Smokobójca - Tomasz Pacyński - E-Book

Smokobójca E-Book

Tomasz Pacyński

0,0

Beschreibung

Zbiór opowiadań krążących wokół tematyki smoków i ich pogromców. Kilka pierwszych opowieści poświęconych jest postaci Sir Rogera z Mons - rycerza dzielnego, jednak nie tak szlachetnego, jak można by się spodziewać. Prawdę mówiąc, mężczyzna jest cwaniakiem, który lubi wykorzystywać innych do swoich celów. Jego perypetie pisane są humorystycznym, lekkim językiem. W zupełnie odmiennej stylistyce utrzymane są pozostałe opowiadania - to mroczne teksty mówiące o krzywdzie, rzezi i strachu. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 375

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tomasz Pacyński

Smokobójca

 

Saga

Smokobójca

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2006 Tomasz Pacyński, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728119501

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

SMOKOBÓJCA

NAGRODA

Cień przesłonił słońce. Obdarty pastuszek, zajęty kręceniem fujarki z wierzbowego pręta, wzdrygnął się z przestrachem, słysząc dobiegający z góry szum i dziwny skórzasty łopot. Zdjęty nagłym, porażającym lękiem, tkwiącym gdzieś głęboko w podświadomości całych pokoleń pastuszków, cisnął niedokończony instrument na ziemię, porzucając tym samym swe drugie w kolejności, zaraz po dłubaniu w nosie, ulubione zajęcie. Po czym z niezwykłą jak na nieco ociężały umysł szybkością reakcji drapnął w krzaki, pozostawiając powierzone mu stadko swemu losowi.

Losowi nader nieprzyjemnemu, jak się wkrótce okazało. Krowy, wylęknione, zupełnie jak i ich smarkaty opiekun, zbiły się w gromadkę, porażone potężniejącym łopotem i rykiem. Rykiem pikującego smoka.

Rozpostarte tuż nad ziemią olbrzymie skrzydła wzniosły tumany pyłu, zaprószając dokumentnie szeroko otwarte oczy skrytego w krzakach niedorostka. Ziemia zadrżała pod ciężarem bestii, lecz sam moment lądowania i to, co stało się zaraz po nim, skrywały kłęby kurzu i wirujących w powietrzu śmieci. Słychać było tylko żałosne porykiwanie krów, tupot racic i ohydne chrupnięcia. Po nieskończenie długiej chwili wszystko ucichło. Kurz z wolna zaczynał opadać.

Sparaliżowany strachem pastuszek nie mógł zerwać się do ucieczki. Przypadł tylko do ziemi, rozpłaszczył się na niej, odmawiając w duchu modlitwy do wszystkich świętych, ze szczególnym uwzględnieniem świętego Jerzego. Nie modlił się o to, by sam Smoczy Rycerz pojawił się i poraził potwora. Modlił się tylko o to, by smok nie był zbyt spostrzegawczy. Miał dziwne przeczucie, iż sam jest smaczniejszym kąskiem niż łykowate ojcowe krówska.

Pył i piasek opadły wreszcie, pokrywając szarym nalotem łąkę. Już nie zieloną, bo splamioną posoką, pociętą brunatnymi bruzdami ziemi rozrytej racicami krów i pazurami bestii. Poznaczoną gdzieniegdzie nieruchomymi lub drgającymi jeszcze krowimi ciałami.

Smok z mlaskaniem pożerał wnętrzności wylewające się sinoczerwoną masą z rozdartego brzucha. Był czujny. Co chwila przerywał posiłek. Jego głowa, nieproporcjonalnie mała w stosunku do cielska, unosiła się raz po raz na długiej szyi, błyszczące krwawo ślepia lustrowały uważnie otoczenie. Wyglądał na starą, doświadczoną bestię, o czym świadczyły liczne blizny, widoczne na niepokrytych pancerzem częściach skóry. Czubek jednego z kręconych baranich rogów był ułamany, zwisające ośle uszy ponadrywane.

Potwór wywlókł jeszcze trochę kiszek, lecz już bez większego entuzjazmu. Zaspokoił najwyraźniej pierwszy głód. Zaczął rozglądać się, wybierając zdobycz, którą zabierze ze sobą. Łatwo było zgadnąć, że bestia wie doskonale, iż smoki ucztujące na miejscu polowania nie dożywają późnego wieku. Jeszcze łatwiej, że wiedzę tę potwór stosował dotąd z powodzeniem w praktyce.

Z donośnym stęknięciem uniósł się na tylnych łapach. Gdy tak stał, pastuszkowi zdawało się, że bestia przewyższa wzrostem kościelną dzwonnicę. Strach wszystko wyolbrzymia. W rzeczywistości smok nie był wyższy niż pięciu chłopa. Przeciętny, nie żaden okaz.

Gad chwycił wybrane starannie ścierwo w pazury przednich łap, rozpostarł skrzydła. Z widocznym trudem wzniósł się w powietrze. Tym razem szary tuman kurzu nie przesłonił tej sceny. I teraz pastuszek miał okazję zobaczyć wszelkie potworne szczegóły. Nie miał jednak na tyle odwagi, by z tej okazji skorzystać.

Smok zawisł kilka łokci nad łąką, z wysiłkiem machając skrzydłami. Ciężar zdobyczy nie pozwalał mu wznieść się pionowo, aczkolwiek nie opadał dzięki efektowi ziemi.

Wiedziony odwiecznym smoczym instynktem ruszył do przodu z głośniejszym łopotem skórzaśtych skrzydeł. Po chwili osiągnął prędkość translacyjną i zaczął się wznosić. Z wysiłkiem przeszedł tuż nad rosnącymi na skraju łąki drzewami, przeczesując szczyty koron pazurami tylnych łap, i zniknął.

Pastuszek leżał jeszcze długo z twarzą wtuloną w trawę, nie mając śmiałości podnieść oczu. Wreszcie zebrał się na odwagę i pochlipując, pobiegł co sił do miasta, aż migały w powietrzu brudne pięty.

Ojcu na razie wolał się nie pokazywać.

___

– Auuu!

Mistrz Erazm rzucił karcące spojrzenie spod obwisłych siwych brwi. Pokręcił z dezaprobatą głową. Ten chłopak nigdy się nie nauczy, pomyślał niechętnie. Zresztą, chłopak... Pod trzydziestkę mu idzie, piętnasty rok będzie, jak terminuje, a gwoździa wbić nie potrafi. Inni dawno się wyzwolili na czeladników, warsztaty własne pootwierali, a ten nic, ino gwoździe psuje.

Jednak gniew mistrza szewskiego Erazma zgasł szybko. Erazm, artysta w swym zawodzie, co najmniej raz dziennie miał okazję, by złościć się na swego wyjątkowo nieudanego ucznia. Zdążył się przyzwyczaić. Zgodnie ze swą żelazną zasadą, która brzmiała – pilnuj, szewcze, kopyta!, powrócił do przerwanej pracy.

Powód jego niezadowolenia również nie przejął się niechętnym spojrzeniem. Też był przyzwyczajony, miał czas, by się przyzwyczaić. Dmuchając na stłuczony palec, zagapił się w przesłonięte zasmolonymi błonami okno warsztatu. Mistrz wiedział, że nie warto go popędzać. Cóż, nie udał się... Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ktoś przecież musiał zamiatać warsztat, biegać po piwo dla mistrza i czeladników, wykonywać wszelkie prace, których nikt inny nie chciał się nawet dotknąć. A Jamroz, zwany przez wszystkich Zelówą, czynił to chętnie i bez protestu, mimo iż nie był już pacholęciem, a nawet młodzieńcem. Czynił od początku, od piętnastu bez mała lat. I w tej roli sprawdzał się doskonale. Tylko szewstwa nie mógł się nauczyć. Dratwa, choćby nie wiadomo jak dobrze nasmolona, rwała mu się w rękach, igły gięły i łamały. Prawie nigdy nie zdarzało się, by trafił w gwóźdź zamiast we własny palec. Przyznać należy, że rzadko próbował.

Taki układ ustalił się przez lata i w końcu odpowiadał wszystkim. Mistrzowi Erazmowi, bo ojciec Jamroza, znany w mieście kupiec bławatny, sumiennie od lat wpłacał należność za synowskie terminowanie. Nauczony zresztą doświadczeniem, że w ten sposób wiele oszczędza, bowiem straty, jakie poniósł przed laty, usiłując przyuczyć potomka do handlu, były znacznie większe. Układ odpowiadał i czeladnikom, którzy mieli się kim wysługiwać i mieli komu robić proste rzemieślnicze dowcipy, zwłaszcza w ciżmy. Co najdziwniejsze jednak, zdawał się też odpowiadać głównemu zainteresowanemu, co powodowało, że wszyscy wkoło, nie wyłączając własnego ojca, mieli go za idiotę. Ojcu należy oddać sprawiedliwość, iż czynił to z ubolewaniem.

Istotnie, Zelówa sprawiał wrażenie idioty, gdy całymi dniami przesiadywał w kącie warsztatu, patrząc przed siebie niewidzącymi oczyma. Albo gdy godzinami trzymał uniesiony młotek, ze skrzywioną twarzą i zaciśniętymi powiekami, szykując się do uderzenia. Nie wyglądał też specjalnie inteligentnie, gdy popędzany rubasznymi klepnięciami w czerwieniejący kark leciał po piwo.

Samemu Zelówie było wszystko jedno. Bowiem wszyscy się mylili. Nie byli w stanie ocenić jego wartości, wejrzeć w głębię duchową. Żyli jak woły w kieracie, z dnia na dzień, mozolnie dochrapując się swych żałosnych pragnień, wyzwolenia na czeladników, własnego warsztatu, tłustej żony i gromadki bachorów. Nie widzieli nic poza kopytem, śmierdzącymi skórami i lepką smołą. Przeżyją swoje i umrą, pozostanie po nich najwyżej para ciżm, rozlazła wdowa i dzieciaki, co radośnie roztrwonią uciułane sztuki srebra.

Jamroz, zwany Zelówą, był wedle własnego mniemania stworzony do wyższych celów. Miał swoje marzenia, niedostępne dla przyziemnych profanów, przekraczające ich zdolności pojmowania. Przecież już nieraz, jak ludzie prawili, szewczyka spotkała wielka kariera.

Zelówa czekał na swego smoka.

Był tylko jeden mały problem. Czekał już piętnaście lat, a żaden smok nie zapałętał się w pobliże miasta. Czasy były ciężkie, również dla bezlitośnie tępionych smoków.

Ale wieczny uczeń Jamroz wciąż czekał. I wiedział, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy stanie przed wielką próbą, z której wyjdzie zwycięsko, inaczej przecież być nie może. A wtedy... Aż westchnął, jak zawsze, gdy o tym myślał. Wtedy sława i szlachectwo, wtedy bogactwo. Koniec ze śmierdzącym skórą warsztatem, koniec z gderliwym mistrzem. Koniec z czeladnikami, którzy będą musieli w pas się kłaniać w obawie, że wypłazuje... Zelówa uśmiechnął się do siebie. Może wypłazuje, a może i nie... Może grosz z kulbaki rzuci, uśmiechnie się tylko... Jaki to ludzki pan, przecież mógł zabić...

Z tyłu dobiegł śmiech. Czeladnicy pokazywali go sobie palcami.

– Zobacz – zarechotał jeden – Zelówa znowu mierzy swoje włości...

– Nie – zaprzeczył drugi. – Jak tak siedzi z rozwartą gębą, to dukaty liczy, ani chybi...

Jamroz Zamknął gębę, istotnie niemądrze otwartą. Ale poza tym nie zareagował w widoczny sposób. Z wyrazu twarzy nie można było poznać, iż właśnie postanowił, że nie rzuci grosza. Jednak wypłazuje. Plastycznie wyobraził sobie czerwone, wykrzywione strachem, spocone gęby. Trzeba było przyznać, że wyobraźnię miał Zelówa bogatą. Wszelako miłe, choć wyobrażone tylko krzyki zamilkły wkrótce, bo w marzeniach pojawiła się ona. Już nie tak odległa, jak ją dotychczas widywał – z dna wyschniętej, zarzuconej odpadkami fosy. Stojąca wysoko na blankach, niedostępna. Teraz stała przy jego boku, a on odziany w pancerz wydawał rozkazy swej wiernej straży i rycerzom z okolicy, co nie mieszkając pospieszyli na wezwanie suwerena... Jego, znaczy się, męża książęcej córki. Albo nie, czekała nań w alkowie. Białe ramiona odcinające się gładką jasnością od przykrycia z niedźwiedzich skór... Skóry osuwają się niżej, już widać...

– Zobacz, teraz o niej zamyśla!

– Istowo! – parsknął drugi głos, krztusząc się śmiechem. – Widać! Ani chybi o...

Mistrz Erazm uniósł głowę znad swej roboty.

– Cichajta! – warknął ze złością. – Z Zelówy jaja sobie robić, wolna wola! Ale od książęcej córki wara!

Czeladnicy umilkli natychmiast. Znali ciężką rękę mistrza Erazma. Zajęli się swoją robotą, nagle niecierpiącą zwłoki i nad wyraz ważną.

Twarz Jamroza pokraśniała. Dopiero teraz zrobił się zły, jak zwykle, kiedy mu przerywali. Ciekawe, po czym poznali, pomyślał ze złością.

Wkrótce jednak humor mu się poprawił. Co oni wiedzą! Przecież kiedyś pojawi się smok.

___

Czeladnicy poszli już do domów, za przyzwoleniem mistrza oczywiście. Sam Erazm kończył jakąś pilną pracę wymagającą jego mistrzowskiej ręki. Zamówienie któregoś z wielmoży, coś, czego nijak nie można powierzyć czeladnikom. Zapadł już wczesny jesienny zmierzch, mistrz pracował przy świetle kopcącego kaganka, mrużąc krótkowidzące oczy.

Jamroz czekał cierpliwie, aż przyjdzie jego kolej. Kolej na pozamiatanie izby, wygaszenie ognia na palenisku. A kiedy już to zrobi, będzie mógł pójść na stryszek, do swej izdebki nad warsztatem. Będzie mógł położyć się na posłaniu i układać plany. Trzeba być przygotowanym. Smok może zjawić się w każdej chwili. Trzeba mieć plan, by pokonać bestię.

Coś było w tym jesiennym zmierzchu, coś, co przejęło wrażliwą duszę Zelówy zwątpieniem i zniechęceniem. Nie po raz pierwszy zresztą. Bo ile można czekać? Sam był jeszcze młody, dla mężczyzny to pełnia sił. Ale, na Boga, książęca córka się starzeje! A smoka jak nie ma, tak nie ma...

Może w ogóle już nie ma smoków? Może wszelkie potwory wytłukli już inni szewcy, budując tym samym swoją karierę. No i rycerstwo. Rycerze też przecież chodzili na smoki. Słyszało się to i owo o ich wyczynach. Takie opowieści przybywały do grodu z każdym niemal wędrowcem. Nawet jeśli co druga tylko była prawdziwa, to i tak wychodziło na to, że smoków po świecie tłukło się na kopy. Nie dziwota, że ich w końcu zbrakło. A to oznaczało tylko jedno – Jamroz do końca swego żywota będzie mistrzowi i czeladnikom na posyłki. Nie będzie miał nigdy szansy wyrównania płazem doznanych zniewag. A co najgorsze, nie będzie miał też szansy na własne oczy zobaczyć, jak skóry niedźwiedzie odsłaniają alabastrowo gładkie ciało. Jej ciało...

Z wysiłkiem odepchnął od siebie defetystyczne rozmyślania. Kiedyś zjawi się smok, musi się zjawić. Przecież jestem do tego stworzony, pomyślał z nowym przypływem optymizmu.

Skrzypnęły drzwi, płomyk kaganka zamigotał od podmuchu. Mistrz Erazm uniósł głowę.

– Hej, Zelówa! – dobiegł od drzwi wesoły, choć nieco bełkotliwy okrzyk. – Skończyłeś? To chodź na piwo. Wy, szewcy...

Przybysz nie dokończył, że szewcy zwykli mieć pieniądze, czego o uczniach mularskich nie można powiedzieć. Zelówa zobaczył, iż przekrwione oczy jego jedynego przyjaciela, ucznia mularskiego zwanego Obszczymurem, prawie wyszły z orbit. Obszczymur zbladł tak, że twarz przypominała kolorem wapno plamiące jego fartuch. Tylko nos, którego barwa była niewątpliwym skutkiem trapiącej mularzy choroby zawodowej, pozostał fioletowy.

– Wybaczcie, mistrzu Erazmie – wybełkotał chłopak, zrywając z głowy czapkę. – Nie wiedziałem...

Odwrócił się i zniknął bez słowa.

Mistrz Erazm bez słowa powrócił do przerwanej pracy, uśmiechając się nieznacznie. Nie był formalnie we władzach cechu, nie miał nic do mularzy. Ale z jego zdaniem liczyli się wszyscy. Zaś Obszczymur miał się niedługo wyzwalać na czeladnika.

Kaganek znów świecił równym płomieniem. Stary szewc pochylił się niżej, przygryzł obwisły wąs, jak zwykle, gdy praca wymagała skupienia. Nie zwracał uwagi na dobiegające z zewnątrz, od bramy miejskiej, odgłosy rogów. Nie dotarło do niego nawet to, że nierównym rytmem rozdzwonił się kościelny dzwon.

Drzwi z łomotem uderzyły o ścianę. Kaganek zamigotał, zgasłby niechybnie, gdyby mistrz nie osłonił go dłonią.

Gdy płomień rozgorzał równym blaskiem, mistrz Erazm wyprostował się ze ściągniętą gniewem twarzą. Na widok stojącego w drzwiach dyszącego Obszczymura aż poczerwieniał ze złości.

– To niebywałe! – syknął groźnie. – To zupełnie niebywałe, żeby taki gówniarz jak ty przeszkadzał mistrzowi w pracy! Poczekaj, już ja...

To rzeczywiście było niebywałe, bo mularczyk nie pozwolił mistrzowi skończyć.

– Smok! – wysapał. – Smok srogi wioski pustoszy!

___

Dwie niedziele minęły jak z bicza trzasł. Jamroz był w rozpaczy. Co dzień przychodziły nowe straszliwe wieści. Podgrodzie pękało w szwach od koczujących wieśniaków, którzy w panice porzucili swe wioski i chudobę, a poniektórzy, korzystając z okazji, również baby i bachory. Od obozowiska uchodźców unosił się straszliwy zaduch nędzy i strachu, a także czegoś jeszcze, tłumiąc nawet zwyczajny odór rynsztoków i wypełnionej wszelkimi odpadkami fosy.

Jak wieść niosła, smok poczynał sobie srodze, od czego blady strach padł na ludność, zbrojnych i drużyny książęcej nie wyłączając. Jedyna nadzieja w odsieczy, po którą posłał książę umyślnego, jak tylko złowieszczą nowinę usłyszał. Tą jedyną nadzieją żył cały gród.

I tylko jeden człowiek jej nie podzielał. Zelówa.

Dla niego był to koniec marzeń.

Dwie niedziele. Zda się, dużo czasu, by na bestię wyruszyć, łeb plugawy odciąć, rzucić go księciu pod nogi. A potem nagrody zażywać, szlachectwa dostąpić, książęcą córkę...

Zelówa zmełł pod nosem plugawe przekleństwo. Miło byłoby pomyśleć, co zrobi z książęcą córką, ale... Dwie niedziele. A on wciąż nie był gotów.

To była straszliwa ironia losu. Całe lata przygotowywał się do tej chwili. To nieprawda, że był bezwolnym marzycielem. Wiele czasu poświęcił na zgłębianie smoczych obyczajów. Zbierał każdy strzęp informacji, choćby najbardziej nieprawdopodobnej, każdą pogłoskę. Nie było bajki czy legendy, której by nie zgłębił. Znał wszelkie rodzaje smoków i ich obyczaje. Oglądał przerażające ryciny, zadręczał mnichów z klasztornego skryptorium, by wynajdywali i odczytywali mu stosowne pergaminy. Co zresztą mnisi chętnie czynili w zamian za piwo i inne napitki, groszem żywym też nie gardząc.

Znał wszelkie sposoby, by pokonać bestię. Cóż z tego, kiedy bestia pojawiła się w bardzo złym czasie.

Najlepszy sposób, niestety, był nie do zastosowania. Jamroz był spłukany, w sakiewce na dnie znalazł grosza najwyżej na parszywą kozę. O owcy nie mógł nawet marzyć, a co dopiero mówić o siarce, saletrze i innych kosztownych ingrediencjach do jej wypchania.

Zamysł wykopania wilczego dołu z zaostrzonymi palami na dnie też spełzł na niczym. Owszem, od strony ekonomicznej pozostawał w zakresie możliwości Jamroza. Nie było potrzeby kupowania przynęty, w tym wypadku Zelówa sam odegrałby tę rolę, za darmo. Rydel też by się znalazł. Na przeszkodzie realizacji tego planu stanęło jednak asekuranctwo księcia. Władyka stanowczo zabronił komukolwiek opuszczać miasto, by, jak mówiono, a w co nie wierzono za bardzo, zminimalizować straty. Lub też, co już miało więcej sensu niż książęca troską o życie poddanych, nie przysparzać pożywienia bestii. Istniał bowiem cień nadziei, że wygłodzona i zniechęcona opuści okolicę.

Jak przekonał się Jamroz, strażnicy również musieli ów cień nadziei dostrzegać, bowiem nader sumiennie wykonywali swe obowiązki. Krzyż jeszcże go bolał.

Z tego też powodu nawet najbardziej desperackie plany nie miały szans powodzenia.

Zelówa rozważał jeszcze szarżę konną z kopią. Jednak z braku kopii nie rozglądał się nawet za koniem. Pozostawała inna broń. Rohatynę można było kupić na targu całkiem tanio. Jak wiedział, podania donosiły o przypadkach, gdy śmiałkowie ruszali na smoka samopas z rohatyną, jak, nie przymierzając, na dzika w mateczniku. Ale z rohatyną czy bez, straż i tak nie wypuściłaby z miasta. Szewczyk nie wiedział, iż składało się to nawet szczęśliwie. Bowiem podania i owszem, zawierały opisy śmiałków wyruszających z rohatyną. Natomiast żadne nie opisywało przypadku, aby którykolwiek wrócił.

Dwie niedziele minęły.

Życiowa szansa wymykała się Jamrozowi z rąk. Bowiem właśnie nadszedł dzień, kiedy u bram miasta stanął wezwany przez księcia smokobójca. Wszem i wobec znany rycerz Roger z Mons.

Zagrzmiały rogi straży. Sławny rycerz wjeżdżał do miasta, by, jak to miał we zwyczaju, oddalić od niego zgubę.

Choć targany rozpaczą, Zelówa jak inni pobiegł ku bramie. Musiał zobaczyć słynnego zabójcę smoków.

___

Kopyta ciężko stukały po balach mostu. Z cienia barbakanu wyłonili się konni zbrojni, na sam widok których tłum zaszemrał z podziwem. Jamroz, używając łokci, bezceremonialnie przepchnął się do przodu, odpychając chuderlawego staruszka i odsuwając kopniakiem wrzeszczące w podnieceniu, plączące się pod nogami bachory. Chciał widzieć jak najlepiej.

Zbrojni prezentowali się doskonale. Chłop w chłopa znakomicie wyekwipowani, bogato odziani. Widać łowy na smoki dawały znakomity dochód, skoro sir Roger mógł pozwolić sobie na taki poczet. Zelówa poczuł, jak zazdrość i żal skręcają mu wnętrzności.

Tłum zaszemrał głośniej, wybuchły okrzyki przechodzące w jednostajny ryk, z którego wybijały się podniecone piski kobiet.

Z cienia wyłonił się sam rycerz Roger.

Na ogromnym koniu, sztywno wyprostowany, w pełnej, niebiesko szmelcowanej zbroi, wyglądał jak wyniosły hulajgród szturmujący miejskie mury. W niezłomnej prawicy dzierżył kopię z powiewającym u ostrza proporcem. Na tarczy zwisającej u siodła wyobrażony był smok jak żywy, buchający ogniem ze wszystkich otworów. Ze wszystkich trzech, miał bowiem trzy głowy, wszystkie jednako plugawe.

Koń rycerza sprawiał równie imponujące wrażenie. Opancerzony jak jego pan, równie nadnaturalnych rozmiarów, stąpał ciężko z dumnie wzniesioną, osłoniętą pancerzem głową. Okrywał go szkarłatny czaprak, na którym wyhaftowano misternie złotą nicią sylwetki smoków. Dwanaście całych, dwie połówki i trzy zaznaczone jedynie konturem.

Sława rycerza wyprzedzała go znacznie. Przeto każdy z tłumu pokazującego z podziwem wyszyte figury, wiedział, co one oznaczają.

Dwanaście pełnych równało się dwunastu plugawym potworom, które rycerz Roger własną ręką położyć raczył, Dwie połówki stały za bestie ubite wspólnie z nie mniej sławnym rycerzem znanym jako Trzy Bycze Głowy. Bowiem śluby tajemne zabraniały owemu słynnemu mężowi imię swe prawdziwe podawać, zaś skąd wziął się przydomek – nikt nie wiedział.

Sylwetki konturem jeno haftowane oznaczały zwycięstwa prawdopodobne, gdy śmiertelnie raniony smok, buchając posoką, zdołał się wyrwać i zapaść w swych komyszach, by tam niechybnie i marnie zdechnąć. Honor nie pozwalał prawemu rycerzowi przypisywać sobie pewnego zwycięstwa, wolał więc zadowalać się prawdopodobnym.

Sir Roger jechał na swym koniu, nie rozglądając się wcale. Za nim turkotały wozy wyładowane wszelakim sprzętem przydatnym do polowania na smoki opancerzone i lekkie, pełzające i latające, trójgłowe, jednogłowe i bezgłowe. Oraz na wszelkie inne potwory, które piekło zwykło wyrzucać ze swych cuchnących czeluści.

Entuzjazm tłumu sięgnął szczytu. Mężowie i podrostki wpatrywali się w rycerza twardym, wilgotnym wzrokiem, jakim mężczyźni patrzą na swego wybawcę, którego dzielność i przywództwo bez zastrzeżeń uznają. Niewiasty, sądząc z wyrazu twarzy i odgłosów, doznawały zbiorowego orgazmu.

Tuż obok Zelówy z tłumu wyrwało się coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak kłąb brudnych szmat. Gdy rzuciło się wprost pod kopyta rycerskiego wierzchowca i zaczęło zawodzić, wszyscy poznali, iż była to żebraczka, której imienia nikt nawet nie pamiętał.

– Sokole nasz, wybawco! – rozległo się w wąskim tunelu uliczki piskliwe zawodzenie. Opancerzony wierzchowiec nawet nie zwolnił.

Ludzie prawią, iż koń nigdy nie nastąpi na leżącego człowieka. Widać rycerski rumak nigdy o tym nie słyszał, gdyż postawił nogę z ciężką podkową w sam środek zawodzącego kłębu. Głuche chrupnięcie utonęło we wrzaskach rozentuzjazmowanego tłumu, a zawodzenie urwało się nagle na wyjątkowo wysokiej i fałszywej nucie. Gdy koń postąpił dalej, dwóch zbrojnych odciągnęło szmaty pod mur, by wozy mogły przejechać, a triumfalny wjazd przebiegać bez zakłóceń.

Nadmiar hołdów wybił jednak rycerza z rytmu. Ściągnął wodze, zatrzymał się. I przemówił.

– Dobiegły końca dni twoje – zahuczało spod przyłbicy. Tłum przycichł, nie chcąc uronić niczego z wiekopomnych słów. – Stopę na łbie twym plugawym postawię, Bogu przeciwny potworze, ohydny w swej niezmierzonej ohydzie. W obronie dziewic przez ciebie umęczonych...

Jamroz bezwiednie wzruszył ramionami. Z tymi dziewicami to chyba przesada, pomyślał. Równie rzadkie jak i smoki. Owszem, w mieście było kilka koncesjonowanych dziewic, które pielęgnowały swe zasuszone i mocno przeterminowane dziewictwo w oczekiwaniu na ten jedyny dzień w roku, kiedy to, idąc w białych giezłach i wiankach na głowach, przed procesją rozsypywały wonne płatki kwiecia. Cóż, gdyby były trochę ładniejsze, otwierałyby się przed nimi całkiem inne możliwości.

Zaś jeśli chodzi o inne, to podobnie jak na smoka, Zelówa nigdy na żadną nie trafił. To spostrzeżenie sączyło niepokój w jego analityczny umysł. Przecież ktoś je wszystkie rozdziewicza. Coś się tu nie zgadza...

Niewczesne rozmyślania sprawiły, że umknął mu dalszy ciąg przemowy sir Rogera. Usłyszał jeszcze o niechybnym przeznaczeniu, któremu rycerz zaraz z rana stawi czoła, i zdążył zobaczyć oddalający się orszak.

Tłum rozchodził się z wolna, wsiąkał w wąskie uliczki.

Jamroz powlókł się za innymi, targany przez powracającą rozpacz.

___

Nieświadom swej rychłej zguby smok żeglował wysoko na szeroko rozpostartych skrzydłach. Od rana mu się nie wiodło. Tak naprawdę to od paru dni.

Trzeba zmienić okolicę, przemknęła przez plugawy łeb równie plugawa smocza myśl. Już się zwiedzieli, zawsze tak jest. Pochowali się za murami, reszta bydła się rozbiegła, wilcy ją w chaszczach wykańczają. Tylko patrzeć, jak pułapki zaczną szykować, wilcze doły. Owieczki z farszem podrzucać.

Wstrząsnął się mimowolnie, aż końcówki skrzydeł wpadły w łopot. Przypomniał sobie, jak kiedyś, jako młode i niedoświadczone smoczę, skusił się na taką. Od początku mu się nie podobała, stała sztywno i oczy miała tak dziwnie wybałuszone. Jednak łakomstwo wzięło górę. Do dziś pamiętał to uczucie. Prawie się wtedy wynicował od wymiotów. Miał szczęście, młody, silny organizm przezwyciężył zatrucie, może zresztą skąpy szewczyk pożałował siarki. Ale smok wciąż miał w pamięci kuzyna, który po takim posiłku zwyczajnie pękł.

Latał już od rana o pustym żołądku. Wczoraj zresztą też, przedwczoraj również. Ani jednej krówki, owieczki, kozy nawet. Przysiółki puste, wymarłe. Jak tak dalej pójdzie, trzeba się będzie wziąć za dziewice. Znów się wstrząsnął. Wiedział, że pożarcie od czasu do czasu dziewicy jest w dobrym tonie. Ale od dwustu lat z okładem trafiały się strasznie łykowate. Co gorsza, nawet jak już mu głód dokuczył na tyle, by skusić się na ową wątpliwej jakości przekąskę, to później męczyła go zgaga jakich mało. Zaczynał podejrzewać, że i dziewicę pełne są jakowegoś jadu paskudnego albo kwasu szkodliwego, i po każdej kolejnej coraz mniej miał zapału, by tego dania ponownie próbować.

Coś w dole mignęło bielą, kilka białych plamek na tle zieleni, zrudziałej już nieco z jesienią. Obniżył lot.

Owce! Kilka owiec na polance.

Na polance... Małej polance otoczonej lasem. Zatoczył koło, przyglądając się uważnie.

Była mała, za mała, by wystartować z niej z obciążeniem. Trzeba by zeżreć na miejscu, a to ryzykowne.

Poza tym jakoś nie lubił cichych polanek otoczonych lasem. Nigdy nie wiadomo, co kryje się w gąszczu, czy w momencie przyziemienia nie wyskoczy horda wrzeszczących wieśniaków z kłonicami i sieciami, a z lasu nie posypią się bełty. Większość smoków, jakie znał, zginęła na takich pozornie cichych polankach. W smoczym języku było na to specjalne określenie – gorąca strefa lądowania.

Pancerz nie zabezpieczał smoka całkowicie. Żadne latające stworzenie nie może pozwolić sobie na coś takiego. Mocne płyty osłaniały żywotne organy, ale w innych miejscach wrażliwą skórę mogło przebić patykiem i dziecko. Wprawdzie skrzydła powinny wytrzymać trafienie typowym bełtem i donieść z powrotem do pieczary, ale po co ryzykować...

Ostrożność wzięła górę. Trzeba wracać do pieczary, postanowił. Ogryźć resztki, co się przed nią walają, wyspać się dobrze i wynosić stąd.

Skręcił zdecydowanie, kierując się ku swemu niechybnemu przeznaczeniu.

___

Przeznaczenie musiało poczekać. Rycerz wprawdzie zapowiadał, iż wyruszy na smoka z samego rana, jednak po uczcie na zamku zapragnął dalszych atrakcji. Odwiedził więc sławny na całe miasto i okolicę zamtuz mamy Lantrie. Zaś atrakcje, jakie tam znalazł, spowodowały, że dopiero koło południa na oczach ciekawej gawiedzi, gromadzącej się od rana pod słynnym przybytkiem, dwóch zbrojnych wyprowadziło smokobójcę.

Bez pancerza wyglądał równie imponująco, gdy szedł chwiejnie nieco, rzucając wokół złe spojrzenia przekrwionych oczu. Gapie rozstępowali się z szacunkiem.

Stojący wśród nich Jamroz poczuł nowy przypływ straceńczej nadziei. Nie umknął jego uwagi odrobinę niepewny krok rycerza. Ani też wzrok trochę jakby mętny, sugerujący, iż smokobójca mógł wywczasu choć trochę zapragnąć, zanim miasto ratować ruszy. Wszystko to Jamroz widział, jak i to, że sir Roger, wychodząc z zamtuza, trochę zbyt ciężko oparł się na ramieniu jednego ze zbrojnych.

I nagle Zelówa uwierzył, że jego na pniu obmyślony plan może się powieść.

Smokobójca wraz ze swoją eskortą pomaszerował w stronę zaniku, a żądny wrażeń tłum jął z braku lepszego zajęcia wypytywać wychylające się z okien dziwki o upodobania rycerza. Dziwki odwracały oczy i czerwieniły się wyraźnie zakłopotane. Widać upodobania owe były niezwykle dworne.

Zelówa zaś polecił się wszystkim świętym, ze szczególnym uwzględnieniem świętego Jerzego. Chyłkiem ruszył zrealizować swój ostatni, desperacki plan.

Plan zasadzał się na wielce prawdopodobnym założeniu, iż po wczorajszej uczcie z okazji przybycia wybawiciela straże będą mniej czujne. Znając zresztą obyczaje strażników, Zelówa mógł przypuszczać, że wcale nie będą czujne, a zwyczajnie pijane. Jeżeli da radę podprowadzić pryncypałowi konia, może zdążyć.

Nie zastanawiał się już, czy zardzewiały kord jest wystarczającą bronią na smoki. Nie zastanawiał się wcale, gnany rozpaczą rozpalaną wciąż przez wymykającą się z rąk okazję.

Plan istotnie był desperacki.

___

Jak dotąd wszystko szło dobrze. Jamroz niemiłosiernie poganiał konika, który z potulnego pociągowego zwierzęcia awansował wbrew swej chęci na bojowego rumaka. Gnał skrótami, mając nadzieję wyprzedzić rycerza, który dla zachowania powagi swego stanu musiał jechać godnie i powoli.

Nie myślał o tym, co czeka go na końcu drogi. Jak stawi czoła bestii. Czuł, że swe przeznaczenie ma na wyciągnięcie ręki. Wreszcie robił to, na co czekał od lat, do czego od lat się przygotowywał. Nie myślał o końcu, dla niego był to zaledwie początek. Czekała sława. Zaszczyty i bogactwo. I ona...

Znów popędził chrapiącego z wysiłku konika.

Pochylił się pod nisko zwisającymi gałęziami. Już niedługo wypadnie na trakt. Zdąży przed rycerzem, musi zdążyć. Las przerzedzał się, już niedaleko.

Kopyta zadudniły po trakcie. Zdążył...

Prawie...

Tuż przed sobą, na zakręcie, zobaczył stojącego spokojnie bojowego rumaka. I postać siedzącą na pniu.

Zelówa zamarł. Wszystko na nic. Prysła ostatnia nadzieja. Bezwiednie ściągnął wodze. Zatrzymał się na gościńcu, gapiąc się na smokobójcę jak idiota, z rozdziawioną gębą. Nie próbując nawet zerwać czapki z głowy, pokłonić się. Nie bacząc, że obrażony rycerz może zdzielić przez łeb albo uczynić coś gorszego.

Stał i patrzył, i czuł, jak marzenia sypią się w gruzy.

Brwi sir Rogera nie ściągnęły się w gniewnym grymasie. W twarz Zelówy patrzyły spokojne, smutne oczy.

Jamroz ochłonął. Zeskoczył z konia. Dopiero teraz zerwał czapkę, pochylił się w niskim pokłonie.

– Nie trzeba, dobry człowieku – odezwał się sir Roger łaskawie i ospale, a w jego głosie był bezdenny smutek, jakaś nuta, która przeniknęła szewczykową duszę do głębi. Zerknął na rycerza nieśmiało.

– Wybaczcie, panie – zabełkotał. – Ja tylko...

– Chciałeś zobaczyć śmierć bestii. – To nie było pytanie, to było stwierdzenie. – Nie wstydź się, zawsze ktoś chce zobaczyć. Zobaczyć, jak prawość zwycięża nad złem z piekieł. Zobaczyć, jak bestia korzy się pod rycerskim mieczem...

Rycerz mówił cicho, jakby do siebie.

– Zobaczyć śmierć... – powtórzył. – I zobaczysz. Pewnie moją.

– Jakże to? – wydusił z siebie Jamroz. – Jakże to, panie?

Zapomniał o straconej okazji, zapomniał o własnych przegranych marzeniach, tyle smutku i beznadziejności było w głosie smokobójcy.

– Wielem smoków tym mieczem pokarał. – Rycerz pokiwał smutno głową. – Zbyt wiele...

Zelówa, przejęty bezgranicznie, niepomny już powodów, które go do lasu przywiodły, padł na kolana.

– Jakże to, panie?! – wykrzyknął. – A któż, jak nie wy, bestyję zgładzi?! Któż dziewice ocali, włościan i dobytek?! Któż, jak nie wy?!

Rycerz wstał ociężale, położył mu na ciemieniu ciężką dłoń.

– Wstań, mój dobry człeku – powiedział łagodnie. – Wstań i słuchaj... Sam nie wiesz, co ci los przeznaczył, co dla ciebie wybrał...

Jamroz poczuł kompletny zamęt w głowie.

– Choć niskiego stanu, prawym być musisz... – usłyszał. – Prawym i odważnym. Zaiste, nie chamskie serce w tobie bije. Wyruszyć, by walkę na śmierć i życie zobaczyć, nie ulęknąć się widoku bestii... No, no, niewielu się na to zdobywa...

Po prawdzie, pomyślał Zelówa nad wyraz przytomnie, to nie po to wyruszyłem. Zmilczał jednak, nie uchodziło przecież takiemu panu w słowo wchodzić, nawet jeśli chciało się dać świadectwo własnemu męstwu.

– Przeto powierzam ci misję. – Głos rycerza nabrał twardych tonów. – Misję, byś świadkiem był i wieść zaniósł. Wieść o mojej ostatniej walce. Oczywiście, jeżeli poczwara oddalić ci się pozwoli.

– Jakże to?! – Zelówa nie zdobył się na nic więcej.

Rycerz milczał przez chwilę.

– Wielem smoków zabił... – podjął znów. – Wielem na dzwona wprost pochlastał. Zbyt wiele... Sił już braknie, by miecz unosić. Steranym wielce w tej walce ze złem, walce, którą na chwałę Bożą i pożytek ludzki od lat toczę. Dłoń już niepewna...

Uniósł dłoń z głowy szewczyka.

– Popatrz – powiedział rozkazująco.

Zelówa uniósł głowę, popatrzył na sztywno wyciągniętą rękę, wyglądającą jak wyciosana z kamienia. Spojrzał pytająco.

– Jestem leworęczny – wyjaśnił sir Roger. Uniósł lewą dłoń. Drżała jak liść osiki na wietrze, Jamroz spuścił oczy, tak żałosny był widok dzielnego, steranego w bojach rycerza.

– Stanę do walki – dobiegł głos głuchy jak z oddali. – Honor droższy żywota... Polegnę w chwale, a ty wieść o tym zaniesiesz. Jeśli zdołasz...

– Zdołam, zdołam! – wykrzyknął Zelówa z zapałem. – Samemu księciu zaniosę...

Rycerz wzniósł oczy do nieba.

– Dzięki Ci, Panie w niebiesiech, za onego młodzieńca o wielkim sercu i odwadze. Polecam go Tobie, ufając, iż do godności go wyniesiesz, zasługuje bowiem na to...

Położył dłoń na ramieniu szewczyka.

– Dzięki i tobie, dzielny młodzieńcze. Czas ruszać, spotkać się z przeznaczeniem...

Szalona myśl zakiełkowała w głowie Jamroza.

Znów obudziła się nadzieja.

– Panie! – wykrzyknął. – Panie!

– Cóż znowu? – Rycerz odwrócił się z lekkim zniecierpliwieniem. Zelówa padł mu do nóg.

– Panie, pozwólcie... – zaczął żarliwie. – Przodem ruszę, bestię z pieczary wywabię. Uwagę odwrócę, może co pomogę... Łatwiej wam będzie...

Rycerz zastanawiał się chwilę.

– Nie, szalony młodzieńcze. – Pokręcił zdecydowanie głową. – To śmierć pewna. Wielkie w tobie serce, rycerskie bez mała. Ale ja nie mogę pozwolić. To mnie śmierć dziś pisana, nie tobie. Honor żywota droższy...

– Panie! – Zelówa nie rezygnował. – Ja wiem o smokach wiele, uczyłem się pilnie, studiowałem... Poradzę sobie, nawet sam bym na smoka ruszył...

Rycerz zatrzymał się niezdecydowany.

– A cóż ty możesz wiedzieć? – spytał z powątpiewaniem.

Gdy Zelówa w natchnieniu zalał go potokiem fachowej wiedzy, sir Roger tylko z podziwem kiwał głową.

– Przyklęknij! – przerwał wreszcie potok wymowy. Zelówa zdziwiony zająknął się, przewrócił oczyma.

– Przecież klęczę...

Głos rycerza nabrał uroczystego tonu.

– Zaiste, niezwykłym jest, by młodzian twego stanu posiadł tak ogromną wiedzę, równą mojej bez mała...

Ujął miecz.

– Podnoszę cię tedy do stanu swego! – Uderzył ogłupiałego i uszczęśliwionego szewczyka płazem klingi w ramię. – Przyjmuję cię na giermka, obiecując do wszelkich arkanów tajemnych dopuścić. W nadziei, że dzieło zbożne po mnie przejmiesz i ku chwale Bożej a ludzkiemu pożytkowi ze wszech sił kontynuować będziesz...

– Przyrzekam! – wyszeptał Zelówa, a łza spłynęła mu z oka.

– Przyjmij przeto ten miecz i zmierz się z bestią, a twoja prawość i odwaga będą ci pancerzem...

Jamroz ujął obciągniętą jaszczurem rękojeść, czując jak bijące mężne serce omal nie rozsadzi mu piersi.

– Tarczy i zbroi nie dam – dodał rycerz po chwili. – Zbroja nie będzie pasować... Smok zresztą jest stary i niemrawy, poradzisz sobie. A, konia masz, to dobrze... Ruszaj, szlachcicu... Zaraz, jak ci na imię?

– Zelówa... To jest Jamroz...

– Ruszaj przeto, sir Zelówo, to jest sir Jamrozie... Ruszaj w imię świętego Jerzego.

Zelówa wskoczył na niepozornego konika.

– Wyłaź, smoku – wrzasnął z zapałem, aż rycerz się skrzywił, a bojowy rumak Zarżał nerwowo. – Idę po ciebie...

Zanim ruszył, zdążył jeszcze dojrzeć na twarzy steranego bojami rycerza nieznaczny uśmiech. Ze wspomnieniem tego dodającego otuchy uśmiechu pognał traktem przed siebie.

___

Zaduch był nie do wytrzymania. Przed ciemnym otworem pieczary walały się kości, poszarpane skóry, sierść. Nieznośny swąd spalenizny wiercił w nosie. Z czarnego wnętrza jaskini dobiegało donośne chrapanie.

Zelówa zsiadł z konia, ściskając kurczowo ciężki jak diabli rycerski miecz. Duża część zapału szewczyka zdążyła się ulotnić. Resztka malała z każdym krokiem, który przybliżał Jamroza do pieczary. Poruszał się sztywno jak drewniana kukła.

Chrapanie ustało, z pieczary dobiegł niewyraźny pomruk. Zabrzmiał jak odległy grom.

Jeszcze przed chwilą tak pewny, że na tę chwilę czekał całe życie, teraz Zelówa poczuł, jak gdzieś w brzuchu rośnie mu lodowato zimny, obezwładniający ciężar. Zupełnie jakby przerażenie nagle zmaterializowało się gdzieś w jego trzewiach.

Wśród niewątpliwie bydlęcych kości dostrzegł porwane, pokryte zakrzepłą krwią białe giezło, zgnieciony wianek. Poczuł dreszcz.

Zabrał się za nasze dziewice, pomyślał spanikowany. Gadzina musi być strasznie wygłodzona.

Jamroz już nie chciał sławy i zaszczytów, nie chciał bogactwa. Nie chciał nawet księżniczki. Chciał jedynie być gdzieś daleko stąd. Jak najdalej. Nieoczekiwanie doszedł do wniosku, że mistrz Erazm, jak i czeladnicy nie mylili się w zasadzie w jego, Jamroza, ocenie. Trzeba być skończonym idiotą, by marzyć o starciu ze smokiem. Absolutnie skończonym idiotą. Nagle Zelówa zapragnął im to powiedzieć. Przyznać rację. I wciąż miał szansę to pragnienie spełnić.

Powoli, ostrożnie zrobił krok do tyłu, jeden, potem drugi. Jeszcze kilka i zniknie w zaroślach.

Pod stopą z suchym trzaskiem pękł ogryziony do czysta piszczel. Chyba ludzki, bo krowi by się tak łatwo nie złamał. W tej samej chwili z otworu pieczary buchnął dym, ziemia zatrzęsła się od ryku.

Zelówa zamarł bez ruchu, sparaliżowany strachem. Przepadło.

– Kim... jesteś...? – dobiegło z czarnej czeluści dziwnie artykułowane, aczkolwiek zrozumiałe, grzmiące pytanie. – Kim jest ten, co ośmiela się...

Jak ginąć, to z honorem. Zelówa zmobilizował resztki odwagi, w czym pomogła mu świadomość, że szansy na ucieczkę nie ma najmniejszej. Wahając się między odpowiedzią „jestem najgorszym z twoich koszmarów” a „pieprz się, dupku”, otworzył wyschnięte usta.

– Odpowiadaj! – ryknęło z pieczary.

Jamroz poczuł ciepło rozlewające się po nogawkach. Zapomniał, co chciał powiedzieć.

– Jestem terminatorem! – wrzasnął piskliwie.

Pieczara zatrzęsła się od grzmiącego śmiechu, przerywanego huczącą czkawką. Z czeluści wychynął łeb bestii.

– Ty?! – spytał smok, krztusząc się z wesołości i wypuszczając kłęby dymu nawet uszami.

– Terminatorem... szewskim, znaczy...

Smok uspokoił się nieco.

– A, to co innego... Bo już myślałem, że całkiem ci się popieprzyło we łbie... Dlaczego szewcy są tak głupi?

– Stój, bestio plugawa! – Strach całkiem odszedł Zelówę, może z powodu wstydu w kwestii zmoczonych spodni. A może z uwagi na wytkniętą mu głupotę. Wprawdzie od dobrych paru chwil za mądrego już się nie uważał, ale to on sam. No, w ostateczności mógł się zgodzić na przytyki ze strony czeladników. Ale żeby smok? Bestia? Na tyle durna, żeby wziąć się za dziewicę, której nikt inny tknąć nawet nie chciał?

– Stawaj do walki!

Smok wytoczył resztę cielska z pieczary, zgrzytnął zębami, aż posypały się iskry. Może był stary i niemrawy, jednak jak na gust Jamroza całkiem wystarczający. Honor droższy żywota, pomyślał desperacko Zelówa.

– Stawaj – wrzasnął z histerią w głosie. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą. Uniósł miecz, już nie czując jego ciężaru.

– A co ja niby robię? – zdziwił się smok obłudnie. – Zaraz spalę cię mym ogniem, tylko ciżmy zostaną, he, he...

Począł się nadymać. Nieproporcjonalnie mała głowa uniosła się, świdrując przeciwnika bezdennymi oczyma. Jamroz skoczył, choć wiedział, że nie zdąży. Gdzieś w trzewiach bestii następował już zapłon. Za chwilę spomiędzy rozchylających się powoli warg, zza kłów, pożółkłych i wyszczerbionych, lecz wciąż ostrych, runie strumień piekielnego ognia.

W przepastnym gardle potwora zahurgotało, buchnął kłąb dymu. Gad nadął się jeszcze bardziej, pochylił łeb ku małej, atakującej go istotce. Natężył się...

...i zaniósł suchym kaszlem, puszczając rzadkie obłoczki dymu.

Smok był stary i niemrawy. Spotkał swoje przeznaczenie. Jak na jego możliwości całkiem wystarczające.

Kierowana niepewną dłonią klinga była ostra i ciężka. Wbiła się z tępym odgłosem w smoczą szyję, przecięła ją jak trzcinę, poleciała dalej, o mało nie wyrywając Zelówie ręki ze stawu. Upadł ciężko, zanim chlusnęła na niego czarna, gorąca posoka.

Coś ciężko upadło tuż obok głowy Jamroza. Gdy po dłuższej chwili terminator odważył się otworzyć oczy, zachęcony faktem, iż nie czuje palącego ognia ani wgryzających się aż do kości zębów, ujrzał tuż przy swej twarzy potrzaskane kręgi, białe ścięgna, tchawicę i wszystko to, co smoki zwykły mieć wewnątrz szyi. I oko, martwe teraz i puste...

Wstał niepewnie, zgięty, wstrząsany torsjami. Popatrzył jeszcze raz na smoczy łeb, na bezwładne, teraz zapadnięte w sobie cielsko.

Zaczynało do niego docierać.

Zawsze wiedział, że tego dokona. Zawsze.

Pokonał smoka. Sława i zaszczyty. Bogactwo. I ona... Nagroda za męstwo.

Wyprostował się, drżący z emocji. Był szczęśliwy.

___

Wbijający się w podstawę czaszki bełt nie zostawia czasu na agonię. Na wizję zbliżającej się śmierci, rozpacz i ból. Na refleksję nad marnością tego świata. Świadomość gaśnie jak zdmuchnięta świeca. Później nie ma nic.

Zelówa umarł szczęśliwy.

___

Stopa w ciężkim bucie przycisnęła kark. Prawy rycerz Roger stęknął, z wysiłkiem wyrywając bełt wbity głęboko w czaszkę. Nigdy nie lubił tej części roboty.

Wreszcie poszło. Rycerz rozejrzał się, podniósł kamień, spuścił z rozmachem na strzaskaną bełtem potylicę. Wprawdzie nie przypuszczał, by ktokolwiek bliżej przyglądał się zwłokom, ale kto wie... A tak będzie na smoka...

Kiedyś grzebał ciała. Teraz już mu się nie chciało.

Popatrzył na smoczy łeb, zakręcone rogi, oczy zaszłe bielmem. Niezła sztuka. Cóż, szczęście nowicjusza. Jak zawsze zresztą.

Szewcy są tacy głupi, pomyślał. Jak zawsze. Prawda, raz to był bednarz. I ten drugi, chyba dekarz. Ale większość to szewcy.

Teraz tylko przytroczyć łeb do siodła i do zamku po nagrodę. Pieniężną, oczywiście. Na co komu ta głupia siksa?! Młoda, przyuczać by trzeba... Poza tym jakaś taka chuda jakby, bladawa... Co nie zmieniało faktu, że za rezygnację z przyrzeczonego małżeństwa należy się stosowna rekompensata.

Rycerz, pogwizdując, zabrał się do roboty. Świat był piękny. Czekał jeszcze niejeden smok. I niejeden szewczyk.

ZAPŁATA

Krzyk urwał się nagle na wysokiej, wibrującej nucie.

Kigva naciągnęła mocniej kaptur, kryjąc w jego cieniu uśmiech satysfakcji. Niepotrzebnie. Noc była głęboka. A mieszkańcy zamku mieli zupełnie inne zajęcie niż wyglądanie przez okna. Kigva nie musiała się wysilać, żeby wyobrazić sobie, co dzieje się wewnątrz murów. Zresztą kolejne wrzaski, pełne rozpaczy krzyki i płacz, który bardziej przypominał zawodzenie strzygi niż głos ludzki, doskonale jej w tym wyobrażaniu pomagały.

Powinni jej czym zatkać tę gębę, choćby i onucą, pomyślała nie bez złośliwości.

Ktoś na zamku doszedł widać do tego samego wniosku, bo krzyki ucichły. Mimo że wciąż słychać było stłumione odgłosy dalekiej krzątaniny, Kigva miała wrażenie, że cisza aż dzwoni jej w uszach.

Szczelniej otuliła się płaszczem. Nic to, nie ma co tak tu dłużej sterczeć. Tym bardziej że wszystko najwyraźniej odbywa się zgodnie z planem. Ci na zamku zaczynają mieć powoli dość. Wytrzymają jeszcze dzień, może dwa. No, góra trzy. I wtedy...

Z uśmiechem, na poły rozmarzonym, na poły usatysfakcjonowanym, Kigva ruszyła w ciemność.

___

– Gdzie się pchasz, chamskie nasienie! – warknął zbrojny, chwytając łokieć kobiety okutanej w czarny, podniszczony płaszcz.

Dzień był mglisty, niemal beż ustanku siąpił drobny deszczyk, pokrywając wszystko wokół warstewką lśniącej wilgoci. Niewiasty, które niczym pszczoły do miodu zbiegły się oglądać widowisko, chowały głowy w kapturach, tak jak i ta. Pozornie niczym nieróżniąca się od innych przybyłych na odbywający się w mieście targ bab z podgrodzia, czy też okolicznych wiosek. A jednak różnica jakaś być musiała, bo skarcona kobieta, choć w okryciu skromnym jak u wsiowej baby, nie wykazała się bynajmniej skromnością w innym zakresie. Nie opuściła głowy pokornie, nie zamamrotała przeprosin, w ogóle nie zrobiła niczego. Stała, jak stała. Zbrojny nie myślał przymknąć oka na taką zniewagę, ucapił mocniej trzymany w garści kościsty łokieć i szarpnął.

– Bo... – zaczął, mając zamiar obiecać krnąbrnej kobiecinie przynajmniej kilka płazów mieczem, ale urwał nagle, bowiem szarpnięcie, wcale nielekkie, zsunęło jej kaptur z głowy. A spod kaptura niczym wąż czarny i połyskliwy, a zbrojny byłby gotów przysiąc, że równie złowrogo syczący, wysunął się czarny warkocz z wplecionymi weń źdźbłami różnorakich traw.

Wojak byłby odskoczył jak oparzony, jednak w tłumie gawiedzi nie miał takiej możliwości. Cofnął tylko rękę gwałtownie i odruchowo począł wycierać palce o portki.

– Bo panienkę jeszcze stratują... – dokończył niepewnie, boleśnie świadomy, że plecie głupoty, bo kilka niepewnych słów i tak nie poprawi jego sytuacji. Zielsko w warkoczu nosiła jedynie Kigva. Wiedźma. On zaś wolałby dowolnie ciężkie terminy niż zadrzeć z czarownicą. I nie był w tym względzie wyjątkiem.

Kigva nie cieszyła się popularnością, co w zasadzie nie powinno dziwić, skoro była wiedźmą. Wiedźmy z reguły nie uskarżają się na nadmiar przyjaciół. Ale brak popularności Kigvy był dość wyjątkowy, jak i ona sama.

Kigva była bowiem irytująco młoda. I nawet dość ładna. Jej skurczona we dwoje, nieustannie mamlająca poprzedniczka, o twarzy zdobnej w bulwiastego nochala, pokrytego stosowną liczbą odrażających brodawek, budziła mimo wszystko mniejszą niechęć. A chyba i nawet mniejszą obawę. Nikt wprawdzie nie wątpił w umiejętności starej Pyskuli, ale bez trudu dało się zwątpić w doskonałość jej słuchu, a czasem nawet pamięci. Szczególnie gdy przyszło ją prosić o stosowny afrodyzjak. No i niewątpliwie łatwiej było w kwestii osobistej niemocy prosić o pomoc zgrzybiałą starowinę niż młodą dziewczynę. Owszem, Kigva była równie biegła w sporządzaniu magicznych wywarów i czarodziejskich mazideł, ale wręczała je klientom ze swoim zwykłym uśmieszkiem. W czym jedni dopatrywali się politowania, inni kpiny. Zależnie od stanu ducha i rodzaju kłopotów, na które szukało się panaceum u wiedźmy. Nadto o jej złośliwości krążyły wręcz legendy.

Mieszkał kiedyś w mieście niejaki Jonuś. Za krawca się uczył. Ale szło mu mizernie, bowiem taki był z niego nieuroda, że panny nie chciały, by się ich sukien dotykał.

Zmęczyło chłopaka wieczne siedzenie w kącie warsztatu i poszedł do wiedźmy, by mu los odwróciła. Czy mu Kigva maści zadała, czy mikstury, czy też potraktowała urokiem, tego ludziska nie wiedzieli. Bo krawczyk w tydzień z miasta uciekł, niemalże ducha nie wyzionąwszy przody od nadmiaru kobiecej atencji. Dzień po jego ucieczce przyszło ludziom młódki na trakcie wyłapywać, bo niejedna życia dalszego bez terminatora nie widziała. Jakiś czas później któryś z kupców przywiózł wieść, że Jonuś Bogu siebie poświęcić postanowił i pustelnikiem ostał. Przysiągłszy życie w odosobnieniu przepędzić, z dala od płci niewieściej. Czy była to prawda, nikt nie wiedział, no, może z wyjątkiem wiedźmy, ale ta się z nikim myślami nie dzieliła, tylko swoim zwyczajem uśmiechała złośliwie pod nosem.

A jednak los musiał chyba sprzyjać nadgorliwemu wojakowi, bo czarownica nadal nie zwracała na niego uwagi. Stała wciąż nieruchomo patrząca przed siebie, marszcząc lekko te swoje czarne brwi. Zbrojny postanowił się wycofać na z góry upatrzone pozycje, ot tak, na wszelki wypadek, zanim spocznie na nim spojrzenie zielonych oczu.

Do Kigvy całe to zdarzenie nawet nie dotarło, ani słyszała wojaka, ani poczuła targanie za łokieć. Stała jak wmurowana, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia od widowiska, które rozgrywało się na wyciągnięcie ręki. A właściwie nie tyle widowiska, co jego głównego bohatera.

Sztywno wyprostowany, w pełnej, niebiesko szmelcowanej zbroi, wyglądał niczym sam święty Michał, a może Jerzy. W każdym razie ten od smoków. W niezłomnej prawicy dzierżył kopię z powiewającym u ostrza proporcem. Spod uniesionej przyłbicy patrzył z łagodną wyższością na gawiedź nieszczędzącą mu wiwatów.

W niemym zachwycie Kigva wlepiała zielone spojrzenie w rycerza, który wydał jej się równie niepokonanym co i pięknym – ucieleśnieniem wszelkich legend i baśni. Opowieści, tych, których słuchała przed zaśnięciem, i tych, które czytała już sama. I jako żywo nigdy nie spodziewała się zobaczyć na własne oczy.

Jako wychowanica wiedźmy, a później i wiedźma, całe życie swoje przepędziła z dala od miejskich rozrywek, z dala nawet od miejskich murów. Owszem, widywała rycerzy, a jakże, bywali u księcia i bywali też w jej chatce w lesie. Nigdy jednak nie zachodzili z wizytą odziani w błyszczące zbroje, nie przybywali wierzchem na ogromnych rumakach. Być może dlatego, że owe ukradkowe odwiedziny trudno było nazwać wizytami nawet. Zaś ostatnią rzeczą, jakiej panowie ci sobie życzyli, było, by wyszły one na jaw.

W ten sposób w ów mglisty, wilgotny dzień, kiedy sławny smokobójca sir Roger z Mons wjeżdżał do miasta, Kigva zafascynowana patrzyła, jak bajka staje się rzeczywistością. I z każdą chwilą rozpalała się w niej chęć dotknięcia tej rzeczywistości własną ręką. A może nawet czymś więcej.

___

Sir Roger z Mons nie był zadowolony. Dokładniej – był wściekły i rozgoryczony. Nie mógł się tylko zdecydować, czy wścieka się na siebie, czy na okoliczności. Już drugi tydzień siedział w mieście i... I nic!

Z irytacji aż zgrzytnął zębami. Tym razem nie było co liczyć na smoka. Od lat w okolicy nie widywano nawet gryfów, a co dopiero smoków. Te pojawiały się w najlepszym razie w opowieściach snutych w zimowe wieczory. Szanse, by smokobójca ocalił miasto i lud okoliczny, a tym samym zasłużył na jej przychylność, dalej posuniętą niż powłóczyste spojrzenia rzucane spod czarnych rzęs, były znikome. Dokładniej – nie było ich wcale. Sławny rycerz wręcz gotował się od owych spojrzeń, ale musiał przyznać sam przed sobą, że nic nie zapowiadało zmiany w tym względzie.

Żadnych potworów z piekielnych czeluści, żadnego plugastwa. Nawet pogan jak na lekarstwo. Gdzieś w okolicznych lasach bytowała wprawdzie wiedźma, ale jakoś nikt nie kwapił się wyznaczyć za jej głowę nagrody. Gorzej – czarownica zdawała się cieszyć czymś w rodzaju cichej ochrony, a sam książę na najbłahszą nawet wzmiankę o wszetecznicy milkł, czerwieniał na gębie i natychmiast zmieniał temat.

Nie, na nagrodę za łeb wiedźmy nie było co liczyć, za jakikolwiek łeb zresztą. Właściwie to na jakąkolwiek nagrodę. Dlatego też powinien już dawno opuścić miasto i ruszyć tam, gdzie rycerz jego profesji i sławy był ze wszech miar pożądany. Właśnie – pożądany.

Powinien, ale nie mógł. Bo choć byłaby to ze wszech miar słuszna decyzja, to na przekór jej realizacji stawało wspomnienie włosów barwy miodu, oczu bursztynowych jak najprzedniejsze piwo, ust cudownie kapryśnych, lic białych, szyi, której musiały zazdrościć łabędzie i...

Na samo wspomnienie rycerz gotował się w środku i natychmiast porzucał myśl o wyjeździe. Tkwił w tym mieście jak, nie przymierzając, kołek w płocie, zanosząc ciągle nowe modły do swego patrona i wypatrując na jesiennym niebie znajomego kształtu lecącego smoka. Choćby był i maluśki, całkiem, byle tylko był.