Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ludzie, psy i ci, którzy nie są ani jednym, ani drugim. Gwałtowna wojna zniszczyła świat jaki znamy. Utarte podziały i struktury przestały istnieć. A tam, gdzie wszystko jest względne, szybko rozplenia się zło. Istoty, które przetrwały wojenne piekło, próbują na nowo ułożyć swoje życie i wzajemne relacje. Jaką pozycję uzyska przyzwoitość w nowym kodeksie społecznych zachowań? Fantastyka z filozoficznym podłożem - ta książka zachwyci czytelników Jacka Dukaja.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 232
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Aleksander Cieśla
Saga
Psy i ludzie
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright ©2019, 2024 Aleksander Cieśla i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727176420
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Zimny wiatr nie ustępował. Od wielu godzin dął tak mocno, że w jego gwałtownych porywach drewniane ściany chaty aż skrzypiały. Przeciwstawiały mu się jednak, dając staremu człowiekowi poczucie względnego bezpieczeństwa i zatrzymując w środku tyle ciepła, ile tylko dało się powstrzymać przed ucieczką przez szpary między deskami.
Starzec podmuchał opuszki palców i otworzył drzwiczki rozgrzanego stalowego piecyka. Mrucząc pod nosem, dorzucił do ognia dwa grube drwa, usatysfakcjonowany panującym wewnątrz ciepłem.
Pies leżący na starym, brudnym dywanie pośrodku izby też zamruczał coś po swojemu.
Mimo gwizdu hulającego wiatru, szumu drzew i trzaskania drewna w piecu gdzieś z daleka odezwało się znów to straszne wycie. Ni to ludzkie, ni to zwierzęce, nieartykułowane zawodzenie zawierające w sobie ból, strach, ale też złość. Starzec słyszał je niemal codziennie od dwóch lat, od kiedy mieszkał na tych bagnach. Czasem w nocy wyrywało go ze snu, ale zarówno on, jak i pies już do niego przywykli. Myślał sobie czasem, że to trochę jak przyzwyczajenie się do obecności ducha, do poltergeista, który tłucze w ściany albo ze skrzypieniem otwiera szafki, ale w gruncie rzeczy jest nieszkodliwy. Z początku bał się trochę, ale potem przestał. Pies już tylko podnosił głowę i nasłuchiwał, ale zaraz kładł ciemny pysk na podłodze i patrzył przed siebie smutno.
Mężczyzna jęknął cicho, gdy wstawał i prostował obolałe kolana. Usiadł przy drewnianym stole w świetle świecy i napił się zaparzonych niedawno ziół. Jadł suchara, popijał naparem i tak samo jak mocno gryzł posiłek, tak bił się z myślami. Zastanawiał się, czy iść tam w końcu – do źródła bólu, lęku, smutku i gniewu. Dobrze wiedział, co tam spotka. Dostatecznie długo już żył na tym świecie – nieraz sądził, że aż za długo. I widział to wszystko, znał to bardzo dobrze. Wiedział, że jeśli tam pójdzie, będzie musiał unieść to brzemię. Jednak któż miałby je dźwigać, jeśli wokół nie było już nikogo innego?
– Ech – jęknął i wstał od stołu. Zdjął z wieszaka swój gruby, stary sukienny płaszcz. Gdy tylko zaczął się ubierać, pies zerwał się z podłogi i podbiegł do drzwi, gotowy do wyjścia i chętny strzec swojego pana, tak jak to robił od lat. Zwierzę przecisnęło się między nogami człowieka a szparą uchylonych drzwi i pierwsze wypadło przed chatę, czujnie rozglądając się po podmokłym podwórku otoczonym prymitywnym płotem ze ściętych i wbitych w glebę pni młodych drzewek. Następnie pies obiegł cały domek, zajrzał też przez uchylone drzwi do niewielkiej przybudówki – składziku drewna, narzędzi i innych rupieci. Węszył i nadstawiał uszu. Chwilę później wrócił do swego pana, stanął przy jego nodze wyprostowany i szczeknął cicho.
Starzec pogłaskał go po głowie, po czym ruszyli wolnym krokiem przed siebie, walcząc z wiatrem, który złośliwie targał nimi i smagał ich niewidzialnymi, zimnymi ramionami.
Kilkanaście metrów dalej, w rogu ogrodzenia rosła mała olcha, a pod nią znajdował się grób. Kurhan z białych kamieni porastała żółkniejąca trawa. Pordzewiały krzyż zmontowany z metalowych części jakiegoś starego rusztowania ustąpił pod naporami wichury i się przekrzywił. Mężczyzna poprawił go i z dbałością podparł kamieniami.
Pies opuścił głowę, oblizał nos i zaskamlał cicho.
– Co powinienem zrobić, droga Heleno? – spytał starzec, utkwiwszy wzrok w kopcu.
Wiatr zelżał na chwilę. Porywy zmieniły się w stały powiew ze wschodu.
– Odważyć się i iść tam? – kontynuował mężczyzna. – Spojrzeć w oczy i spróbować zrozumieć? – Milczał przez chwilę, a potem zadał kolejne pytania, na które nie istniała odpowiedź: – Rozpocząć to? Zapoczątkować nowe życie w czasach, gdy nie ma ono większego sensu?
Długo stał nad mogiłą głęboko pogrążony w myślach, usilnie próbując znaleźć poparcie dla tego, co w zasadzie już miał zamiar zrobić. Zadawał pytania i sam na nie odpowiadał, ale te odpowiedzi były tylko usprawiedliwieniem dla już podjętej decyzji.
Rozejrzał się. Niewidoczne, ukryte za grubymi chmurami słońce chyliło się ku zachodowi. Był ostatni dzień września. Kolejny brzydki i chłodny dzień w porze roku, która nie miała już żadnego znaczenia. Kalendarz służył tylko do odmierzania czasu, tutaj stanowił jedynie smutną, samotną pozostałość po tych, dla których miał kiedyś jakąkolwiek wartość. Niegdyś ponumerowane kartki przypominały o nadchodzących wydarzeniach, o zaplanowanych urlopach, wyjazdach nad morze albo na narty. O ważnych spotkaniach, o czasie zarezerwowanym na pracę i na odpoczynek, o zbliżających się świętach. Elektroniczny czy papierowy kalendarz dawał ludziom sens. Można było wypełnić dni wspaniałymi planami, ciekawymi projektami, które tylko czekały na realizację. A teraz nie było już planowania. Nie było sensu. Był tylko upływ czasu.
Westchnął. Cieszył się, że miał swojego wiernego przyjaciela – psa. Dzięki niemu łatwiej było znieść samotność.
– Pójdę tam jutro, Heleno – rzekł. – Dziś już późno. Zaraz będzie zmierzch. Pójdę tam jutro.
Wracając do chaty, rzucił jeszcze spojrzenie w stronę wzgórz. Poszukał tylko oczami właściwego kierunku – stąd nie było ich widać, zasłaniał je las. Drzewa i jezioro odgradzały ich – jego i to, co straszyło na szczytach. Tego zawodzącego poltergeista. Gdyby się zastanowić, dojdzie się do wniosku, że duch straszył tylko tych, którzy dawali się straszyć. Tymczasem ten cierpiał i prosił. Chciał czegoś, domagał się bycia usłyszanym. Starzec kiedyś już tamtędy przechodził, ale ominął szerokim łukiem owo nawiedzone miejsce. Był tym, który dawał się straszyć. Teraz jednak miało się to zmienić. Już wkrótce miał stanąć z tym twarzą w twarz.
Przygotowania rozpoczął z samego rana. Włożył wędkarskie wodery, wziął na drogę trochę prowiantu dla siebie i psa oraz dwie butelki z wodą. Załadował strzelbę, a zapasowe naboje poupychał w kieszeniach płaszcza. Zarzucił na siebie sztormiak, na wypadek gdyby się rozpadało. Z kilku zbitych ze sobą półek udających biblioteczkę wybrał stare książki, które znalazł kiedyś w ruinach miasta na zachodzie, i spakował je do plecaka.
Pies dreptał niecierpliwie od wejścia do stołu i z powrotem. To strzygł uszami, to uważnie patrzył na drzwi. Wydawał się podekscytowany wyprawą i mniej zdenerwowany niż jego pan.
Mężczyzna przygotowywał się tak gorliwie i długo, jakby podświadomie chciał odłożyć w czasie wyprawę na wzgórza. Jednak grube ubranie powodowało, że robiło mu się coraz goręcej, jakby zmuszało go do szybszego opuszczenia chaty.
W końcu wyszli. Poranek był mglisty i spokojny. Bagna i drzewa zatopione w białym, wilgotnym tumanie wyglądały z jednej strony sennie i spokojnie, a z drugiej – złowieszczo, jakby w gęstej mgle kryło się to, co najstraszniejsze.
Przeszli przez podwórze. Pies rozglądał się badawczo i nasłuchiwał. Starzec otworzył skrzypiącą furtkę, a potem zamknął ją i zabezpieczył grubą stalową obręczą. Udali się przez bagna znanymi tylko sobie ścieżkami, omijając rozlewiska i najbardziej podmokłe tereny. W wielu miejscach wędrówkę ułatwiały chodniki z pociętych pni drzew, wykonane przez mężczyznę własnoręcznie dawno temu. Pokonali trzy mostki i dwie tamy. Przy każdej przeprawie starzec łapał belki i poruszał nimi, uśmiechając się dumny z trwałości swojego dzieła. Po drodze sprawdzał pułapki zastawione na zwierzęta. Niestety, wszystkie były puste, co napawało smutkiem i lękiem o stan zapasów na nadchodzącą zimę. Coraz wyraźniej docierała do niego myśl, że będzie musiał przeprowadzić kolejną daleką ekspedycję do upadłych, nieprzyjaznych miast w poszukiwaniu resztek żywności. Samymi żabami nie wyżywi siebie i psa w zimne dni. A i żab było coraz mniej.
Znów rozległo się na północy zawodzenie, jakby nawoływanie. Niosło się długo między przemokniętymi drzewami i ponad wodami bagien. Pies nadstawił uszu, ale nie zwalniał kroku.
Wkrótce to zawodzenie z oddali się skończy – kontemplował mężczyzna. – Stanie się czymś więcej. Zyska tożsamość i znaczenie. Nie będzie już takie samotne. Nie będzie bez wyrazu, bez szans na odpowiedź.
Im częściej się nad tym zastanawiał, tym większa niepewność w niego wstępowała. A niepewność z wolna ustępowała miejsca obawie.
Ostatni, najtrudniejszy odcinek wiódł przez całkowicie zalane wodą tereny, tworzące łukowate jezioro otaczające bagna od wschodu przez północ aż po zachód. Mężczyzna rozejrzał się uważnie, poszukując drzew ze znakiem, który sam na nich pozostawił. Zboczyli w niemal niewidoczną, mokrą ścieżkę wśród lasu.
Po kilkunastu minutach dotarli do przystani, którą również samodzielnie wykonał. Starzec usiadł ciężko na poczerniałych belkach pomostu, tuż przy tafli jeziora. Stara łódka unosiła się na wodzie w tym samym miejscu, w którym przywiązał ją dwa miesiące temu. Wiosła też nie zmieniły swojego położenia. Mężczyzna przyglądał się im w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu świadczącego o tym, że mógłby z nich korzystać ktoś inny. Z jednej strony to oznaczałoby, że nie jest sam i może liczyć na czyjeś towarzystwo, z drugiej zaś – miał mocne podstawy, aby się tego towarzystwa obawiać. Czy trafiłby na człowieka dobrego, który pragnąłby podziękować za używanie łajby? Czy może na złego, który chciałby siłą odebrać mu bagna, chatę, łódkę oraz ostatnie zapasy żywności?
Dwa miesiące wcześniej pod wiosłem zostawił mały uschnięty kwiatek jakiegoś bagiennego chwastu. Ktoś używający łodzi z pewnością by go strącił, nie zdając sobie z tego sprawy. Czy roślina nadal tam tkwiła? Miał zamiar to sprawdzić, ale na razie nie było pośpiechu.
Położenie słońca na zamglonym niebie pomogło mu ustalić, że jest około dziesiątej, a podróż przez bagna zajęła im przeszło dwie godziny. Zdjął z ramion plecak i sięgnął po skromne racje suszonego mięsa. Jedną z nich dał psu. Zwierzę przycupnęło obok niego i ochoczo zabrało się do jedzenia. Siedzieli tak przez dłuższą chwilę i żuli mięso – starzec zapatrzony w całun mgły unoszący się nad powierzchnią jeziora, a pies ze zmrużonymi oczami wpatrujący się w swoje odbicie w wodzie falujące pod drewnianym pomostem.
Dopiero gdy się posilili i trochę odpoczęli, starzec ostrożnie wszedł do łódki, a zwierzę wskoczyło za nim. Pochylił się przy desce służącej za siedzisko i delikatnie uniósł wiosło. Kwiatek nadal tam był, pomarszczony i uschnięty jak jego własna skóra. Mruknął cicho i pokiwał głową. Odwiązał sznurek utrzymujący łódkę przy pomoście, odbił od brzegu i przystąpił do powolnego wiosłowania. Pies stał na dziobie łodzi za jego plecami i z postawionymi na sztorc uszami obserwował okolicę oraz wystające nad taflę jeziora połacie suchego tataraku.
Płynęli nieśpiesznie, wiosła chlupały w wodzie i trzeszczały w zardzewiałych dulkach. Mężczyzna nucił pod nosem starą piosenkę, aby zagłuszyć coraz wyraźniej dobiegające z oddali dziwne nawoływanie oraz własne kotłujące się myśli.
Im bliżej drugiego brzegu się znajdowali, tym rzadziej było widać wodę pomiędzy obszarami suchych roślin. Ostatnie kilkadziesiąt metrów łódka przedzierała się już tylko przez gęstwinę, aż w końcu zaczęła szurać spodem o muliste dno.
Starzec odłożył wiosła, złapał linę przymocowaną do dziobu, wyskoczył do zimnego gąszczu i pobrodził po kolana w wodzie. Ciągnął łajbę za plecami. Pies gotów był dołączyć do niego, ale człowiek powstrzymał go ręką.
– Zostań – polecił cicho i podrapał go po głowie. Pupil podziękował, liżąc dłoń pana, a potem stanął zadowolony i wyprostowany przy krawędzi swego małego okrętu.
Dotarli do krańca jeziora. Mężczyzna wciągnął łódź na brzeg. Czworonóg zeskoczył na ląd i razem przedarli się przez ostatnie pasma szuwarów. Przed nimi rozciągały się niewysokie wzgórza porośnięte gęstą, usychającą trawą i dziką roślinnością.
I wtedy lament nagle ucichł.
Zatrzymali się i zapatrzyli w brunatnozielone wzniesienia, z których spływały resztki mgły. Już stąd widzieli na zboczu jednego ze wzgórz ciemny okrąg otoczony betonowym wzmocnieniem, wyglądający jak wmurowany pochyły szyb albo ogromna studzienka kanalizacyjna z wylotem zamkniętym grubymi prętami.
Im dłużej stali, tym mocniej człowiek się wahał, czuł coraz silniejszy lęk. Łódka za jego plecami obiecywała względne bezpieczeństwo i transport z powrotem do ciepłej chaty na bagnach. Jakby w obawie przed swoimi myślami obejrzał się za siebie, żeby upewnić się, czy łajba nadal tam jest.
Przełamał się jednak, odetchnął głęboko i ruszył wolnym krokiem przed siebie. Klepnął się lekko w udo, a na ten gest pies posłusznie przywarł do jego prawej nogi.
Nie mieli daleko. Do dziury w zboczu było jakieś dwieście metrów. Starzec postanowił się już nie wahać. Musiał stawić temu czoło. Za dużo w życiu widział i zbyt wiele przeszedł, aby teraz stchórzyć. Był odważnym człowiekiem, a jego towarzysz – bardzo dzielnym psem. Włóczyli się razem po wymarłych miastach i po kanałach pod szczerbatymi domami bez dachów, a dawniej toczyli nawet bitwy z bandami złych ludzi. Uciekali, chowali się, stawali do walki, przegrywali i wygrywali już nie raz. To nocne, pełne strachu, ale też nadziei zawodzenie nie mogło oznaczać nic aż tak strasznego.
Dotarli w końcu do zbocza, gdzie dziura w ziemi burzyła względną harmonię otoczenia. Jak pusty dół na cmentarzu oczekujący na kogoś albo gorzej – pozostały po kimś usuniętym. Starcowi owa konstrukcja kojarzyła się z klatką, lochem wmurowanym w zbocze i spadającym w głąb ziemi pod kątem. Kraty składały się z grubszych niż kciuk pionowych prętów i jednego poprzecznego, z wspinającymi się po nich kilkoma pędami chwastów. Trawy rosnące wokół wdzierały się na betonowy kołnierz okalający ciemnicę, maskując nieco jego zimną szarość.
Coś się tam w dole poruszyło, zaszurało i jęknęło.
Pies otworzył szeroko oczy i nadstawił uszu. Zaparł się przednimi łapami i czekał. Milczał i ani drgnął.
Najpierw w mroku pojawiła się brudna twarz, błysnęły oczy, a potem po stromej powierzchni wyszła do światła istota. Stworzenie lekko pochylone, zgnębione życiem w ciemnym dole. Był to osobnik płci męskiej, całkowicie nagi, z łysą głową, ale wysoki i bardzo dobrze zbudowany. Ciało miał pokryte wyschniętym błotem. Patrzył na starca i psa wytrzeszczonymi oczami i dyszał głośno, wysunąwszy dolną wargę. Jego spojrzenie było bardziej zwierzęce niż ludzkie, a niepokojące, prawie czarne oczy miały trudny do odgadnięcia wyraz. Nie chodziło o ich budowę, bo wyglądały jak u człowieka, ale ich zdziczenie sprawiało, że trudno z nich było cokolwiek wyczytać. Wzrok jak u szympansa – w pewnym sensie inteligentny, zdradzający jakieś uczucia, ale też dający poczucie, że nie wszystko jest dla tej istoty zrozumiałe. Coś tam się tliło po drugiej stronie tego spojrzenia. Przebijała stamtąd tożsamość. To człowieczeństwo, albo przynajmniej jego część, niepewnie wyglądało z oczodołów na nowy, nieznany świat. Świat, w którym istniał ktoś jeszcze.
Stali tak i mierzyli się wzrokiem. Istota za kratami położyła rękę na głowie i wydała cichy dźwięk. Jej oczy zaszkliły się, a na twarzy pojawił się przykry grymas. Zaczęła głośno wzdychać.
Na to pies zaskomlał, a starzec pogłaskał go po głowie.
Osobnik w lochu skulił się i klęknął. Zakrył dłonią twarz i wzdychał głośno przez długi czas.
Starszy mężczyzna wiedział już, co robić. Współczuł tej istocie, ale miał pełną świadomość, że ich spotkanie musi się wkrótce zakończyć. Ten zgnębiony osobnik prawdopodobnie pierwszy raz w życiu miał towarzystwo. To z pewnością było dla niego wystarczająco głębokie przeżycie. Starzec nie miał wiedzy, jak wytrzymała może być psychika tej istoty, ale zdawał sobie sprawę, że granice poznania należy przekraczać po kolei, krok po kroku, inaczej w słabym umyśle szybko pojawi się obłęd.
Powolnym ruchem zdjął z ramion plecak, położył go na ziemi i wyciągnął książki, które starannie wybrał dzisiejszego ranka. To były proste materiały dla dzieci oraz pierwsze podręczniki dla przedszkolaków i pierwszoklasistów. Zawierały wiele obrazków. Opowiadały głównie o zwierzętach, ale też pokazywały ludzi, samochody czy sprzęty użytku domowego.
Podszedł do kraty i podał woluminy nagiemu.
Osobnik patrzył z zaciekawieniem to na przedmioty, to na człowieka. Nie wiedział, co zrobić.
Starszy położył więc książki przy kracie i wskazał na nie dłońmi.
– Weź – powiedział cicho.
Brudne palce sięgnęły do grubych tekturowych kartek i bez trudu zaczęły je unosić. Osobnik przez chwilę przyglądał się obrazkom, a potem jakby nagle przepadł, całkowicie pochłonięty ich treścią. Mniejsze książki przeciągnął na swoją stronę, te większe zaś zostawił na zewnątrz i przeglądał z przewieszonymi przez kraty rękami, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że i te lektury mógłby zabrać, gdyby tylko je zamknął i pionowo przeprowadził między prętami.
Starzec cichym głosem tłumaczył mu: „to jest kot”, „to jest pies”, „to jest samochód”, „to jest dom” i tak dalej.
Czworonożny przyjaciel mężczyzny usiadł swobodnie przed kratą i co jakiś czas nawiązywał wzrokowy kontakt z dziwnym nieznajomym. Podobnie jak ten w lochu, raz przechylał głowę i patrzył na książki, a raz podnosił ją i patrzył istocie w oczy.
Nagi zaskakująco szybko przyswajał wiedzę. Próbował powtarzać swoje pierwsze słowa, a najlepiej wychodziły mu te jednosylabowe. Najpierw nauczył się rozpoznawać psa, bo zwierzę siedzące po drugiej stronie krat wyglądało bardzo podobnie do tego narysowanego w książce.
Wtedy starzec powoli zaczął się wycofywać. Niechętnie. Wiedział jednak, że teraz należy to zrobić.
Zaaferowany zajęciem osobnik zauważył, że znów został sam, dopiero gdy mężczyzna i pies byli już w połowie drogi do jeziora. Wstał nagle, uchwycił dłońmi pręty i zaczął wyć płaczliwie, próbując przywołać przybyszów.
Starszy poczuł ukłucie w sercu, ale nie mógł już się wycofać. Odwrócił się tylko, podniósł rękę i zawołał:
– Wrócę jutro!
Psu wyraźnie się nie śpieszyło. Dreptał obok, co chwilę przystawał, odwracał głowę i patrzył za siebie smętnym wzrokiem.
– Polubiłeś go, co? – zagadnął pupila mężczyzna, gdy wsiadali do łódki. – Nikt się nie zna na ludziach tak jak ty. – Pogłaskał czworonoga.
***
Wrócili na bagna tą samą drogą. Boleściwe wycie ucichło dość szybko, gdy byli w połowie jeziora. Starszy podejrzewał, że książki z obrazkami zwyciężyły nad żalem i tęsknotą biedaczyny.
To dobrze – pomyślał.
Gdy tylko się rozpakował, poszedł nad grób Heleny i długo rozmyślał nad tym, co się dziś wydarzyło, i nad tym, co może stać się w najbliższej przyszłości.
Później do samego wieczora rąbał drewno za domem. Rychło rozbolały go plecy i ręce, ale nie spoczął, dopóki nie przygotował drwa na dwa, trzy, a może i cztery tygodnie. Wytłukł za pomocą siekiery swoje obawy. Wszystkie mroczne cienie swojej przeszłości przenosił do wnętrza drewnianych kloców i rozłupywał za jednym razem, a te najtwardsze najwyżej za trzecim.
Potem uspokajał się, nosząc i układając w przydomowej komórce szczapy. Wychodząc z kanciapy, wziął ze sobą cztery kartony różnorakich starych, ale cennych rzeczy, które latami odnajdywał na opuszczonych, dawniej tętniących życiem osiedlach.
Wrócił do chaty, rozpalił w piecu, zapalił świece i starą lampę naftową. Przygotował posiłek dla siebie oraz swojego wiernego kompana i jedząc, przeglądał dokładnie zawartość pudeł. Odnalazł stary kieszonkowy odtwarzacz, dwie garści baterii i karty pamięci z programami i filmami dla dzieci. Uśmiechnął się do siebie, bo wiedział, że to się świetnie sprawdzi. Włączył urządzenie, po czym uważnie przejrzał wszystkie zapisane na kartach programy, sortując je od najłatwiejszych do tych bardziej zaawansowanych.
Skończył późną nocą. Rozebrał się, umył w misce i położył do łóżka zasłanego wygodnymi, ciepłymi wojskowymi śpiworami spiętymi za pomocą zamków w obszerną kołdrę.
Pies odpoczywał w swój zadziwiający sposób. Każdy szmer czy stuk spadających na dach nasion i gałązek alarmował jedno albo dwoje uszu, które unosiły się, a potem spokojnie opadały.
Dla starca i psa była to najspokojniejsza od dawna noc. Wiatr zamilkł całkowicie, a z zachodu napłynęło nieco cieplejsze powietrze. Znikąd w oddali nie padły strzały, nic nie krzyczało jakby obdzierane ze skóry. Ze wzgórz nie płynęło tej nocy dziwne zawodzenie. Tym razem było cicho. Tam, w lochu wykopanym i wmurowanym w ziemię, w mizernym świetle księżyca przedzierającym się przez przerzedzone już chmury błyszczały uważne oczy oglądające obrazki w książkach. Grube palce nieprzywykłe do delikatności przewracały kartki z taką obawą, jakby były zwęglone i zaraz miały się rozsypać w pył. Zapomniana przez świat aż do dziś istota z wielką pieczołowitością przyswajała swoją pierwszą wiedzę. Strona za stroną, dokładnie przeglądała każdy tom. A gdy już przejrzała wszystkie, zaczynała od nowa. I każdy następny raz był w magiczny sposób czymś nowym, bo ten czy inny szczegół umknął wcześniej dopiero co otwartemu umysłowi. Do wyschniętej jak pustynia pamięci trafiało coraz więcej informacji.
Rankiem człowiek i pies wyruszyli w taką samą podróż jak poprzedniego dnia, z tą różnicą, że ten dzień wydawał się od początku lepszy. Było nieco cieplej, a słońce od czasu do czasu wychylało się zza niskich obłoków. Te wysokie chmury, ta szara, niemal jednolita tkanina, która od ustania wojny brzydko barwiła większość dni, nadal tam wisiała i starała się przemalować świat na kolor starego betonu. Jednak dla starca i jego kompana właśnie tak wyglądała dobra pogoda. Od dawna nie było lepszej.
I serca też były cieplejsze. Mężczyzna pogodził się ze swoją decyzją. Uznał w końcu, że spotkanie z tamtym nieszczęśnikiem zamkniętym w zakratowanym dole to właściwy krok. Jego czworonożny towarzysz też wyglądał na zadowolonego z poznania nowej istoty.
Ku wzgórzu szli znacznie pewniejszym krokiem. Już z daleka widzieli jaśniejszą plamę za kratą i przewieszone na drugą stronę ręce. Więzień najwidoczniej nie mógł oderwać się od książek. Starzec uśmiechnął się pod nosem.
Tak też zastali osobnika – oglądającego książki. Widział ich już wcześniej, bo co rusz podnosił głowę, ale nie przerywał swoich czynności, dopóki wędrowcy nie zbliżyli się do jamy. Wstał wtedy na równe nogi, ale zachowywał się już inaczej niż wczoraj. Nieporadnymi ruchami rąk, ustawiając się nieco bokiem, starał się zakrywać genitalia. Starzec wiedział, że oto ewoluowała samoświadomość istoty: zobaczyła w książkach obrazki z ludźmi ubranymi w różnoraki sposób i dotarło do niej, że jest naga.
Więzień wydał z siebie nieartykułowany dźwięk o pytającym brzmieniu.
Starszy zdjął swój plecak. Przeszukiwał go przez chwilę, aż w końcu wyciągnął stare szare spodnie z obciętymi nogawkami, które teraz były spodenkami do kolan. Pokazał je zaciekawionej istocie i kilkukrotnie zademonstrował, jak je włożyć. Następnie podał je przez kratę. Więzień włożył je, co prawda tył na przód, i skrzywił twarz. Grymas tylko odrobinę przypominał uśmiech, ale z pewnością nim był.
– Pasują? – Starzec zaśmiał się cicho.
– Uu-ją – wydusił tamten.
Nie zajmował się swym pierwszym w życiu normalnym, ale źle włożonym ubraniem, kucnął nad książkami. Podnosił tylko co chwilę wzrok na starca i siedzącego obok grzecznie psa, po czym znów wpatrywał się w obrazki.
– Głodny wiedzy, co? – powiedział starszy. – Mam tu dla ciebie coś lepszego. – Sięgnął do plecaka i wygrzebał stary odtwarzacz. Włączył go i położył przed kratą.
Dla nieszczęśnika stała się nagle rzecz magiczna. Nad niedużym ekranem płasko leżącego urządzenia pojawiła się mała zielono-niebieska postać dziewczynki. Hologram poruszał się, wesoło machał rękami, śmiał się i zachęcał do poznawania liter i słów. Program się rozpoczął, a dziewczynka wyrzucała z drobnych rąk kolejne litery, które na chwilę zawisały nad jej głową, a potem rozpływały się jak kolorowa mgła.
Obaj nie mogli wyjść ze zdumienia. Więzień z szeroko otwartymi oczami i ustami nie mógł zrozumieć, skąd wzięła się przed nim ta postać. Próbował nawet jej dotknąć, ale wtedy promienie z wyświetlacza tylko załamywały się na jego dłoniach, a miniaturowa nauczycielka traciła swój kształt. Starszy zaś nie mógł się nadziwić, jak bardzo skrzywdzona była ta istota, że nawet tak proste rzeczy jak ludzkie postaci czy litery stanowiły dla niej magiczny świat, którego nie znała i nie rozumiała. Wiedział jednak, że to się zmieni. I to bardzo szybko.
***
Siedzieli tak przy nim – starzec oraz pies – i przyglądali się, jak nieszczęśnik próbuje wypowiadać swoje pierwsze słowa. Towarzyszyli mu przez cały dzień. Nie mieli nic ważnego do roboty, a tutaj przynajmniej otrzymali trochę rozrywki i towarzystwa. Starszy czekał cierpliwie, aż baterie się wyczerpią, aby pokazać więźniowi, jak je wymienić i ponownie uruchomić urządzenie, gdy ten zostanie sam z tym trudnym zadaniem. Baterie były już stare, więc długo nie działały, ale mieli spory ich zapas. Zademonstrował, jak się je zmienia, a tam-ten chyba zrozumiał, takie przynajmniej sprawiał wrażenie.
Dziewczynka mówiła, tańczyła i śpiewała, a półnagi osobnik wpatrywał się w nią, jakby nic innego nie miało już znaczenia.
Zgłodnieli. Wzięli ze sobą prowiant, ale mieli poważny powód, aby nie jeść. Najlepiej było w ogóle nie wyciągać jedzenia przy więźniu. Siedzieli więc z burczącymi brzuchami. W końcu musieli się jednak napić choć trochę wody. Starzec łyknął z manierki, a potem nalał wody do własnej dłoni i podsunął pupilowi.
Wtedy osobnik oderwał wzrok od hologramu i jęknął błagająco, pokazując palcem na manierkę. Starszy zamarł i spojrzał mu prosto w oczy. Trwali tak krótką chwilę, patrząc na siebie uważnie. Pies szczeknął ostrzegawczo, oblizał fafle i spojrzał spode łba na swego pana. Stworzenie znów jęknęło i jeszcze raz wskazało na naczynie. Jego oczy przybrały smutny wyraz.
Mężczyzna pogłaskał czworonoga i powiedział:
– Muszę mu dać, piesku. Nie mam serca się nad nim znęcać. Życie wystarczająco go już skrzywdziło. I tak prędzej czy później bym to zrobił. Nie martw się.
Pies się uspokoił, a starszy sięgnął do plecaka po małą blaszaną miskę. Napełnił ją do połowy wodą i podał więźniowi. Ten uniósł ją ku ustom. Na twarzy wymalowało mu się skupienie. Aż wysunął dolną wargę w wyrazie wielkiej koncentracji. Tak wielkiej, jakby nieuronienie choć jednej kropli z miseczki było najważniejsze na świecie. Potem przez chwilę kombinował, jak przetransportować naczynie na drugą stronę krat, nie odrywając od niego rąk. Szybko zrozumiał, że to niewykonalne, więc jeszcze bardziej się skupił, aby przenieść je przez kratę jedną ręką. Zaczął pić. Przyłożył miseczkę do ust i wpatrzył się w jej dno, kontrolując, czy woda się nie wyleje. Trochę zmarnował, gdy ulało się kącikami ust, ale w końcu zaspokoił pragnienie. Westchnął cicho, spojrzał na starca pełnym wdzięczności wzrokiem i oddał mu miseczkę.
Pies nadstawił uszu, baczne obserwując. Mężczyzna wziął naczynie, patrząc równie uważnie jak pies.
Więzień zaś znów skupił wzrok na hologramie. Nic w ich zachowaniu nie zmieniło się aż do wieczora. Jedynie spojrzenie istoty stawało się inne. Nie umknęło to starszemu. Był pewien, że w oczach więźnia dostrzegał coraz więcej zrozumienia. To inteligencja się budziła. Budziła się bardzo szybko.
***
Gdy słabe słońce schowało się za wzgórzami i powiało chłodem, starzec i pies przyszykowali się do powrotu. Więzień pojękiwał przez chwilę, gdy zrozumiał, że znów go opuszczają, ale dziewczynka z hologramu miała mu dotrzymać towarzystwa. I dotarło chyba do niego, że rozłąka będzie jedynie chwilowa.
Starszy sięgnął do urządzenia i zapauzował program. Mała postać zatrzymała się w połowie ruchu jak zamrożona. Nie spodobało się to istocie za kratą. Mężczyzna w skupieniu obserwował to spojrzenie, doszukując się w nim tego, czego najbardziej się obawiał – złości. Dostrzegł jednak coś podobnego do rozczarowania.
– Już, już – mruknął z troską. – Muszę tylko ściszyć.
Wszedł do menu odtwarzacza i zmniejszył głośność na tyle, żeby osobnik słyszał lekcje, ale ich dźwięki nie niosły się wszędzie wokół. Na wypadek, gdyby jakimś trafem ktoś przechodził niedaleko. Potem wznowił działanie programu. Dziewczynka kontynuowała naukę, a w tym samym momencie smutek zniknął z oczu półnagiej istoty.
Następnie mężczyzna zostawił przy kracie kilka baterii i jeszcze raz pokazał, jak je wymienić. Urządzenie zaprojektowano z myślą o dzieciach, więc kwadratowe baterie miały specjalne wypustki, żeby dało się włożyć je tylko w jeden sposób. Więzień na pewno poradzi sobie z tym zadaniem, zwłaszcza że kiełkowało w nim coraz większe zrozumienie otaczającego świata.
Starzec pożegnał go gestem uniesionej ręki, co tamten odwzajemnił. Pies na odchodne polizał dłoń nieboraka. Bardzo spodobało się to osobnikowi, grymas na jego twarzy przypominał serdeczny uśmiech. Pogłaskał zwierzę po głowie i schował się w swoim lochu, zabierając na drugą stronę krat kolorową dziewczynkę, która nie przestawała pokazywać przedmiotów oraz liter i uczyć ich nazw.
– Ty go naprawdę polubiłeś. – Mężczyzna pogłaskał kosmatą głowę psa, gdy gramolili się do łódki.
Wszystko miało się zmienić. Starzec rozmyślał o tym, gdy następnego dnia wsiadali z psem do łódki. W ich życiu może jeszcze nie, może za kilka dni, ale w życiu tamtej pognębionej istoty wszystko miało się zmienić dość szybko. Jakie to było uczucie nie istnieć, a potem nagle zaistnieć? Uświadomić sobie z dnia na dzień: oto jestem! Ludziom nie było dane przeżywać czegoś podobnego. Człowiek rodził się, nie zdając sobie sprawy ze swojego istnienia, a potem, gdy potrafił już zastanowić się nad własnym ja, stwierdzał, że nie pamięta tego momentu, gdy w jego głowie powstała najpiękniejsza myśl, prawdziwy cud – „ja jestem”. A może takiego momentu nie było nigdy? Albo ta myśl nie pojawiała się, bo istniała zawsze? Jak powietrze. Jak serce, które bije nawet wtedy, gdy nie masz tego świadomości. Nie musisz dowiadywać się nigdy, że w twym wnętrzu cudowny organ pompuje krew, nie musisz poznawać jego budowy – on bije mimo to.
Najpierw nieco się zaniepokoił, ale zaraz potem uśmiechnął pod nosem, gdy pokonując szuwary, usłyszał więźnia. Tamten swym grubym, donośnym głosem powtarzał słowa, które dyktowała elektroniczna nauczycielka.
Mimo wszystko mężczyzna był ostrożny i szedł w stronę krat powoli. Pies natomiast potruchtał przodem i pierwszy znalazł się przy jamie. Zamerdał ogonem, a potem usiadł w zasięgu rąk więźnia.
– Pies. Cześć. – Osobnik uśmiechnął się i pogłaskał czworonoga.
Starzec stanął kilka kroków przed lochem.
– Nawet nie wiesz, jak dobrze jest usłyszeć inną mowę niż własną – rzekł.
– Dzień dobry – powiedział nieśmiało półnagi.
– Dzień dobry – odpowiedział starszy, serdecznie się uśmiechając. – Szybko się uczysz.
– Dziewczynka – wydukał tamten i wskazał na hologram. – Uczy mówić.
Konstruowanie zdań nie przychodziło mu łatwo, ale się starał. Widać było, że za każdym razem, gdy ma zamiar się odezwać, poszukuje w głowie odpowiedniego słowa.
Tym razem osobnik mniej już koncentrował się na hologramie, a znacznie bardziej na otaczającym go świecie. Rozglądał się badawczo, a największą uwagę skupiał na czworonogu.
– Pies – powiedział. – Lubię.
– On też cię lubi – odpowiedział starzec.
Ogon zwierzęcia zamiatał przez chwilę trawę.
– Twój pies?
– Tak. To mój przyjaciel.
– Przyjaciel dobry?
– Tak. Lepszy od niejednego człowieka. Wierny i szczery.
Starcowi rosło serce. Od tak dawna z nikim nie rozmawiał. Teraz już nie bał się konsekwencji. Dla tej chwili warto było przyjść tutaj i zmienić życie tego nieszczęśnika. A gdy zauważył, że krótkie spodnie ma włożone już we właściwy sposób, westchnął cicho. Zaszkliły mu się oczy. Znał program z małą nauczycielką. Pokazywała ona również, jak się samodzielnie ubrać.
– Oglądać? Dziewczynka? – Więzień kucnął i na powrót zatopił wzrok w hologramie.
– No dobrze. – Starszy usiadł przed kratą. – Mam drugą część. Jest lepsza. Chcesz zobaczyć?
Osobnik nie zrozumiał i tylko spojrzał pytająco, więc mężczyzna powoli wziął odtwarzacz, zastąpił wcześniejszą kartę nową i włączył.
W tym programie dziewczynka była już starsza. Gdyby była człowiekiem, mogłaby mieć dwanaście, trzynaście lat. Pokazywała mnóstwo urządzeń i przedmiotów codziennego użytku. Powtarzała ich nazwy i demonstrowała, do czego służą. Czajnik z wrzątkiem, kubek i saszetka herbaty przeobrażały się w jej czarodziejskich rękach w parujący napój. Ostrzegła wyraźnie, że jest gorące. Brudne naczynia zmieniały się w czyste – raz w zmywarce, a innym razem pod wodą płynącą z kranu. Młotek wbijał gwoździe. Piła cięła drewno. Rower jechał, a ona próbowała na nim utrzymać równowagę. Ta magia znów podziałała na istotę. I co mogło wydawać się niemożliwe, podziałała jeszcze mocniej niż wcześniej.
Pies zostawił ich i poszedł powłóczyć się trochę po okolicy. Pewnie miał zamiar upolować kilka gryzoni.
Starzec zaś pogrążył się w myślach, raz po raz przypatrując się nieszczęśnikowi pochłoniętemu naukami.
Ile trzeba w życiu przejść, ile zła wyrządzonego przez ludzi zobaczyć – myślał – żeby stwierdzić w końcu, że nie chce się mieć ze światem nic wspólnego? Jak odległą samotnię trzeba odnaleźć i jak głęboko się zaszyć, aby poczuć, że nie należy się już do świata?
Tyle przemocy już widział. I dobrze poznał demony. Te demony, które wychodziły z ludzi. Wojna, śmierć, głód, choroby. Widział mordujących się brutalnie żołnierzy oraz cywilów. Widział mordujących się podstępnie i za nic. Zabijających się za jedzenie, za ubranie, za samochód na chodzie i za benzynę. Widział padlinożernych ludzi smażących nad ogniskiem i jedzących ciała innych ludzi. Widział osoby tak zniszczone psychicznie, że uciekały na czworakach, na kolanach i dłoniach pozdzieranych prawie do kości.
Kiedyś pod lasem za wzgórzami na wschodzie, podczas wyprawy w poszukiwaniu jedzenia, znalazł młodą dziewczynę czołgającą się w trawie, półnagą i zakrwawioną od pasa w dół. Wiedział, że nie zapomni jej wzroku. Przerażał go tak, że musiał odwracać spojrzenie. Siedział, trzymając ją w ramionach, i płakał razem z nią tak długo, aż umilkła i umarła. Cóż więcej mógł zrobić? Dawniej był naukowcem, ale nie lekarzem. Nie wiedział, jak jej pomóc, a nie miał przy sobie nawet bandaża. Jaka bestia mogła jej to zrobić? To proste – człowiek, a najpewniej grupa ludzi. Nieopodal natknął się na jednego z nich, który prawdopodobnie wyszedł na zwiad. Chłopak ledwie po dwudziestce, ze zdziczałym spojrzeniem. Demony wojny zmieniły go w podobną sobie istotę. Kim mógłby być, a kim się stał? Dlaczego świat tak zmienił tego młodzieńca, zmuszając go do walki o przetrwanie i nakazując mu czynić potworności, o których by nie pomyślał, gdyby nie wybuchła wojna? Pod tymi sparszywiałymi oczami, na brudnej i zarośniętej twarzy pojawił się uśmiech. Pewny siebie, trochę obłąkańczy, diabelski. I on sam również nie myślał wtedy o tym, co robi. To demon przejął nad nim kontrolę. Uniósł strzelbę, wystrzelił i z głowy chłopaka niewiele zostało. Potem uciekł, a trzech pozostałych dzikusów ruszyło w ślad za nim. Ścigali go trzy dni. Dopadliby go, gdyby nie pomógł mu pies. Czworonóg wziął się jakby znikąd. Wybiegł po prostu z jakiejś piwnicy pośród gruzów niewielkiego miasteczka, rzucił się na tamtych i zaczął walczyć z nimi zażarcie. Odniósł wtedy rany, bo jeden z mężczyzn trafił go z pistoletu w bok. Jednak dzięki temu starcowi udało się uciec. Tamci odpuścili i przerwali pogoń. Pies czmychnął nikczemnikom, wywęszył ślady, a potem poszedł za nim. I tak już razem zostali.
Westchnął i potrząsnął lekko głową, odrzucając straszne wspomnienia. Spojrzał na więźnia. Odniósł wrażenie, że po tym wszystkim, tutaj i teraz, siedział przed nim największy pechowiec, jakiego kiedykolwiek spotkał. Najsmutniejsza ofiara, która nie wie jeszcze, że żądza wiedzy o świecie i nabywanie jej będą bolały bardziej niż wieloletnia samotność. To duże dziecko będzie miało żal. Ogromny żal za to, jaki świat odziedziczy po ludziach. Gdy już się dowie wystarczająco wiele, gdy już będzie na tyle dojrzałe, aby spytać „kim jestem?”, poczuje urazę i rozpacz. A najbardziej zaboli go prawda.
***
Pies wrócił z łowów z dwoma gryzoniami w pysku. Nie był jednak zadowolony ze swojej zdobyczy, a i zachowywał się dziwnie. Dreptał wokół, rozglądał się badawczo i strzygł uszami.
Starzec nigdy nie bagatelizował zachowania swojego czworonożnego przyjaciela. Zobaczywszy jego zdenerwowanie, posiedział jeszcze chwilę z więźniem, po czym zebrał się do drogi.
Uwięziony osobnik prosił, aby jeszcze z nim zostali, ale starszy musiał odmówić. Uspokoił go, pożegnał i obiecał, że wróci.
Chodzili do tego nieszczęśnika codziennie jeszcze przez trzy dni i przed zmrokiem wracali do chaty. Starzec nosił mu kolejne programy oraz książki i coraz lepiej porozumiewał się z więźniem. Pies jednak był coraz bardziej niespokojny.
Którejś nocy pupil zerwał się z podłogi, stanął na równe nogi przed drzwiami i warczał przez długą chwilę.
– Co się stało, piesku? – Zaniepokojony mężczyzna wstał z łóżka i bez chwili zwłoki zaczął się ubierać i szykować broń.
Zwierzę zaskomlało, a potem znów warknęło i skrobnęło pazurami futrynę.
– Chcesz wyjść?
Czworonóg w odpowiedzi znów podrapał drzwi.
Starzec ostrożnie podszedł do wejścia i uchylił je. Pies wepchnął się w szparę, przecisnął i wybiegł na zewnątrz. Stał tam długo i nasłuchiwał. Obiegł budynek kilka razy, a potem jak strzała wparował do chaty. Stanął przed myśliwskim karabinem opartym o stół i szczeknął parokrotnie, żeby dać sygnał swojemu panu.
Starszy od razu złapał za broń i stanął w uchylonych drzwiach.
Pies jednak miał własny plan. Nie czekając ani chwili, pochwycił w zęby torbę z prowiantem i przyrządami, które jego pan naszykował na następną poranną wyprawę, i wybiegł w ciemność. Jak szalony pokonał pędem podwórze, przeskoczył przez płot i pognał do lasu.
Starzec wołał za nim przez chwilę, ale pies nie usłuchał i nie wrócił. Ufał mu jednak, wiedział, że to bardzo inteligentne zwierzę, więc nie tracił już czasu na jego przywoływanie, lecz zajął się przygotowaniem do starcia. Wypełnił kieszenie płaszcza wszystkimi nabojami, jakie miał. Wyjął też z szafki stary rewolwer i naładował go, a na szyi zawiesił sobie lornetkę. Przysunął szafę blisko drzwi, aby w razie ostateczności móc się zabarykadować w domu. Potem wybiegł na zewnątrz, wytaszczył drabinę z przydomowej komórki, ustawił ją pod ścianą i wdrapał się na dach.
***
Pies mknął jak wiatr przez bagna w stronę przystani. Gdy był już niedaleko i widział taflę jeziora, przez które od niedawna codzienne przepływali łódką, zboczył z trasy i ruszył wzdłuż brzegu. Droga przez jezioro była najkrótsza. Mógł pokonać je wpław, ale to zajęłoby mu zbyt wiele czasu i pochłonęło za dużo sił. Nie chciał też zamoczyć torby, którą kurczowo trzymał w pysku. Mimo że droga dookoła jeziora była dłuższa i teraz bardziej niepewna, wiedział, że jeśli da z siebie wszystko, zdąży.
Jego nadzwyczajny słuch pozwolił mu wychwycić dobiegające z oddali wycie. Był ciekaw, czy jego pan również je usłyszał.
***
Starzec siedział na dachu chaty. Wysokie drzewa przesłaniały mu widok i było zbyt ciemno, żeby zauważyć tam jakiś ruch. Mimo to uważnie obserwował przez lornetkę odległe tereny i zastanawiał się nad najważniejszą rzeczą: kto tym razem się zbliża? Kto będzie atakował?
Każde z niebezpieczeństw, które właśnie nadchodziło, miało swoje słabe i silne strony. Mogła to być sfora dzikich psów, szybkich, ale mniej inteligentnych. Albo wataha tych większych i groźniejszych. Mogli to być też ludzie – inteligentni, ale stosunkowo powolni. Wydawało mu się, że z daleka dobiegł jakiś przeciągły odgłos, ale nie miał pewności.