Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Przeszłość i teraźniejszość to tylko rewersy tej samej monety. Germania, 20 tys. passusów na północ od Vindobony, rok 172 po narodzeniu Chrystusa. Nieustraszony Maniusz dosiada majestatycznego Kronosa i uderza na wojska przeciwnika. Nawet nie zauważa, że germański druid dzierży w dłoni laskę ze złotą podobizną skrzydlatego smoka. Rok 1944. W starożytnej nekropolii w okolicach Rzymu pęka sklepienie, zaś w dalekim Berlinie, przy kawiarnianym stoliku, dwaj tajni agenci rozpoczynają operację, dla której hasłem jest pytanie "Czy wierzy pan w smoki?". Błyskotliwa lektura dla miłośników wczesnej twórczości Jacka Dukaja.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 658
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Da Le
Saga
Smok
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2023, 2024 DaLe i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727135724
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
„Neurowie znów obyczaje mają scytyjskie, a na jedno pokolenie przed wyprawą Dariusza musieli opuścić cały kraj swój z powodu żmij. Ziemia ich bowiem wydawała mnóstwo żmij, a jeszcze więcej przychodziło ich z północnych pustkowi, czym udręczeni przenieśli się pomiędzy Budynów, porzucając własny kraj. Muszą oni jednak być czarownikami, bo zarówno Scyci, jak i Grecy osiedli w Scytii opowiadają, że raz do roku każdy Neuryjczyk zamienia się w wilka na parę dni i znów na powrót przyjmuje dawną postać”.
Herodot, Dzieje
„(…) był bowiem w załomach pewnej skały okrutnie srogi potwór, którego niektórzy zwać zwykli całożercą. Żarłoczności jego każdego tygodnia według wyliczenia dni należała się określona liczba bydła. Jeśliby go mieszkańcy nie dostarczyli, niby jakichś ofiar, to byliby przez potwora pokarani utratą tyluż głów ludzkich. Grakch, nie mogąc znieść tej klęski, jako że był względem ojczyzny tkliwszym synem niż ojcem względem synów, skrycie synów wezwawszy, przedstawił zamiar, radę przedłożył.
Grakch polecił synom wykazać się odwagą i zabić smoka. Gdy więc doświadczyli po wielokroć otwartej męskiej walki i daremnej najczęściej próby sił, zmuszeni zostali wreszcie do podstępu. Bowiem zamiast bydląt podłożyli w zwykłym miejscu skóry bydlęce, wypchane zapaloną siarką. I skoro połknął je z wielką łapczywością całożerca, zadusił się od buchających wewnątrz płomieni”.
Mistrz Wincenty zwany Kadłubkiem, Kronika Polska
##
Rok 1330, tereny Europy Środkowo-Wschodniej zamieszkałe przez pogańskich Prusów.
Werner kroczył przez soczystozieloną, wysoką do kolan trawę porastającą szczyt wzgórza. W dłoniach trzymał uniesiony nad głową niczym procesyjny krzyż nagi miecz, w którym odbijało się pierwsze światło wschodzącego księżyca.
– Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie – wykrzykiwał ze wszystkich sił tekst Janowej Ewangelii, a w jego słowach czuć było wręcz namacalną, niczym zimne żelazo broni, wiarę, że mają one realną moc ingerowania w rzeczywistość. – Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym.
Werner czuł jakimś wewnętrznym zmysłem, że doszedł do kresu swojej wędrówki. Stanął, powoli otworzył oczy i zobaczył trzymane wysoko ostrze, za którym na tle nieba coś niewyraźnie majaczyło.
Było to coś wielkiego. Dużo większego w swym ogromie i sile niż rosły, zaprawiony w boju rycerz, jakim był Werner. Ale czy naprawdę takie było, czy był to tylko wytwór jego umysłu?
A może to, co zobaczył przed sobą, było realnym obrazem zła, którego jako żarliwy chrześcijanin obawiał się każdego dnia i które kryło się w najgłębszych zakamarkach jego dziecięcych wspomnień, by teraz, w chwili słabości, wypełznąć z pamięci starego, doświadczonego cierpieniem człowieka.
...
Cztery niedziele wcześniej wielki mistrz kończył właśnie poranną litanię do patronki zgromadzenia Najświętszej Marii Panny, gdy z religijnej zadumy, w której codziennie szukał ukojenia od trudów Bożej służby na pograniczu pogańskiego świata, wyrwało go głośne niczym łoskot górskiej lawiny walenie w drzwi zakonnej celi.
Dobijano się tak intensywnie, że od uderzeń zadawanych najwyraźniej silną, okutą w żelazo ręką poruszały się grube, wzmocnione okuciami dębowe odrzwia.
Cela była surowa, wyposażona tylko w proste łoże i miejsce na modlitwę. Na ścianie wisiał niewielki drewniany krucyfiks. Tonące w ciemnościach skromne pomieszczenie rozświetlał wpadający przez niewielkie okno wąski promień porannego słońca, wydobywając z nieprzeniknionego mroku klęczącą w kącie postać. Można by sądzić, że smuga światła, niczym uosobienie bożej łaski, spływała na rozmodlonego świętego starca.
Wielki mistrz, jak zwykł to czynić przy odbywanych w samotności pokutnych modlitwach, przyodziany był w siermiężny wór i klęczał na posadzce przed podestem, na którym rozłożony był niewielki modlitewnik. Piękne jaskrawe iluminacje zdobiące pergaminowe karty woluminu na pierwszy rzut oka zdradzały, że bezcenne dzieło musiało pochodzić ze znamienitego norymberskiego skryptorium i że za jego równowartość można by z łatwością kupić kilka sporych rozmiarów wsi.
Brodaty mężczyzna przerwał modlitwę i z gniewem w oczach odwrócił się w stronę drzwi, zza których dochodził odgłos uderzeń. Zmarszczone czoło i spojrzenie rzucone spod obsypanych siwizną krzaczastych brwi zdradzały, że w głowie zakonnika kłębią się niespokojne myśli, być może nawet obawy przed tym, co czai się na zewnątrz celi.
##
1944 rok, starożytna nekropolia w okolicach ruin term Karakalli w Rzymie.
Drobina tynku, zabarwiona popularnym w czasach antyku egipskim błękitem, oderwała się od sklepienia. Poddając się sile grawitacji, płynęła powoli niczym łódź przez stęchłe powietrze zamkniętego od blisko dwóch tysięcy lat pomieszczenia.
Mimo upływu wieków wciąż soczysty w swej barwie pigment z każdą sekundą zmieniał się, by po chwili ukazać na sklepieniu pełne gniewu oko. Zaraz potem dał się rozpoznać rysunek zniekształconej grymasem wściekłości twarzy, a nad nią splątanych jak gałęzie krzewu włosów, które zdawały się żyć własnym życiem, a ich końcówki – syczeć i kąsać niczym węże. Budzący grozę wizerunek ukazywał głowę Meduzy.
Jej przerażające spojrzenie głęboko pod powierzchnią źrenic skrywało tajemnicę, z ich wnętrza wyrywał się ból, a sącząca się z kącika ust przemieszana z krwią ślina zapowiadała źródło kryjącego się w oczach cierpienia. Poniżej brody, na szyi czerwieniła się purpurą krwi duża szarpana rana.
Fragmenty skóry, mięśni, zwisające żyły i sterczący z tej krwawej masy biały kawałek kręgosłupa oddane były przez autora fresku z taką precyzją, że sprawiały wrażenie, jakby wiedzione impulsami niegodzącego się ze śmiercią mózgu nadal żyły. Mimo że głowa potwora była odrąbana, wielkie, przekrwione oczy krzyczały niezgodą na okrucieństwo natury i niesprawiedliwe rządy królestwa śmierci, w którym wszystko i wszyscy mają swój nieodwołalny kres.
Ale wszak tam, gdzie jest śmierć, tam jest i życie. Tam, gdzie jedno ginie, inne się rodzi, koniec zawsze przenika się z początkiem, a ciemność niezmiennie zapowiada nadejście światłości. Właśnie wtedy, gdy wędrówka drobiny tynku przez bezkres mrocznej krypty dobiegała końca, panującą od tysiącleci ciszę przerwały delikatne wibracje.
Z początku prawie niewyczuwalne, z każdą chwilą stawały się coraz intensywniejsze, by w końcu przejść w równomierne, rytmiczne dudnienie, przypominające odgłos próbującego wyrwać się z żelaznego uścisku klatki piersiowej serca. Na sklepieniu, na egipskim błękicie oka Meduzy pojawiło się pęknięcie. Najpierw niewielkie, ale gdy drgania zaczęły się nasilać, wkrótce przemieniło się w szczelinę, z której posypał się czerwonawy ceglany pył. Sączył się niczym krew z rany, coraz szybciej i szybciej, aż z chrzęstem przez oko przebiło się wiertło.
Nastała cisza. Metalowe ostrze zatrzymało się, przez moment pozostawało nieruchome, jakby zawstydzone tym, że tak brutalnie wtargnęło w zakazaną i uświęconą przestrzeń, po czym równie raptownie, jak się pojawiło, na powrót zniknęło w otworze. Do wypełnionego stęchlizną wnętrza ze świstem wdarło się świeże powietrze.
Po chwili znad ugodzonego wiertłem stropu poczęły dobiegać rytmiczne uderzenia. Kilka minut później cegły z wymalowaną głową Meduzy poruszyły się i runęły w dół, roztrzaskując się z hukiem na posadzce krypty. W ciemności od wieków strzegącej starożytnego sacrum pojawiły się pierwsze promienie światła. Zaraz potem w otworze ukazała się ludzka głowa.
##
Berlin, rok 1943.
Koch czuł, że jest obserwowany. Już podczas porannego spotkania w kawiarni Die Blumen miał wrażenie, że ktoś czy coś kryje się w niewidocznej dla niego przestrzeni i analizuje, niczym drapieżnik, każdy jego ruch.
Znał dobrze to uczucie, od lat zajmował się myślistwem i często w czasie polowań starał się wczuć w stan ducha swoich ofiar. Tropiąc zwierzynę, zawsze próbował osiągnąć tę wyjątkową synchronizację z naturą, która pozwalała mu wniknąć w umysł przyszłej zdobyczy, odczuwać jej zapach, pracę mięśni i strach, tak by na końcu móc przewidzieć jej następny ruch. Ruch, który on, pan życia i śmierci, swoją decyzją w jednej chwili wstrzymanego oddechu, bezszelestnym uwolnieniem iglicy sztucera będzie mógł ostateczne przerwać. W takiej chwili ich wzrok przeważnie się spotykał. Spojrzenia zabójcy i ofiary wiązały się już na zawsze.
Tego dnia w powietrzu Berlina było jednak coś jeszcze – coś, co go zaniepokoiło. Jako stary i doświadczony agent, doskonale znał każdy aspekt operacji. Teraz nie dawało mu to spokoju. Instynkt myśliwego coś mu podpowiadał.
Dlaczego oni nie zdjęli go już tam, podczas spotkania w Die Blumen. Od matki wiedział, że Niemcy depczą K. po piętach, a może nawet mają go na widelcu. Zadanie, które polecono mu wykonać, było aktem desperacji. Miał przejąć na siebie wroga i pozwolić K. działać dalej.
Koch szedł szybko chodnikiem mokrym po wieczornym deszczu i mijał rzadkich o tej porze przechodniów. Zbliżała się godzina policyjna i mieszkańcy spieszyli się do domów. Nasłuchiwał, chcąc w dochodzących dźwiękach kroków doszukać się anomalii, wychwycić ten jeden jedyny odgłos, który będzie wskazówką, że ktoś podąża jego śladem.
Usłyszał go, gdy minął zamknięty sklepik z prasą i papierosami. Ten prawie nieuchwytny zmysłami niuans. Niesłyszalny dźwięk kroków kogoś, kto przemyka bokiem i podąża jego śladem. Kogoś, kto skrada się jak drapieżnik.
Nie zatrzymując się, Koch obmyślał w głowie plan, który pozwoliłby mu wyprzedzić atak i przerwać ostatni ruch prześladowcy. Wiedział, że musi tak kluczyć, by wyprowadzić go w odludne miejsce, gdzie to on przejmie kontrolę i rolę drapieżnika. Przeskakując z ulicy na ulicę, przemykając przez zabudowane wielopiętrowymi, nieoświetlonymi kamienicami kwartały dzielnicy, w końcu dotarł na skraj parku Tiergarten.
– Tu – pomyślał i przysiadł na ustawionej pośrodku trawnika, oddalonej od drzew ławce. Wiedział, że w tym miejscu żaden ruch nie umknie jego uwadze, a gdyby przeciwnik okazał się zbyt silny i nie miałby wyjścia, odległość była na tyle duża, by pozwolić mu jeszcze sięgnąć po truciznę.
Wokoło panowała cisza, czarne niebo nad zaciemnionym Berlinem rozświetlały niezliczone gwiazdy. Koch słyszał tylko miarowe bicie własnego serca. – Aż dziw, że nie zrobili w taką bezchmurną noc żadnego nalotu, pogoda jest wręcz idealna. Co za idioci siedzą tam w Londynie. – Uśmiechnął się szyderczo.
Gdy wypowiadał w myślach ostatnie słowa, na skórze pleców poczuł charakterystyczne mrowienie, reakcję organizmu ostrzegającą przed zbliżającym się zagrożeniem. Koch nic nie widział, ale instynktownie zmienił pozycję, przesuwając ciało ku przodowi, co miało uchronić go przed atakiem od tyłu na gardło. Jeszcze raz ostrożnie się rozejrzał, by sprawdzić, czy nie umknął mu jakiś szczegół. Prawą ręką silniej ścisnął ukryty w kieszeni pistolet.
Wzrok Kocha zatrzymał się na czymś nieokreślonym. To coś stało kilka metrów przed ławką. Twarz agenta raptownie pobladła, a prawa ręka wykonała automatyczny, desperacki ruch, usiłując wyszarpać z kieszeni broń. Chwilę później dłoń bezwładnie upadła na trawę, barwiąc purpurą krwi jej przygaszoną wieczorną zieleń.
##
Germania, 20 tys. passusów na północ od Vindobony, rok 172 po narodzeniu Chrystusa.
Kronos był typowym Fryzem. Wyjątkowa wytrzymałość i agresja w połączeniu z upartym charakterem oraz typową dla tej rasy grubą, pokrytą gęstą sierścią skórą pozwalały mu bez problemu znosić najsurowsze trudy mroźnego klimatu Północy. Czyniły go też wyjątkowym, jeżeli nie najlepszym w ówczesnej Europie, koniem bojowym.
Wyhodowany na bezkresnych i bogatych w bujne trawy soczyście zielonych łąkach Fryzji, tam gdzie złocisty, wijący się przez 50 tysięcy stadiów na wskroś kontynentu Rhenus wpada do Mare Germanicus, trafił do młodego oficera legionów Maniusza Acyliusza Glabriona jako wojenne trofeum.
Znajdujący się wśród łupów wierzchowiec od razu wpadł w oko pochodzącemu z Sycylii młodzieńcowi po jednej ze zwycięskich bitew z Germanami na dzikich rubieżach limesu. Kasztanowy, niewysoki, o krępej budowie ciała, z długą rozwianą grzywą i ogonem przyozdobionym pochodzącymi z dalekiej Persji szklanymi paciorkami, szybko stał się osobistym wierzchowcem trybuna.
Maniusz nie musiał go nawet specjalnie przygotowywać do służby. Kronos, wyszkolony przez słynnych na całe imperium saksońskich poskramiaczy, był wprost stworzony do walki. Manewry i dyscyplinę miał we krwi, a do tego, jak zwykł chwalić go wśród przyjaciół trybun, był zabójczo piękny, niczym boski Apollo.
Wielkie, ukryte pod długimi czarnymi rzęsami piwne oczy rzeczywiście dodawały mu urody, a sposób, w jaki patrzył, wskazywał na wyjątkowy charakter i ponadprzeciętną inteligencję. Rzymianin i koń rozumieli się tak, jakby razem dorastali od małego.
Z biegiem lat Maniusz i Kronos stali się zabójczym duetem na polach bitew. Koń w walce był równie niebezpieczny jak trybun. Kopał, przewracał, deptał i gryzł wrogów, jak gdyby był ożywioną z mitologii bestią. Miał także rzadką umiejętność wyczucia zagrożenia i dzięki rozwiniętemu instynktowi przetrwania potrafił swojego pana wyciągnąć z niejednej opresji.
Tego przesyconego wilgocią poranka gdzieś na granicy głębokich lasów Germanii, daleko na północ od Rzymu, przygotowywany do bitwy Kronos był jednak wyjątkowo niespokojny. Jak nigdy dotąd, kąsał i kopał legionistów ubierających go w piękny bojowy rząd. Zachowywał się, jakby przeczuwał nadchodzące niebezpieczeństwo i jeszcze przed bitwą chciał uchronić swego pana przed zbliżającym się nieszczęściem.
Pierwsze meldunki o wrogich ruchach na pograniczu imperium zaczęły docierać do Rzymu gdzieś w połowie jesieni. Barbarzyńskie zagony, jak donosili posłańcy z wysuniętych stanic, miały spalić kilka osad i wież strażniczych, po czym szybko się wycofać, uprowadzając rzesze ludzi, zwierząt i zmagazynowane letnie zbiory.
Gdy rejzy coraz bardziej przybierały na sile oraz gdy od działających w przygranicznych puszczach wywiadowców zaczęły przychodzić wieści o wiszącym nad Germanami, wywołanym letnią suszą widmie głodu, w najwyższym dowództwie uznano, że trzeba się liczyć z inwazją. Postanowiono wyprowadzić legiony poza limes i wypowiedzieć wrogowi walną bitwę na jego własnej ziemi. Zadanie powierzono synowi senatora Glabriona, młodemu trybunowi Maniuszowi.
Wybór nie był przypadkowy. Senator, od lat na stałe osiadły na Sycylii, zyskał sławę na polach bitew toczonych właśnie na północnym limesie. Dla przygranicznych plemion jego imię było znane nie tyle za sprawą dzielnych czynów wojennych, co przede wszystkim krwawych ekspedycji karnych i represji wobec ludności cywilnej. Wysyłając przeciwko buntującym się Germanom młodego Glabriona, Rzym uznał, że wspomnienie imienia dawnego pogromcy przywróci w barbarzyńcach rozsądek i ograniczy ich wojenne zapędy.
Tego dnia Maniusz i Kronos, jak zwykli to czynić przed każdą bitwą, pędzili niczym szaleni pomiędzy równo ustawionymi szeregami legionu. Widząc wodza, okuci w żelazo żołnierze wpadli w szał radości.
– Maniusz, Maniusz, Kronos, Kronos! – rozchodziły się po dolinie głośne okrzyki wiwatujących.
– Patrz, jak cię wielbią, mój drogi – zawołał pędzący tuż obok przyjaciel trybuna Gajusz, dowodzący w legionie artylerią.
– Nie, mój drogi, nie ma czegoś takiego jak miłość żołnierza! – odkrzyknął Maniusz, hamując galop konia, by jechać dalej stępa, po czym, gdy obaj zwolnili, zwrócił się do kompana z nutą pewności w głosie: – Oni nie wielbią mnie, kochany Gajuszu. Widzisz, jedyne, co czują, to lęk przed surowością mojej władzy i nieuniknioną karą, która ich czeka w przypadku nieposłuszeństwa. Jak mawiał mój ojciec, nawet wrogów nie powinni się tak obawiać jak gniewu swojego wodza.
Po chwili obaj byli już na wzniesieniu, a poniżej rozciągały się długie szeregi rzymskiego wojska. Legion zajmował prawie całą długość doliny. Pośrodku w pierwszej linii jak zwykle rozlokowano najbardziej doświadczoną w boju kohortę prima, a po jej bokach i za nią, w równych szeregach, pozostałe oddziały. Zaraz za oddziałami pieszymi, na wzgórzu, na wprost pierwszej kohorty, szerokim wachlarzem rozłożyła się uzbrojona w miotające machiny artyleria.
Na lewym i prawym skrzydle armii czekała w gotowości jazda, w tym jedna z najlepszych w owym świecie lekka kawaleria frygijska, i to właśnie nią dowodził sam trybun.
– To dobry czas na umieranie – zażartował trybun, jak zwykle w takich chwilach.
– Więc zaraz w twoim Elizjum, drogi Maniuszu, urządzę piekło – zrewanżował się z charakterystycznym dla siebie sarkazmem Gajusz i wskazując na oddaloną o sto passusów od pierwszej linii zwartą, zgniłozieloną ścianę drzew, dodał: – Kryją się w puszczy, dzicy tchórze. Czas wywabić ich z nory. Może ogniem wygonić te psy z gęstwiny?
– Zaczekaj, zaczekaj, kochany. Jeszcze będziesz miał okazję pobawić się zabawkami – przyhamował przyjaciela trybun. – Najpierw chcę poznać ich odpowiedź. Jak zwykł mawiać przed bitwami mój zacny ojciec, pragnę zobaczyć, jak bardzo gotowi są na śmierć.
Na słowa trybuna Gajusz posmutniał i na jego twarzy pojawił się grymas cierpienia, jakby przez myśli oficera przeszło bolesne wspomnienie.
– Kto ma być gotowy, Maniuszu? Jeżeli łudzisz się, że Gnejusz wróci żywy, to jesteś w błędzie.
– Co rzeczesz? – zapytał trybun, jakby nie dosłyszał przyjaciela.
– Powiedziałem, że Gnejusz nie wróci żywy – powtórzył stanowczo Gajusz i zaraz dodał z gniewem w głosie: – Dobrze wiesz, że wysłałeś go na pewną śmierć. A pomyśleć, że jeszcze wczoraj razem śmialiśmy się i piliśmy wino – westchnął.
Maniusz spojrzał na przyjaciela, po czym odwrócił się w stronę puszczy. Przez moment wpatrywał się w milczeniu w odległą bujną zieleń lasu i cicho, jakby z obawą w głosie wyszeptał:
– Może i masz rację, przyjacielu, może i masz rację… – A po chwili zawahania dodał: – Ale czym dla legionisty, jak nie obowiązkiem, jest śmierć? I taką właśnie powinność wobec ojczyzny nieść musi na barkach każdy z nas.
W tym samym momencie przez rozstawione szyki raptownie przeszedł pomruk niepokoju. Oficerowie zwrócili się w stronę centrum pierwszej linii. W ich spojrzeniu można było zobaczyć niepewność zmieszaną z obawą. Spomiędzy drzew, na wprost szeregów Rzymian wyszedł rosły, chyba ze dwumetrowy rudowłosy wojownik. Ubrany w szarozielony wełniany, przewiązany w pasie kaftan i spodnie, w lewej ręce dzierżył dużą, pomalowaną na czerwono okrągłą tarczę. Zakrzyknął coś w języku, którego krótkie słowa przypominały bardziej dźwięk bojowych bębnów niż ludzką mowę, po czym wysoko uniósł ściskaną w drugiej dłoni włócznię. Maniusz i Gajusz patrzeli na nią pełni przerażenia.
Na ostrzu broni tkwiła zalana krwią głowa Gnejusza, młodego oficera legionu wysłanego przed bitwą do barbarzyńców z propozycją kapitulacji w obliczu potęgi Rzymu. Zamarły na twarzy grymas wyrażał przeogromne cierpienie ostatnich chwil życia młodzieńca, a martwe oczy pustym wzrokiem wpatrywały się w stronę towarzyszy broni.
– Oto masz swój obowiązek – wyrzucił z siebie z nutą beznadziei w głosie Gajusz.
Maniusz nic nie odpowiedział. Zaraz potem z głębi lasu, niczym z trzewi jakiegoś potwora, dobyły się złowieszczo ryczące dźwięki germańskich trąb bojowych.
Wychodzili w zwartym, ale niezorganizowanym szyku. Na czele podążali kapłani niosący wysokie na kilka metrów tyczki z fantastycznymi wizerunkami bóstw. Przed nimi kroczył jasnowłosy druid w długich, powłóczystych białych szatach i lśniącym złotem, nienaturalnie wysokim, przypominającym kapelusz nakryciu głowy. W rękach dzierżył większy niż inne drzewiec sztandaru, zakończony połyskującą, złotą rzeźbą skrzydlatego smoka.
– Na Marsa, co to jest? – Zdziwiony Maniusz, mrużąc oczy, spoglądał z konia na prowadzony przez złocistą bestię groźny pochód. – Pierwszy raz widzę coś takiego. To z pewnością nie są tutejsi Germanie.
– To prawdopodobnie najemne plemiona z dalekiej Północy i ze Wschodu. Nasi szpiedzy działający za Renusem już nam o nich donosili. Mieli przybyć aż znad Spokojnego Morza, a może nawet znad Vistuli – zauważył równie zaniepokojony Gajusz. – Ponoć to lud bardziej żądny walki i krwi niż łupów. Powiadają też, że ma ich cechować brak lęku przed śmiercią i niebywałe wręcz okrucieństwo.
– Znad Vistuli, powiadasz? Nigdy się z takimi nie biłem – rzekł Maniusz i z lekką nonszalancją w głosie, dobywając miecza, zawołał: – Zakosztujmy więc, przyjacielu, ich krwi!
Maniusz poprawił jeszcze hełm i uśmiechnięty odwrócił się do Gajusza.
– Spieszno ci było chyba do walki, mój drogi, więc dam ci ją. Gdy zobaczysz mój znak, uczyń im piekło. Teraz możemy poczynać i niech Mars będzie z tobą. – Mówiąc to, trybun spiął konia i pośród ponownych wiwatów żołnierzy pogalopował w kierunku pierwszej linii.
– Salvum sit, quod tango, i z tobą, przyjacielu – odpowiedział Gajusz. Maniusz już go jednak nie słyszał, pędząc w kierunku pierwszej kohorty. Dowódca artylerii szybko ruszył na wzgórze, z którego miał dowodzić ostrzałem z machin.
Zanim trybun dotarł na miejsce, pierwsze szeregi Rzymian stały już pod gradem kamieni i strzał. Barbarzyńcy przed frontalnym atakiem wycofali się na skraj lasu i zaczęli razić z proc i łuków. Niezliczone pociski zasypywały szeregi legionistów z wystawionej na czoło pierwszej kohorty. Dla zwartej linii doświadczonych w boju żołnierzy huk odbijających się o tarcze pocisków nie wywierał jednak żadnego wrażenia. Przygotowani na taki ostrzał bronili się taktyką żółwia, tworząc z zachodzących na siebie tarcz niemożliwą do sforsowania barierę. Same tarcze dla złagodzenia uderzeń i ochrony przed ogniem jeszcze przed walką Maniusz rozkazał obsmarować warstwą mokrej gliny. Zza tak ustawionej zapory mogli obserwować i w razie konieczności kłuć wroga zabójczym pilum.
Z powodu spadających na głowy pocisków trybun nie mógł dojechać bezpośrednio na pierwszą linię i musiał zostawić konia w odległości kilkudziesięciu kroków od miejsca, z którego zamierzał dowodzić. Zawsze zwykł to czynić bezpośrednio zza pierwszej kohorty. Bliskość wodza dodawała żołnierzom odwagi, a i sam Maniusz uwielbiał, tak jak kiedyś jego ojciec, znajdować się w zarzewiu walki.
Gdy zatrzymał się i zeskoczył z wierzchowca, z miejsca osłoniło go tarczami trzech najroślejszych legionistów. Tak chroniony dotarł na miejsce i rozkazał przywołać primus pilusa.
Nazywał się Marco. Był krępej budowy ciała niczym koń roboczy. Od dwóch lat służył pod Maniuszem i zyskał w legionie uznanie jako jeden z najbardziej doświadczonych w boju. Ten niepozbawiony humoru, a chwilami nawet rubaszny, jak przystało na człowieka niskiego stanu, chłop spod Herkulanum rozpoczął karierę wojskową tak jak wielu mu podobnych – z powodu biedy w rodzinnym domu. Zaprawiony w ciężkiej pracy i trudach życia, z silnymi i wielkimi niczym bochny chleba dłońmi, w legionie czuł się jak w domu. Szybko też awansował od prostego legionisty do dzierżyciela najważniejszego, pierwszego pilum armii. Od roku, kiedy zaczął dowodzić ostoją legionu, pierwszą najwaleczniejszą kohortą, w każdej ze stoczonych bitew młody trybun powierzał mu najtrudniejsze zadania. Podobnie było i tym razem.
Gdy Marco przybiegł do wodza, także skrył się pod prowizorycznie utworzonym nad Maniuszem zadaszeniem z tarcz, by nie dostać spadającymi pociskami.
– Piekielnie biją, panie – rzekł z nieukrywanym oburzeniem w głosie, przecierając zabryzgany błotem skórzany pancerz. – Nie będzie łatwo utrzymać linię, grunt jest rozmokły po ulewie. Całą noc lało jak z cebra.
– Spokojnie, żołnierzu, deszcz nie zabija, a im też zaraz zabraknie kamieni. – Maniusz starał się uspokoić dowódcę. – Wcześniej musicie ich jednak wywabić z lasu, rozumiesz mnie? To zadecyduje o przebiegu bitwy – mówiąc to, Maniusz wskazał Marcowi miejsce usytuowane około stu kroków pomiędzy pierwszą linią a lasem. Było tam widać wyraźnie świeżo rozrzuconą faszynę.
– Dowódco, wróg musi znaleźć się dokładnie w tamtym miejscu, widzisz? Dokładnie tam. To ważne – powtórzył z naciskiem trybun. – Wtedy uderzy artyleria Gajusza.
Primus pilus spojrzał na miejsce wskazane przez Maniusza.
– Panie, damy radę, ale przyznam, że coś mnie martwi.
– Co takiego? – Trybuna najwyraźniej zaskoczyły słowa podwładnego, który dotąd nie dawał mu powodów do niepokoju.
– Wczoraj zniknęło kilkunastu ludzi i w oddziałach liniowych zaczęła spadać dyscyplina. To mnie martwi.
– Dezerterzy? – zapytał Maniusz.
– Możliwe, przed wymarszem uzupełniliśmy straty i zaciągnęliśmy wielu młodych rekrutów, którzy nie przeszli jeszcze całego szkolenia, a to ich pierwsza bitwa – odpowiedział Marco.
– Pewnie tych kilkunastu przestraszyło się i zwiało – zawyrokował trybun. – Po bitwie ich wyłapiesz i wymierzysz adekwatną karę. Trzeba pokazać, że nie pobłażamy tchórzom.
– Tak, panie, ale właściwie nie jestem pewien… – W głosie pierwszego dało się słyszeć charakterystyczny dla strachu ton niepewności.
– Druhu, czy ty się lękasz? Nie wierzę, wszak to nie pierwsza twoja bitwa i nie ostatnia. – Maniusz zaśmiał się, ale wewnątrz poczuł zdziwienie. Pierwszy raz, od kiedy znał Marca, widział go tak przestraszonego.
– Chodzi o to, mój panie, że nie jestem pewien, czy zdezerterowali.
Maniusz spojrzał na Marca z takim wyrazem na twarzy, jakby nie rozumiał, co prosty żołnierz mówi. Ten zaś rozejrzał się ostrożnie, po czym przybliżył do ucha Maniusza i wyszeptał, że poza żółtodziobami z nowego naboru w nocy zniknęło też kilku starych i zaprawionych w boju legionistów.
– Mógłbym spodziewać się po nich wszelkich przestępstw, ale nie tchórzostwa i dezercji. Poza tym jeszcze… – Marco zamyślił się, a na jego obliczu pojawiła się niepewność.
Trybun spojrzał pierwszemu głęboko w oczy.
– Co jest, przyjacielu, nie przejmujesz się chyba tymi godnymi krzyża zdrajcami? No, wyrzuć to z siebie.
– Chodzi o to, panie, że coś mi się przyśniło ostatniej nocy.
– Ha, coś ci się przyśniło – zaciekawił się trybun. Wiedział, że jego primus jest wyjątkowo przesądny, ale nie spodziewał się, że aż tak, by brał nad nim górę jakiś lęk z nocnej mary.
Marco opuścił głowę, jakby wstydził się słów, które zamierzał wypowiedzieć, po czym wyrzucił je z siebie z szybkością, z jaką spadały z nieba germańskie pociski:
– Przyśniło mi się, mój panie, że zabija nas wszystkich w piekielnym ogniu jakiś świetlisty smok. A teraz ten tam, co wyszedł z lasu…
Trybun nie dał mu jednak dokończyć, klepnął tylko towarzysza mocno w okute żelazem ramię.
– Pokaż mi, że znam Marca, który nie lęka się najokrutniejszego wroga, a smoki ze snów i zdrajców ma głęboko w dupie.
Po tych słowach uśmiechnął się do żołnierza i rozkazał:
– Daj sygnał do boju i posuwajcie się do przodu. Czas zacząć bitwę. Pokażmy, jak zwycięża Rzym.
– Ave! – odkrzyknął Marco, uderzając zaciśniętą pięścią w pierś, i pobiegł do swoich. Z lasu przez cały czas nieustannie spadały na rzymskie szeregi kamienie i strzały.
– Skończcie już. – Trybun odwrócił się w stronę lasu, dokąd po zatknięciu włóczni z głową Gnejusza przed Rzymianami wycofali się Germanie.
Tymczasem primus wrócił do szeregu i dał znak do ataku. Przez dźwięk uderzających w tarcze pocisków przebił się trzykrotnie ostry, znany z pól bitewnych odgłos wojskowego gwizdka. Żołnierze, nadal utrzymując formację żółwia, wydali głośny okrzyk i zrobili jednocześnie krok do przodu. Pierwsza kohorta ruszyła.
Gajusz wydał właśnie rozkaz, by załadowano machiny. Katapulty i balisty, napinane z mozołem przez ubraną w lekkie skórzane pancerze obsługę, zaczęły trzeszczeć, jakby za chwilę od sił, które wypełniały każde z włókien drewna, miała z hukiem eksplodować. Grube na kciuk cięciwy, by uchronić je przed zerwaniem, cały czas polewano wodą. Te zaś, od ogromnych naprężeń, wydawały z siebie dźwięki przypominające kwik zarzynanych świń. Gdy z wysiłkiem przygotowywano do boju machiny, dolinę przeszył donośny odgłos „Hu!” i zaraz potem pierwsza linia rozstawionego do bitwy legionu się poruszyła.
Ruch nie był duży, ale zdecydowany. Legioniści przesuwali się zgodnie z wyuczonym na wielogodzinnych ćwiczeniach schematem. Trzymali nieruchomo tarcze, pierwszy szereg przed sobą, drugi nad głowami. Najpierw lewą, wysuniętą nogą zrobili krok w przód, by prawie natychmiast dosunąć do niej drugą nogę. Dzięki temu cała formacja mogła równomiernie iść do przodu, zdobywając teren i sprawiając wrażenie, jakby to nie ludzie, a sam najeżony pilum mur tarcz napierał na przeciwnika.
Przez pierwsze kilkanaście kroków, gdy Rzymianie wypełniali dolinę rytmicznym okrzykiem, z lasu nieustannie leciały na nich kamienne pociski i strzały, raniąc tylko gdzieniegdzie nieuważnych legionistów. Potem jednak niespodziewanie barbarzyński ostrzał nagle ustał. Doświadczenie Maniusza podpowiadało mu, że Germanie zaraz uderzą, nakazał więc Marcowi gestem dwóch złożonych pięści, by pierwsza linia jeszcze mocniej zwarła szeregi.
Gdy primus pilus, idąc wzdłuż linii, pałką wymuszał rozkaz i poganiał żołnierzy, trybun kątem oka zauważył, że z lasu w ich kierunku znów poleciały pociski. Tym razem nie były to jednak kamienie czy strzały, ale coś dużo większego, co zostało wyrzucone w powietrze pod dużym kątem. Maniusz natychmiast zrozumiał, że cokolwiek to było, leciało wysokiem łukiem, tak jakby przeciwnik chciał, by nie uderzyło w tarcze, lecz z góry spadło pomiędzy rzymskie szeregi.
– Bomby zapalające – pomyślał z przerażeniem i nie mogąc już ostrzec Marca, lecz licząc, że on i jego ludzie ocaleją, skrył się za tarczami.
Poza dźwiękiem uderzenia i rozbryzgiem błota, w które zagłębiły się pociski, nic się jednak nie wydarzyło. Nie nastąpiła, czego jeszcze chwilę wcześniej obawiał się trybun, żadna zabójcza eksplozja.
Mimo to osłanianego tarczami trybuna coś zaniepokoiło. Rzymianie przestali równomiernie pokrzykiwać i dotąd maszerujące w kierunku wroga szeregi raptownie się zatrzymały. Nastała złowróżbna cisza.
Zanim zdążył zapytać jednego z ochroniających go legionistów, co się stało, zobaczył stojącego nieruchomo primus pilusa. Jego z reguły przekrwiona twarz tym razem była blada niczym marmurowa rzeźba, a całe muskularne ciało drżało niczym źdźbło na wietrze.
Marco stał z opuszczonymi rękami. W jednej z nich trzymał drewnianą pałkę, a w drugiej krótki bojowy miecz. Nie poruszał się, tylko wpatrywał z przerażaniem w coś, co leżało u jego stóp. Maniusz podążył za wzrokiem żołnierza i zobaczył zagłębioną w błocie odciętą ludzką głowę. W zdeformowanej twarzy od razu rozpoznał jednego ze starszych żołnierzy, o których wspominał wcześniej primus pilus.
– A więc miał rację, nie zdezerterowali – powiedział do siebie, po czym w najbliższym otoczeniu, pomiędzy szeregami zobaczył leżące w błocie pozostałe kilkanaście głów. Ich twarze były okrutnie i z rozmysłem okaleczone. Oczy i usta zaszyto skórzanym rzemieniem. Język wyciągnięto od dołu, przez tchawicę. Swoim widokiem miały wzbudzić nie tylko strach. Germanie chcieli dać też Rzymowi jeszcze inny, potworniejszy niż śmierć i cierpienie znak. Umęczonymi głowami zamordowanych legionistów grozili: „Już nigdy nie zobaczycie waszych domów, a gdy po śmierci u bram zaświatów zapytają o wasze imię, nikt nie usłyszy waszego głosu”.
Po dolinie rozchodził się jedynie odgłos uderzających w błoto kropel deszczu. Zaraz potem jednak, gdy Maniusz z przerażeniem spoglądał na okaleczone głowy towarzyszy, z głębi gęstwiny lasu znów rozległ się dźwięk germańskich trąb bojowych. Instrumenty zaryczały niczym gigantyczny, żądny krwi smok i ze zgniłozielonej ściany lasu zaczęły wysypywać się z krzykiem nieprzebrane rzesze brodatych, długowłosych wojów.
Legion nadal stał nieruchomo. Maniusz natychmiast pojął zagrożenie. Widząc, że primus pilus nie jest w stanie pociągnąć pierwszego szeregu legionistów na już nacierających Germanów, nie zważając na niebezpieczeństwo, wybiegł przed szereg i idąc wzdłuż linii tarcz, zza których spoglądały na niego oczy przerażonych żołnierzy, zaczął krzyczeć:
– Na ojców waszych i matki wasze, na żony i dzieci wasze. Zaklinam was, Rzymianie, odnajdźcie w sobie siłę Marsa. On nad nami czuwa i prowadzi nas ku zwycięstwu. A jeżeli nie powstaniecie, to wiedzcie, że to bydło pożre was, wasze żony i dzieci, i ja ich nie obronię, a Mars niezwyciężony na nich się wypnie. Żołnierze, za mną!
Wyciągnął swojego ozdobionego kością słoniową i inkrustowanego złotem gladiusa i począł kroczyć sam w stronę nieprzyjaciela. Legioniści, jakby jakiś duch w nich wstąpił, na widok samotnego, idącego na wroga wodza, ponownie wznieśli bojowy okrzyk i dudniąc pilum w tarcze, ruszyli zwartą ścianą. Wkrótce maszerujące szeregi wyprzedziły Maniusza i dwie linie zbrojnych armii szybko zaczęły zbliżać się ku sobie.
Trybun poczuł, że jego machina wojenna znów działa i wrócił na miejsce, gdzie czekał Kronos. Wskoczył na konia i spojrzał w stronę nacierającego wroga. Morze wylewających się z lasu Germanów było już bardzo blisko miejsca, w którym Gajusz miał zacząć ostrzał. Maniusz odwrócił się w stronę, gdzie powinien stać dowódca artylerii.
– Już czas, przyjacielu, zgotuj im piekło – pomyślał i mając nadzieję, że ten go obserwuje, uniósł wysoko swój lśniący miecz, po czym spiął konia i pognał jak szalony pośród maszerujących szeregów żołnierzy. Wiedział, że gdy linie armii i barbarzyńców zewrą się w morderczym uścisku, będzie musiał ze skrzydła uderzyć jazdą na to krwawe kłębowisko.
Gajusz stał na wzniesieniu, w odległości około stu kroków za pierwszą linią, z którą nacierał trybun. Ze swojego miejsca miał idealny widok na całe przedpole. Prawie w ogóle nie zwracał jednak uwagi na toczącą się w dole bitwę. Cały czas szukał wśród kłębiących się żołnierzy tylko jednego jaskrawoczerwonego pióropusza hełmu Maniusza.
– Wypatruj mnie i znaku. Pamiętaj, przyjacielu, gdy zobaczysz znak, wtedy uczyń im piekło – zwrócił się do niego trybun na ostatniej przed bitwą wieczornej naradzie, na której omawiali batalię. – Wypatruj mnie, od ciebie zależy zwycięstwo.
Rzymianie zawsze starali się przystępować do walki z gotowym planem, ale tym razem sprawa nie była łatwa. Z raportów przychodzących od działających po stronie wroga zwiadowców rysował się groźny obraz.
Była późna jesień, a zima zapowiadała się sroga. Plony tego roku nawet w słonecznej Italii były skromniejsze. Oczywiście przypuszczano, że na północy może dojść do ataków przygranicznych plemion i grabieży zgromadzonych po wsiach zasobów, dlatego zawczasu wysłano do najważniejszy fortów limesu dodatkowe, nawet niezaprawione w boju oddziały. Nie przewidziano jednak takiego najazdu i tego, że barbarzyńców, jak nigdy dotąd, zjednoczy właśnie wizja nadciągającego głodu. Szacowano, że przeciwnik może być nawet trzykrotnie liczniejszy niż stacjonujące w Vindobonie wojsko.
Rzymianie przybyli na miejsce przyszłej bitwy, zanim pojawiła się germańska armia. Trybun, podobnie jak jego ojciec, gdy jeszcze dowodził, zwykł przygotowywać się do walki z wyprzedzeniem. Każdy manewr – czy to atak, czy odwrót – musiał być wcześniej zaplanowany. Tak jak jego sławny ojciec, w dowodzeniu kierował się dewizą „Chcesz zwyciężyć, planuj z wyprzedzeniem i bądź przygotowany nawet na porażkę, bo dobrze zaplanowany odwrót też może stać się kluczem do wiktorii”.
Gdy legioniści okopywali się w obozie, Maniusz i Gajusz lustrowali dolinę, szukając wszelkich możliwych udogodnień, które dałyby im przewagę nad przeciwnikiem.
– Muszę się rozstawić na tym wzgórzu – zdecydował podczas jednej z takich przechadzek Gajusz, spoglądając na niewielkie, górujące nad doliną, porośnięte krzewami i drzewami wzniesienie. – Jutro rozkażę je wykarczować i tam rozlokuję artylerię. Nasze pociski dosięgną każdego, kto będzie chciał się do ciebie zbliżyć.
– O, szczerze ci dziękuję. – Maniusz zarechotał, ale zaraz dodał poważnie: – Tak, tę bitwę rozstrzygnie artyleria, ale musimy dać jej jeszcze większe pole do działania.
– Co masz na myśli? – zapytał zaciekawiony Gajusz.
Maniusz miał skupioną minę, jakby dokonywał w głowie obliczeń, po czym rzucił niespodziewanie do kompana:
– Jaki jest realny zasięg twoich katapult i balist, przyjacielu?
– Około trzystu passusów, przy dobrej pogodzie. Musi być nie za sucho, ale też nie za wilgotno. Najlepiej, jak jest coś pomiędzy, rozumiesz?
– Mówisz, że coś pomiędzy – mówiąc to, Maniusz patrzył na przyjaciela tak, jakby przez chwilę był myślami w innym miejscu, ale zaraz dodał: – Więc gdy będziesz strzelał ze wzgórza, uderzysz w las. Dobrze dedukuję?
Zakłopotany Gajusz spojrzał niepewnie na ścianę drzew, ale zanim zdążył odpowiedzieć, Maniusz ciągnął już dalej ze zdecydowaniem w głosie:
– Zatem niech twoi ludzie karczują wzgórze, a reszta musi wyciąć jeszcze co najmniej sto passusów lasu. Mój drogi, germańskie piekło, które tu rozpętamy, potrzebuje rozmachu. Takiej bitwy nawet mój ojciec by nie wymyślił!
Maniusz był wyraźnie podekscytowany, a jego podniecenie udzieliło się dowódcy artylerii, który od razu wysłał do swoich oddziałów gońca z rozkazem rozpoczęcia prac. Przez następne dwa dni okolicę wypełniała nieustająca muzyka siekier i pił. Las stopniowo znikał.
Gajusz dał swoim podkomendnym sygnał rozpoczęcia ostrzału. Zaraz potem dolinę rozdarł przerażający ryk uwalnianych cięciw wojennych machin i zabójczy świst rozdzierających powietrze ognistych pocisków. Niebo nad doliną w jednej chwili zapłonęło żółcią i czerwienią.
Tymczasem Kronos, tocząc pianę z pyska, niósł swojego pana przez wzniesienie, z którego nacierał legion. Gdy dotarli na skrzydło, gdzie czekała już na wodza jazda frygijska, całe niebo nad doliną gorzało niezliczoną ilością pocisków. Nad szeregami nacierających na barbarzyńców żołnierzy pierwszej kohorty przewaliła się, niczym spadające gwiazdy, z mrożącym krew w żyłach hukiem fala ognia.
Broń Gajusza nie uderzyła jednak w pierwsze szeregi wroga, ale przeleciała nad ich głowami, by gruchnąć w piekielnej eksplozji w centralną część wybiegających dopiero z puszczy Germanów. Przez moment można by sądzić, że jakimś dziwnym zrządzeniem boskiej niegodziwości fortuna odwróciła się przeciwko Rzymowi.
Uderzenie artylerii nie miało jednak w zamyśle Maniusza zatrzymać ataku nacierającego tłumu barbarzyńców. To było zadaniem pierwszej, dowodzonej przez Marca kohorty. Nieustający, lejący się z nieba deszcz ognia zgodnie z jego planem powinien tylko rozdzielić szyki wroga. I rzeczywiście – jak wilk uderzający w stado owiec, gorejące pociski sprawiły, że napierający w drugiej fali wojownicy rozpierzchli się. Na nich to właśnie zamierzał uderzyć trybun.
Gdy dotarł do oczekujących na niego Frygijczyków, na pierwszej linii rozpętało się już piekło, a ogień nieustannie spływał z nieba. Pierwsza kohorta ze wszystkich sił starała się utrzymać napór Germanów kotłujących się po drugiej stronie rzymskich tarcz. Kłuto, cięto i miażdżono, jak i czym się tylko dało. Uderzano bronią i rzucano w przeciwnika rozczłonkowanymi zwłokami padłych. Krew tryskała na wszystkie strony i lała się szerokim strumieniem. Panował wszechobecny zamęt, tak że nie można było rozpoznać, kto w tych śmiertelnych zapasach bierze górę.
Wypływająca z ciał purpura życia mieszała się w zdeptanej dolinie z rozmytą od deszczu brunatną ziemią.
Pośród tego kłębowiska, wypełnionego krzykami walczących i jękami konających, uwijał się Marco. Cały od hełmu aż po sandały spływający posoką pobratymców i wrogów, wykrzykiwał na legionistów, by utrzymywali linię i parli naprzód. W jego oczach odbijała się czerwień płomieni, które spadały z nieba i paliły tłum napierających z lasu barbarzyńców. Marco widział w oddali biegające w śmiertelnym tańcu niczym bezładne kukły ludzkie pochodnie. Za nimi majaczyli wściekli i zdezorientowani Germanie, desperacko szukający przejścia przez to morze ognia.
– Dobrze się sprawił ten nasz Marco, chłop z piekła rodem. – Ucieszył się w myślach trybun i wzniósł wysoko ostrze oficerskiego gladiusa, by dać sygnał do szarży. Jazda frygijska ruszyła w dół zboczem wzniesienia. Początkowo powoli, utrzymując zwartą linię ataku, ale z każdym krokiem nabierając rozpędu. Gdy kawaleria wyszła na dno doliny, pędziła już na wroga z impetem niszczycielskiej górskiej lawiny. Germanie nie od razu zorientowali się, że próbując bokiem obejść barierę ognia, by uderzyć na legion z flanki, sami wystawili się na szarżę trybuna. Deszcz i wypełniający dno doliny dym dopełniły dramatu. Nie orientowali się, co nadciąga zza ich pleców, i dopiero równomierne dudnienie końskich kopyt uświadomiło im, że wpadli w śmiertelną pułapkę. Na obronę czy ucieczkę było już jednak za późno.
Uderzenie Maniusza było miażdżące. Jazda wjechała zwartą linią, roznosząc Germanów niczym rozpędzony walec. Ciała i ich fragmenty wylatywały w powietrze, zupełnie jak cięte przez żniwiarza zboże. Krew tryskała i zalewała niczym deszcz żądnych mordu rzymskich żołnierzy.
Maniusz przebijał się przez stłoczony tłum i ze wszystkich sił ciął mieczem na lewo i prawo. W pewnym momencie w tym wojennym szale zauważył w oddali otoczonego przez barbarzyńskich wojów mędrca w złotym kapeluszu.
Serce trybuna zabiło jeszcze szybciej. Wiedział, że zabicie starca zakończy walkę i da mu natychmiastowe zwycięstwo, więc tym mocniej poczuł kipiącą w nim żądzę krwi. Maniusz spiął Kronosa i zaczął szaleńczo przedzierać się w jego kierunku.
Germanie bronili się jak wściekli, tworząc wydawałoby się niemożliwą do pokonania barierę z martwych i żywych ciał. Trybun cios za ciosem wbijał się jednak coraz bardziej w te zwały mięsa. Uderzał, ciął i zarzynał, jakby był w mocy jakiegoś okrutnego bóstwa, głodnego bólu i śmierci.
Był już blisko – tak blisko, że w ustach poczuł smak krwi starego druida. Widział jego przerażone oczy – oczy człowieka, który uświadamia sobie, że opuścili go wszyscy bogowie, do których tak żarliwie się modlił. Rzymski wódz z wściekłością uniósł kolejny raz miecz, by tym razem zadać starcowi śmiertelny cios, ale zamiast tego runął na ziemię jak rażony gromem. Uderzenie było tak silne, że trybun z miejsca stracił przytomność. Krótko przed tym zdołał jeszcze zobaczyć zagradzającego mu drogę, wielkiego rudowłosego wojownika i spadający na niego ogromny, przypominający kształtem smoka topór.
Maniusza wyniesiono spod zwałów padłych Germanów półprzytomnego i całego we krwi. Trybun szybko jednak doszedł do siebie, wstał i rozejrzał się, szukając Kronosa.
Wierzchowiec leżał nieopodal martwy i patrzył w niebo swoimi wielkimi, teraz zamglonymi śmiercią oczami. Maniusz kucnął przy przyjacielu, pogłaskał go dłonią po czole i zamknął mu powieki.
– Panie, wybacz, że zawiodłem, ale to świeży zaciąg – dobiegł zza pleców skruszony głos primus pilusa. Marco cały był we krwi, a w ręku dzierżył równie zachlastanego germańską juchą gladiusa. – Na bitwę przysłali nam samych młodych rekrutów. To była ich pierwsza walka.
– To nic, dobrze się sprawiłeś, żołnierzu – odrzekł zmęczonym głosem Maniusz, po czym podszedł do leżącego nieopodal ciała germańskiego wojownika, pochylił się i patrząc w jego zdziwione martwe oczy, wytarł o długie rude włosy zbroczone krwią ostrze.
– To ten, co zabił Gnejusza. Wiele naszej krwi trzeba było oddać, by dobić tę pogańską bestię – rzucił dowódca pierwszej kohorty, owijając płóciennym bandażem zranione w walce przedramię.
Trybun, widząc obficie wypływającą spod opatrunku krew, powiedział z troską w głosie:
– Marco, ty krwawisz, niech cię w obozie opatrzy mój medyk.
Prosty żołnierz wyprostował się, uśmiechnął nonszalancko i odparł:
– Mój panie, Rzymianin nie ma czasu na krwawienie.
##
Tego dnia pogoda w Berlinie było wyjątkowo piękna. Tłumy przewalały się przez główne arterie wielkiego, tętniącego życiem miasta. Stefan od piętnastu minut siedział w rozświetlonej przedpołudniowym słońcem kawiarni Die Blumen przy Unter den Linden 170.
Na niewielkim okrągłym stoliku prażyła się w filiżance zbożowa kawa, a obok leżała rozłożona gazeta „Völkischer Beobachter”.
Na pierwszej stronie dużą czarną szwabachą krzyczał tytuł: „Diabeł znów zaatakował w Berlinie. Potwornie okaleczone ciało odnalezione w kanalizacji przy stacji Tiergarten. Komisarz Kossina na tropie tajemniczego zabójcy”.
Stefan spojrzał z nieukrywanym zaciekawieniem na gazetę, po czym, po chwili intensywnego poszukiwania, wyjął z kieszeni marynarki niewielki zwinięty skrawek papieru i delikatnie jak świętość wydobył z wnętrza bibuły brunatną, przypominającą konsystencją stopione szkło, grudkę drogocennego cukru z buraka.
Wiadomość o spotkaniu, na którym zostaną mu przekazane instrukcje dotyczące nowego zadania, odebrał dwa dni wcześniej. Teraz od kilkunastu minut czekał na kontakt i lekko podenerwowany, popijając gorzkawy mimo dodanego cukru smolisty płyn, lustrował ostatnie wiadomości z frontu.
– Same sukcesy. – Niespodziewanie oderwał go od lektury spokojny, ale zdecydowany głos o typowo bawarskim akcencie. Stefan uniósł głowę i spojrzał niepewnie na gościa. – Pozwoli pan, że się przysiądę? W taki piękny dzień chyba wszyscy berlińczycy wylegli na ulice i trudno gdziekolwiek znaleźć wolny stolik – powiedział tamten.
– Ależ proszę. – Stefan złożył gazetę wpół i ponownie odłożył na stolik.
– Dziękuję. Pan pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Koch, Gustaw Koch, niedawno przyjechałem do stolicy z Monachium – powiedział gość, siadając przy stoliku i dając jednocześnie kelnerowi znak, że chce złożyć zamówienie, po czym dodał: – W interesach oczywiście.
– Dzisiejsze czasy nie należą zapewne do łatwych dla biznesu. Czym się pan zajmuje? – zapytał z zainteresowaniem Stefan i dokładnie zlustrował mężczyznę spojrzeniem. Koch wydał mu się człowiekiem, który pozostawił już dawno młodość za sobą i wyglądał bardziej na skromnego urzędnika lokalnego aparatu niż podróżującego przedsiębiorcę.
– Handel, zajmuję się handlem – odpowiedział Koch tonem, jakby składał wojskowy meldunek, z wyraźnym naciskiem na pierwsze słowo, po czym szybko wyjaśnił: – Organizuję tekstylia dla wojska. Nasze tkalnie nie nadążają i aby utrzymać niezbędną na potrzeby frontu produkcję, ważny jest wtórny obrót i rekwizycje na zdobytych terenach.
– Zdobycznych? – Stefan specjalnie przekręcił słowo i spojrzał tak, jakby chciał dać jednocześnie wyraz, że nie do końca rozumie. Tamten szybko znacząco się uśmiechnął.
– Na terenach przywróconych do naszej odwiecznej świętej Rzeszy, ma się rozumieć – poprawił się natychmiast Koch i wyjaśnił: – Wie pan, jeżdżę ostatnio dużo po Generalnym Gubernatorstwie. Jest tam sporo dobrego materiału do przejęcia. – Gość zmrużył znacząco oczy, przybliżył się do Stefana i wyszeptał poufałym tonem: – Można się teraz tam nieźle obłowić.
Mężczyźni przerwali rozmowę na chwilę potrzebną na to, by kelner postawił przed Kochem filiżankę zbożówki. Z gramofonu stojącego na stoliku w głębi kawiarni płynął aksamitny głos Lele Andersen śpiewającej Das Mädchen unter der Laterne. Koch, słysząc melodyjne słowa przeboju, przez chwilę jakby się rozmarzył.
– Moja ulubiona – zaraz jednak dokończył z powagą w głosie: – Rozumie pan, wielka wojna, byłem pod Verdun. Miałem 17 lat i odtąd zawsze, gdy ją słyszę, wracają do mnie obrazy tamtych dni, twarze towarzyszy broni. Ale pana nie było chyba jeszcze wtedy na świecie, młody człowieku?
Stefan się uśmiechnął.
– Ale, ale, ciekawa sprawa z tymi mordami – raptownie zmienił temat handlowiec.
– Że co, proszę? – Stefan zrobił minę, jakby nie dosłyszał.
– No, ta sprawa z pierwszej strony gazety. – Koch wskazał leżący na stoliku złożony „Völkischer” z czerniejącym na nim sensacyjnym tytułem.
– A, to – odpowiedział z odrobiną udawanego zdziwienia w głosie Stefan. – Tak, cały Berlin żyje tymi zagadkowymi morderstwami. Rzeczywiście, tajemnicza sprawa.
– Tak, tajemnicza i paskudna – powtórzył za nim Koch. – Nawet u nas w Monachium jest o tym głośno. A co pan o tym osobiście myśli?
Stefan przez chwilę się zastanawiał, próbując kawy, po czym odpowiedział tonem znawcy:
– Cóż, pewnie to najzwyklejszy wariat, jakich dziś wielu. – Zaraz jednak, chcąc najwyraźniej dać znać, że sprawę traktuje z dystansem, lekko się przy tym uśmiechając, dodał: – Albo rzeczywiście, tak jak piszą – demon.
Koch wypił dwa łyki i Stefan zaproponował mu cukier, na co tamten machnął ręką.
– Nie, dziękuję, lubię gorzką.
Koch starł z górnej wargi piankę po zbożówce, po czym, delektując się kolejnym łykiem, niepostrzeżenie, tuż obok gazety, położył na stoliku książkę. Na grubej i tłoczonej w skórze okładce widniał mocno już przetarty długotrwałym używaniem relief uroborosa ze szczątkowymi śladami starej złotej farby.
Stefan spojrzał na książkę z wyraźnym zaciekawieniem, a jednocześnie niepokojem.
Koch zauważył reakcję sąsiada, więc zaczął się tłumaczyć:
– Wie pan, kupiłem ją wczoraj zaraz po przyjeździe do Berlina w antykwariacie niedaleko dworca. Nie bardzo wiem, o czym to jest, ale przyznam, że okładka ze smokiem tak mi się spodobała, że bez namysłu się zdecydowałem. Poza tym nie była droga, a to przecież ładna rzecz, a ja, wie pan, wyjątkowo cenię sobie ładne rzeczy – po czym rzucił niespodziewanie: – Wierzy pan w smoki?
Przy stoliku zapanowała cisza. Koch z niepewnością w oczach przyglądał się swojemu rozmówcy. Stefan siedział w bezruchu i zastanawiał się, co odpowiedzieć. Pytanie o wiarę w smoki miało być według ostatniego meldunku matki – jak nazywano jego opiekuna w centrali – znakiem rozpoznawczym kontaktu.
Był przygotowywany do takiego spotkania, ale nie sądził, że odczuje podobny niepokój. Stefan patrzył w milczeniu to na okładkę książki ze złoceniami, to na Kocha i ważył w myślach słowa.
– Czy wierzy pan w smoki? – powtórzył wyraźnie zdesperowany Koch.
– Tak, ale tylko w te latające – odpowiedział po krótkiej pauzie nadzwyczaj spokojnym głosem Stefan i wypił kolejny łyk kawy. Wiedział, że w każdym momencie może wpaść, ale zdawał też sobie sprawę, że musi zaryzykować i odpowiedzieć.
Koch wyraźnie odetchnął, usiadł i wymamrotał, jakby robił to ostatkiem sił:
– Zatem to ty. A już zacząłem się naprawdę denerwować.
Stefan nadal milczał, więc Koch przybliżył się do niego dyskretnie przez stolik.
– Matka przekazuje, że masz jak najszybciej zbliżyć się do jakiegoś profesora. Nazywa się Linz – wyszeptał i jednocześnie przesunął w stronę Stefana książkę. – W środku znajdziesz szczegóły.
– Do profesora Linza, a kto to taki? – rzucił z zaciekawieniem Stefan.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział zniżonym głosem Koch. – Ale trzeba się spieszyć. Niemcy natrafili na coś w Aleksandrii. Chcieliśmy ich uprzedzić, lecz nie zdążyliśmy. Wiemy, że szukają czegoś w Rzymie. To ważne.
Koch nie wyglądał na filozofa, ale ostatnie słowo wypowiedział tak, jakby obwieszczał odkrycie kamienia filozoficznego.
– Matka mówi, że masz mało czasu. Przekazała też, że do tego Linza dotrzesz przez jakiegoś Gustawa, jego asystenta.
Stefan niezdarnie otworzył książkę i pobieżnie zaczął lustrować jej zawartość. Gdy podniósł wzrok znad gęsto zadrukowanych pożółkłych kartek, przy stoliku siedział już sam. Koch zniknął, jakby wyparował. Na blacie, obok niedopitej zbożówki, leżało tylko kilka monet z wybitym na rewersie orłem trzymającym w szponach swastykę.
Stefan odwrócił się i dał barmanowi znać, że chce zapłacić.
##
Maniusz Acyliusz Glabrion wygodnie rozsiadł się na łożu w loży honorowej amfiteatru w Syrakuzach na Sycylii i sięgnął po wyłożone obok na srebrnej misie winogrona. Wprawnym ruchem wydobył dorodną kiść i zaczął objadać soczyste owoce, tak że czerwony nektar obficie ściekał mu po brodzie.
Senator uwielbiał walki gladiatorów, ale nie napawanie się okrucieństwem, więc zawsze omijał tę część igrzysk, w której planowane były egzekucje skazańców. Co innego walka. Walkę Maniusz, były dowódca Legio XV Apollinaris, miał we krwi. Na arenie szczególnie upodobał sobie przedstawienia odtwarzające historyczne bitwy. Jego ulubioną opowieścią w towarzystwie niezmiennie od lat była historia o naumachii, jaką widział w Rzymie, w czasach gdy sprawował tam urząd konsula.
– Nie uwierzycie, całe Koloseum wypełnione było po trybuny wodą – opowiadał podekscytowany przyjaciołom. – A w nim, jak na prawdziwym morzu, pływały i toczyły ze sobą krwawe boje pełnowymiarowe okręty wojenne. To było niewiarygodne widowisko, istny cud!
Maniusz siedział sam w loży i czekał na Publiusza Taliusza Optio, starego druha z czasów wojen z Alanami. Po zakończeniu służby Taliusz został w Syrakuzach lanistą i na miejscowej arenie szkolił oraz wystawiał do walk gladiatorów.
Mimo różnic klasowych łączyła ich zażyła przyjaźń. Pierwszy z nich – arystokrata, dowódca wojskowy piastujący urząd senatora. Drugi – zamożny, ale plebejusz. Ich relacja była jednak przypieczętowana krwią przelaną w walkach z dzikim ludami Kapadocji, za panowania cesarza Publiusza Eliusza Hadriana.
Wydarzeniem, które dało początek ich wielkiej przyjaźni, była bitwa, w trakcie której pod Maniuszem padł koń. Dowódcę dopadła zgraja alańskich wojowników. Zanim wytrącili mu broń, zdołał ubić kilku przeciwników. Wrogów było jednak zbyt wielu. Gdy Maniusz Acyliusz godził się już ze śmiercią, z odsieczą rzucił się właśnie Publiusz, optio jednej z centurii. Doświadczony legionista, widząc swojego wodza na obalonym wierzchowcu otoczonego przez barbarzyńców, bez zawahania skoczył z krzykiem na ratunek. Reszta legionistów, słysząc wezwanie Publiusza, też uderzyła na wroga, ocalając życie dowódcy.
Senator łapczywie pochłaniał kolejne soczyste winogrono, gdy w loży pojawił się, jak zawsze rozweselony, przyjaciel w towarzystwie dwóch pięknych niewolnic.
– Witaj, kochany, przepraszam, że musiałeś na mnie czekać – zawołał od wejścia swoim głosem wesołka, w niczym niepasującym do jego bojowej przeszłości. – Wybacz, ale musiałem zejść jeszcze na dół do kazamatów, do moich chłopaczków, i zmotywować ich do walki. Wiesz, postawiłem co nieco na dzisiejszą potyczkę, a jak wiesz, nie lubię przegrywać. – Zaśmiał się, robiąc przy tym gest zawstydzonej damy.
– Nic się nie stało, mój drogi – skwitował senator, rozciągając się jeszcze wygodniej na łożu i sięgając po następne grono. – Tegoroczne owoce są wyśmienite. Ale właśnie, zdradź mi, mój drogi, jak ty motywujesz tych, jak to określiłeś, swoich chłopaczków?
– W najlepszym wypadku obiecuję, że ich nie wybatożę – zarechotał Publiusz.
– A w najgorszym? – ciągnął za język przyjaciela wyraźnie zaciekawiony Maniusz.
– Aaaa… – Lanista na chwilę zawiesił głos, jakby szukał najodpowiedniejszego słowa. – No, w najgorszym zapowiadam, że urwę im jajca i nakarmię nimi bezpańskie psy, a oni, musisz wiedzieć, mój drogi, bardzo kochają swoje jajca.
Obaj zaśmiali się siarczyście.
Publiusz rozłożył się na łożu nieopodal przyjaciela, sięgnął po szklany puchar i dał znać stojącemu przy wejściu niewolnikowi, by nalał mu wina.
– Mój drogi Maniuszu, może i ty skosztujesz tego nektaru? – spytał, sącząc napój z pucharu, rozkoszując się jego smakiem i przyglądając się pod światło naczyniu wypełnionemu purpurowym perlącym się płynem. – Tu na Sycylii jest najprzedniejsze. Mamy tu najlepsze słońce.
– Zapewne, przyjacielu, ale zostanę przy gronach. Nie chcę skazić ich wyjątkowej słodyczy – odpowiedział senator, delikatnie mlaskając. – Są cudownie soczyste. Ale, ale, może zdradzisz, przyjacielu, co czeka nas dzisiaj na arenie?
Publiusz przeciągnął się wygodniej w łożu, dał znak niewolnikowi, by uzupełnił czarę, po czym z tonem dostojeństwa zaczął tłumaczyć:
– Więc, mój drogi, dziś będzie… – zrobił krótką, ale znaczącą pauzę, jakby chciał podkreślić, że czeka ich coś niezwykłego – …poleciłem przygotować to dla ciebie, ale lepiej sam posłuchaj.
W tym momencie nad amfiteatrem zabrzmiał doniosły dźwięk trąb i na środek areny wszedł przystrojony wieńcem laurowym orator w złotej todze. Grubawy mężczyzna w piekącym świetle prezentował się niczym błyszczące złote jabłko.
– Dostojni obywatele nieśmiertelnych Syrakuz – zawołał, unosząc ręce wysoko nad głowę, jakby chciał sięgnąć słońca.
– Ha, ha, ha – odpowiedział mu dziki rechot z trybun zajętych przez plebejuszy.
– Już dawno mówiłem, by tej hołoty nie wpuszczać na igrzyska – zareagował z oburzeniem Publiusz.
– Daj spokój, to też obywatele, tyle że biedni. Wielu z nich to byli żołnierze, tacy jak ci, którzy walczyli u naszego boku. Trzeba ich szanować.
– Ale zmarnowali swoje życie i zaprzepaścili honor legionisty – zaprotestował podniesionym głosem lanista, dopijając wino.
– A ty nie zaprzepaściłeś czasem swojego honoru, robiąc to, co robisz, Publiuszu? – odciął się Maniusz.
– Ja? Ja zaprzepaściłem? Jak możesz! – obruszył się lanista i prawie płacząc, odstawił wino, robiąc przy tym w teatralnym geście obrażoną minę.
– No daj spokój, tylko żartowałem. – Maniusz poczuł, że sprawił przyjacielowi przykrość, i próbował załagodzić sytuację. – Przecież wiesz, jak cię szanuję i jak wielką darzę cię miłością, przyjacielu.
– No dobrze, wybaczam ci. – Publiusz wyszczerzył zęby w uśmiechu i znów sięgnął po wino.
Tymczasem stojący w centrum areny orator, najwyraźniej doświadczony w panowaniu nad wymagającą widownią Syrakuz, zaczął w końcu przebijać się przez krzyki wrzeszczącego z trybun tłumu.
– Drodzy obywatele, dziś przygotowaliśmy dla was wyjątkowe przedstawienie. Walkę, jakiej dotąd nie widziała ta święta arena Syrakuz. Będzie to znakomita i bardzo krwawa inscenizacja pamiętnej bohaterskiej bitwy legionu XV z barbarzyńskimi Alanami.
– Publiuszu, no wiesz! – Słysząc dobiegającą z areny zapowiedź, Maniusz, jak zawsze w takich sytuacjach, odpowiedział wyuczonym radosnym zaskoczeniem.
– Nie mogłem się powstrzymać, najdroższy. – Lanista w równie sceniczny sposób skłonił głowę w kierunku senatora, tak jakby oddawał mu hołd, i machnął jednocześnie na niewolnika, by ten znów dolał wina i doniósł winogron. – Pamiętam dobrze, że ta bitwa ma dla ciebie, mój drogi, wielkie znaczenie militarne i emocjonalne.
– Zaiste – przytaknął Maniusz, który najwyraźniej myślami odpłynął już gdzieś w odległe krwawe wspomnienia.
Tymczasem orator, stojąc w centrum wysypanego piachem owalu areny, nad wyraz intensywnie gestykulując, kontynuował:
– Do okrutnej bitwy z dzikimi plemionami doszło w górzystej Kapadocji. Teren był nieprzyjazny dla naszych niezwyciężonych wojsk. Tchórzliwy wróg, bojąc się otwartego starcia, prowadził wojnę podjazdową. Urządzał zasadzki w każdej dolinie i na każdej przełęczy. Ale Rzym parł na przód. Dziś ukażemy w naszym przedstawieniu jedno z krwawych starć tamtej wojny. Bezbożni wrogowie zaczaili się w górach i niespodziewanie uderzyli na tyły oddziałów dowodzonych przez naszego najwspanialszego obywatela Syrakuz, senatora Maniusza Acyliusza Glabriona.
– Publiuszu, mógłbyś już dać spokój z tymi honorami – rzucił senator i spojrzał z pobłażaniem na przyjaciela, który wzniósł puchar i jeszcze głębiej skłonił głowę.
– Podczas walki krwiożerczy niczym zwierzęta Alanowie zabili konia pod naszym znakomitym wodzem! – wykrzykiwał w tym czasie orator, energicznie gestykulując, jakby sam uczestniczył w walce. – Wydawało się, że los bohatera i całej batalii jest przesądzony. Konsul bronił się zaciekle, ciął jednego wroga za drugim. Trup ścielił się gęsto, krew lała się strumieniami, ale przeciwników było zbyt wielu. – Orator wstrzymał głos i jakby tracąc władzę w rękach, opuścił je nisko ku ziemi, by po chwili raptownie rozchylić na boki i szybko unosząc jedną ku górze, z dłonią zaciśniętą w pięść, zakrzyknąć: – Ale tego dnia wielkiemu, nieśmiertelnemu senatorowi Maniuszowi nie był pisany koniec!
– Tak, to była straszliwa jatka. – Senator się zamyślił. – Wielu dobrych legionistów wtedy poległo. Nigdy też nie zapomnę mojego Cerberusa. To był wspaniały koń, potrafił jak żaden inny walczyć. Kąsał i kopał ile wlezie. Wielka strata. Ogromny niczym dąb Alan przeciął go jednym ciosem na pół, tak że z biedaka wypłynęły wszystkie wnętrzności.
– Zginał jak bohater – wtrącił lanista. – Odszedł szybko i nie męczył się, w przeciwieństwie do tego wielkiego dzikusa, który go zabił. Po zwycięstwie wpadł nam w ręce, pamiętasz?
– Co mówisz, Publiuszu?
– Mówię o tym, jak skończyliśmy tego giganta, co ubił ci Cerberusa. Kazałeś naciąć mu brzuch i rozwłóczyć go końmi.
– No nie, byłem aż tak okrutny? – zdziwił się senator żartobliwie. – Marnie zdechł ten pies, jako ofiara przy stosie ciałopalnym Cerberusa. Mam nadzieję, przyjacielu, że nie pokażesz na arenie mojego upadku z konia. – Zaśmiał się.
– Ależ, mój drogi, nie śmiałbym pokazać nawet najmniejszej twojej słabości. Wszak takich nie masz.
Nad amfiteatrem znów zagrzmiały trąby. Po bokach areny szeroko otwarto okute żelazem bramy. Z lewej wbiegło czterech ubranych jak legioniści osiłków Publiusza.
– To my? – Senator zaśmiał się rubasznie.
– Zapewniam cię, że są tak dobrzy jak my wtedy, a może nawet lepsi. – Publiusz, śmiejąc się, wychylił do końca wypełniony czerwonym trunkiem puchar, czyniąc to tak, jakby wznosił toast.
– Bo pewnie ci, co zaraz wyjdą z drugiej bramy, to jak zwykle jacyś wygłodzeni i solidnie wychłostani skazańcy – odciął się żartem Maniusz.
– Przyjacielu, to nieważne. Przecież historia mówi, że i tak zginą. – Gdy lanista to powiedział, raz jeszcze zagrzmiały złowieszczo trąby, jakby zapowiadały nadchodzącą nieuchronnie śmierć, i po prawej stronie areny ze szczękiem otworzyła się druga krata. Zaraz potem na piach wybiegła niezgrabnie grupa przyodzianych w skóry, z tarczami zbitymi z desek i uzbrojonych tylko w kije biedaków.
Widownia na trybunach ryknęła śmiechem.
– No, chyba trochę jednak przesadziłeś, kochany – zauważył Maniuszz przekąsem, słysząc reakcję widowni.
– Poczekaj, poczekaj, niech tylko poleje się krew. Zobaczysz, oszaleją z radości, za dobrze znam tę prymitywną, głodną cierpienia hołotę.
Jeszcze raz zadęto w trąby, sygnalizując początek widowiska. Gladiatorzy ruszyli i powoli, krok za krokiem, zaczęli zbliżać się do skazańców. Otaczali ich niczym polujące lwy osaczają ofiarę. Ci zbili się w grupę i przerażeni, wypychali się nawzajem na zewnątrz, jakby miało to ich ocalić, jakby każda sekunda ich marnego życia była warta poświęcenia stojącego obok towarzysza niedoli.
Ludzie Publiusza, jak wyczuwające mięso drapieżniki, formowali wokół nich coraz bardziej szczelny pierścień. Ich odziane w skóry ofiary tylko wymachiwały bezmyślnie kijami, nie chcąc dopuścić bliżej uzbrojonych w żelazo wojowników.
– Nie wyglądają na dzikich, nieokiełznanych Alanów, których widziałem. – Maniusz się zaśmiał. – Bardziej przypominają owce gotowe na…
Senator nie zdołał jednak dokończyć. W tym samym bowiem momencie najwyższy z gladiatorów chwycił za kij, którym bronił się jeden ze skazańców, i gwałtownie nim szarpiąc, podskoczył, zadając szybki cios krótkim, szerokim mieczem. Wydarzenia potoczyły się dalej w mgnieniu oka. Z grupy odzianych w skóry mężczyzn wypadł przed szereg drobny człowiek i zanim wykonał kolejny zamach kijem, padł martwy na ziemię, z tryskającą z szyi fontanną krwi. Odrąbana głowa nieszczęśnika z rysującym się na twarzy przerażeniem potoczyła się po piachu areny, zostawiając za sobą purpurowy ślad. Przez trybuny przeszedł zwierzęcy ryk radości.
– A nie mówiłem? – skomentował szaleństwo widowni Publiusz, pochłaniając kolejne wino i sycąc się widokiem śmierci. – Przecież to takie proste, daj im krew i ból, a pokochają cię jak boga. To są potwory i właśnie za to ich kocham, drogi Maniuszu.
Tymczasem na dole przerażeni widokiem okrutnie zabitego towarzysza niedoli skazańcy rzucili się do panicznej ucieczki. Gladiatorzy, czując zapach śmierci, skoczyli z krzykiem za rozbiegającymi się ofiarami.
Po kilkunastu sekundach w kurzu areny leżało kilka zachlastanych krwią ciał, odrąbanych kończyn i głów. Tylko jeden człowiek, najroślejszy, desperacko bronił się jeszcze przy bramie. Machał wokół siebie kijem jak szalony i trzymał na dystans napastników. W pewnym momencie trafił nawet jednego z gladiatorów, strącając mu hełm z głowy. Widząc beznadziejną obronę, a może ceniąc odwagę skazańca, tłum na trybunach zawył dziko z radości.
– Zabijcie go, durnie, bo każę was wszystkich wychłostać – krzyknął z loży do gladiatorów wyraźnie poirytowany Publiusz, jednocześnie podskakując z łoża i strącając przy tym na ziemię puchar wypełniony winem. Senator, dotąd znudzony jednostronną rzezią, odłożył owoce i na moment podniósł się z zainteresowaniem.
Nieszczęśnik zaczął jednak tracić siły. Gdy na moment przestał wymachiwać kijem, podbiegł do niego od tyłu jeden z wojowników Publiusza i silnie kopnął go w nogi. Dzielny skazaniec stracił równowagę i upadł na kolana. W tym momencie drugi chwycił mężczyznę za włosy i szybkim pociągnięciem miecza poderżnął mu gardło od ucha do ucha, prawie odcinając nieszczęśnikowi głowę. Purpurowa krew trysnęła z szyi taką strugą, że ochlapała stojących wokół ofiary gladiatorów. Tłum oszalał z radości.
– Zapewniałem cię, że będzie wspaniale – pochwalił się lanista. – Ale wiesz, nie mogę dać walczyć ze sobą tylko wyszkolonym wojownikom. Przecież bym zbankrutował.
– Publiuszu, ty i bankructwo. – Senator zarechotał, jakby był jednym z prostych widzów na plebejskiej trybunie. – Przyjacielu, ty nigdy nie popadniesz w biedę, za bardzo kochasz złoto. I zapewniam cię, przedstawienie było wyśmienite. Jak on tym kijem twoich osiłków odganiał, jak jakieś stado baranów.
Lanista też zarechotał z wyraźną ulgą i machnął na niewolnika, by zaniósł gladiatorom do podziemi wino.
– Zasłużyli na napitek – stwierdził. Ale, ale, co tam, przyjacielu, u twojego drogiego syna, naszego małego imperatora? Tak go chyba kiedyś nazywaliśmy, czyż nie? Zdaje się, że stacjonuje na północy?
– Tak, nasz mały imperator służy w Carnuntum, na samym pograniczu z dziczą – odpowiedział senator. – Ale na dniach ma właśnie do nas zjechać na urlop. Jest już duży, Publiuszu. To dojrzały żołnierz i dowódca, dokładnie taki jak my kiedyś byliśmy.
Maniusz wstał z łoża i skierował się powoli do wyjścia z loży.
– Już pójdę, kochany. Zaraz będą egzekucje, a ja, jak wiesz, brzydzę się tak przelewaną krwią.
Senator powoli schodził po kamiennych stopniach wyjścia z areny. Lubił tu przychodzić na walki. Arena była kameralna, nie jak wielkie Koloseum w Rzymie, na którym i tak niewiele było widać. Tu wszystko było niemal na wyciągnięcie ręki i jak na prawdziwym polu bitwy – można było poczuć w nozdrzach zapach krwi. Maniusz rozłożył się wygodnie w lektyce i dał niewolnikom sygnał, by wracali do domu. Gdy się oddalał, od strony amfiteatru, poprzez okrzyki widzów, dobiegł mrożący krew w żyłach ryk wygłodniałych lwów.
##
Gmach sławnej berlińskiej Museumsinsel Alte Nationalgalerie (Starej Galerii Narodowej), zaprojektowanej przez Friedricha Augusta Stülera, już od wiodących do wejścia monumentalnych schodów miał ustawiać odwiedzających gości w pozycji uniżonych poddanych wielkiej sztuki Niemiec. Stefan długimi skokami pokonywał raz za razem po kilka schodów, tak jakby nie chciał ulec narzuconej przez budowniczego narracji, jakby sam postanowił, w sobie tylko znany sposób, przeżyć to, co na niego czekało we wnętrzu reprezentacyjnej galerii malarstwa III Rzeszy.
Prawie biegł przez wysokie pomieszczenia wypełnione ogromnymi płótnami niemieckich mistrzów. W ogóle nie zwracał uwagi na sztukę, niesiony jakby skrzydłami, pędził przed siebie, wzbudzając niepokój u rozstawionych po kątach strażników. W końcu zatrzymał się w jednej z niewielkich bocznych sal.
Siedział tam na skromnej ławeczce, jak zahipnotyzowany wpatrując się w wiszące na ścianie, oprawione w misternie zdobioną złotą ramę niepozorne płótno przedstawiające Świętego Michała walczącego z diabłem. Stefan podszedł powoli, nie chcąc przerywać kontemplacji dzieła. Przez chwilę stał za Gustawem, na przemian wpatrując się to w przyjaciela, to na podziwiany przez niego obraz, po czym wyszeptał mu do ucha:
– Rafael Santi, jedyne prawdziwe dzieło w tej kiepskiej menażerii, trofeum z Paryża.
Gustaw wyglądał na wyrwanego z zamyślenia, odwrócił się raptownie.
– Ach, to ty, Stefanie, czekałem na ciebie i tak jakoś się w niego zapatrzyłem.
– Witaj, kochany – wyszeptał poufale Stefan, ale w sposób, jakby się obawiał, że któryś z rozstawionych po salach strażników usłyszy jego słowa, i usiadł koło Gustawa.
– To wyjątkowe dzieło – zauważył Gustaw i przybliżył się do przyjaciela tak, że oboje wyglądali, jakby się przytulali. – Przedstawia archanioła Michała walczącego z diabłem, ale często widzi się w tej scenie coś całkiem odmiennego – i tak też czyniło wielu innych artystów. Otóż w tym starciu dostrzega się niekiedy walkę świętego ze smokiem. Rafael trzymał się oczywiście kierunku wyznaczonego przez naukę kościoła, ale w wielu dziełach można zobaczyć właśnie starcie z mityczną bestią.
– A jakie to ma znaczenie? – wtrącił Stefan z tonem znudzenia w głosie, jakby w tym momencie sztuka go aż tak nie pociągała. – Święty Jerzy też walczył przecież ze smokiem. Sam widziałem taką rzeźbę w kościele w Danzig, więc nauka kościoła chyba nie do końca jest przeciw tym strasznym i tajemniczym stworom. – Zaśmiał się i jeszcze bardziej przybliżył do przyjaciela. Od momentu gdy Gustaw przyciągnął go bliżej ku sobie, opuściły go wszelkie wcześniejsze obawy. Może był to też efekt tego, że był mocno podniecony.
– Niezupełnie – odpowiedział Gustaw, zauważając jego twardość i znacząco się uśmiechając. – Chodzi o to, że Michał to ważny biblijny archanioł, a w Biblii nie ma słowa o jakichś tam smokach, jest tylko bestia w Janowej Apokalipsie.
– Może więc Biblia nie mówi nam wszystkiego – uciął Stefan i ciągnąc Gustawa za sobą, szepnął:
– Nie rozstrzygniemy tu tego sporu, mój drogi, chodźmy lepiej do mnie.
Kostrzewski, mimo że niższy, był dużo silniejszy od Koca. Miał bardzo mocne dłonie i łydki, i właśnie one najbardziej podniecały młodego studenta archeologii z Berlina.
Stefan mieszkał na poddaszu trzypiętrowej zapuszczonej kamienicy czynszowej na Kreuzbergu, gdzie właścicielowi podawał się za biednego studenta archeologii na uniwersytecie, co zresztą w tym momencie było prawdą. Dzięki temu nieregularne pojawianie się na posesji, co zapewne nie umknęło oku czujnego administratora i (z pewnością) jednocześnie donosiciela policji, zawsze mógł usprawiedliwić pracą w terenie na rzecz niemieckiej nauki.
Stefan i Gustaw wspinali się po stromych drewnianych schodach na poddasze najdelikatniej, jak potrafili. Stefan zdawał sobie sprawę, że nie uda im się wejść niepostrzeżenie, dlatego już rano dał się zauważyć panu Kuntze z siatką dźwięcznie brzęczących butelek piwa.
Gdy administrator spojrzał spode łba na jego zakupy, uśmiechnął się znacząco i dodał tonem usprawiedliwienia:
– Z kolegą będziemy przygotowywać się do egzaminu.
Kuntze zrobił jednak minę wyrażającą niedowierzanie, na co Stefan przybrał mądry wyraz twarzy i wyrecytował:
– Siła sprawcza żywiołu germańskiego w kształtowaniu się pierwszych cywilizacji wschodnich rubieży Europy. Panie Kuntze, dziś musimy naprawiać to, co zniszczyli tam ci dzicy Słowianie.
Kunze, weteran wielkiej wojny, tylko się wyprostował, machnął ręką i odwracając się na pięcie, odszedł do swojego mieszkania na parterze.
Gdy przekroczyli próg obskurnego lokalu, w którym jedynymi meblami były stół, jedno krzesło i stojące w kącie łóżko, nawet się nie rozebrali, tylko od razu zanurzyli w wygniecionej pościeli.
– Jak możesz mieszkać w takiej norze i jeszcze za to płacić? – ocenił z niesmakiem Gustaw, leżąc na wznak i patrząc przez niewielkie okienko na przepływające po błękitnym niebie kłębiaste maślane chmury.
Obaj byli nadzy. Leżeli przytuleni, a ich nabrzmiałe jeszcze członki świadczyły o utrzymującym się nadal podnieceniu i odbytym niedawno stosunku. Stefan leżał nieruchomo i milczał, też patrząc niewidzącym wzrokiem przez okienko.
– No dobrze, dobrze, nie gniewaj się – próbował tłumaczyć się z niestosownej uwagi Gustaw. – Za tydzień rodzice mają mi wynająć jakiś schludny pokoik, więc nie będziesz już musiał się obawiać, że ten twój Kunze czegoś się domyśli i na nas doniesie.
– Jesteś głupi, nie o to chodzi – odpowiedział z wyraźną złością w głosie Stefan. – Jest mi po prostu przykro, że mój chłopak tak mówi – mówiąc to, czuł na wargach namacalne jak gorycz kłamstwo, które świadomie, w wyuczony sposób, wypływało mu z ust. Jednocześnie czuł też, że gdzieś głęboko w duszy czy w sercu, a może tylko w głowie, sprawa ta nie jest aż tak prosta. Stefan każdą częścią ciała czuł, że mimo skomplikowanych okoliczności coś w jego sercu tli się do tego niewinnego chłopca, który jest tylko nic niewartym pionkiem w dużo poważniejszej grze. Stefan dobrze wiedział, że Gustaw jest pionkiem, którego – jeśli zajdzie taka potrzeba, mimo wszystkiego, co pomiędzy nimi niespodziewanie zaistniało – będzie musiał poświęcić.
– Przepraszam – odrzekł Gustaw i mocno wtulił się w pierś kochanka.
Przez chwilę leżeli w milczeniu i słychać było tylko ich równomierne oddechy. Zaraz potem zapalili papierosy.
– Dlaczego jesteś taki wrażliwy? – zapytał niespodziewanie Gustaw. Zaraz potem zaciągnął się gryzącym dymem z kiepskiego tytoniu i powoli wypuszczając go nosem, dodał: – Oni chyba z siana już robią to gówno.