeszcze dziwaczny od swej nazwy — święcił triumfy w okolicy Condaford. Każdemu mieszkańcowi wsi podsunięto do rozważenia myśl, jak dalece pożądane byłoby oddanie głosu na Dornforda, a jednocześnie jak pożądane byłoby głosowanie na Stringera. W miejscach publicznych zaklinały wyborców panie w samochodach i panie bez samochodów, a w zaciszu domowem prześladowali ich agitatorzy przy pomocy glośników. Dzienniki i ulotki przypominały im, że w ich rękach spoczywa zbawienie kraju. Proszono ich aby nie zwlekali z głosowaniem, nieledwie proszono aby głosowali raz po raz. Wyborcy stali przed zdumiewającym dylematem: wszystko jedno na kogo oddadzą głos — kraj będzie w każdym razie zbawiony. Upominali ich ludzie, którzy, jak się zdawało, wiedzieli wszystko; nie wiedzieli tylko jakim sposobem nastąpi zbawienie kraju. Ani kandydaci na posłów, ani damy, ani tajemnicze odcieleśnione głosy, ani bardziej jeszcze bezcielesne druki nie robiły najmniejszych starań, aby to wyborcom wyjaśnić. Tak było zapewne lepiej; po pierwsze nikt tego nie wiedział, a po drugie zbyteczne jest wchodzić w szczegóły, tam gdzie wystarczają ogólniki. Poco zwracać czyjąś uwagę, że ogólniki składają się ze szczegółów, lub też przypominać polityczny pewnik, że obietnica nie jest nigdy równoznaczna z czynem? Znacznie lepiej dawać szerokie, luźne zapewnienia, wymyślać stronie przeciwnej i nazywać wyborców najzdrowszem, najrozsądniejszem zbiorowiskiem ludzi na świecie.
Dinny nie zajmowała się agitacją. Twierdziła, że jest pod tym względem „do niczego“; a może w głębi duszy dostrzegała, jak dalece ów obyczaj jest dziwaczny. Klara zbyt gorąco pragnęła jakiegoś zajęcia aby się od agitacji powstrzymać, nawet jeśli widziała w tem pewną dozę śmieszności. Sposób w jaki ludzie odnosili się do agitacji, ułatwiał jej ogromnie zadanie. Wiedzieli iż zawsze agitacja istniała i przypuszczali iż zawsze istnieć będzie. Stanowiło to dla ich uszu pewnego rodzaju niewinne urozmaicenie, jakby brzęk komarów, które nie kąsają. Przy wyborze kandydata kierowali się zupełnie innemi motywami: przed nimi tak lub inaczej głosowali ich ojcowie; wybór wiązał się w jakiś sposób z ich zajęciem; brali pod uwagę przekonania właścicieli ziemskich, lub kościoła, lub związków zawodowych; niektórzy pragnęli zmiany, choć niewiele się po niej spodziewali, pokażna zaś liczba wyborców rządziła się własnym rozsądkiem.
Klara obawiała się zapytań i możliwie najkrócej załatwiala się z propagandą, przechodząc szybko na temat dzieci i ich zdrowia. Kończyła zwykle pytaniem o której godzinie wyborcy chcą być zawiezieni do okręgu. Zapisywała godzinę w notesie i wychodziła nie wiele lepiej poinformowana o przekonaniach wyborców, niż przed rozmową z nimi. Ponieważ należała do rodziny Charwellów — a więc nie była „obca“ — traktowano ją jako coś, co się rozumie samo przez się, i choć nie wszyscy znali ją osobiście — jak znali Dinny — stanowiła mimo to część pewnego rodzaju tradycyjnej instytucji. Condaford bez Charwellów było jeszcze wciąż czemś nie do pomyślenia.
W ostatnią sobotę przed wyborami powracała z tej obowiązkowej rozrywki do Condaford, około godziny czwartej popołudniu, kiedy posłyszała swoje imię wymówione w doganiającym ją samochodzie i zobaczyła Tonyego Crooma.
— Na Boga! co ty tu robisz Tony?
— Nie mogłem już dłużej wytrzymać, musiałem chociaż spojrzeć na ciebie!
— Ależ, drogi chłopcze, twój przyjazd tutaj wygląda bardzo kompromitująco.
— Wiem, ale cię widzę.
— Nie miałeś chyba zamiaru złożyć nam wizyty?
— Owszem, o ileby mi się nie udało zobaczyć ciebie w inny sposób. Wyglądasz prześlicznie, Klaro!
— Nawet jeśli to prawda, ten fakt nie usprawiedliwia zakłócenia naszego domowego spokoju.
— Nie chcę tego za nic. Ale muszę cię od czasu do czasu widywać, inaczej dostanę bzika.
Twarz młodego Crooma miała wyraz takiej powagi, a głos jego był taki wzruszony, że w Klarze poraz pierwszy drgnęło serce — ten organ, tak bardzo oklepany.
— To niedobrze — powiedziała — bo ja przedewszystkiem muszę stanąć pewnie na nogach, nie mogę zgodzić się na żadne komplikacje.
— Pozwól się choć raz pocałować. Odjadę szczęśliwy.
Klara, jeszcze silniej poruszoa, nadstawiła policzek.
— A więc dobrze, tylko prędko! — powiedziała.
Tony wpił się ustami w jej policzek, lecz gdy chciał dosięgnąć jej ust, cofnęła się.
— Nie. Teraz odjeżdżaj, Tony. Jeśli chcesz mnie widywać, musimy się widywać w Londynie. Ale co ci z tego przyjdzie? Unieszczęśliwisz tylko nas oboje.
— Dziękuje ci za słowo „nas“.
Bronzowe oczy Klary uśmiechnęły się, kolor ich przypominał barwę kieliszka Malagi podniesionego do światła.
— Czy znalazłeś jaką posadę?
— Niema posad.
— Po wyborach będzie łatwiej. Ja mam zamiar wejść w spółkę z modniarką.
— Ty!
— Muszę się czemś zająć. Moi rodzice są w równie ciężkich warunkach jak wszyscy. A teraz, Tony, obiecałeś, że odjedziesz.
— Przyrzeknij, że mię zawiadomisz jak tylko będziesz w Londynie.
Klara skinęła głową i wprawiła w ruch motor. Gdy samochód sunął powoli naprzód, odwróciła głowę i jeszcze raz się uśmiechnęła.
Tony stał z rękami podniesionemi nad głową póki samochód nie znikł za zakrętem.
Wprowadzając maszynę na podwórze, Klara pomyślała: — Biedny chłopiec! — Ale było jej przyjemnie.
Młoda i ładna kobieta, bez względu na swe polożenie wobec prawa i moralności, oddycha lżej, gdy wciąga w siebie kadzidło uwielbienia. Może wyznawać surowe zasady, ale wie również, co się jej należy i nie ma ochoty się marnować. To też Klara przez cały wieczór wyglądała ładniej i była weselsza niż zwykle. Lecz noc stała pod znakiem księżyca, który wisiał wysoko naprzeciw okna Klary, spędzając sen z powiek. Klara wstała; rozsunęła firanki, otuliła się w futro i stanęła przy oknie. Był widać mróz, a przyziemna mgła słała się po polach nakształt runa. Wyniosłe wiązy o poszarpanych zarysach zdawały się żeglować zwolna po białym oparze. Ta ziemia była Klarze równie obca, jakby spadła z tego oto księżyca. Dreszcz przeszedł młodą kobietę. Może to było piękne, ale zimne i niesamowite — zamarzła ułuda. Wspomniała noce na morzu Czerwonem; leżała odkryta na łóżku, a nawet księżyc zdawał się przygrzewać. Na statku ludzie plotkowali o niej i o Tonym, to było widoczne, ale nie zwracała uwagi na te plotki. Cóż ją mogły obchodzić? Przez cały ten czas ani razu jej nie pocałował. Nawet tego wieczora, kiedy zaszedł do jej saloniku, i pokazywała mu fotografje, i rozmawiali. Miły chłopiec, wcale nie zarozumiały; prawdziwy gentleman! Nie było w tem jej winy, jeśli się w niej zakochał, nie kokietowała go. A co z tego wyniknie? Życie „podstawia nogę“ każdemu, niezależnie od tego jak się postępuje. Trzeba rzeczy pozostawić własnemu biegowi. Na nic się nie zdały wszelkie postanowienia, plany, wytyczanie sobie jakiejś „linji postępowania“! Wypróbowała to już z Jerrym. Przeszedł ją dreszcz, potem roześmiała się, a potem zesztywniała z pewnego rodzaju wściekłością. Nie! Tony myli się, jeśli przypuszcza, że mu się rzuci w ramiona. Miłość zmysłowa! Zna ją na wylot. Nie, dziękuję! Jest teraz równie zimna jak światło księżyca! Niepodobna o tem mówić nawet z matką, choć niewiadomo co rodzice o niej myślą.
Dinny musiała coś im powiedzieć, gdyż zachowali się niesłychanie przyzwoicie. Ale nawet Dinny nie wiedziała. Nikt się nigdy nie dowie! Ta cała sprawa nic by Klary nie obchodziła gdyby miała pieniądze. „Złamane życie“ i temu podobne wyobrażenia, to staroświeckie bzdury. Życie może być zawsze zabawne, trzeba niem tylko odpowiednio pokierować. Klara nie ma zamiaru ukrywać się ani nudzić. Ani myśli! Lecz musi jakimś sposobem zdobyć pieniądze. Mimo futra przeszedł ją dreszcz. Światło księżyca zdawało się przenikać do kości. Dom taki stary, a niema środków na zaprowadzenie centralnego ogrzewania! Z chwilą gdy skończą się wybory, pojedzie do Londynu aby szukać zajęcia. Fleur może będzie o czemś wiedziała. Jeśli modniarstwo nie ma przyszłości, Klara zdobędzie posadę sekretarki jakiegoś parlamentarzysty. Umie pisać na maszynie, zna dobrze francuski, ma czytelne pismo. Potrafi kierować samochodem, a także ujeździć konia. Zna życie w wiejskim dworze, sposób zachowania się i protokół. Są napewno posłowie, którym przyda się ktoś, kto tak jak ona potrafi udzielić wskazówek jak należy się ubrać, jak odmówić komuś uprzejmie tego lub owego; potrafi nawet rozwiązywać krzyżówki. Zna się wcale nieźle na psach, i trochę na kwiatach, umie układać bardzo ładnie bukiety w wazonach; a jeśli trzeba wiedzieć coś nie coś o polityce połapie się w tem szybko. W zimnem, złudnem świetle księżyca Klara nie mogła sobie wyobrazić, że nie będzie posłom potrzebna. Gdy do swych dwustu funtów rocznego dochodu dołączy pensję, da sobie radę doskonale! Księżyc, schowany teraz za wiązem, przestał być tak rozpaczliwie banalny, upodobnił się raczej do intryganta, i niby spiskowiec łypał okiem przez gęste jeszcze liście. Klara otuliła się starannie, zatańczyła parę razy wkoło pokoju dla rozgrzania nóg i wsunęła się do łóżka...
Młody Croom powrócił do Londynu swym wypożyczonym dwuosobowym samochodem jadąc z „rozsądną“ szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pierwszy pocałunek złożony na chłodnym lecz rumianym policzku Klary przyprawił go o lekki szał. Zrobił duży krok naprzód. Tony nie był zepsuty i fakt, że Klara ma męża, nie przedstawiał mu się jako okoliczność dodatnia. Nie zastanawiał się nad tem, czy jego uczucia względem Klary miałyby ten sam charakter gdyby nie była mężatką. Subtelna zmiana w uroku kobiety świadomej miłości fizycznej i podnieta wynikająca stąd dla zmysłów mężczyzny, stanowi raczej pole dociekań dla psychologa niż dla uczciwego młodzieńca, zakochanego prawdziwie pierwszy raz w życiu. Młody Croom pragnął mieć Klarę za żonę, o ile to będzie możliwe, o ile zaś okaże się niemożliwe, pragnął posiąść ją w jakikolwiek inny sposób. Był przez trzy lata na Cejlonie, ciężko pracował i widywał mało białych kobiet, a wśród nich nie spotkał żadnej, któraby mu się podobała. Dotychczas jedyną jego namiętnością była gra w polo. Klarę poznał w chwili gdy stracił posadę i możność gry w polo; lady Corven wypełniła tę lukę. Kwestja pieniężna przedstawiała się u niego równie źle, a może nawet gorzej jak u Klary.
Miał około dwustu funtów oszczędności, gdy je wyda „choć siadaj i płacz“ — o ile nie znajdzie posady. Po odstawieniu samochodu do garażu przyjaciela zaczął się zastanawiać, gdzie najtaniej zapłaci za obiad i zdecydował się na swój klub. Spędzał tam prawie cały czas. Wynajął wprawdzie na Ryder Street pokój sypialny, lecz spał tam tylko i jadł pierwsze śniadanie złożone z herbaty i jaj na twardo. Był to skromny pokój na parterze, stało w nim łóżko i szafa na ubranie, a okna wychodziły na tyły wysokiego budynku. W podobnym pokoju ojciec Tony‘ego sypiał i jadał pierwsze śniadanie, gdy przyjeżdżał do Londynu w latach dziewięćdziesiątych — kosztowało to wówczas pół ceny obecnej.
W sobotnie wieczory klub „Coffee House“ świecił pustkami; przebywała tam tylko pewna ilość „starych pryków“, którzy przywykli spędzać week end na St. James‘s Street. Młody Croom zamówił obiad z trzech dań, zjadł go do ostatniego kęsa, wypił porteru Bassa i zszedł do palarni na fajkę. W chwili gdy miał rzucić się na fotel, zauważył stojącego przed kominkiem szczupłego wysokiego mężczyznę o krzaczastych brwiach i przystrzyżonym białym wąsie; mężczyzna ten przyglądał mu się przez monokl w szyldkretowej oprawie. Idąc za popędem wrodzonym kochankom, tęskniącym za jakąkolwiek łącznością z ukochaną, Tony odezwał się:
— Przepraszam bardzo, czy czasem nie sir Lawrence Mont?
— Całe życie miałem o sobie to przekonanie.
Młody Croom uśmiechnął się.
— Poznałem siostrzenicę pana, lady Corven, w powrotnej drodze z Cejlonu. Wspominała mi, że pan jest członkiem tego klubu. Nazywam się Croom.
— A! — rzekł sir Lawrence wyrzucając monokl z oka. — Prawdopodobnie znałem pańskiego ojca — bywał tu zawsze przed wojną.
— Tak, zapisał mnie zaraz po urodzeniu. Jestem chyba najmłodszym z członków.
Sir Lawrence pokiwał głową.
— Więc pan poznał Klarę. Jakżeż ona się miewa?
— Dobrze, o ile mogłem sądzić.
— Usiądźmy i pomówmy o Cejlonie. Pozwoli pan cygaro?
— Dziękuję, mam swoją fajkę.
— W takim razie napijemy się kawy. Proszę o dwie kawy! Moja żona pojechała do Condaford do rodziców Klary. Lady Corven to urocza młoda kobieta.
Gdy Croom zobaczył wlepione w siebie ciemne oczy, podobne do oczu bekasa, pożałował swego odruchu. Zaczerwienił się, lecz powiedział śmiało:
— Tak, uważam że jest czarująca.
— Czy pan zna Corvena?
— Nie — odparł Tony krótko.
— Mądra sztuka. Czy polubił pan Cejlon?
— O tak! Ale Cejlon wyrzekł się mnie.
— Nie wraca pan tam?
— Nie sądzę.
— Dużo wody upłynęło od czasu mego pobytu na Cejlonie. Indje przygłuszyły nieco moje wspomnienia. Był pan w Indjach?
— Nie byłem.
— Trudno osądzić czy naprawdę lud w Indjach pragnie się od nas zupełnie uniezależnić. Siedemdziesiąt procent chłopów! Chłopi potrzebują spokoju i ustalonych warunków bytu. Pamiętam że przed wojną rozwijano w Egipcie silną agitację nacjonalistyczną, lecz wszyscy fellahowie opowiadali się za Kitchenerem i trwałemi rządami brytyjskiemi. A my zabraliśmy Kitchenera i daliśmy im podczas wojny niepewne warunki bytu, obrali więc inny kierunek. Co pan robił na Cejlonie?
— Zarządzałem plantacją herbaty. Ale zaprowadzili oszczędności, połączyli trzy plantacje i przestałem im być potrzebny. Czy myśli pan że kryzys się skończy? Nie mam pojęcia o polityce gospodarczej.
— Nikt nie ma o niej pojęcia. Całe tuziny przyczyn składają się na obecny stan rzeczy a ludzie usiłuja wciąż wyprowadzić go z jednej przyczyny. Weźmy przykład Anglji. Mamy knock-out rosyjskiego przemysłu, względną niezależność europejskich państw, wielkie uszczuplenie hinduskich i chińskich rynków handlowych, wyższą skalę życia w powojennej Brytanji, znaczny wzrost wydatków państwowych — przed wojną prawie dwieście miljonów obecnie blisko osiemset miljonów — a więc około sześćset miljonów mniej na utworzenie warsztatów pracy dla robotników. Gdy mówi się o nadprodukcji jako o przyczynie kryzysu, nie stosuje się to stanowczo do Anglji, wytwórczość nasza jest tak mała, jaką nie była od wielu lat. Pozatem istnieje dumping, i wybitnie zła organizacja, i niepomyślne warunki handlowe dla naszej niewielkiej produkcji artykułów spożywczych. Dodajmy do tego nasze zwyczajowe „jakoś to będzie“ i ogólnie przyjętą postawę zepsutego dziecka. Otóż te wszystkie powody kryzysu są specjalnie angielskie, prócz zbyt wysokiej skali życia i postawy zepsutego dziecka, które można również zastosować i do Ameryki.
— A jakie są inne powody dla Ameryki?
— Amerykanie produkowali niewątpliwie zbyt dużo i zanadto oddawali się spekulacjom; skalę życia zaś mieli tak wysoką, że musieli złożyć jej w zastaw swoją przyszłość — system rat i tak dalej — przytem siedzą na zlocie a złoto nie rozmnaża się. A nadewszystko nie mogą dotychczas zrozumieć, że pieniądze, jakie pożyczyli Europie podczas wojny, były w rzeczywistości pieniędzmi zarobionemi na wojnie. Gdy zgodzą się na generalne skreślenie długów, będzie to wyrażeniem zgody na ogólną sanację, nie wyłączając ich własnej.
— Ale czy się kiedy na to zgodzą?
— Nie można nigdy wiedzieć co amerykanie zrobią, są o wiele bardziej giętcy niż my, mieszkańcy starego świata. Zdolni są do rzeczy wielkich nawet w interesach. Czy pan nie ma posady?
— Żadnej, niestety!
— Jakie ma pan kwalifikacje?
— Byłem w Wellington i przez dwa lata w Cambridge. Potem trafiła mi się posada na plantacji herbaty i pochwyciłem ją w lot.
— Wiele ma pan lat?
— Dwadzieścia sześć.
— Czy pan ma jakieś wyrobione zdanie o tem, coby pan chciał robić?
Croom pochylił się naprzód.
— Doprawdy, że wziąłbym co się trafi. Ale znam się nieźle na koniach, myślałem, że uda mi się znaleźć jakieś zajęcie przy stajni wyścigowej, albo przy hodowli koni.
— Dobra myśl. Zabawna rzecz dzieje się z końmi — wychodzą z użycia a wchodzą w modę. Pomówię z moim kuzynem Jackiem Muskhamem, ma hodowlę koni pełnej krwi. Dostał przytem bzika na punkcie wprowadzenia domieszki krwi arabskiej do pełnej krwi anglików. Sprowadza klacze arabskie; możliwe, że będzie kogoś potrzebował.
Młody Croom zarumienił się i uśmiechnął.
— Strasznie pan dobry. To wygląda wprost idealnie; miałem arabskie konie do gry w polo.
— Nie wiem czy coś wzbudza we mnie większe współczucie od człowieka, który naprawdę pragnie zajęcia i nie może go znaleźć — mruknął sir Lawrence w zamyśleniu. — Ale naprzód musimy skończyć z wyborami. Jeśli nie pozbędziemy się socjalistów, hodowcy będą zmuszeni robić konserwy ze swoich stadnin. Niech pan sobie wyobrazi polędwicę zwycięzcy Derby z razowym chlebem i masłem do herbaty — prawdziwy „przysmak dla gentlemenów“!
Wstał.
— A teraz powiem panu dobranoc. Dopalę cygara w drodze do domu.
Młody Croom zerwał się również i stał, póki nie znikła szczupła, ruchliwa postać sir Lawrence‘a.
— Ogromnie miły staruszek! — pomyślał i zagłębiony w swym fotelu, oddał się nadziejom; twarz Klary zjawiła się przed nim, otoczona kłębami dymu z fajki.