Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Gdy życie to walka, wróg staje się najbliższym przyjacielem. Kai Oshiro egzystuje rozdarty między dwiema skonfliktowanymi stronami - służy w formacji, której zadaniem jest spacyfikować krwiożercze istoty, a jednocześnie sam jest ofiarą tej makabrycznej przemiany. Patomorfolog podejmuje kontrowersyjną decyzję, by nawiązać porozumienie z Ghardhur - siłą, która sprowadziła na świat nieszczęście. A może tylko przywróciła równowagę, którą już wcześniej zaburzył człowiek? Trzecia część trylogii "Łowca" zachwyci miłośników filmu "Epidemia strachu" Stevena Soderbergha.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 364
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Marta Choińska-Młynarczyk
Saga
Rhiide. Łowca tom 3
Redakcja: Alicja Szalsja-Radomska
Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney
Copyright © 2024 Marta Choińska-Młynarczyk i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727171487
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Monice, Alicji i Piotrowi – za ogromną wiarę i wsparcie podczas całego procesu twórczego.
Z początku jechali w milczeniu. Niewidoczny Ghardhur nie palił się do opowieści, a Kai nie kazał mu się spieszyć. Rozumiał, że w analogicznej sytuacji też nie chciałby nacisku ze strony drugiej osoby. Nawet jeśli czuł teraz odrobinę satysfakcji z powodu uzyskania nowego statusu, nie musiał dobitnie tego okazywać.
W końcu więź umysłowa z istotą zaczęła się nasilać, więc nie stawiał oporu. Ulice Berlina wciąż świeciły pustkami, dlatego nie obawiał się jazdy z częściowo zajętymi myślami. Znacznie bardziej doskwierał mu teraz cały bok, który przy każdym ruchu przeszywały igły bólu. Doskonale wiedział, że powinien był się zgodzić na badania. Choćby na jedno prześwietlenie. Poczucie obowiązku i niechęć względem kolejnego pobytu w szpitalu, które zwyciężyły podczas spotkania z ratownikami medycznymi, teraz nie wydawały mu się już tak słuszne jak wcześniej.
Zapomniał o bólu, kiedy przez jego umysł zaczęły przelatywać urywki wspomnień. Nie były tak wszechogarniające jak wizje, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że nie potrzebuje przerwy od podróży.
Ghardhur nie pamiętali swoich początków. Nie mieli rodziców, rodzeństwa, nikogo bliskiego. Po prostu istnieli, jak istnieją ciała niebieskie, nie zastanawiając się nad sensem swojej egzystencji. Gdy nadchodził czas spotkań, nie odczuwali względem siebie niczego. Byli samotnymi podróżnikami, którzy mijają się w czasoprzestrzeni. Żadnych słów, żadnych kontaktów.
Z czasem nauczyli się rozmawiać. Zatrzymywali się w swojej wiecznej podróży, by odegnać samotność. Niektórzy z nich nawiązali nawet przyjaźnie. Inni pałali do siebie niechęcią. Czasem pragnęli zniszczyć swoich pobratymców, ale jeśli tego nie zrobili, ich życie toczyło się dalej, pozbawione chorób i jakiegokolwiek naturalnego końca. Nieśmiertelność była ich darem, ale i przekleństwem, podobnie jak brak materialnej formy. Wtedy jednak tego nie czuli. Akceptowali to, że byli bytami astralnymi.
Ziemia należała do nich. Nie musieli jej dzielić między siebie czy toczyć wojen. Mogli swobodnie się po niej poruszać. Dziś jeden kontynent, jutro inny. Nie musieli ich nazywać, tak samo jak zwierząt, które na niej żyły. Byli wszechmocni. Stanowili jedyny byt, który posiadał rozwiniętą inteligencję.
Ravherd doskonale pamiętał czasy, gdy drzewa zdawały się sięgać niebios, a pomiędzy nimi przechadzały się wielkie gady. Wokół niego zamykała się wtedy niesamowita, wszechogarniająca zieleń. Miała tysiąc odcieni, które mogło dostrzec jedynie oko Ghardhur. Wilgotny las odurzał milionem zapachów i każdego dnia był inny. W tym wyjątkowym otoczeniu codziennie rozgrywały się sceny śmierci, które obserwował z fascynacją. Nie był w tym sam. Inni też je obserwowali.
Tak naprawdę to właśnie na Ziemi poznali śmierć. Przemijanie, którego nie doświadczali, choć wszystko wokół nich rodziło się, dorastało i umierało. Tylko oni trwali niezmiennie żywi. Byli obserwatorami, w których narastała fascynacja śmiercią. Lecz nic nie zrobili. Istnieli dalej.
Potem wyewoluowali ludzie. Ułomni, a jednak dumni, jakby byli panami świata. Byli zwierzętami słabszymi od wielu innych, ale przekonanymi o swojej sile i możliwości władania innymi. Zwierzętami, które dzięki sprytowi i wymyślonym narzędziom zaczęły spełniać swoje marzenie o władzy. Ludzie byli tymi, którzy nieśli śmierć wbrew dotychczasowym zasadom. W oczach Ghardhur stworzeni byli do tego, by stać się ofiarami, a potrafili przeistoczyć się w myśliwych.
Ludzie byli tymi, którzy zaburzyli równowagę. Przywłaszczyli sobie władzę, która należała do Ghardhur.
Dzielili ziemię. Zdobywali władzę. Budowali imperia. Szczycili się swoją inteligencją i kulturą, budując je na uciemiężeniu innych swojego gatunku. Nieśli śmierć, pragnąc jednocześnie wierzyć, że kiedy dosięgnie ich samych, będą mieć coś jeszcze. Drugą szansę. W przeciwieństwie do innych zwierząt czuli też nieodpartą potrzebę wiary w coś potężniejszego od nich.
Thardha była tą spośród Ghardhur, która pierwsza to wykorzystała. Przemówiła do ludzi. Zagęściła swoją niematerialną postać do formy widzialnej dla tych, którzy jeszcze zachowali swój naturalny instynkt. Stała się uosobieniem bogini matki, której tak bardzo pragnęli. Nie trzeba było wiele czasu, by inne astralne istoty poszły jej śladem.
Szybko odkryli, że do ludzi można mówić i manipulować nimi za pomocą słów. Można wpłynąć na ich umysł i nagiąć go do swojej woli odpowiednimi sugestiami oraz wizjami. Ewentualnie całkowicie go złamać, pozostawiając tylko pragnienie niesienia śmierci innym ze swojego gatunku. Dostrzegli także, że ludzi można zniszczyć. Uderzenie, które nie było w stanie zabić astralnego bytu, mogło roztrzaskać człowieka na drobne kawałki.
Ghardhur byli tymi, którzy przywrócili równowagę. Odzyskali władzę, podając się za bogów i sterując swoimi marionetkami. Dawne porachunki mogli rozegrać za pomocą pionków. Bardziej okrutnie, składając hołd tak długo obserwowanej śmierci. Interesująco.
Ravherd pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy poczuł smak ludzkiej krwi, jakby to było wczoraj. Słodki i słony jednocześnie, delikatny i ostry, z metaliczną nutą. Gorący, życiodajny płyn, po który mógł sięgnąć, kiedy tylko chciał. Dzięki niemu mógł zakosztować wreszcie radości, jaka płynie z niesienia śmierci komuś, kto nie jest bezcielesnym bytem. Im więcej krwi było na jego rękach, tym silniejszy się stawał. Im więcej cierpienia i strachu go otaczało, tym lepiej się czuł.
Ghardhur sami sobie nadali rolę osób, które równoważą sytuację. Imperia powstawały i upadały, czasem za sprawą samych ludzi, czasem przy pomocy delikatnych sugestii ze strony nawiedzających ich istot. Ziemia znowu należała do tych, którzy na co dzień poruszali się po niej niewidoczni.
Niektórzy z nich decydowali się na zjednoczenie z ludźmi. Pozyskiwali od nich namiastkę cielesnego życia, udzielając w zamian swoich mocy. Wybierali ich starannie, dopasowując do swoich potrzeb, by mogli czuć się z nimi jak najlepiej. Niektórzy lubili swoich rhiide, inni tylko z nich korzystali, by następnie przejść do kolejnych.
Obcując z ludźmi, przekonali się, że nie są pozbawieni emocji. Ravherd mógł się cieszyć, że nie miał tendencji do przywiązywania się do swoich ludzi. Dzięki temu nie musiał doświadczać tego, czego zakosztowała Thardha, zdradzona i porzucona na rzecz innych Ghardhur, którzy wydali się ludziom lepsi. Śmiertelni mówili wówczas, że się nawrócili. Astralne byty śmiały się z nich w kułak.
Thardha zapragnęła zemsty na tych, którzy się od niej odwrócili, i na własnych pobratymcach, którzy zajęli jej miejsce na piedestale. Rozpoczęła wojnę, w którą dali się wciągnąć wszyscy. Poniosła w niej śmierć. Tak zakończyła się pierwsza epoka, w której Ghardhur panowali nad ludźmi.
Ci, którzy pozostali wówczas przy życiu, dołożyli wszelkich starań, by wzmianki o ich istnieniu zniknęły z powierzchni Ziemi. Zabili swoich odmieńców, łowców i świadków. Zniszczyli zapiski. Przysięgali tym, którzy wówczas zwyciężyli, że nigdy już nie będą się łączyć z ludźmi. Zniknęli.
Ravherd przerwał połączenie. Wydawał się zmęczony, więc Kai go nie ponaglał. Przez ten czas przyjechał już do domu i dopóki jego rozmówca milczał, zamierzał zająć się sobą. Wystarczyło mu jedno spojrzenie w lustro, by wiedzieć, że jeśli gdziekolwiek się tak pokaże, czeka go aż za wiele wyjaśnień. Był w opłakanym stanie.
Nie zdążył się nawet rozebrać, gdy zadzwonił telefon. Oshiro cieszył się, że na czas walki zostawił go w samochodzie, spodziewając się, że kolejnego starcia mógłby już nie przetrwać. Sięgnął teraz po niego niechętnie. Miał jedynie nadzieję, że nie usłyszy zaraz kolejnej prośby o pomoc.
– Wszystko dobrze? – zapytała Verena zaraz po jego niemrawym powitaniu. – Martwię się o ciebie.
– Jest w porządku – skłamał, siląc się, by w głosie pojawiło się więcej energii. – Ogarnę się i po was przyjadę.
– Jeśli wolisz, mogę poprosić tatę…
– Nie! – sprzeciwił się natychmiast, ostrzej niż zamierzał. – Zostańcie w domu. Nie wychodźcie beze mnie nawet na spacer po najbliższej ulicy.
– Skoro tak mówisz, to znaczy, że stało się coś naprawdę złego.
– Nie wiem po prostu, czego i po którym Ghardhur się spodziewać. Może kolejnych masowych przemian. Dlatego zaufaj mi i tam zostań. Ze mną będziesz bardziej bezpieczna.
– Wiem. Poczekamy. Możesz mi powiedzieć, co się stało?
– Może później to zrobię. Będę za trochę więcej niż godzinę. I jeszcze jedno. Jeśli w twojej rodzinie ktoś się kiedykolwiek przemieni… po prostu zrób, co będziesz musiała. Nie czekaj na ratunek. Czekanie źle się kończy.
Rozłączył się, nie pozwalając jej dodać ani jednego słowa. Mógł sobie wyobrazić, jak zaskoczona mogła być teraz Verena. Spodziewał się, że niedługo wręcz zasypie go pytaniami. Teraz jednak sam miał ich sporo.
Żyjesz?, zapytał Ravherda, gdy cisza się przedłużyła.
Tak, ale będę potrzebował czasu na regenerację.
Mam ci w tym jakoś pomóc?
Pij dużo krwi, to wystarczy. Powinienem wrócić do normalności przed naszym połączeniem. Lepiej, żebyśmy go nie odsuwali na później.
Ja dam radę, zapewnił Kai, choć teraz miał problem nawet ze zdjęciem koszuli. Zacisnął zęby, wiedząc, że od bólu w boku szybko się nie uwolni.
Ghardhur przytaknął, jednak nie spieszył się z ponownym przekazywaniem wspomnień. Jego zamyślenie mogło oznaczać wszystko. Oshiro postarał się jednak stłumić kiełkującą podejrzliwość. Był przekonany, że Ravherd zastanowi się teraz dwukrotnie, zanim zechce podejmować jakieś ryzykowne decyzje i wystawiać na próbę kiełkujące zaufanie, które mieli względem siebie.
Kiedy emocje opadły i pozostało tylko wspomnienie o ostatnich wydarzeniach w postaci nowych blizn i ciemniejących krwiaków na skórze, Kai mógł sam przed sobą szczerze przyznać, że cieszył się ze swojej decyzji. Była kontrowersyjna, ale też całe jego życie takie było. Przed Ghardhur nie dałoby się tego ukryć i bez wątpienia to na tej podstawie go wybrał. Wysłuchawszy opowieści Ravherda, był pewien, że uda mu się znaleźć w ich charakterach kilka podobieństw.
Zdążył się już doprowadzić do ładu i wyjechać z domu, nim Ghardhur zechciał ponownie rozpocząć swoją opowieść. Kai wyczuwał, jak bardzo starał się utrzymać ją w formie bezosobowej, pozbawionej emocji i jakichkolwiek subiektywnych opinii. Ciekawiło go, co kryło się za tym postępowaniem, ale nie spodziewał się, by odpowiedź nadeszła już teraz. Nie byli przyjaciółmi, może nawet nigdy nie mieli nimi zostać. Oshiro nie zdradziłby raczej wszystkiego niemal obcej istocie, więc nie spodziewał się, by ona zamierzała postąpić inaczej.
Zniknęli pozornie. Przez wiele lat swoje konflikty rozgrywali w taki sposób, aby ludzie nie mogli ich dostrzec. Ghardhur już nie potrafili zrezygnować z walk i pławienia się we krwi. Szybko okazało się, że nie mogli też znieść pozostawania w cieniu, gdy ludzie wspięli się na piedestał. Nie umieli pogodzić się z tym, że znowu stracili swoją pozycję na rzecz kogoś tak słabego. Nie znajdowali w sobie chęci, by żyć bez budzenia panicznego strachu.
Czasem niektórzy z nich powracali do łączenia się z ludźmi. Nie brakowało pośród Ghardhur takich, którzy cenili możliwość przyjęcia cielesnej formy. Odpowiedni człowiek zawsze się gdzieś pojawiał, a przysięgi nie starczyły na długo. To dało początek nowej wojnie, choć rozgrywanej zupełnie inaczej niż poprzednia. W przeciwieństwie do wcześniejszej, kiedy konflikty dopiero się rodziły, teraz darzyli się nienawiścią lub ugruntowaną przyjaźnią. Jedna z nich przetrwała próbę czasu jak w przypadku Sharetha i Dhariba. Ravherd podejrzewał, że wiele innych rozpadło się, by już nigdy na nowo nie rozkwitnąć.
Aghardhi był wówczas pośród tych, którzy uważali, że Ghardhur nie powinni już nigdy tworzyć odmieńców i łowców. Odmawiał krwi, wyżej stawiając swoje zasady, niż zdobywanie mocy. Razem z nim po tej stronie był Hemrith. Wówczas jeden z najpotężniejszych Ghardhur, jacy istnieli. Ten, który po zakończeniu walk z Thardhą stanął na czele zwycięzców, ale postanowił odmówić sobie większej mocy i przyjemności czerpanej z agresji.
Po przeciwnej stronie było ich więcej. Ravherd, Bhero, Serghard. Wielu takich, którzy umarli już w pierwszych miesiącach coraz bardziej narastającego konfliktu. Ich imion nawet nie poznał i nie chciał poznawać.
Było ich piętnastu, gdy toczyli ostatnią walkę. Każdy przeciwko każdemu. Tamtego dnia przez ułamek sekundy Ravherd wierzył, że Serghard zginie z jego ręki. Był bliski ostatecznego ciosu. Nie zdążył go zadać, gdyż niespodziewanie na wszystkich, którzy jeszcze pozostali przy życiu, spadła zagłada. Zostali odarci ze swoich cielesnych form i poczuli ból, jakiego dawno żadna z astralnych istot nie odczuwała. Rozpadali się na kawałki. Umierali i pogrążali w niebycie, w słodkim zapomnieniu śmierci, które mogła dać im tylko ręka innej osoby.
A jednak Ravherd nie umarł. Obudził się w zupełnie nowym świecie, w którym dawne imperia były tylko historią, a ludzie żyli spokojnie i dostatnio. Nie wiedział ani jak przeżył, ani kto doprowadził go do tak długiego letargu. Wiedział tylko, że musi uprzedzić Sergharda lub innych Ghardhur w dążeniu do zbudowania swojej potęgi na nowo.
Ravherd umilkł. Jego opowieść wydawała się bardzo sucha, pozbawiona barwnych opisów czy głębszych emocji. Kai nie wątpił jednak, że jakieś istniały, choć starannie ukryte. Niestety w przeciwieństwie do Ghardhur nie miał zdolności czytania w myślach.
Nie byli nawet w połowie drogi do Rüdnitz. Oshiro miał sporo czasu, by wypytać swojego towarzysza o kolejne szczegóły. Zaczął więc od tego, co w tej chwili wydało mu się priorytetem:
Więc ilu was teraz na sto procent żyje? I po czyjej są stronie?
Na pewno sześciu, ale postaram się dowiedzieć, czy jest nas jeszcze więcej. Może Aghardhi nam powie. On, Shareth i Dharib są na razie po naszej stronie. Zwłaszcza że Aghardhi zawdzięcza nam wolność.
Opowiesz mi coś więcej o nim?
Rzadko przemienia, rzadko żywi się krwią. Nie gromadzi swojej siły poprzez śmierć. Poza tym jest młodszy ode mnie czy Sergharda. Nie może tyle, co my .
Właśnie widziałem, ile dzisiaj mogłeś, skrytykował Oshiro kwaśno.
Jak się scalimy, będzie lepiej. Będę miał stały dostęp do twojej krwi… w razie potrzeby. Poza tym może w końcu zrozumiesz, że uparte poszczenie nam nie służy. Martina sobie raczej nie odmawia.
Kai nic nie odpowiedział. Świadomość, iż mógł ich obu wzmocnić, a tego nie zrobił i być może dlatego poniósł klęskę, miała towarzyszyć mu już do końca życia. Oshiro przegrał. To był niewątpliwy cios dla jego dumy. Nie chcąc się na tym koncentrować, zapytał:
Możesz powiedzieć mi o kimkolwiek coś więcej?
Nieszczególnie. Ostrzegałem, że dużo tego nie będzie. Nie jestem typem osoby, która poznaje wszystkie sekrety swoich pobratymców. W ogóle nie jestem typem osoby, która ich poznaje.
A Serghardh? Też nic o nim nie wiesz?
Nie, nic specjalnego.
Kai skinął głową, ale nie odpowiedział, zastanawiając się, jak bardzo rozmówca próbuje go teraz przekonać do czegoś, co nie było prawdą. Odnosił wrażenie, że jego konflikt z Martiną był wynikiem zadawnionych waśni pomiędzy Ghardhur. Ostatecznie postanowił mu jednak odpuścić, bardziej koncentrując się na kwestiach doraźnych niż jego przeszłości. Było jeszcze wiele spraw, o które na pewno musiał wypytać, ale Ravherd uprzedził go stwierdzeniem:
Muszę odpocząć, żeby się zregenerować. Lepiej, jeśli zrobię to teraz, dopóki wszyscy są w złym stanie niż później.
Lekarz nie zamierzał mu tego zabraniać. Sam czuł się tak, że najchętniej położyłby się natychmiast spać. Nie zamierzał jednak złamać obietnicy, którą złożył Verenie. Jej rodzina na pewno już i tak uważała za nietakt, że wyszedł w połowie niedzielnego spotkania. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby teraz kazał jej i Silke wracać do domu samodzielnie lub z ojcem.
Trudno było mu się również opędzić od wątpliwości, co było dla dziennikarki bardziej niebezpieczne: przebywanie z nim czy z dala od niego. W pierwszym przypadku musiała liczyć sama na siebie albo na przygodne osoby, które mogły nie kwapić się z udzielaniem pomocy. Tak jak nikt nie zechciał wesprzeć Lisy. Z drugiej strony, gdy była w pobliżu Oshiro, zawsze mógł się pojawić Serghard albo inny wróg gotowy do szantażu, porwania lub morderstwa. Jak na razie łowca był bardziej skłonny zaryzykować wspólne towarzystwo, przynajmniej dopóki głód nie sprawiał, że to on stanowił zagrożenie. Wolał mieć jakąkolwiek możliwość działania.
Dziennikarka musiała wypatrywać go z okna rodzinnego domu, bo brama wjazdowa otworzyła się, zanim pod nią podjechał. Ledwie wysiadł z samochodu, a Verena była już przy nim. Jej przejęta mina potwierdziła, że nie obejdzie się bez wyjaśnień. Zdawało się, że nie tylko ona chciała je usłyszeć, bo nastroszony Uwe także zmierzał do nich szybkim krokiem.
– Witamy ponownie – rzucił kąśliwym tonem. – Zawsze pan się tak zachowuje? Jak nie siedzi w lesie niczym bezdomny, to znika w środku spotkania towarzyskiego?
– Tak, to mój zwyczaj. Czasem zapraszam też gości do mojego prosektorium, gdzie przeprowadzam autopsje odmieńców – burknął Oshiro. – Ma pan ochotę uczestniczyć?
Spojrzenie Hartmanna przeniosło się z lekarza na córkę, jakby chciał jej samym wzrokiem powiedzieć, że nie powinna zadawać się z takim człowiekiem. Verena wypowiedź Kaia skwitowała jednak uśmiechem. Szybko zniknął, gdy znowu skoncentrowała wzrok na łowcy i zawiesiła go dłużej na nowych śladach na szyi. Choć zabliźnione dzięki cudzej pomocy, wciąż były wyraźnie czerwone i lekko opuchnięte, czego nie był w stanie ukryć pod kołnierzykiem koszuli.
– Dobrze się czujesz? I co z Lisą? – zapytała łagodnie.
– Nic mi nie dolega, ale ona i Joachim są w szpitalu.
Silke i Luise także zdążyły już do nich podejść, dzięki czemu mogły usłyszeć ostatnie zdanie. W przeciwieństwie do wciąż zirytowanego Uwego obie musiały podzielać niepokój Vereny. Kai poczuł się co najmniej nieswojo, otoczony trzema kobietami, które wyglądały, jakby koniecznie chciały się nim zaopiekować.
– Jeśli jesteście gotowe, chciałbym, abyśmy wrócili do Berlina – zdecydował, nim ktokolwiek się odezwał.
Ku jego zadowoleniu, Verena i Silke z chęcią na to przystały. Po chłodnym pożegnaniu, jakim dziennikarka obdarzyła swojego ojca, podejrzewał, że zdążyli się już poróżnić podczas jego nieobecności i odnosił nieprzyjemne wrażenie, że sam był powodem tego konfliktu. O tę kwestię zdecydował się jednak zapytać dopiero, gdy pożegnali starszą z sióstr w Bernau bei Berlin. Verena tylko wzruszyła ramionami.
– Zawsze się z nim o coś spieram. Nie ma to takiego znaczenia – odparła obojętnie. – Lepiej powiedz mi teraz, co się stało. Przecież widziałam, że nie chcesz mówić przy Silke.
– Stoczyliśmy walkę, jakiej się nie spodziewałem. Myślałem, że jadę tylko uspokajać Joachima, ale zanim przybyłem na miejsce, Martina zabrała Lisę. Chciała nas szantażować. Zaczęliśmy walczyć i skończyło się tak, że zniszczyliśmy spory sektor cmentarza Mahlsdorf.
– Czy to znaczy, że ona nie żyje?
– Na dobrą sprawę nie mam pewności, ale bardzo możliwe, że żyje. To była zupełnie inna walka niż zazwyczaj. Dużo cięższa – westchnął. Zawahał się, nie mając najmniejszej ochoty przyznać do porażki. – Za to wiem, że Ghardhur jest sześciu. Przynajmniej tylu pokazało się do tej pory. Co nie znaczy, że na tym koniec.
– Każdy współpracuje z kimś tak jak ten jeden z tobą?
– Nie każdy, ale najpewniej większość.
– Mogę ci jakoś pomóc? Albo Joachimowi, albo Lisie?
Kai powoli pokręcił głową, nie wyobrażając sobie, że miałaby coś zrobić. Tak naprawdę będąc zwykłym człowiekiem, nie mogła nic. Była zupełnie bezbronna, tak samo jak córka Marschalla. W gruncie rzeczy nawet oni, pomimo że zostali łowcami, nie mogli się teraz równać z Martiną.
– Najbardziej wkurza mnie w tej sytuacji to, że nie chciałem ich w to wciągać, a jednak tak zrobiłem – mruknął po chwili ciszy. – Gdybym nie zmienił Joachima, nie zaatakowałby córki. Gdyby tego nie zrobił, nie musiałaby uciekać i nie wpadłaby w ręce Martiny. A gdybym od razu zabił Martinę, w ogóle nie byłoby z nią żadnych kłopotów.
– To nie twoja wina – odpowiedziała z przekonaniem Verena. – Nie ma po co gdybać.
– Trudno o tym nie myśleć. No nic, teraz już tego nie cofnę. I tak lepiej żałować, że coś się zrobiło. Bardziej bym żałował, gdybym nic nie zrobił. Nie przejmuj się mną.
– Kai, ty przejmujesz się Joachimem i Lisą. Naprawdę sądzisz, że ja nie będę przejmować się tobą?
– Oni są w szpitalu, ciężko ranni. Ja tylko narzekam – mruknął Oshiro. – Od ponurego nastroju się nie umiera.
Verena uśmiechnęła się ciepło, ale nic więcej nie powiedziała, podejrzewając, że Kai nie będzie chciał słuchać słów pocieszenia. Znaleźli się już pod jej blokiem. Lekarz wysiadł bez słowa i poprowadził ją na górę, po drodze ewidentnie nasłuchując, czy w okolicy nie czai się niebezpieczeństwo. Gdy byli pod jej drzwiami, zagadnęła:
– Wejdziesz do mnie?
– Nie, przekąszę coś… mam na myśli krew, nie kolację… i podjadę do szpitala, chcę wiedzieć, jak oni się mają.
– A później? Wieczorem?
– Wtedy też będę polował – mruknął niechętnie. Wolałby uniknąć tego tematu. – Bez tego ledwo żyję. Ravherd też. Nie mogę ryzykować, że Martina zregeneruje się szybciej.
– Może, zamiast polować, po prostu napijesz się ode mnie? – zasugerowała. – Bez walki i kolejnych obrażeń?
Kai wyraźnie się zawahał. Zapach krwi Vereny kusił go, odkąd tylko zobaczyli się pod domem jej rodziców. Propozycja, którą mu składała, była niczym nagroda za wszystkie dzisiejsze trudy. Jednocześnie wiedział, że nie powinien tego robić choćby ze względu na jej stan zdrowia, zwłaszcza jeśli dosłownie za kilka dni zamierzał napić się z niej podczas połączenia z Ghardhur.
Verena przysunęła się bliżej, odgarniając włosy na jedną stronę. W tym geście było coś kuszącego, co sprawiło, że przed oczami Oshiro w jednej chwili zalśniła czerwień. Znaki zawirowały, choć wcale ich nie potrzebował. Pochylił się i odsunął golf z szyi dziennikarki, drugą ręką obejmując ją w pasie. Blizna po poprzednim ugryzieniu nadal była wyraźnie widoczna, budząc wyrzuty sumienia.
– Jesteś pewna?
– Tak. Podczas tego dziwnego rytuału, który planujecie z Ravherdem też będziesz…
Dziennikarka urwała, czując dotyk chłodnych warg na skórze. Kai powiódł nimi w dół, dokąd pozwolił mu odchylony materiał sukienki. Gdy wreszcie drasnął szyję zębami, postarał się zrobić to delikatnie, by kolejna szrama miała szansę zagoić się bez śladu. Zebrał krew, hamując pragnienie, które skłaniało go do rozszarpania tętnicy. Czekał, aż kolejne krople po prostu spłyną mu do ust. Wiedział, że nie zaspokoi tak głodu, ale samego smaku trudno było sobie odmówić.
Verena zamknęła oczy, starając się uspokoić oddech i szybko bijące serce. Powtarzała sobie, że jest bezpieczna. Dotyk łowcy był tak ostrożny, jakby zaraz miała się rozpaść na kawałki. Przysunęła się jeszcze bliżej, podejrzewając, że nawet gdyby któryś z sąsiadów wyjrzał, uznałby ich co najwyżej za żegnającą się parę. Objęła i pogładziła Kaia po włosach. Po chwili przywykła do tej niecodziennej bliskości i przekonała się, że niezależnie od ugryzienia, sytuacja była całkiem przyjemna.
Gdy krew samoistnie przestała płynąć, łowca powoli uniósł głowę. Verena wciąż nie otworzyła oczu i tylko uśmiechała się łagodnie, jakby czekała na coś więcej. W tym momencie wydawało się, że jego dawne słowa, iż należała do niego, były jeszcze bardziej prawdziwe niż kiedykolwiek.
Bliskość osoby, która była gotowa dać mu z siebie więcej, niż oczekiwał, wydała mu się zatrważająco ulotna. Verena była krucha. Mógł zakończyć jej życie nawet przypadkiem, pozwalając sobie na krótką chwilę zapomnienia. Gdyby pewnego dnia stracił nad sobą kontrolę, skończyłaby jak dziewczyna Tanaki. Wystarczyłaby też jedna myśl albo uderzenie któregokolwiek Ghardhur, by umarła.
Wiedział, że będzie żałował, iż nigdy nie pozwoli sobie na nic więcej. Ale zaledwie za kilka dni miał współdzielić swoje życie z Ravherdem i na pewno nie chciałby, aby Ghardhur mimowolnie dostawał wszystko, co w zasadzie nie byłoby przeznaczone dla niego. Dlatego nic nie zrobił. Trwał tylko przy niej, myśląc o tym, co by się stało, gdyby nie wisiała nad nim taka przyszłość.
Verena otworzyła oczy. Wyglądała, jakby także zastanawiała się nad tym, co mogło się wydarzyć w innej sytuacji. Lub nawet myślała o tym, co chciałaby, aby wydarzyło się teraz.
– Nic nie mów – poprosił cicho. – Wejdź do domu i uważaj na siebie. Jeśli będę ci potrzebny, zadzwoń, ale nie oczekuj, że zostanę.
– Kai, naprawdę mógłbyś…
Odsunął się, nie zważając na to, jak bardzo chciała go zatrzymać, przez co ból pojawił się na nowo, a wraz z nim kolejna fala niewyobrażalnego głodu. Odrobina krwi Vereny tylko go rozbudziła. Nie chciał się przed nim ugiąć, obawiając, że nawet przy jej pozwoleniu w pewnej chwili się nie zatrzyma i wypije krew do ostatniej kropli. Nie chciał też dawać kobiecie nadziei po tym, jak kazał jej trzymać się z daleka.
– Nie musisz odchodzić.
– Muszę. Po prostu mi zaufaj, bardzo potrzebuję krwi. Dużo krwi, dużo więcej, niż możesz mi dać. Zostań bezpiecznie w domu.
– W porządku, ale wolałabym tu po prostu poczekać, aż wrócisz.
– Nie zatrzymuj mnie, nie tym razem. Przyjadę jutro po ciebie i Carla jak obiecałem.
Odwrócił się z zamiarem odejścia. Kroki Vereny były wystarczającym ostrzeżeniem, by umknął przed jej ręką, którą najpewniej chciała go przytrzymać. Zbyt nagły ruch sprawił jednak, że ból na nowo rozlał się po połowie jego ciała. Mimowolnie warknął przez zęby, nie wyobrażając sobie, jak ma spędzić pół kolejnego dnia za kierownicą, a potem jeszcze uczestniczyć w spotkaniu. Aż za dobrze wiedział, że powinien odpocząć chociaż przez jakiś czas.
– Co ci się stało? – zaniepokoiła się Verena, kiedy wsparł się ciężko o barierkę przy schodach.
– Nic mi nie dolega. Trochę się tylko potłukłem – zbagatelizował swoje obrażenia. Znacznie bardziej niepokoiła go coraz intensywniejsza mgła, która przesłaniała mu oczy. Verena była zbyt blisko i po tym, jak sam pobudził swoje zmysły jej krwią, mogła się szybko stać pierwszą ofiarą tego dnia. – Odejdź… musisz się odsunąć.
Wykonała polecenie ze smutkiem i niechęcią. Kai powoli ruszył w dół schodów. Nie zatrzymał się ani nie obejrzał, nie chcąc widzieć po raz kolejny zawodu na jej twarzy.
Odszedł, marząc o tym, by ofiara znalazła się jak najszybciej. Chciał oddać się w całości pragnieniu i instynktom. Musiał zapomnieć o własnych rozważaniach i o tym, jak bardzo nie lubił oglądać smutku na twarzy Vereny. A nawet o tym, że w jej przypadku zamierzał żałować tego, czego nie zrobił.
Kai przyjechał pod redakcję punktualnie o dziesiątej. Verena i Carl czekali na niego przed drzwiami w towarzystwie głupkowato uśmiechniętego Rolfa. Na jego widok Oshiro automatycznie ściągnął brwi. Nie spodobało mu się ponowne spotkanie z kimś, kto już jednym słowem potrafił wywołać gniew. Zdawało się, że był też kulą u nogi dla pozostałych osób.
Gdy łowca wysiadł z samochodu, Rolf powiódł po nim przeciągłym spojrzeniem, od niechcenia gasząc butem papierosa. Kai doskonale wiedział, że część śladów po walce rozegranej poprzedniego dnia wciąż była widoczna na jego ciele, a trochę pogardliwa mina dziennikarza wskazywała, co o tym myślał. Najpewniej miał o lekarzu tak samo złą opinię jak Uwe Hartmann.
– No, no… wpadłaś w złe towarzystwo – ocenił Rolf, cmokając ustami i zerkając wymownie na Verenę.
– Chyba w dniu, w którym poznałam ciebie – odwarknęła z irytacją.
Rolf zarechotał, jakby jej komentarz był najzabawniejszą rzeczą, jaką usłyszał na swój temat w ostatnim czasie. Kai i Carl wymienili tylko spojrzenia. Ignorując obecność dziennikarza, zapakowali niezbędne bagaże do samochodu. Verena zamierzała wsiąść do auta, ale Rolf przytrzymał ręką drzwi, by nie mogła ich otworzyć.
– Ty jesteś ślepa? Typ wygląda, jakby zderzył się z ciężarówką – szepnął konspiracyjnie, zerkając na lekarza ukradkiem.
– Nic ci do tego.
– Mały zakład? Udowodnię ci, że to jakiś popapraniec.
– Nie będę się z tobą o nic zakładać. I trzymaj się od nas wszystkich z daleka. Po co ciągle się czepiasz?
Rolf tylko uśmiechnął się pod nosem. Nie zamierzał się tłumaczyć, bo w końcu zdjął rękę z drzwi, pozwalając dziennikarce wejść do auta. Powiódł jeszcze pogardliwym spojrzeniem po mężczyznach, którzy także zajęli swoje miejsca. Kai odjechał, nawet się na niego nie oglądając, a Verena opadła ciężko na oparcie. Odczuwała ulgę, wiedząc, że przez najbliższe dni nie będzie musiała się z nim widywać.
– Przepraszam za niego – mruknęła.
– Nie masz za co, nie jesteś jego nianią. Nie odpowiadasz za to, jak zachowuje się obcy dorosły facet – zauważył Oshiro.
– To dupek, któremu coś padło na mózg, odkąd pojawili się odmieńcy – podsumował dobitnie Carl.
Przeniósł wzrok na kota. Nie wydawał się zbyt zadowolony z tego, że Kai założył mu szelki i przypiął krótką smyczą do transportera, solidnie ograniczając swobodę. Ku zadowoleniu właściciela, Garrus już jakiś czas temu zrezygnował z podgryzania swojej uprzęży i miauczenia.
– Nie sądziłem, że zabierzesz z nami kota – zauważył fotograf i pogłaskał zwierzątko. Po chwili rozległo się zadowolone mruczenie, które nawet na jego zszargane nerwy działało kojąco. Żałował jedynie, że jego syn najpewniej nigdy nie będzie już mógł zaznać tak drobnej przyjemności, jak wsłuchiwanie się w głęboki, uspokajający dźwięk.
– Nie mam go z kim zostawić, skoro Joachim jest w szpitalu, a nie chciałem, by był sam. W końcu nigdy nie wiadomo, czy nasza wycieczka się nie przedłuży.
– Chcesz zabrać Garrusa na spotkanie z tym malarzem? – upewniła się Verena.
– Nie, na ten czas zostawię go w hotelu.
– Ma na imię Garrus? – powtórzył Carl i na jego ustach pojawił się uśmiech. – Grałeś w Mass Effect!
– Dawno temu – przyznał Kai.
– Ja też dawno. Najlepsza seria, jaką znam. Klasyka. Verena, a ty?
– Nie znam. Ale możesz mi o niej opowiedzieć coś więcej – zachęciła, żywiąc odrobinę nadziei, że dobre wspomnienia chociaż na chwilę poprawią ponury nastrój Carla.
Przeliczyła się. Choć fotograf zaczął swoją opowieść z werwą, już po kilku zdaniach przeszło mu przez myśl, że gry komputerowe mogą okazać się kolejną rzeczą, której nigdy nie pozna jego syn. Nie będzie mógł wrócić do domu, zakosztować normalnego życia i bawić się tak, jak jego ojciec za młodu. Uświadomiwszy to sobie, Carl urwał i z ciężkim sapnięciem pogrążył się we własnych rozmyślaniach.
– Spróbuję namówić Wolfa, żeby nakazał nam oddać Tobiasa… na początek na weekend – zadeklarował Kai, domyślając się, co mogło trapić znajomego. Fotograf w jednej chwili poderwał głowę, a nadzieja zalśniła w jego oczach.
– Myślisz, że mógłby to zrobić?
– Przekonam go – zapewnił Oshiro, choć wiedział, że wystarczyłaby odrobina mocy i chęci Ravherda, by załatwić to jeszcze szybciej. – Ale to dopiero w przyszłym tygodniu. Ten weekend może być ciężki.
– Będę ci dozgonnie wdzięczny! – wykrzyknął Carl. – Chyba czytasz mi w myślach.
– Nie muszę tego robić. Ale wiesz, to nie znaczy, że on wyzdrowieje i będzie mógł wrócić do ciebie na zawsze. Choć wiele osób nad tym pracuje, więc może pewnego dnia…
– Dziękuję, poczekam, ile będzie trzeba. Jesteś aniołem.
Kai uśmiechnął się nieznacznie, doskonale wiedząc, że do anioła było mu naprawdę daleko. Odwrócił się lekko w stronę Carla i to okazało się błędem. Zaraz potem zacisnął zęby, żeby nie jęknąć i pospiesznie wrócił do jak najbardziej komfortowej pozycji. Leki przeciwbólowe stanowczo nie wystarczały, aby całkowicie uśmierzyć rozdzierające kłucie w boku.
Poprzedniego wieczoru podczas odwiedzin u Joachima i Lisy zdecydował się w końcu na wykonanie prześwietlenia. Spojrzenia ludzi pracujących na ostrym dyżurze jasno powiedziały mu, co myśleli o jego niefrasobliwych podróżach i zwlekaniu z fachową oceną złamania. W trakcie badań okazało się jednak, że pękło tylko jedno z żeber, co przyniosło lekarzowi pewną ulgę.
Mógł jedynie żałować, że to uszkodzenie wymaga od niego ciągłego myślenia o tym, jakich ruchów nie wykonywać. Pomimo wypicia sporej ilości krwi oraz połknięcia wielu leków był pewien, że od poprzedniego dnia nic się nie zmieniło. Najwyraźniej wyjątkowa regeneracja łowców nie działała aż tak dobrze na złamania.
Podróż z Berlina do Monachium zajmowała tyle czasu, że cały wyjazd został zaplanowany na trzy dni. Po drodze Kai wysłuchał relacji dziennikarzy na temat porannych ustaleń z szefem, dotyczących tak prozaicznych spraw jak rachunek za paliwo. Kontrast pomiędzy jego zmartwieniami a tym, co trapiło zwykłych ludzi, wydał mu się w tym momencie wprost uderzający.
Zauważył, że Verena przez całą drogę przyglądała mu się z napięciem. Kiedy dostrzegła paczkę z lekami przeciwbólowymi, jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej zaniepokojone. Oshiro westchnął i nim o cokolwiek zapytała, mruknął:
– Nie zwracaj na to uwagi.
– Kai, przestań zgrywać twardziela. Wszyscy widzimy, jak wyglądasz. Wczoraj ledwo stałeś na nogach. Jesteś absolutnie pewien, że nie chcesz odpocząć, zamiast chodzić z nami do tego malarza? Kiedy ty ostatnio spałeś przez całą noc?
– W szpitalu po postrzale. Wyspałem się na zapas na kilka lat. I nie, nie chcę odpoczywać. Nie jadę z wami po to, żeby siedzieć w hotelu.
– Wiem, ale twoje zdrowie jest ważniejsze niż malarz i jego odmieńcy.
– Jeśli to rzeczywiście jego odmieńcy, będziecie w niebezpieczeństwie, idąc tam sami – przypomniał dobitnie. – W takim przypadku tym bardziej nie mogę wam na to pozwolić.
– Obiecaj chociaż, że nie będziesz się nadwyrężał.
– Nie składam obietnic, których najpewniej nie dotrzymam.
Verena skrzyżowała ręce na piersi, łącząc w tym geście upór i zrezygnowanie. Wiedziała, że nie uda się jej przekonać łowcy do czegoś, czego sam nie chciał, nawet gdyby miało się to przyczynić do poprawy jego zdrowia. Irytowało ją, że zdawał się zupełnie nie dbać o to, jak bardzo wyniszczający tryb życia prowadził. Nie wątpiła też, że zupełnie nie odpowiadała mu okazywana troska, bo w jednej chwili ściągnął brwi i przybrał ostrzegawczą postawę kogoś, kto uważa przyjazne zachowanie za zbędne. Ostatecznie nie dodała już ani słowa, po prostu czekając, aż Kai na nowo się rozluźni.
Monachium powitało ich słonecznym niebem i przejrzystym powietrzem na przekór ponurej atmosferze, która panowała wśród jego mieszkańców. Położone u stóp bawarskich Alp odznaczało się zachwycającą architekturą i widokami, które zapierały dech w piersiach. Pomimo że nie przybyli tu w celach turystycznych, obsługa hotelu natychmiast zapewniła, że góry będą mogli podziwiać z kilku punktów widokowych rozsianych po całej stolicy Bawarii.
Jednym z nich był taras na dachu budynku, w którym się zatrzymali. Verena zjawiła się tam pierwsza i natychmiast przyznała rację pracownikom hotelu. Panorama miasta i wznoszące się w oddali góry tworzyły niezwykły krajobraz. Zdawał się wręcz sielankowy, gdyż na urokliwym tle nie było żadnego odmieńca. Popołudniowe słońce zalewało okolicę pomarańczowo-złotymi promieniami, zachęcając do bardziej optymistycznego spojrzenia na świat.
Kai przyszedł niedługo później i przystanął obok Vereny, by również nacieszyć oczy tym rzadkim widokiem. Kątem oka dostrzegł, że kobieta natychmiast skoncentrowała wzrok na nim. Również na nią zerknął.
– Pięknie tu – oceniła i uśmiechnęła się lekko. – Aż żałuję, że będziemy tu tak krótko.
– Może kiedyś jeszcze nadarzy się okazja, żebyś tu przyjechała. Na przykład na urlop.
– A ty?
– Dobrze wiesz, że nie wiadomo, co będzie ze mną za kilka dni. Nawet nie wiem, jak skończy się to połączenie z Ravherdem. A potem może czeka mnie kolejne wyzwanie, na przykład wojna wszystkich Ghardhur. Mogę jej nawet nie przeżyć, Vereno. Wolę nic nie planować.
Głos Oshiro był absolutnie spokojny, pogodzony z losem. Złote oczy wypełniły jednak zamyślenie i smutek. W tym optymistycznym otoczeniu, w którym się znaleźli, stanowiły mroczny kontrast z blaskiem słońca. Była w nich mądrość człowieka, który już raz przeszedł przez piekło, a teraz zamierzał wkroczyć do niego ponownie. Tym razem na własne życzenie.
Dziennikarka poczuła, jak serce się jej ścisnęło na myśl o tym, że Kai miałby umrzeć. Ocierał się o śmierć każdego dnia: gdy spotykał odmieńców i toczył walki z innymi łowcami, ale także wówczas, gdy był blisko policjantów, którzy mogli odkryć jego tożsamość. Verena nie miała pewności czy kula, która go trafiła, była tylko nieszczęśliwym rykoszetem, czy ktoś wymierzył do niego specjalnie z sobie tylko znanego powodu.
Wspięła się na palce, przytrzymując łowcę lekko za ręce, jakby to mogło go zatrzymać przed wycofaniem się poza jej zasięg. Chciała go pocałować, ale znała Kaia już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że zanadto naciskając, może go tylko bardziej zniechęcić. Widziała w jego oczach wątpliwość względem tego, co planowała. Napięcie na jego twarzy zdradzało, że mógł ją w każdej chwili odepchnąć – nawet jeśli nie dosłownie, to emocjonalnie.
Jedyne, na co się zdecydowała, to delikatne muśnięcie jego policzka. Nawet tak drobny gest sprawił, że Kai zacisnął mocniej szczękę. Nie odsunął się, ale też w żaden sposób nie odwzajemnił. Równie dobrze mogłaby całować posąg, byłby tak samo niewzruszony i chłodny.
– Chcę, żebyś przeżył – szepnęła. – I żebyśmy spędzili tu urlop we dwoje. Zimą albo w przyszłym roku. Normalny urlop, a nie zwolnienie lekarskie z jakiegokolwiek powodu.
– Snując plany, możesz się poważnie rozczarować.
– Snując plany, mam do czego dążyć – poprawiła. – Do jakiegoś rodzaju normalności, która jeszcze pozwala mi wierzyć, że pewnego dnia będziemy tylko wspominać te ponure chwile z odmieńcami.
– Nawet jeśli przeminą odmieńcy, najpewniej nigdy nie przestanę być rhiide. Zawsze będę pragnął krwi, a moje życie będzie usłane trupami.
– Przeszkadza ci to w spędzeniu ze mną urlopu w Monachium?
– Pamiętaj, że ja będę go spędzał także z Ravherdem. Zdaje się, że spędzę z nim całe życie, ilekolwiek by go nie pozostało. Nie jestem przekonany, czy to towarzystwo, którego naprawdę chcesz.
Ghardhur nie był osobą, u boku której specjalnie chciała przebywać, ale podejrzewała, że będzie musiała zaakceptować jego obecność, jeśli w ogóle chciała spotykać się z Kaiem. Powoli skinęła głową. Zobaczyła, że Oshiro pohamował zrezygnowane westchnienie i skrzywił się lekko. Gdy otworzyła usta, by coś dodać, tylko pokręcił głową. Łagodnie pociągnął ją w kierunku najbliższego stolika. Nie umknęło jej, że zajął przy nim miejsce z nadzwyczajną ostrożnością.
Hotel pracował w ograniczonym zakresie. Większość mebli złożono i odstawiono na bok. Nawet te, które pozostały dostępne dla gości, były obecnie puste, a obsługa nie zaglądała na górę, jeśli nie musiała. Spora ilość miejsca na dachu budynku zachęcała do przechadzania się po nim i oglądania panoramy miasta z każdej strony, ale Verena podejrzewała, że Kai nie miał na to ochoty. Wyglądał jak ktoś, kto nie wie, czy lepiej byłoby się teraz położyć, stać, czy siedzieć. Kiedy sięgnął po kolejne leki przeciwbólowe, kobieta krytycznie pokręciła głową.
– Poprzednia tabletka już dawno przestała działać – zapewnił Kai.
– Przecież nic nie mówię – mruknęła, wiedząc, że Oshiro nie chciałby, aby okazywała za wiele troski. Temat wspólnego spędzania czasu też nie był mu na rękę, więc zagadnęła: – Jak myślisz, co z Carlem? Długo nie przychodzi.
– Dajmy mu jeszcze kwadrans, jak się nie pojawi, sprawdzę, czy jest w pokoju.
– Boję się o niego. Widzę, że jest mu ciężko po tym, jak Rosalie i Tobias zostali zamknięci. Jesteś pewien, że się z tego powodu nie zmieni?
– Na pewno nie za sprawą Ravherda, ale podejrzewam, że ktoś inny wciąż mógłby to zrobić. W końcu większość z nich to wrogowie.
– Myślisz, że da się go jakoś przed nimi wszystkimi ochronić?
– Mogę wybrać tylko jedną osobę, żeby oddała mi krew w czasie połączenia. Zgodziłaś się, więc jego mogę co najwyżej zmienić w łowcę. Albo raczej Ravherd musiałby to zrobić, a już się spodziewam, jaki będzie chętny. Przemyślę to jednak. Może to najlepsze z rozwiązań. Mógłby przynajmniej zapanować nad Tobiasem. Choć przyznam, że trudno mi go sobie wyobrazić w tej roli.
– Mnie w sumie też – przyznała Verena i zaśmiała się cicho na myśl, że Carl mógłby zacząć polować na ludzi. – Ale wolę go jako mało przekonywującego łowcę niż kogoś załamanego.
– Pamiętam, jak jeszcze miesiąc temu nie mogłaś przeboleć, że ktoś jest łowcą.
– Sporo się zmieniło od tamtego czasu – zgodziła się Verena. – Na przykład bliżej poznałam ciebie. Teraz nawet znacznie lepiej rozumiem, jak to jest. Ale nadal żałuję, jeśli ktoś jest takim zwykłym odmieńcem, dla którego nie ma ratunku.
Lekarz przytaknął, zgadzając się z nią w dużej mierze. W tym momencie zobaczyli wchodzącego na taras Carla, więc wszelkie obawy odeszły w zapomnienie. Fotograf był cały i zdrowy. Pomimo kiepskiego nastroju nawet on dostrzegł, w jak zachwycającym miejscu się znaleźli, bo pozwolił sobie na kilka zdjęć panoramy miasta. Potem obrócił się i niespodziewanie uwiecznił także Verenę z Kaiem.
– Obiecuję, że nie będę tego nigdzie wykorzystywał – zapewnił łowcę. – To tylko dla nas. Odrobina normalności w zwariowanym świecie.
– Niech będzie – westchnął Oshiro, choć zdawało się, że w ogóle nie był zadowolony z fotografii. – Ale nie dawaj tego nikomu.
Carl gorliwie pokiwał głową i pstryknął jeszcze kilkakrotnie. Verena nie omieszkała zabrać mu na chwilę aparatu, by zrobić zdjęcie również jemu, kiedy wreszcie usiadł nieopodal Kaia. Zaraz potem zamarła na kilka sekund zdziwiona tym, co widzi na fotografii. Podsunęła aparat do mężczyzn, ale tylko Oshiro zareagował. W tle, na dachu innego budynku, dostrzegalna była mroczna mgła poprzecinana błękitnymi i srebrnymi punktami. Pomimo że pozostała bezkształtna i pozbawiona twarzy, zdawała się ich obserwować.
– To Aghardhi. Ostatnio był niegroźny – wyjaśnił Kai i obejrzał się w jego stronę. – Ale nie wiem, co tu robi, więc tym bardziej miejcie się na baczności.
– Najgorsze, że ja nic nie widzę tam, gdzie wy widzicie – stwierdził Carl. – O kim mowa?
– O innym Ghardhur, którego ostatnio spotkałem.
Mrok uniósł się w powietrze, a Kai wstał ze swojego miejsca. Verena natychmiast przysunęła się do niego, więc objął ją lekko ramieniem. Wyczuł jej napięcie, ale i ulgę, gdy mogła przylgnąć do jego boku. Carl pozostał na krześle.
Oshiro dostrzegł w tej samej chwili także pracownicę hotelu, która zajrzała na taras z propozycją przyniesienia im posiłku lub napojów. Po jej obojętnym spojrzeniu i neutralnym zachowaniu domyślał się, że podobnie jak fotograf nie była świadoma czającego się nieopodal zagrożenia. Po odebraniu zamówień dziewczyna zdążyła się oddalić, nim Ghardhur wylądował na tarasie.
Kai doskonale pamiętał, że istoty nie odzywały się do łowców, którzy nie należeli do nich. Wciąż nie uzyskał odpowiedzi, jak Martina komunikowała się z Aghardhi, ale podejrzewał, że zagadka może się za chwilę rozwiązać. Jakby czytając w jego myślach, Ravherd szepnął:
Tak naprawdę to za sprawą mocy podłączonego do niej Sergharda mogła się z nim komunikować. Później ja też dam ci możliwość rozmawiania z innymi Ghardhur. W zasadzie dostaniesz ją automatycznie. Przy czym Aghardhi był ich więźniem, to dodatkowo zwiększyło jej możliwości względem niego. Może też powinniśmy go pochwycić.
Gdyby Kai mógł, może popatrzyłby na swojego rozmówcę gniewnie. Ravherd był jak zawsze tuż obok, czekając tylko na moment, aby się wtrącić. Bez wątpienia podsłuchał też całą rozmowę z Vereną, a najpewniej dodatkowo przeczytał sobie myśli, które wówczas pojawiły się w głowie Oshiro. Na skarcenie go za to zachowanie nie było jednak czasu.
Aghardhi zatrzymał się przy Carlu i otoczył go mrokiem, w jednej chwili wywołując ciarki na zgrzanym ciele fotografa. Kai wolną ręką sięgnął po broń, ale wtedy dłonie znajomego uniosły się w górę w pokojowym geście. Oczy miał oszołomione i półprzymknięte, a jego głos zabrzmiał głucho, gdy stwierdził:
– Przyszedłem tylko porozmawiać. Nie przejmę go na stałe.
– Cieszy mnie to – odparł suchym tonem Oshiro. – Więc o co chodzi?
– Podobno chcesz wiedzieć, ilu nas przetrwało.
Kai skinął głową. Czuł się nieswojo, rozmawiając z Carlem, przez którego przemawiał Aghardhi. Jedną dłoń wciąż miał na rękojeści pistoletu, choć zdawało się, że nie będzie potrzebny. Drugą lekko przesunął po ramieniu Vereny, chcąc dodać jej otuchy. W bezpośredniej bliskości Ghardhur, nawet potencjalnie przyjaznego, nie czuła się zbyt pewnie.
– Dziewięciu – wyjaśniła w końcu istota. – Jednym z tych, którzy wciąż pozostali, jest Hemrith. I jeszcze dwie kobiety, których nie znasz. Iriadha oraz Hirdhis. Nie pytaj mnie, jak się zachowają, tego nie wiem.
– Dzięki za tyle, ile wiesz. To i tak więcej, niż powiedział mi Ravherd.
– Nie mam powodu zachowywać się wobec was wrogo – zapewnił Aghardhi. – Nigdy nie miałem, podczas spotkania z Serghardem także. I nie musisz jej tak trzymać – dodał, wskazując na Verenę. – Nie zrobię jej krzywdy.
– Widziałem cię nad Lisą – przypomniał Kai i nie cofnął ręki z ramienia dziennikarki. Ona także się nie odsunęła, co sprawiło, że na ustach Carla pojawił się nienaturalnie wyglądający uśmiech. Rozbawiona istota najwyraźniej nie panowała idealnie nad jego mimiką.
– Nie zrobiłem jej nic poważnego, pomimo że miałem zabić i ją, i jej ojca – odparł cicho Gharhur. – Mogłem być bardziej brutalny. Gdybym chciał wykonać tamten rozkaz, nie mógłbyś ich odratować. Nie miałbyś do kogo wzywać karetki. Powinieneś się cieszyć, że ja się nimi zająłem, a nie Serghard osobiście. Albo Bhero.
Oshiro poczuł, jak Verena spięła się jeszcze bardziej na wspomnienie istoty, którą kiedyś spotkała. Czuła obrzydzenie, ilekroć w jej pamięci ponownie pojawiały się mięsiste wytwory, lepka ciecz i zimne dłonie, sunące po ciele bez względu na jej niechęć. Popatrzyła z niepokojem na Ghardhur przemawiającego przez kolegę i wreszcie zdecydowała się zapytać:
– Wiesz, czy będzie chciał wrócić?
– Na pewno, jak skończy się bawić z innymi osobami – stwierdził obojętnie Aghardhi. – On nie odpuszcza. On tylko pozwala, abyś poczuła się pewniej, by potem cieszyć się twoim upadkiem. Może nawet waszym wspólnym, o ile zdoła sprawić, że twój łowca będzie bezsilny.
Verena nie potrzebowała wizji zesłanej przez Ghardhur, by wyobrazić sobie, jak mogłoby to wyglądać. Kai bywał osłabiony, a po ostatniej walce przekonali się, że mimo pewności siebie nie był niezwyciężony. Zawsze upatrywała w nim swojego ratunku, ale za którymś razem mogło się nie udać. Nie chciałaby nigdy znaleźć się w sytuacji, w której wrogie istoty wykorzystałyby ją do udowodnienia mu, jak łatwo mógł przegrać i jak niewiele znaczył w porównaniu z ich potęgą. Jego porażki nie chciała tak samo mocno, jak tego, by stać się bezbronną ofiarą.
Czuła, jak palce Oshiro mimowolnie zacisnęły się mocniej na jej ramieniu. Gniew potrafił ogarnąć go równie szybko, jak ją obawy. Przynosił ze sobą siłę, którą łowca ledwie hamował, balansując na granicy bólu. Nie zwróciła mu uwagi, odbierając to jako jeden z niewielu przejawów jego rzeczywistej troski.
– Jeszcze jakieś ważne informacje? – zapytał Kai rzeczowo. W głosie zachował spokój, którego brakowało w drobnych gestach. – Ostrzeżenia przed Bhero nie są mi potrzebne, sam się domyślam, czego chce. Nie dostanie – podkreślił. Dla Vereny te dwa słowa znaczyły więcej, niż milion innych, które mogłaby usłyszeć od jakiegokolwiek mężczyzny.
– W najbliższym czasie spodziewaj się wielu przemian. Nikt z nich nie odpuści – odparł jego rozmówca, ignorując kwestię tego, czy ich wspólny wróg mógł osiągnąć swoje cele. Przesunął wzrokiem po dziennikarce, ale nawet jeśli wiedział, o czym teraz myślała, nie zamierzał do tego nawiązywać.
– Także nie planuję odpuszczać – stwierdził z przekonaniem łowca. – A ty?
– Nie popieram budowania armii i chłeptania krwi z kogo popadnie, to się nie zmieniło przez te lata – westchnął Aghardhi. – Ale jeśli nie będę miał wyboru, może to zrobię. Jednak dopóki nikt mnie do tego nie zmusi, nie zobaczysz moich odmieńców.
– Gdy już cię do tego zmuszą, stań po naszej stronie.
– Do ciebie nic nie mam, ale strona Ravherda nigdy nie była moją. On upaja się zabijaniem i krwią, ja nie. Nic dziwnego, że przyjaźnił się kiedyś z Serghardem, a nie ze mną i Hemrithem.
Kai udał, że taka nowina wcale nie jest dla niego zaskakująca. Jego towarzysz milczał, nie spiesząc się do wyjaśnień, pomimo swoich wcześniejszych zapewnień, że nie wie zbyt wiele o żadnym z Ghardhur. Oshiro już wcześniej podejrzewał, że został okłamany, a wszystkie obecne walki stanowiły jedynie kontynuację wcześniejszych relacji.
– Tak czy inaczej, niezależnie od tego, co się później wydarzy – ciągnął Aghardhi – teraz nie masz we mnie wroga. Obecnie jestem tylko przeciwko Serghardowi.
Zaczął się wycofywać, sprawiając, że wyraz twarzy Carla powoli stał się bardziej naturalny. Łowca podejrzewał, że może nie mieć już zbyt wielu okazji do rozmów z Ghardhur, więc pospiesznie zapytał:
– Wiesz, co sprawiło, że tak niespodziewanie zapadliście w swój dziwny letarg podczas poprzedniej wojny?
– Nie. Trudno mi ocenić, czy ktokolwiek z nas to wie.
Mrok uwolnił fotografa, który osunął się niemal bezwładnie na stolik. Zamigotał jeszcze błękitem, oddalając się z tarasu, po czym rozpłynął w powietrzu, jakby rozwiał go nagły podmuch. Verena wypuściła przeciągle powietrze, z ulgą odnotowując, że Carl podparł się łokciami o blat i ostrożnie wyprostował. Potrząsnął głową w oszołomieniu i po chwili skoncentrował wzrok na nich. Uśmiechnął się przepraszająco.
– Nie umiałem się przed tym bronić – wyjaśnił skruszonym tonem.
– Nic się nie stało, nie był wrogi – pocieszył go Kai, dopiero teraz zabierając dłoń z rękojeści broni. – Trzymasz się?
– Tak, jestem trochę wypompowany, ale kawa powinna zaraz postawić mnie na nogi.
Verena poczuła, że palce lekarza powoli się rozprostowują, pozostawiając tylko mrowiące miejsce na jej ramieniu. Zrobił to, nim zdecydowała się go przytrzymać albo cokolwiek powiedzieć. Spojrzenie, które jej rzucił, nakazywało milczenie. Czegokolwiek nie poczuł, nie chciał o tym rozmawiać, więc skinęła głową, szanując jego decyzję. Skoro chciał udawać zupełnie neutralnego, zamierzała się na to chwilowo zgodzić.
Na kawę musieli jeszcze trochę poczekać. Gdy wreszcie kelnerka przybyła do nich z napojami, Oshiro tylko zmierzył ją chłodnym wzrokiem, aż spłonęła rumieńcem. Wymruczała przeprosiny, tłumacząc się chwilowym brakiem prądu, po czym umknęła z dachu, jakby ścigali ją odmieńcy.
Przesiedzieli na tarasie jeszcze kilka godzin, powoli się rozluźniając. Zamówili tam również kolację, ciesząc się ze spokoju, jaki zapanował po odejściu Aghardhi. Jeśli w hotelu przebywali jeszcze inni goście, nie pojawili się nawet na moment, dzięki czemu Kai, Verena i Carl mogli swobodnie przedyskutować zarówno to, czego dowiedzieli się od Ghardhur, jak też powrócić do wcześniejszych tematów. Ravherd się nie odzywał, nawet zagadnięty przez Oshiro, czy zamierza jakoś skomentować kwestię swojej dawnej przyjaźni z Serghardem.
Ze swojego miejsca mieli doskonały punkt obserwacyjny, z którego wieczorem udało im się zobaczyć trzy przemiany. Sielankowa atmosfera od razu stała się bardziej mroczna, dobitnie przypominając, że spokojne czasy są za nimi. Fotograf i dziennikarka wydali się nimi odrobinę przejęci, ale lekarz tylko wzruszył ramionami. Nie umiał nawet ocenić, czy to jego własny Ghardhur, czy inny zdecydował się na stworzenie swoich odmieńców. Według Kaia nie miało to też szczególnego znaczenia. Ludzie w najbliższym czasie mieli po prostu ginąć, również z jego ręki. Takie było ich przeznaczenie, którego nie zamierzał zmieniać.
Pożegnał się z Carlem i Vereną dopiero późnym wieczorem, obiecując, że szybko wróci i stale będzie pod telefonem. Nie zatrzymali go, choć kobieta wolałaby, aby pozostał przez całą noc w hotelu. Sam jednak dobrze wiedział, że potrzebuje kolejnych litrów krwi, aby jak najszybciej powrócić do pełni zdrowia. Monachium, w którym do tej pory nie wyczuł żadnego łowcy, wydawało się wręcz idealnym terenem do polowań.
Przemierzał jego ulice, wypatrując wrogów i ofiar. Kierował się jedynie przeczuciem, nie przywiązując wagi do tego, w którą stronę zmierza. Nazwy ulic i placów pogrążonych w półmroku nie miały dla niego znaczenia. Pierwszego odmieńca dopadł blisko wejścia do wiekowej kamienicy, dzięki czemu mógł ukryć się z nim w podcieniu bramy. Drugi stał przy jednej z uliczek prowadzących do Hirschgarten. W parku też ich nie brakowało, jakby czekali tu na łatwe ofiary, czając się w zacienionych miejscach między krzewami.
Wystarczyła chwila, by przekonać się, iż to podejrzenie było słuszne. Do Hirschgarten wtoczyła się trójka chłopaków około osiemnastu lat. Pozostawili za sobą ślad w postaci drogi usłanej śmieciami. Szli z butelkami alkoholu w rękach, rechocząc na całe gardło. Jeden z nich zatrzymał się tylko na moment, by opróżnić pęcherz pod domkiem stojącym na placu zabaw dla dzieci.
Lekarz pokręcił głową z niedowierzaniem i obrzydzeniem. Przez głowę przemknęło mu nawet, że policji jak zawsze zabrakło tam, gdzie była akurat potrzebna.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien ratować chłopaków przed czekającymi już w pobliżu odmieńcami. Swoim wyczulonym słuchem mógł wyłapać ciche powarkiwania i szelest, gdy odwracali się w stronę przyszłych ofiar. Chwilę jego wahania przeciął kolejny rechot, a potem głośne uderzenie, gdy jeden z młodzieńców z sobie tylko znanych powodów uderzył w dziecięce drabinki butelką, rozbijając ją na drobne kawałki. Dwóch pozostałych poszło za jego przykładem, roztrzaskując swoje o ziemię w pobliżu ławki. Czuli się zupełnie bezkarni.
Hołota, podsumował Kai dobitnie, widząc, że po opróżnieniu paczki papierosów, również cisnęli ją na trawę.
Kolejne butelki alkoholu już zostały wyjęte. Żaden z młodych ludzi nie dostrzegł, że pierwsi odmieńcy wybiegli z parkowego gąszczu. Dopiero przeciągłe warknięcie zwróciło uwagę jednego z nich. Zamachnął się butelką na atakującą istotę, ale to jej nie zatrzymało. Wytrąciła alkohol z dłoni swojej ofiary i dopadła do jej gardła, w jednej chwili zmieniając okrzyk w zduszone charczenie.
Kai obserwował, jak pozostali odmieńcy rzucają się na kolejnych chłopaków. Nie poczuł ani odrobiny żalu. Należeli do tej kategorii ludzi, która według niego marnowała swoje życie i jednocześnie przeszkadzała innym. Co najgorsze należeli do tych, którzy nie raz uprzykrzali życie jemu. Po suto zakrapianych imprezach w sąsiedztwie znajdował czasem w swoim ogrodzie butelki, puszki i inne śmieci. Każdy taki incydent utwierdzał go w przekonaniu, że ludzie są gorsi nawet od stada małp. Czasem nawet myślał, że po prostu ich nienawidzi i pewnego dnia pozabija wszystkich, którzy zakłócają jego cenny spokój.
Lekarz nie potrafił obudzić w sobie choćby odrobiny współczucia względem chłopaków z parku, nawet jeśli osobiście mu nie zawinili. Hołota nie była niezbędna dla społeczeństwa.
Pozostawił odmieńców żerujących przy wtórze okrzyków i zduszonego charczenia.
Emil Krause, malarz odmieńców, okazał się mężczyzną około czterdziestki. Oświetlony promieniami porannego słońca wydawał się wręcz idealnym przykładem stereotypowego Niemca. Był wysoki i szczupły, jasne włosy miał zaczesane do tyłu, a niebieskie oczy przywodziły na myśl błękit nieba z aż nazbyt wzorowego dziecięcego obrazka. Schludna broda, przystrzyżone wąsy i bujne bokobrody dopełniały jego wizerunku. Brakowało mu już tylko charakterystycznego bawarskiego stroju, by mógł wystąpić w reklamie Oktoberfest.
Kai postarał się nie myśleć o tym, że kiedy jeszcze spotykał się z Ulrike, jej rodzina porównywała go właśnie z takimi wzorcami. Jedyne, czego mu nie brakowało, to wzrost, który odziedziczył po rodzinie matki. Jednak jego rysy twarzy i karnacja nie były wymarzonym ideałem dla konserwatywnej rodziny policjantki. Malarz na pewno zdobyłby sobie ich uznanie.
Krause, nieświadomy tego, jakie myśli nasunęły się lekarzowi, przywitał się ze swoimi gośćmi radośnie i zaprosił ich na kawę na tarasie. Carl zgodził się bez namysłu, a Verena w odpowiedzi tylko mocniej otuliła się czerwonym płaszczykiem. Była ósma rano, wiał wrześniowy wiatr i u podnóża Alp było zimno nawet w plamach słońca. Przynajmniej kobiecie, bo fotograf tego nie odczuwał, a Kai po prostu poszedł za nimi, zupełnie obojętny na warunki atmosferyczne.
Przechodząc przez dom malarza, łowca nasłuchiwał jakiegokolwiek podejrzanego dźwięku. Historia z Angelą nauczyła go, że odmieniec mógł się czaić wszędzie, nawet u szanowanego naukowca albo artysty. Tym razem nie wyczuwał jednak żadnego. Budynek przesiąknięty był zapachem farb i rozpuszczalników zmieszanych z nutą kawy i drewna. Kryła się w nim także woń starości, jakby mury pamiętały zamierzchłe czasy. W tle grało radio, z którego płynęły nostalgiczne dźwięki „Lady in Red".
Usłyszawszy je, Kai bezwiednie zerknął na Verenę. Jej płaszczyk kojarzył mu się nie tylko z piosenką, ale i z postacią Czerwonego Kapturka. W tej baśni dla dorosłych, w której żyli, to on był wilkiem i myśliwym jednocześnie, pragnącym jej krwi i chroniącym przed innymi. Mógł wybrać, w którą z ról wcieli się w danym momencie. Różnica polegała na tym, że historia dla dzieci musiała skończyć się dobrze, a we własnym życiu nie spodziewał się optymistycznego finału. Nie wiedział jeszcze tylko, kto straci życie.
Taras, na którym się znaleźli, wychodził na spory ogródek, gdzie starannie rozmieszczono drewniane rzeźby. Przeplatały się z drzewami i krzewami, tworząc otoczenie, które wzbudziło niepokój u Kaia. Czuł się obserwowany przez figury, w których nie było piękna. Powykrzywiane twarze i powykręcane ciała łudząco przypominały wizję, którą zesłał mu kiedyś Ravherd. Były nawet podobnie ustawione jak wówczas, gdy znalazł się w pradawnej świątyni Ghardhur. Gdyby przeszedł ich szpalerem i minął drzewka, które zastąpiły kolumny podtrzymujące strop, znalazłby się przy domku gospodarczym, ustawionym w odległej części ogrodu. Dokładnie tam, gdzie powinien być ofiarny ołtarz.
Carl zszedł po schodkach na trawę, by uwiecznić rzeźby na zdjęciach, a Emil podążył za nim, opowiadając o swojej drugiej pasji. Skarżył się nawet na to, że figury nie wzbudziły aż takiej sensacji jak obrazy. Verena zamierzała do nich dołączyć, ale Kai przytrzymał ją za rękę, nim zdążyła zejść choćby o stopień niżej. Spojrzała się na niego zaskoczona, gdy pochylił się niżej i szepnął:
– Ten człowiek wie więcej, niż się wydaje. Rzeźby są ustawione jak w jednej z moich wizji.
– Czego się spodziewasz?
– Nie wiem, raczej nie odmieńców w domku gospodarczym. W domu też ich nie ma. Czułbym je. Nie jest też łowcą – wyjaśnił, nieznacznie zerkając na malarza. – Ale nie jestem do niego przekonany. Uważaj.
– Ostatnim razem, kiedy kazałeś mi uważać na ludzi, u których gościliśmy, zaczęli się zmieniać – westchnęła, myśląc o spotkaniu w Stuttgarcie. – Wolałabym teraz tego uniknąć.
– Każdy z nas by wolał. Po prostu miej na uwadze to, co ci powiedziałem. Powinienem jeszcze ostrzec Carla, więc zajmij na chwilę tego faceta.
Skinęła głową i uśmiechnęła się blado, próbując przybrać jak najbardziej profesjonalny wyraz twarzy. Kai zszedł po schodach razem z nią, jeszcze przez chwilę sprawiając, że czuła się bardziej pewnie. Potem nieznacznie wskazał jej na Emila. Poczekał, aż Krause i Verena wrócą na taras, a sam przywołał Carla. Zagłębił się wraz z nim między rzeźby i drzewa, by cicho opowiedzieć o swoich skojarzeniach.
Gdy obejrzał się w stronę domu, wbrew jego oczekiwaniom dziennikarki i malarza nie było w zasięgu wzroku. Kai poczuł nieprzyjemny dreszcz niepokoju przebiegający po karku. Niezadowolony ze swoich odczuć, skarcił się za nie w duchu. Verena mogła tylko na chwilę zajrzeć do domu, nie musiała być w niebezpieczeństwie. Dostrzeganie zagrożenia wszędzie zakrawało na paranoję.
– Nie mieli siedzieć na tarasie? – upewnił się ostrożnie Carl, który najwyraźniej też zaczynał na każdym kroku widzieć potencjalnych napastników.
Oshiro przytaknął i przyspieszył. Zlustrował wzrokiem dzbanek z kawą na podgrzewaczu. Filiżanek brakowało. Automatycznie włączył swoje ulepszone zmysły. Zapach Vereny był tak świeży, że zdawało się, iż niemal wyczuwał w nim jej ciepło. Mocne perfumy malarza zakręciły go w nosie.
Podążył za nimi do środka i omal nie zderzył się z Emilem, który właśnie zamierzał wyjść do ogrodu. Krause podskoczył na swoim miejscu tak zaskoczony, jakby wpadł na odmieńca. Carl nie zdążył się zatrzymać i uderzył Kaia w plecy, co nie zrobiło na nim zbyt dużego wrażenia. Przeprosiny fotografa skwitował zdawkowym machnięciem ręki.
– Miałem właśnie po panów wyjść. Przeniesiemy się jednak do salonu, bo inaczej koleżanka się przeziębi – wyjaśnił Krause.
Odsunął się z przejścia, ukazując Verenę, która spokojnie czekała na sofie. Nie przypominała już Czerwonego Kapturka, gdyż płaszcz odwiesiła na oparcie. Popijała kawę, patrząc znad krawędzi filiżanki z odrobiną rozbawienia na trzech stłoczonych w progu mężczyzn. Kai przeklął w duchu swoją nadmierną ostrożność. Paranoja na widok kilku rzeźb w ogrodzie, podsumował kwaśno.
Twoja paranoja nie jest zupełnie pozbawiona sensu, zapewnił go Ravherd, co zabrzmiało tylko odrobinę pocieszająco. Żeby tak odwzorować moją świątynię, gość musi współpracować z Ghardhur. Zapewniam, że nie zesłałem mu wizji, dla mnie nie jest interesujący. Jest taki, jaka będzie Verena. Dał komuś krew podczas połączenia.
Więc komu?, zapytał rzeczowo Oshiro.