Sherwood - Tomasz Pacyński - E-Book

Sherwood E-Book

Tomasz Pacyński

0,0

Beschreibung

Minęło wiele lat od śmierci Robin Hooda, jednak jego legenda jest wciąż żywa. Do Sherwood przybywa Jason - mężczyzna złej sławy, kanciarz, który naraził się, siadając do gry w kości z niebezpiecznym człowiekiem. Na miejscu spotyka Matcha - niegdyś członka bandy Robin Hooda, dziś mieszkańca leśnego klasztoru. Bohaterowie mają złowieszcze wizje dotyczące przyszłej zagłady i próbują jej zapobiec. Twórcze nawiązanie do legendy o Robin Hoodzie i przetworzenie jej w duchu postmodernizmu. Elementom historycznym towarzyszą zupełnie współczesne wątki, jak muzyka Led Zeppelin czy postać Lecha Wałęsy. Towarzysze słynnego, nieżyjącego już zbójnika próbują kierować się dawnymi ideałami w zupełnie nowych okolicznościach. To, co kiedyś stanowiło o ich sile, dziś niejednokrotnie jest przyczyną klęski.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 863

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tomasz Pacyński

Sherwood

 

Saga

Sherwood

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2001, 2021 Tomasz Pacyński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728119563

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

CZĘŚĆ PIERWSZA

OSZUST I RZEŹNIK

Lythe and listin, gentilmen,

That be of frebore blode;

I shall you tel of a gode yeman,

His name was Robyn Hode.

A Gest of Robyn Hode

– I –

Bosą stopą uderzył w ostry, wystający korzeń. Pomimo odrętwienia dochodzącego już do kolana ból był tak silny, że nagi mężczyzna upadł i zwinął się w kłębek. Leżąc na boku, odgarnął z twarzy długie, zlepione mokrym śniegiem włosy. Spojrzał na stopę. Choć niedawno pomyślał, że gorzej być już nie może, okazało się, iż mylił się po raz kolejny w ciągu ostatnich dwóch dni. Palce sterczały pod dziwnym kątem, krew plamiła nasiąknięte wodą i pokryte topniejącym śniegiem liście.

Diabli, powinno przecież bardziej boleć, błysnęło w zamroczonym umyśle, prawie urwane...

Zaczęło go ogarniać obezwładniające ciepło. Nie czuł już smagania zacinającej mokrej śnieżycy. Dobrze jest tak leżeć bez ruchu, chociaż chwilę, zasnąć...

W zakamarkach umysłu znów zamajaczyła myśl o wilkach, niedźwiedziach, lisach, wampirach, wilkołakach i innym paskudztwie zamieszkującym ten przeklęty las. Nie chciał umierać rozdzierany żywcem przez jakąś głodną bestię. Nieobce mu było pojęcie śmierci, przez całe życie ocierał się o nią często, lecz zawsze sądził, że przyjdzie do niego w inny, nie tak straszny sposób. Bał się śmierci z ręki kata, gdy wśród drwiących okrzyków podekscytowanej gawiedzi będzie stał z pętlą na szyi. Zawsze jednak sądził, że to najgorsze, co może go spotkać. Okazało się, że jeszcze gorsza może być cuchnąca paszcza pełna pożółkłych, ostrych zębów... Ta świadomość gnała go przez mroczny, lodowaty las, pomimo iż zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się nigdzie dobiec. I nieistotne było to, że wcale nie wiedział, w którym kierunku uciekać.

Jak się ostatnimi czasy często zdarzało, obawiał się nie tego, czego powinien. W ten paskudny jesienny dzień każdy szanujący swe zdrowie wilkołak siedział w suchym, przytulnym barłogu. Nie mówiąc już o wilkach i niedźwiedziach.

Prawdziwy zabójca był przy nim od dawna. Nie miał najeżonej kłami paszczy i cuchnącego oddechu. Nie można było umknąć przed nim, biegnąc na oślep przez las, to tylko odsuwało chwilę nieuchronnego dopadnięcia ofiary, która wycieńczona ucieczką stawała się łatwiejszym łupem. Tym zabójcą było zimno, atakujące nagie ciało mężczyzny mokrym, zacinającym śniegiem i porywami lodowatego wiatru. Przed nim można się najwyżej ukryć. Znaleźć zaciszny wykrot, osłonięty sięgającymi do ziemi łapami wiekowego świerku, zagrzebać się w pokładach suchych igieł, nie tracić ciepła i sił wysysanych bezlitośnie przez wiatr i śnieg. Zwinąć się jak najciaśniej, ogrzewając własnym oddechem. Wielu doświadczonych puszczańskich myśliwych, osaczonych przez mróz po niespodziewanej kąpieli w oparzelisku, potrafiło w ten sposób ujść śmierci.

Nagi mężczyzna nie był puszczańskim myśliwym.

Ostatnim zrywem energii usiłował dźwignąć się na nogi. Prawie się udało, podobnie jak wszystko w ciągu ostatnich dwóch dni. Co śmieszniejsze, zawiodła druga noga. W tej zranionej po uderzeniu odzyskał czucie, lecz druga, zdrętwiała z zimna i zmęczenia, okazała się giętka niczym zasady moralne królewskiego poborcy podatków. Nie poczuł, jak kolano ugina się pod ciężarem zażywnego ciała. Ziemia nagle stanęła pionowo i walnęła go w twarz. Ujrzał pojedyncze igiełki sosnowe, czerwony błysk, po czym zapadł w ciemność.

Zimno nie zabija szybko i bezboleśnie, okrutnie bawi się z ofiarą. Nagły poryw wiatru chlasnął mokrym śniegiem po nagim ciele. Człowiek drgnął, palce wczepiły się w mokre igliwie. Tylko na tyle stać było wychłodzone, okradzione z energii ciało. W wypełnionym szarą mgłą umyśle poczęły krążyć ospałe, urywane myśli. Już się nie bał, nie walczył. Patrzył jakby z zewnątrz, jakby dotyczyło to kogoś innego.

Powiadają, że wielu wśród umierających, oczywiście jeżeli dany im jest na to czas, widzi przed oczyma całe swoje życie. Dzieciństwo, uśmiech matki, pierwsze zwycięstwa i pierwsze pocałunki... Wszystko, co w życiu było ważne, wszystko, co było drogie, co warto zobaczyć w tej ostatniej godzinie. Jeżeli to prawda, mężczyzna do końca miał pecha. Przed jego oczyma przewijały się bez przerwy obrazki z ostatnich dwóch dni. A nie były to najlepsze dni. Prawdę mówiąc, zważywszy na finał, były to najgorsze dni w jego życiu.

***

Jason pchnął krzywe drzwi, z braku zawiasów zawieszone na przybitych do futryny starych skórkach od słoniny. W poczerwieniałą od wiatru twarz uderzył go niemal materialny smród kiszonej kapusty, skwaśniałego piwa i brudnych onuc. Zaduch był wręcz gęsty, zabarwiony na szaro dymem ze źle ciągnącego komina. Nie, nie z komina – karczma nie znała takich luksusów. Dym miał uchodzić przez dwa otwory w szczytach dachu, zatkane teraz prawie w całości z powodu wichury. Wichurze to nie przeszkadzało, co chwilę silniejsze podmuchy wpadały przez szczeliny, spychając siną chmurę dymu do samej polepy. Bywalcom karczmy najwidoczniej nie przeszkadzało również.

Wszedł na środek izby i stanął w kręgu światła. Łuczywo kopciło, dodając szczodrze gęstego dymu do ogólnej puli. Było niezbędne, gdyż maleńkie, zasmolone błony w jedynym oknie przepuszczały niewiele światła jesiennego, i tak mrocznego dnia. Rozejrzał się, gładząc po wydatnym brzuchu opiętym barwnym kubrakiem. Karczma nie wyglądała na taką, która posiadałaby loszek z beczkami wina. W ogóle nie wyglądała na karczmę. Trudno, trzeba poprzestać na piwie.

Karczmarz, mały, przypominający zezowatego szczura człowieczek wylazł niechętnie ze swego kąta. Wprawnym rzutem oka ocenił nowego klienta i jego twarz rozjaśniła się w nieszczerym uśmiechu, okraszonym imponującymi siekaczami. Prawy był nadłamany.

– Powitać, powitać! – zahuczał, zgięty w przymilnym ukłonie. – Dokąd to droga prowadzi?

Głos miał niespodziewanie niski i głęboki. Jason zafascynowany wpatrywał się w pożółkłe zębiska. To nie szczur, przemknęło mu przez głowę, to co najmniej stary bóbr-weteran.

Zdziwiony przedłużającą się ciszą karczmarz zgiął się jeszcze głębiej, zerkając niespokojnie na boki. Przyszło mu to spodziewanie łatwo, zważywszy na rozbieżnego zeza.

Jason ocknął się.

– A prowadzi, prowadzi! – rzekł jowialnie. – A na razie, mój dobry człowieku, zagrzejcie no onych szczyn, które tu nazywacie piwem.

– Ależ, panie – oburzył się karczmarz – sam warzę one szczyny, to jest, chciałem rzec, piwo... – Tu przerwał. Urażona ambicja toczyła walkę z chęcią jak najlepszego wydojenia zamożnego klienta. Tacy nie zjawiali się zbyt często w jego karczmie. Walka była zacięta, lecz krótka. Ambicja przegrała. – Co prawda, to prawda, panie. Szczyny to są w rzeczy samej... Ale dla takich gości jak wy, panie, znajdzie się antałek wina, albo i dwa.

Jason ożywił się. Cóż, może nie jest tak źle. Nawet najgorszy sikacz będzie lepszy od tego, jak ów człowiek mówił, piwa. Sam je warzy, no, no. Nie najlepsza rekomendacja.

Karczmarz wyraźnie się rozkręcał. Jego błyszczące oczka biegały po okazałej postaci przybysza, usiłując dostrzec, gdzie nosi on sakiewkę, i chociaż z grubsza ocenić jej ciężar. Jason był przyzwyczajony do takiej reakcji, wiedział, że sprawia wrażenie solidnego i zamożnego. Sakiewka także z kształtów przypominała właściciela – gruba i okrągła, niedbale zawieszona przy pasie. Postronni nie wiedzieli jednak, że zawiera trochę miedziaków oraz, dla nadania odpowiedniego ciężaru, sporą garść hufnali. Prawdziwe pieniądze nosił w specjalnym pasie, skrytym pod kubrakiem. Jason skrzywił się mimowolnie. Wzrok karczmarza, bezwstydnie wlepiony w sakiewkę, przypomniał mu, że pas pod kubrakiem jest ostatnio bardzo lekki. Z prostej przyczyny, sama skóra waży niewiele.

– ...tej hołocie nie daję! – Bóbr-weteran postanowił iść na całość. – Tylko dla szlachetnych gości! Panów kupców!

– Dobry człowieku... – Jason, spragniony już obiecanego wina, usiłował przerwać potok wymowy. Bezskutecznie.

– Dla strażników pana hrabiego! Sam pan hrabia, jak jedzie na łowy, to u mnie... – Karczmarz zająknął się, lecz bezczelne kłamstwo nie wywołało rumieńca na zapadniętych policzkach. Prawdopodobnie po prostu zabrakło mu oddechu.

Jason wykorzystał chwilę przerwy.

– Tak, tak, dobry człowieku – powiedział łagodnie. – Lepiej idźcie już i zagrzejcie tego wina.

– Już, już, szlachetny panie. Tymczasem spocznijcie, spocznijcie. Ot tu, na ławie.

Cofając się tyłem, wciąż zgięty wpół, karczmarz okrągłym gestem wskazywał miejsce przy palenisku. Jason zawahał się. Zawsze starał się siadać, mając za plecami solidną ścianę, zwłaszcza w miejscach takich jak to. Znał zbyt wielu ludzi, którzy siedząc plecami do izby, znęceni ciepłem paleniska i widokiem tańczących płomieni nie mieli nawet czasu, aby zdziwić się po raz ostatni. To miejsce zaś wyglądało na takie, w którym nie należy w ogóle siadać.

Karczmarz opacznie zrozumiał wahanie Jasona. Podbiegł do ławy i zaczął ją wycierać sztywnym od tłuszczu fartuchem. Starania te nie odniosły skutku, ale w każdym razie ława nie wydawała się bardziej brudna niż przed wytarciem. Jason obserwował sceptycznie krzątaninę karczmarza, zastanawiając się, czy później zdoła się odlepić bez odcinania tyłka nożem.

Rozejrzał się. Pozostali goście porozwalani na ławach poza kręgiem światła nie wyglądali na zabijaków. Na rzezimieszków, owszem, ale nawet zawodowy zabójca miałby w tym stanie problem z dobyciem sztyletu. I dobrze, bo mógłby się fatalnie pokaleczyć. Trzech jeszcze siedziało, pociągając z kufli, ale sądząc po ilości piwa ściekającego po brodach, nie posiedzą już długo. Pozostali leżeli w rozmaitych pozach na ogromnym kulawym stole, ławach i polepie. Jeden, z czerwoną i zaślinioną twarzą, obmacywał dwie chichoczące dziewki. Biorąc pod uwagę jego zapał oraz urodę dziewek, musiał już wypić bardzo dużo.

Jason z westchnieniem pokręcił głową, odpiął pas z kordem i usiadł na ławie. Mimo widocznego braku zagrożenia siadł bokiem, niewygodnie, by nie tracić z oczu pozostałych. Kord położył w poprzek kolan. Za towarzystwo miał trzy i pół pary suszących się przy palenisku długich butów. Stąd onuce, pomyślał z rezygnacją. Diabli nadali. Wycierać się po takich miejscach. W dodatku bez żadnej szansy na zarobek. Solidny kupiec sam w takim miejscu. Dobroduszny, brzuchaty, na pierwszy rzut oka zasobny. Sam prosi się o nieszczęście. To tak, jakby owieczka przyszła do stada wilków i poprosiła o garść trawy i nocleg. Te myśli sprawiły, że poweselał. Istotnie, prawdziwego kupca szlag by tu trafił, prędzej czy później. Raczej prędzej. Ale Jason był tak prawdziwym kupcem, jak jego sakiewka. Był graczem.

Rumiana gęba, starannie wyhodowane brzuszysko, dostatnie odzienie, kord przy pasie. Wszystko było inwestycją i budziło zaufanie, tłumiło podejrzenia. Z takim człowiekiem ludzie nie obawiają się grać w kości. Bardziej dociekliwym wyjawiał, że należy do cechu kupców wełnianych, co było o tyle wygodne, że jarmarki wełniane odbywały się raz w roku, po strzyży owiec. Nie musiał więc dla zwiększenia wiarygodności ciągnąć ze sobą wozów z towarem. A na jarmarkach wełnianych nigdy nie pracował.

Także imię sam sobie wybrał. Tak jakoś pasowało – gracz powinien nazywać się Jason. Bo przecież nikt nie zagra w kości z kimś o imieniu Clever. Cóż, mamusia nie mogła przewidzieć...

Za to kord przy pasie nie był tylko dekoracją. Jason potrafił się nim posługiwać, jak do tej pory skutecznie. Co śmieszniejsze, większość problemów stanowiły właśnie takie dotykające zazwyczaj kupców, a nie wynikające z jego rzeczywistego zajęcia. O wiele częściej zdarzali się chętni do rabunku niż gracze, którzy starali się odwrócić złą passę przy użyciu niekonwencjonalnych metod. Ci drudzy byli zresztą bardziej przewidywalni, a dobry gracz wie, że zawsze lepiej się wycofać i ponieść niewielką stratę, przegrywając, niż niepotrzebnie zwracać na siebie uwagę.

Z rzezimieszkami nie było wyboru. Atakowali zawsze, gdy mieli okazję. Ponieważ sprawianie pozorów bogactwa było niezbędne w grze, próbowali często.

Karczmarz wychynął z mroku z dymiącym dzbanem i glinianym kubkiem. Postawił wino na stole.

– Znakomity trunek, z miodem i korzeniami – powiedział radośnie, nalewając wina do kubka i znów wyszczerzył siekacze w uśmiechu.

Jasne, z korzeniami, chyba chrzanu, pomyślał Jason sceptycznie. Wyjął z sakwy chleb i małą gomółkę sera, zadowolony, że nie musiał prosić o miskę polewki. Sądząc z tego, jak starannie wałęsające się po izbie psy omijały postawiony na polepie kociołek, nie była zbyt smaczna. Wyjął zza cholewy nóż i odkroił plaster sera. Spojrzał na karczmarza.

– Coś jeszcze, mój dobry człowieku? – zapytał, nadając głosowi ton lekkiego zniecierpliwienia.

– Nie, szlachetny panie... – zająknął się karczmarz, miotając oczkami na lewo i prawo. – Właściwie tak, szlachetny panie. Czy szlachetny pan stanie u nas na noc? Na stryszku w stajni...

Chciałbyś, pomyślał Jason. Ale ja nie lubię budzić się z poderżniętym gardłem.

– Nie, odpocznę trochę i jadę dalej. Do Nottingham daleka droga, a dni krótkie – odpowiedział.

Na twarzy szczurowatego odbiło się wyraźne rozczarowanie. Rozbiegane oczka świadczyły o wielkim wysiłku umysłowym, zapewne owocnym, bo po chwili zwęziły się złośliwie.

– A szlachetny pan tak bez czeladzi, sam? – spytał powoli. – Okolica tu paskudna, panie..

Tu cię mam, pomyślał Jason bez zdziwienia. Kombinujesz, czy tych trzech, którzy jeszcze nie padli, wystarczy.

Wstał niespiesznie, trzymając wpół pochwę korda okręconą pasem. Stanął przed chuderlawym człowieczkiem, górując na nim potężnym brzuszyskiem.

Karczmarz zadarł głowę i popatrzył Jasonowi w oczy. Nie spodobało mu się widać to, co zobaczył, spuścił bowiem wzrok i stał się jakby jeszcze mniejszy. Zerknął na swych pijanych kompanów, porównując ich ze zwalistą postacią gościa, po czym zgarbił się jeszcze bardziej. Najwidoczniej kalkulacja nie wypadła po jego myśli.

Jason roześmiał się głośno i wolną ręką klepnął mocno karczmarza w ramię. Człowieczkiem zatrzęsło, zatoczył się.

– A sam! – powiedział głośno, wciąż się śmiejąc. Klepnął karczmarza jeszcze raz i usiadł.

Mały człowieczek był już najwyraźniej przekonany. Cóż, zawsze pozostaje nadzieja na normalny zarobek.

– Czeladź została ze dwie mile, z wozami – krzyknął Jason w kierunku pleców karczmarza. – Przyjadą tu, albo spotkam się z nimi na rozstajach.

Mam nadzieję, że są w okolicy jakieś rozstaje, pomyślał. Powinno wystarczyć. Zwykle wystarcza, a zresztą do Nottingham naprawdę daleko, a dzień krótki. Trzeba wypić to wino i ruszać. Sięgnął po kubek i zbliżył do ust. W nozdrza uderzył intensywny zapach imbiru i goździków. Jason z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy i pociągnął łyk. Znakomite wino. Ani chybi przejeżdżał tu kiedyś kupiec winny. I pewnie nie odjechał daleko.

Nalewając drugi kubek, Jason powoli odprężył się i poweselał. Całkiem nieźle, pomyślał. W Nottingham jest targ, kilka dużych karczem pełnych kupców, rzemieślników i żołnierzy. Nie byłem tam jeszcze, więc mnie nie znają. Można będzie wiele grać. I wiele wygrywać.

Jason był nie tylko graczem – był także oszustem.

Nie chodziło o żadne obciążane czy szlifowane kości, nic tak pospolitego. Obstawiając rzut, zawsze wiedział, czy wyrzuci więcej niż przeciwnik. No, prawie zawsze. Wiedział, kiedy dobra passa się zaczyna i kiedy kończy. Przy długiej grze to wystarczało. Owe wrodzone zdolności rozwijały się w nim w miarę doświadczeń i po latach mógł na nich polegać. Po tych wszystkich latach...

Usiadł wygodniej i pociągnął z kubka. Zapatrzył się w płomyki pełgające nad wpół zwęglonymi głowniami w palenisku.

***

Gdy miał dziesięć lat, ojciec zabrał go na jarmark. Rzadko się to zdarzało. Ojciec był płatnerzem, najlepszym w okolicy, jak zwykł z upodobaniem mawiać. Nie kłamał, ponieważ był jedynym. Ziemie należały do zubożałego rycerza, sir Briana, który władał zamkiem o popękanych murach, zamulonej fosie i na stałe opuszczonym zwodzonym moście. Nikt nie widział sensu w podejmowaniu napraw, gdyż żaden z sąsiadów nie pałał chęcią oblegania zamku w celu zdobycia paru włók bagien i wyjałowionych pól. Rycerz dobiegał pięćdziesiątki, był wciąż kawalerem i szukał szczęścia na turniejach, z których nieodmiennie wracał w pogiętej uderzeniami zbroi. Zdarzało się, że przywożono go na wozie. Lecz gdy tylko wracał do zdrowia, rozglądał się za następną okazją, całe dochody ze swych mizernych dóbr przeznaczając na odtwarzanie zdolności bojowej, co bardzo cieszyło najlepszego płatnerza w okolicy.

Dochody z dóbr rycerza były marne, więc i nabywane przezeń usługi były podobne. Ojciec Jasona kochał szczerze swe rzemiosło, lecz namiętność tę dzielił z równie szczerym umiłowaniem piwa. Problem polegał na tym, że rzemiosłu miał okazję oddawać się rzadko. Zamkowi zbrojni w liczbie pięciu – rycerz zawsze twierdził, że to i tak za dużo, ale nie mógł na turnieje udawać się samopas – sami ostrzyli swoje miecze i topory. Prawdę mówiąc, kiepsko, ale i tak nigdy nie mieli okazji sprawdzić jakości swej roboty. Pozostawało tylko nieskończone wyklepywanie oraz dopasowywanie zbroi, przecieranie octem do połysku starego, tandetnego miecza i dorabianie drzewc kopii, łamanych przez sir Briana w olbrzymich ilościach. Rycerz starzał się wyraźnie, więc coraz więcej czasu zajmowało mu dojście do siebie po kolejnych starciach. Czasami aż pół roku. A zima była martwym sezonem. Dopiero na wiosnę mógł ruszać w poszukiwaniu wyzwań i sławy. Dla zamkowego płatnerza pozostawało osadzanie na styliskach wieśniaczych siekier, przekuwanie motyk, rydli i prostowanie wideł. Pozostawało też wiele czasu na drugą namiętność, a piwo było tanie.

Tym razem nic się nie zmieniło. Gdy sir Brian wylizał się z obrażeń odniesionych na ostatnim turnieju („przebóg, koń się potknął w ostatniej chwili, ale trzeba było widzieć tego drugiego! Jeszcze jedno złożenie i przepadłby zupełnie!”), zajechał przed kuźnię na swym wychudłym koniu bojowym. Koń wyglądał na ozdrowieńca po długiej i ciężkiej chorobie, co zresztą zgadzało się z prawdą. Turnieje były dla koni tak samo niebezpieczne, jak dla ludzi.

Dobry bojowy wierzchowiec stanowił najcenniejszą rzecz dla rycerza. Tego sir Brian kupił przed laty, wydając na niego większość schedy po zmarłym ojcu. Był to dobry zakup. Koń przewyższał znacznie umiejętnościami bojowymi swego pana, wiele razy wynosił go cało z opresji. Zestarzał się jednak i coraz częściej sir Brian w przebłyskach trzeźwiejszego osądu widział, że zwierzę długo już nie pociągnie. Cały zaś obecny majątek rycerza starczyłby może na zakup jednej końskiej nogi, oczywiście bez podkowy.

Płatnerz wyszedł przed kuźnię, osłaniając dłonią oczy przed ostrym blaskiem. Słońce w rzeczywistości nie stało wcale tak nisko, lecz wypił wczoraj tyle piwa, że niechętnie wychodził na światło dzienne i poruszał się raczej ostrożnie, unikając gwałtownych ruchów.

Patrzył ospale, jak pachołkowie zrzucają z chrzęstem stertę pogiętych blach. Coraz gorzej, pomyślał. Niedługo nie będzie jak tego wyprostować.

Rycerz podjechał do kuźni, nie zsiadając rozpoczął swą zwykłą przemowę.

Otóż ojciec po raz ostatni już będzie musiał doprowadzić do porządku niemiłosiernie potrzaskaną zbroję. Na następnym turnieju bowiem rycerz wyzwie i oczywiście pokona samego sir Osberta, który właśnie sprawił sobie piękną, lśniącą jak samo słońce zbroję turniejową. Po szczęśliwym i nieuniknionym zwycięstwie ojciec będzie miał pełne ręce roboty – trzeba przecież dopasować zdobycz do postury sir Briana. Otrzyma za to królewskie wynagrodzenie z okupu, które rodzina jęczącego w lochu sir Osberta wpłaci za jego uwolnienie, potem zaś powinien się zająć przygotowaniem uzbrojenia dla całego zastępu zbrojnych, których trzeba będzie, nie mieszkając, natychmiast zaciągnąć. Dobrych zbrojnych, najlepiej weteranów, nie takich jak ci, zapijaczone ciury w wieku, delikatnie mówiąc, średnim.

Płatnerz słuchał uprzejmie, kiwając głową. Miał niejaką wprawę, ponieważ od lat przemowa była taka sama, zmieniały się jedynie imiona rycerzy prawie pokonanych przez sir Briana. Nieodmiennie za to rosła wysokość spodziewanego okupu. Dawniej sir Brian wtrącał też wzmianki o pięknych dziewicach na wydaniu, rzucających płomienne spojrzenia z trybun, powiewających chusteczkami. Od kilku lat przestał jakoś o tym wspominać...

***

Odgłosy szamotania połączone z piskiem wyrwały Jasona ze wspomnień. Obrzucił szybkim spojrzeniem izbę, myśląc, że to pijanemu zalotnikowi udało się wreszcie dobrać do jednej z dziewek. Nie dostrzegł ich jednak na ławie, gdzie przedtem siedzieli. Gdy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, ujrzał całą trójkę zgodnie chrapiącą w zmierzwionej słomie pod ścianą. Piski wydawał dorodny szczur, szarpiąc się w uchwycie szczęk jednego z małych, wyliniałych kundli, wałęsających się po izbie. Jason przyjrzał się walce bez większego zainteresowania. Na pierwszy rzut oka szanse były równe.

Westchnął i zajął się swym kubkiem nie całkiem jeszcze wystygłego wina. Co mnie dziś naszło, pomyślał. Wspomnienia. Eh, chyba się starzeję... Sam na takim zadupiu, to przecież proszenie się o kłopoty. Diabli wiedzą, kto tu jeszcze może zawitać. Te nieszczęsne pijaki mają pewnie jakichś przyjaciół. Trzeba odlepić dupsko od ławy i się ruszyć.

Zamiast tego sięgnął po dzban i dolał do kubka resztę wina, z ustałym na dnie cynamonem, imbirem i paroma goździkami. Pociągnął łyk.

– Hej, karczmarzu! – zawołał. – Daj no... Tfu! – Splunął z niesmakiem rozmiękłym goździkiem.

Karczmarz zmaterializował się w jednej chwili, stawiając na stole parujący dzban. Małe oczka świeciły radośnie. Jason chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Ostatecznie nie jest jeszcze tak późno, zdąży dojechać przed zmrokiem. A jeśli nawet, gościniec szeroki. Sięgnął po dzban i dolał do kubka. Cholera, jakie dobre... Cholera i czarna śmierć...

***

Dziesięcioletni chłopiec patrzył z cienia pod nisko zwieszającym się okapem kuźni. Widział chudego, nikczemnej postury rycerza na równie wychudłym koniu i w kolczudze tak sztywnej od rdzy, że można by ją bez trudu postawić w kącie. Poczerniałą od paleniska, pobrużdżoną twarz ojca. Stertę pogiętej blachy leżącej w kurzu podwórka. Patrzył bez zainteresowania, odkąd pamiętał, podobne sceny powtarzały się nieustannie. Wiedział, że rycerz będzie mówił coraz głośniej i szybciej, pod koniec przemowy zapluwając się i połykając końcówki wyrazów. Potem zamilknie, a po chwili zawróci i odjedzie bez słowa, sztywno wyprostowany na swym wierzchowcu, równie sztywno i ostrożnie stawiającym nogi. Ojciec zaś zaklnie pod nosem i ciężko człapiąc do kuźni, krzyknie w przelocie do syna, by zebrał blachy z podwórka.

Oczy chłopca rozszerzyły się ze zdziwienia. Rycerz w połowie przemowy uniósł coś w dłoni, prezentując dumnie wszystkim obecnym. W pierwszej chwili chłopiec wziął dziwny przedmiot za świeżo zdartą wiewiórczą skórkę, tak samo bowiem powiewał w dłoni sir Briana. Mylił się, była to sakiewka, równie chuda i zabiedzona, jak jej dumny właściciel. Zaciekawiony chłopiec wsłuchał się uważniej w monolog rycerza.

– ...jarmark w Kynigestun! – wykrzykiwał sir Brian z podnieceniem. – Z Ziemi Świętej! Wrócili! Głownie... tego... damasceńskie!

Jak zwykle pod koniec przemowa rycerza nie grzeszyła nadmierną spójnością.

– Artur... miecz z tego tam, kamienia... Takim mieczem ja... zastawę i przeciwnika... Sława! Sława!

Sir Brian ściskał chudą sakiewkę niczym rękojeść Excalibura. Zapadnięte oczy pałały dziwnym płomieniem.

– ...jarmark.. płatnerze... Przywieźli! – Rycerz czerwieniał coraz bardziej. – Wszystko, co mam! Wszystko!

Zamilkł nagle. Chłopiec pomyślał, że to już koniec, że za chwilę szarpnie wodze, zawróci konia i odjedzie, jak zwykle. Nagle stało się coś niezwykłego.

Rycerz przerzucił nogę przez łęk siodła i ciężko zeskoczył na ziemię. Stanął przed ojcem Jasona i, rzecz niebywała, położył rękę na jego ramieniu. Zaczął coś tłumaczyć.

Chłopiec przysunął się bliżej.

– ...wszystko, co mam. – Sir Brian mówił teraz cichym, równym i spokojnym głosem. – Wszystko, co pozostało.

Wytrząsnął na dłoń monety z sakiewki. Nie było tego wiele.

– Następny turniej będzie ostatni, wiem – kontynuował rycerz. – Gonitwy konne... To już nie dla mnie... Nie dla nas – poprawił, klepiąc konia po chudej szyi. – Pojedziesz ze mną do Kynigestun, na jarmark. Stanęli tam kupcy, mają damasceńskie głownie. Ty wybierzesz, i oprawisz dla mnie. Nie przerywaj, wiem, kim jesteś... kim byłeś. Zawsze wiedziałem. Potrafisz.

Płatnerz próbował coś powiedzieć. Sir Brian mocniej zacisnął rękę na jego ramieniu.

– Zawsze chciałem... – podjął rycerz. – Zawsze wierzyłem... Nieważne. Wiem, że teraz się uda. Ten ostatni raz. W walce pieszej, na ostre...

Zamilkł. Chwilę stał w milczeniu, po czym wsypał monety do sakiewki. Odwrócił się i wskoczył na konia, bez strzemion, prosto z ziemi. Zdarł wodze, zawrócił konia i odjechał, sztywno wyprostowany na sztywno stawiającym nogi koniu. Wtem odwrócił się i z uśmiechem rzucił przez ramię:

– Jutro wyruszamy!

Zostali sami nad kupą pogiętego żelastwa. Chłopiec ze zdziwieniem spojrzał na ojca. Zniknęło gdzieś pijackie otępienie. Oczy płatnerza lśniły takim samym dziwnym blaskiem jak wcześniej oczy sir Briana.

– Damasceńska głownia! – wymamrotał gniewnie. – Starczy mu tego najwyżej na rożen!

Przesadzał. Za resztkę majątku rycerza dałoby się kupić dobry miecz, nie tylko półfabrykat, jakim była głownia. Dobry, nowy normański miecz. Według cen, które pamiętał, na damasceńską głownię trochę brakowało, mniej więcej dwóch trzecich.

Ale wiedział też, że pojedzie do Kynigestun, weźmie do rąk chłodne ostrza, oceniając ich wartość po delikatnym rysunku ciemniejszych i jaśniejszych fal na powierzchni metalu, że znów mimowolnie zdziwi się ich lekkością i pozorną kruchością. Będzie uderzał jedną o drugą, słuchając niepowtarzalnego dźwięku. Tak jak kiedyś, dawno temu...

***

Na podwórzu karczmy koń zarżał i szarpnął się u koniowiązu. Jason przez chwilę patrzył nieprzytomnie w przestrzeń. Koń uspokoił się. Niech to szlag, dawne czasy, pomyślał Jason. Wtedy jeszcze nic nie rozumiałem. Dopiero później... Szkoda... Właściwie, dlaczego szkoda? Potrząsnął gniewnie głową. Co mi się dzisiaj pieprzy w tym głupim łbie?

Nie chciał spędzić życia w mrocznej, oświetlonej tylko kowalskim paleniskiem kuźni, walić młotem w pogięte blachy. Od najmłodszych lat szukał czegoś innego. Czego konkretnie, tego długo nie wiedział. Aż do jarmarku w Kynigestun...

***

Ojciec z sir Brianem zniknęli w namiocie handlarzy. Chłopiec został, rozglądając się niepewnie, bardziej wystraszony niż zaciekawiony. Po raz pierwszy w życiu zobaczył miasto. Już sama jazda skrzypiącym wozem zaprzężonym w woły dostarczyła nadspodziewanych wrażeń. Czterej zbrojni sir Briana, jadący na myszowatych koniach wydawali mu się wspaniałym pocztem rycerskim. Sam rycerz jechał jak zwykle sztywno, tym razem nie na swym bojowym koniu, ale na zwykłej szkapie, takiej samej, jak jego zbrojni.

Chłopiec był oszołomiony, widząc wysokie mury miejskie, strażników o marsowych minach, wrzeszczących przekupniów, brukowane uliczki, na których śmiesznie dzwoniły podkowy i turkotały koła wozu. Kupieckie stragany i namioty oferowały rozmaite towary, których nie potrafił nawet rozpoznać. Mijali kramy rymarzy, rozsiewające ostrą woń świeżo wyprawionych skór, obwieszone girlandami pasów i uprzęży; jatkę, przed którą na wielkim, zatłuszczonym pniu rozebrany do pasa, spocony czeladnik dzielił właśnie ćwiartkę tuszy, nie zwracając uwagi na kłębiące się dokoła, brzęczące głośno muchy; kramy z tkaninami, gdzie kupcy łokciem odmierzali sztuki sukna; duży namiot, przed którym rozchełstane dziewki zaczepiały przechodniów, śmiejąc się piskliwie. Nie wiedział, co oferowały, niemniej powodzenie miały duże.

Gdy został sam przed namiotem płatnerzy, marzył tylko, by jak najszybciej znaleźć się obok ojca. Jego nieobecność przedłużała się. W końcu nuda zaczęła brać górę nad lękiem. Chłopiec ostrożnie ruszył przed siebie.

Za rogiem namiotu siedziało na ziemi, nad rozłożonym płaszczem dwóch ludzi. Ich broń leżała rzucona niedbale obok. Starszy, który wyglądał na żołnierza, ale w oczach chłopca był wspaniałym wojownikiem, potrząsnął z grzechotem trzymanym w rękach kubkiem. Patrzył wyczekująco na drugiego mężczyznę. Młodszy począł ściągać z palca gruby złoty pierścień. Szło mu niesporo. W połowie zawahał się, zacisnął palce. Starszy wciąż czekał, grzechocząc kubkiem. Twarz młodszego drgnęła, zerwał pierścień i rzucił na płaszcz. Starszy skinął głową z aprobatą.

Szybki ruch nadgarstka i kości potoczyły się po leżącym na ziemi płaszczu. Gdy znieruchomiały, żołnierz uśmiechnął się.

Chłopiec dostrzegł, że twarz młodszego z mężczyzn ściągnęła się ze złości. Wstał gwałtownie, zaciskając pięści.

Starszy nie wstał. Patrząc drugiemu w oczy spokojnym, nieruchomym wzrokiem, na oślep zgarnął z koca garść srebrnych monet. Młodszy przez chwilę stał, wciąż z zaciśniętymi pięściami i poczerwieniały na twarzy. Gdy wystraszony chłopiec oczekiwał, że rzuci się na siedzącego, mężczyzna odwrócił się, podniósł pas z kordem i bez słowa odszedł.

Na leżącym na ziemi płaszczu pozostał złoty pierścień.

– Nie wziął... – wyjąkał chłopiec po dłuższej chwili.

Siedzący wolno obrócił głowę, jakby dopiero teraz zauważył jego obecność, spojrzał chłopcu w twarz. Bez uśmiechu.

– Pierścienia? – spytał spokojnie. – To jest teraz mój pierścień. Na tym polega gra.

***

To było jak olśnienie, przypomniał sobie Jason, pociągając kolejny łyk wina. Od tego się zaczęło.

Gdy ojciec uczył go rzemiosła, wkładał w naukę wszystko, co pozostało jeszcze z jego własnej pasji i umiejętności. Opowiadał jedynemu synowi o słynnych mieczach, noszących legendarne imiona, o cudownych przemianach rdzawego kęsa żelaza w lśniącą klingę, o dostatku, pięknym domu na podgrodziu, murowanym, z drewnianą podłogą, o warsztacie wypełnionym tłumem posłusznych czeladników, o srebrnych monetach, które rycerze wytrząsają z sakiewek w zapłacie za sztukę płatnerza.

Tak, za sztukę, nie za rzemiosło. Chłopiec słuchał i widział mroczną kuźnię z zapadniętym dachem, brudną chatę w cieniu rozsypujących się murów zamkowych, pogiętą zbroję sir Briana, ojca otępiałego od śmierdzącego piwska, jedynego produktu, na jaki starczało zapłaty za dorywcze prace. Czuł ból słabych, chłopięcych mięśni przy kręceniu koła szlifierskiego czy poruszaniu miechów. Słuchał ojca i rozmyślał o skarbie zakopanym na krańcu tęczy, o garnku złotych monet, który niechybnie odkopie. Jeżeli nie dziś, to na pewno jutro.

Właśnie na jarmarku w Kynigestun Jason po raz pierwszy przekonał się, że można coś dostać od szczęścia, oczywiście, jeśli się je ma. Tego dnia ostatecznie uwierzył, że sam będzie je miał i że można mieć szczęście nie tylko wtedy, gdy urodziło się szlachcicem. Zrozumiał, że niekoniecznie trzeba pracować od świtu do nocy za miskę polewki i kufel piwa od święta, bo przyszłość płatnerza, nieskończenie lepsza przecież od losu zwykłego chłopa, nie jest niczym nadzwyczajnym. Możesz mieć wszystko, jeżeli tylko spróbujesz. Oto jasna i prosta droga na resztę życia. Potrzebny jedynie łut szczęścia na początek. Potem też, ale przecież szczęście towarzyszy tym, którzy w nie wierzą i trochę mu pomagają. On nie uwierzył. Po prostu wiedział. Jason już wtedy miał szczęście.

Gdy sir Brian wyszedł przed namiot, wyglądał, jakby ubyło mu z dziesięć lat. Idący za nim ojciec chłopca niósł długi pakunek zawinięty w czyste, natłuszczone płótno. Okazało się, że wyjazd po damasceńską głownię nie był zupełną mrzonką – zdziwaczały rycerz miał niezłe informacje. Wyprawy krzyżowe spowodowały znaczny wzrost podaży wschodniej broni, a co za tym idzie spadek cen. To, co sir Brian posiadał, wystarczyło, nawet trochę zostało.

Rozjaśniony radością wzrok rycerza zatrzymał się na chłopcu. Sir Brian patrzył przez chwilę ciepłym, wilgotnym spojrzeniem, jakby nie poznając, kim jest stojący przed nim zalękniony smarkacz. Schylił się, chwycił dłoń chłopca swym kościstym, stwardniałym od wodzy i kopii łapskiem. Chłopczyk szarpnął się. Rycerz włożył coś w jego dłoń, zacisnął mu palce, po czym puścił gwałtownie. Wyprostował się.

– Na, masz... – powiedział. Odwrócił się sztywno i odszedł podrygującym krokiem.

Chłopiec stał i patrzył na zaciśniętą piąstkę. Po chwili odważył się rozprostować palce. Na dłoni matowo błysnęła srebrna moneta.

***

To było właśnie szczęście, na które tak czekałem, myślał sennie Jason w obskurnej karczmie nad kubkiem z resztką wina. Od tego się wszystko zaczęło. Prawie trzydzieści lat, psiakrew... Ta moneta stała się kluczem do innego świata. Trzeba było zrobić pierwszy krok, dopomóc szczęściu.

***

Starszy mężczyzna wciąż siedział za namiotem przed rozłożonym na ziemi płaszczem. Bawił się kośćmi, wyrzucając je raz po raz.

– Czego tu szukasz, smarkaczu? – spytał bez specjalnego gniewu w głosie.

Chłopiec zebrał całą swą odwagę.

– Chcę... eee... – Wyschnięte gardło odmówiło posłuszeństwa.

Mężczyzna zmarszczył brwi. Mały spróbował jeszcze raz.

– Chcę... chcę... – Znowu nic.

Mężczyzna zniecierpliwił się.

– Jeżeli chcesz kopa w dupę, to przyszedłeś we właściwe miejsce – rzucił znudzony. – No, zbieraj się stąd, szczylu!

– Chcę zagrać! – wypalił chłopiec.

Starszy człowiek roześmiał się serdecznie. Przypatrując się purpurowiejącemu na twarzy chłopcu, śmiał się, aż łzy pociekły mu po twarzy.

– Zagrasz ze mną czy nie?! – wrzasnął dzieciak, tupiąc nogami. – Zagraj ze mną, ty... ty...

Uśmiech znikł z twarzy mężczyzny. Przerażonemu własną bezczelnością chłopcu głos uwiązł w gardle. O mało się nie posikał.

– Zagrać chce szlachetny pan... – powiedział wolno mężczyzna. – A czy szlachetny pan ma o co zagrać?

Chłopiec bez słowa podsunął mu przed oczy rozwartą dłoń ze srebrną monetą. Mężczyzna spojrzał.

– O tak, to duża stawka – ocenił z drwiącym uśmiechem, choć oczy pozostały poważne. – A wiesz, synku, jak w to się gra?

Chłopczyk pokręcił głową.

– Siadaj więc, zanim zaczniemy grać, nauczę cię. Będziemy mieli równe szanse.

Gdy wyjaśniał zasady gry, uczył trzymać i rzucać kości, uśmiechał się nadal. Przestał, gdy po jedynej grze na serio, grze o jedyną monetę chłopca, ten zabrał z płaszcza obie monety – swoją i jego.

Długo milczał, patrząc na dzieciaka spod oka. Wreszcie powiedział:

– Synu, to była twoja jedyna moneta. Wiele warta. Czy naprawdę nie bałeś się jej postawić?

– Nie.

– Dlaczego?

– Wiedziałem, że wygram – odparł spokojnie chłopiec.

– Jak to wiedziałeś? Nie mogłeś wiedzieć! – rzucił ze złością mężczyzna.

Małemu łzy stanęły w oczach.

– Wiedziałem... – upierał się.

Mężczyzna potrząsnął niecierpliwie głową.

– Nie mogłeś! – powtórzył. – To jest, cholera, zupełnie niemożliwe...

Chłopczyk spuścił głowę. Milczenie przedłużało się. Po chwili mężczyzna sięgnął do sakiewki, wyjął z niej garść miedziaków i wysypał na płaszcz przed chłopcem. Ten spojrzał pytająco. Mężczyzna odwrócił wzrok.

– Kurwa, co ja robię... – wymamrotał do siebie. – Przecież to niemożliwe, taki szczyl...

– Dobrze – podjął po chwili, zwracając się już bezpośrednio do chłopca: – Zagramy jeszcze, o mniejsze stawki. Zobaczymy.

Mały pokręcił głową.

– Co, nie chcesz? Trudno, to spadaj stąd.

Przerwał i patrzył ze zdziwieniem, jak chłopiec wysupłał jedną ze swych srebrnych monet i położył obok kupki miedziaków.

– Chcesz grać za swoje? W porządku, tak będzie ciekawiej...

Wziął monetę dzieciaka, sięgnął do sakiewki i dołożył mu miedziaków.

– To mniej więcej tyle samo – powiedział. – A zresztą, nie wyglądasz na takiego, co umie liczyć. Musisz mi uwierzyć na słowo.

Skrzywił się w nieprzyjemnym uśmiechu.

– Zaczynamy! Szlachetny pan pierwszy!

Kupka pieniędzy przed chłopcem to rosła, to malała. Powoli chwytał reguły, odgadywał, kiedy przychodzi nieuchwytna passa, kiedy zaś odchodzi. Odczuwał to podniecające mrowienie, gdy grzechotał kośćmi przed rzutem. Miał już pewność. I z wolna kupka pieniędzy przed nim zaczęła się powiększać.

Po godzinie jego przeciwnik, śmiertelnie już poważny, zdjął z palca gruby złoty pierścień.

– No dobrze, mały. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ostatni rzut!

Rzeczywiście, łatwo poszło. Mężczyzna przestał już kręcić z niedowierzaniem głową, teraz miał w oczach czyste osłupienie.

– Coś ty zrobił, szczeniaku! – powtarzał gniewnie. – Coś ty, kurwa, zrobił!

Chłopiec skulił się zalękniony. Mężczyzna złapał go za ręce, a mały rozszlochał się z przerażenia.

– Oddam, panie, oddam wszystko... – wyjąkał. – Oddam, tylko nie bijcie, panie...

Mężczyzna zesztywniał. Chwycił go za zmierzwione płowe włosy, drugą ręką trzasnął w zalaną łzami buzię. Mocno, na zimno i z wyrachowaniem. Chłopiec przestał szlochać. Wbił oczy w przeciwnika i w tych oczach, poprzez łzy, błysnęło coś takiego, że mężczyzna puścił go.

– Tak już lepiej – sapnął. – A teraz posłuchaj, szczylu. Gdy siadasz do gry, to ponosisz wszelkie tego konsekwencje. Możesz przegrać, możesz wygrać. Możesz wygrać, a pomimo to przegrasz, bo stracisz zdrowie, a nawet życie. Ale gdy już zaczniesz grać, to nie możesz tego cofnąć, nie możesz oddać wygranej i stwierdzić, że nic się nie stało. Musisz wiedzieć, z kim siadasz do gry. I pamiętaj, czasem trzeba przegrać. Czasem trzeba wygrać mniej, niż mógłbyś i chciałbyś. Takie jest życie, i taka jest gra!

Przez chwilę dyszał zdenerwowany. Wysmarkał się w palce z widoczną irytacją.

– Musisz patrzeć, z kim siadasz do gry, powtarzam ci, bo to chyba najważniejsze – podjął po chwili, wycierając zasmarkane palce połą kubraka. – Do licha, zirytowałeś mnie, gdzie się podziały moje dworne maniery! Ale do rzeczy, nigdy nie graj z kimś, przed kim się nie obronisz lub, w ostateczności, nie zdołasz uciec. I pamiętaj, nigdy, ale to nigdy nie ogrywaj nikogo do końca. Bo ostateczna przegrana rodzi desperację. A desperaci zabijają.

Chłopczyk stał bez ruchu, słuchając. Mężczyzna wreszcie uśmiechnął się.

– Jak to zrobiłeś, smarkaczu? – Znów pokręcił głową. – Popatrz.

Szarpnął lewy rękaw. Na płaszcz wypadł drugi komplet kości, z pozoru identyczny z tymi, które już tam leżały. Chłopiec podniósł je i zbliżył do oczu.

– Przyjrzyj się dobrze – usłyszał. – To są szlify. To znaczy, te kości są specjalnie przygotowane, szlifowane. No, sfałszowane, żeby już nazwać rzecz po imieniu. Gdy nimi rzucam, na ogół padają tak, jak chcę. Mówię, na ogół, ale to wystarczaja z tego żyję, smarkaczu. Wystarcza, żebym wygrał z każdym. Tylko nie z tobą...

– Wiem, kiedy wygram – powiedział cicho chłopczyk.

– Dobrze już, dobrze... Powiedzmy, że ci wierzę. Dobrze, synku, zbieraj wygraną i znikaj.

Chłopiec zaczął niezgrabnie zgarniać miedziaki w połę koszuli. Szło mu niesporo.

Mężczyzna obserwował go z rozbawieniem.

– Zaczekaj – powiedział. Przesypał monety ze swego mieszka do skórzanej sakwy, leżącej przy pasie z kordem. Rzucił sakiewkę małemu.

– Bierz! – Uśmiechnął się. – Taki bogacz bez sakiewki...

Gdy chłopiec zbierał się do odejścia, mężczyzna wstał i ujął go pod brodę.

– Nie jest tak, jak myślisz, synku, nie tak... – rzekł łagodnie. – To nie jest życie usłane różami, to, które sobie w tej chwili wybrałeś. Lepiej wracaj do tatusia i mamusi. A jeśli już koniecznie chcesz, to pamiętaj, nie graj na razie z dorosłymi. Graj z chłopakami o miedziaki, masz jeszcze czas. Wiesz, ja jestem zawodowcem, jestem... byłem najlepszy. Do dziś. Ale jestem zawodowcem i nie połamię dzieciakowi rąk, za to, że ze mną wygrał. Nie ja... I wybacz, że cię uderzyłem. Głupio zabrzmi, ale to dla twojego dobra...

Chłopczyk spojrzał mu prosto w oczy.

– Dziękuję, panie.

***

Wino już wystygło. Tak, pomyślał Jason leniwie, tego dnia w pół godziny zarobiłem więcej niż mój ojciec przez pięć lat klepania zbroi sir Briana. Ale nie pieniądze były najważniejsze. Jason posłuchał swego nieznajomego przeciwnika i czekał na swoje dni. Owszem, grywał z rówieśnikami, głównie dla wprawy. Po stronie aktywów miał wkrótce garść miedziaków, złamany, ale całkiem jeszcze dobry nóż, kilka kocich skórek, a przede wszystkim doświadczenie. Po stronie pasywów wybity ząb i wielokrotnie podbijane oczy. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia coraz rzadziej.

Ojciec wykonał zlecenie sir Briana. Oprawił damasceńską głownię na sposób wschodni, którego nauczył się w młodości. Rycerz pojechał na swój ostatni turniej i wrócił, o dziwo, siedząc o własnych siłach na młodym bojowym rumaku. Stary, niedowidzący już Smok stąpał dumnie, prowadzony za uzdę. Na pierwszym wozie – co też stanowiło ewenement, bo zazwyczaj w taborze rycerza był tylko pierwszy i jedyny wóz – leżała na słomie piękna, lśniąca zbroja, nieco tylko pogięta i zakrwawiona. Zawiodły jedynie nadzieje sir Briana na okup. Puste lochy zamku nie doczekały się innych lokatorów niż szczury. Gdy ojciec Jasona oglądał rozchlastany jak pergaminowa karta naramiennik nowej zbroi, uznał, że sir Briana po długim okresie niepowodzeń poniósł entuzjazm. Ale i tak rycerz nie miał na co narzekać. W turnieju był klasycznym fuksem, wszyscy nauczeni wieloletnim doświadczeniem stawiali przeciw niemu. I teraz, na kilku wozach wiózł małą fortunę.

Ojciec dopasował nową zbroję, lecz sir Brian nie pojechał już więcej na turniej. Dokupił ziemi i osiadł na swym zamku. Nie naprawił jednak murów i nie kazał założyć nowych łańcuchów do zwodzonego mostu.

Gdy piętnastoletni Jason klęczał na podwórzu przed dymiącymi zgliszczami kuźni, podtrzymując zakrwawioną głowę zabitego ojca, pomyślał, że losy rycerza i jego ojca były w dziwny sposób związane. Damasceński miecz przyniósł obu wielkie chwile radości, i obu przywiódł w końcu do zguby.

Jeden z sąsiadów sir Briana, normański szlachcic o posturze przerośniętego niedźwiedzia, nomen omen Hugo de Malvoisin, też zapragnął mieć nową zbroję. A i reszta by się też przydała. Po spaleniu okolicznych zabudowań i wycięciu wszystkich, których udało się dogonić, poczet Hugona stanął pod zamkiem sir Briana. Z braku łańcuchów przy zwodzonym moście prowadzenie oblężenia okazało się bezprzedmiotowe i rycerze starli się od razu pieszo na dziedzińcu zamkowym. Jak wiadomo, sir Brian nigdy nie był orłem w walce, nawet pieszej, a wobec zwierzęcej wściekłości Hugona, przewagi wzrostu, siły i szybkości nie pomógł wiele piękny, damasceński miecz. Ostatni obrońca zamku mógł się tylko cofać. Niebawem w sieni zamkowej pod potężnym ciosem morgensterna Hugona pękł jak garnek lśniący, pieczołowicie polerowany przez najlepszego płatnerza w okolicy hełm. Mózg sir Briana ozdobił malowniczo ściany i powałę sieni.

Drugiej swej myśli – wreszcie jestem wolny – Jason wstydził się długo.

Tego dnia ostatecznie zniknął gdzieś Clever, syn płatnerza. Narodził się Jason.

***

Dość tego! Jason otrząsnął się i wrócił do rzeczywistości. Teraz trzeba podnieść dupsko z ławy i ruszać w drogę, ale najpierw przyjdzie zawołać karczmarza i zapłacić, chociaż wredny sukinsyn. Dopił resztę wina, odstawił kubek. Wstał, przeciągnął się aż zatrzeszczało w stawach i sięgnął do sakiewki. Szlag by to trafił, wychodzić na dwór w taką pogodę, ale trudno. Pocieszył się myślą, że w Nottingham, odległym tylko o dwanaście mil, znajdzie lepszą karczmę, a choćby i stryszek w jakiejś stajni.

Przez wycie wiatru na zewnątrz przebił się tętent koni, co najmniej kilku, i zachrypłe nawoływania. Jason zesztywniał. Kurwa, doczekałem się, pomyślał w nagłym przeczuciu kłopotów, i ciężko opadł z powrotem na ławę.

– II –

Kopnięte drzwi z rozmachem uderzyły o wewnętrzną stronę ściany, wpuszczając do izby wirujący tuman śniegu. Skórki od słoniny wytrzymały. Wraz ze śniegiem do środka wtoczyła się zwalista postać, ocierając czoło i oczy z przyklejonych, topniejących płatków. Przybysz rozejrzał się po izbie i wrzasnął:

– Hej, karczmarzu! No rusz się, suczy pomiocie!

Żaden z zamroczonych pijaków nawet nie drgnął. W otwartych drzwiach stanął drugi mężczyzna, młodszy i szczuplejszy. Szczurowaty karczmarz już biegł w ich stronę, z mieszaniną zachwytu i lęku na twarzy.

– Prędzej! – warknął ten zwalisty. Wydawało się to niemożliwe, ale karczmarz pomknął jeszcze szybciej. Szczuplejszy zatrzasnął drzwi i ruszył w stronę światła, otrząsając śnieg z odzienia. Jason przyjrzał mu się spod oka. Nie ucieszył się tym, co zobaczył. Chłopak – bo był to młodzieniec najwyżej osiemnastoletni – miał na bladej twarzy wypisaną butę i arogancję. I był wyraźnie wściekły. Zwalisty zaczął coś mówić. Jason nadstawił ucha.

– Słuchaj, chamie, jakie niecodzienne szczęście cię spotkało. – Zwalisty mówił głośniej, niż potrzeba. – Zawitał do ciebie najstarszy syn twojego miłościwego hrabiego, Gilbert. Ze swoim giermkiem, znaczy się, ze mną.

Niech to szlag, niewesoło pomyślał Jason, rzeczywiście niespotykane szczęście. Obłowi się chłopina, oczywiście jeżeli zdoła przetrzymać pańskie humory. Ten smarkacz wygląda na nieobliczalnego.

– Wina, piwa, sera i polewki, jeżeli masz takową – wykrzykiwał dalej giermek. – I to szybko, bo inaczej...

Twarz karczmarza wyrażała mocno mieszane uczucia. Trzęsły mu się w widoczny sposób nogi.

– ...inaczej, wisząc na gałęzi, zobaczysz jeszcze, jak się pali ta twoja buda!

Reakcja karczmarza poważnie zaniepokoiła Jasona. Widać młody Gilbert, najstarszy syn miłościwego hrabiego, musiał mieć w okolicy ustaloną reputację.

Karczmarz pomknął do komory, po drodze budząc celnymi kopniakami śpiące dziewki. Pierwsza usiadła z rozdziawionymi ustami, poczęła wyczesywać palcami źdźbła słomy z rozczochranych włosów. Mrużąc oczy przed światłem, nieprzytomnym wzrokiem wodziła po izbie. Gdy jej spojrzenie zatrzymało się na młodym Gilbercie, zesztywniała. Poczęła szturchać drugą, wolniej wracającą do przytomności. Obie pospiesznie wstały i chwiejnie wycofały się w cień.

Młody Gilbert spojrzał zimno w twarz Jasona. Ten po krótkiej chwili spuścił wzrok. Nie miał najmniejszej ochoty pojedynkować się na spojrzenia. Nie teraz. Nie z tym przeciwnikiem.

Z komory wybiegł karczmarz i stanął przed Gilbertem.

– Prosimy, panie, prosimy! Wino już się grzeje, siadajcie, panie, przy ogniu.

Panicz Gilbert obdarzył cherlawego człowieczka spojrzeniem zarezerwowanym zazwyczaj dla psiego gówna, leżącego w słomie na posadzce zamkowej komnaty. Odwrócił się bez słowa.

Giermek podskoczył do karczmarza i z rozmachu trzasnął go otwartą dłonią w tył głowy. Huknęło głośno, ale szczurowaty ustał na nogach. Na szczęście napastnik zdążył uprzednio zdjąć kolcze rękawice.

– Uważaj, do kogo się odzywasz, śmieciu! – ryknął. – Szlachetny panicz nie ma ochoty cię słuchać! I dawaj szybciej to wino, bo jąk nie...

Karczmarz nie przejawiał zainteresowania tym, co się stanie, jeżeli szlachetni panowie nie dostaną na czas swojego wina, być może dobrze wiedział. W każdym razie zniknął w mgnieniu oka.

Korzystając z zamieszania, Jason spróbował nieznacznie usunąć się w cień. Z opuszczoną głową przesunął owinięty pasem kord po ławie i zamierzał właśnie przemieścić jego śladem swój ciężki tyłek. Zamarł w bezruchu na dźwięk cichego, kulturalnego głosu. Podniósł głowę i spojrzał na Gilberta.

– Nie trudźcie się, wam starszym przy ogniu wygodniej – powiedział uprzejmie panicz. – Siądźcie, powiadam. Zaraz wina dadzą, napijecie się. Ziąb taki, a na stare kości grzane wino najlepsze. My spoczniemy przy stole. Kiciak, zrób no trochę miejsca, posprzątaj.

Jason z udawanym stęknięciem usiłował powstać z ławy.

– Siadajcie – powtórzył z naciskiem rozmówca. – Napijcie się. Kiedy ja proszę, to trzeba usiąść. Wypić. I podziękować.

Cóż było robić. Jason z ponownym stęknięciem posadził tyłek na ławie.

– Dziękuję, panie – powiedział cicho, nie podnosząc wzroku. Gilbert nieoczekiwanie uprzejmie skinął głową.

Źle, psiakrew, nie da się spokojnie wyjść, pomyślał Jason. No cóż, trzeba przeczekać, może później będzie lepsza okazja.

Przez szum wiatru i zacinającego mokrego śniegu znów dały się słyszeć kroki, z pewnością kilku ludzi. Jason drgnął, spodziewając się następnego kopa w drzwi.

Tym razem, o dziwo, otwarto je nie kopniakiem, lecz całkiem normalnie. Wraz z kolejnym podmuchem zawiei w izbie znalazło się trzech zbrojnych. Dwóch gołowąsów i jeden starszy już człowiek. Zatrzymali się tuż za progiem i rozpoczęli zwykły rytuał otrząsania się ze śniegu. Najstarszy przetarł wierzchem dłoni długie, zwisające wąsy i zbliżył się do giermka.

– Konie w stajni – zameldował. – Znaleźliśmy obrok, to i zadaliśmy.

– Wytarte? – spytał Kiciak.

– Jakżeby nie? – oburzył się stary – Toć przecież zawsze...

– Dobrze już, dobrze... – niechętnie przyznał giermek. – Wiem. Ale sprawdzić zawsze warto.

– Sprawdzajcie – fuknął gniewnie stary.

– Kiciak – wtrącił łagodnie panicz Gilbert – trochę zaufania. Przynajmniej do pierwszego razu. Bo przecież drugiego razu by nie było, prawda, Kiciak?

Ten zarechotał obleśnie. Stary zbrojny stał sztywno, wpatrzony w punkt gdzieś za plecami giermka.

Młody panicz ze swym wiernym i niewątpliwie pasującym do niego giermkiem zasiedli przy koślawym stole. Pojawił się karczmarz z dzbanami wina i kubkami. Rozbudzone już całkiem dziewki uwijały się, przynosząc skądś bochenki chleba, gomółki sera i dymiące miski gorącej polewki. Jason z ulgą zauważył, że polewka nie pochodziła ze stojącego na polepie usmolonego kociołka. Być może reakcja Gilberta po skosztowaniu nie będzie zbyt gwałtowna.

Panicz szepnął coś giermkowi do ucha. Kiciak szarpnął karczmarza za połę kubraka i wskazał na Jasona. Szczurowaty kiwnął głową i zniknął. Po chwili z nowym dzbanem wina zmierzał w kierunku Jasona. Stawiając dzban na ławie, karczmarz usilnie starał się pochwycić jego spojrzenie. Nie było to łatwe, straszliwy zez powodował, że Jason musiał się domyślać, którym okiem właściwie patrzy mu w twarz. Ale gdy wreszcie się im udało, dostrzegł w małych oczkach szczurowatego śmiertelnie poważne ostrzeżenie. I coś na kształt współczucia.

Ostrożności nigdy za wiele, pomyślał Jason. Napełnił kubek, wstał, skłonił się i z uśmiechem przepił do Gilberta. Ten kiwnął łaskawie głową, ale bez uśmiechu. Gdy Jason, siadając, spojrzał na karczmarza, zauważył na jego twarzy ślad rozczarowania i dezaprobaty. Szczurowaty ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i odszedł, nie poświęcając gościom więcej uwagi. Niech to diabli. Jason zorientował się, że popełnił błąd. Tylko jaki? Przymknął oczy. Trzeba się poważnie zastanowić, jak wykaraskać się z tej sytuacji. Wyjść teraz nie pozwolą, nie po tym ujmującym zaproszeniu. Trzeba zobaczyć, jak się sytuacja rozwinie. Może się upiją i przestaną zwracać uwagę. Poczekamy.

Zbrojni odpinali właśnie swe pasy z krótkimi mieczami. Stary ze zwisającymi wąsami podszedł do Jasona.

– Pozwolicie, panie? – zapytał. – Czas paskudny, warto się zagrzać przy ogniu. Nie wiadomo, kiedy każą znowu ruszać.

– Oczywiście. – Jason uśmiechnął się. Rzucił okiem w kierunku Gilberta i giermka. Wydawali się całkowicie pochłonięci jedzeniem i piciem. Kiciak podszczypywał właśnie jedną z dziewek, tę mniej paskudną.

– Oczywiście, siadajcie – powtórzył zaproszenie Jason. – Nie wydaje się jednak, abyście wkrótce ruszali. Wasz pan dopiero co zaczął posiłek.

Stary żołnierz usiadł na ławie. Pokręcił głową.

– Z naszym paniczem nigdy nie wiadomo. Ot, dobrze byłoby chociaż piwo wypić. Nigdy nie wiadomo. – Wciąż kręcił głową.

– Zwłaszcza dzisiaj – dokończył, i zwracając się do pozostałych zbrojnych, przestępujących z nogi na nogę pod ścianą, zawołał:

– A chodźcie, nie stójcie, jak... ten... Łaskawy pan pozwolili!

Dziewka przyniosła dzban z grzanym piwem i gliniane kubki. Zbrojni skwapliwie zabrali się do picia. Stary dostojnie umoczył obwisłe wąsiska w kubku, trzymanym dla rozgrzewki w splecionych dłoniach. Młodsi ciągnęli, jakby ich kto poganiał. Jason, nie odwracając się, krzyknął:

– Hej, dziewko... tego... jeszcze piwa!

Młodziakom zabłysły oczy, stary kiwnął głową z aprobatą. Jason pociągnął z kubka małego łyka, uznawszy, że dość już wina na dziś.

Zanim w pierwszym dzbanie pokazało się dno, zjawił się osobiście sam szczurowaty, niosąc w obu rękach parujące dzbany.

– To żeby dwa razy nie chodzić – wyjaśnił niepytany, stawiając ostrożnie piwo.

Jason nieprzerwanie myślał, w jaki sposób się z tego wszystkiego wykręcić. Dobrze byłoby się dowiedzieć, jak panicz Gilbert zwykł spędzać czas. Czy będzie pił, aż zwali się pod stół, czy też zacznie wcześniej rozrabiać. Czy dla dobrej zabawy wystarczy mu podszczypywanie dziewek, czy też musi kogoś pochlastać gwoli rozrywki. Trzeba by trochę rozruszać zbrojnych, może co powiedzą.

Prawdę mówiąc, nie liczył na to specjalnie. Zwykle pytani o obyczaje pana słudzy nabierali wody w usta. Należało jednak spróbować. Stuknął swym kubkiem o kubek starego.

– No, ale służbę macie niczego – zaczął nieobowiązująco. Stary nie zareagował. Uniósł wprawdzie swój kubek, wypił, ale nie podchwytywał tematu.

– Ludzki ten wasz pan, inny to by kazał w stajni, przy koniach, a ten do izby... – ciągnął Jason niezrażony.

Jeden z gołowąsów już otwierał usta, aby odpowiedzieć, ale stary spojrzał na niego. Młodzik zamarł. Stary pociągnął piwa.

– My, panie, z pocztu samego pana hrabiego – odezwał się wreszcie niechętnie. – Tylko dzisiaj pojechali my z młodym paniczem...

– I na wino grzane zaprosi, chociaż on szlachcic, a ja cóż, zwykły kupiec. Widać włos siwy uszanować potrafi.

Obwisłe wąsiska zanurzyły się w kubku. Młodziaki siedziały ze wzrokiem wbitym w swe naczynia.

– Nieczęsto się to zdarza, oj, nieczęsto – paplał Jason radośnie. – Dzieciskom ja opowiem, jak z drogi wrócę, jak to z jaśnie panem...

Stary odstawił kubek i skrzywił się, jakby znalazł w nim co najmniej zdechłą mysz. Spojrzał na Jasona, ale nic nie powiedział. Ten również zamilkł.

Gówno, to tyle, jeżeli chodzi o zdobywanie informacji, pomyślał ze złością. Stary zajął się swoim piwem, młodsi poszli za jego przykładem.

W pewnej chwili Jason spostrzegł, że bezwiednie obraca w dłoni kości do gry. Nieraz przyłapywał się na tym, idiotycznym jak uważał, nawyku. W momentach napięcia często wyjmował kości i obracał je w dłoni z cichym, ledwie słyszalnym grzechotem. Próbował usilnie zwalczyć to przyzwyczajenie, ale jak dotąd bez skutku. Prawdopodobnie dlatego, że naprawdę go to uspokajało. Tak jak teraz. Kości grzechotały cicho, a Jason myślał intensywnie. Nie podobały mu się szybkie spojrzenia, rzucane co jakiś czas w jego stronę przez Gilberta, coraz częstsze. Doszedł do smutnego wniosku, że dany mu czas zaczyna się kurczyć. Ten miły i cichy głos był tylko pozorem, pod maską spokoju Gilbert gotował się z wściekłości.

Kości w dłoni grzechotały coraz prędzej. A gdyby tak wyjść za potrzebą, do stajni, na konia i w las? Już ciemno, może nie dogonią...

Powoli wstał, przeciągnął się. Wtedy uświadomił sobie istotną wadę swego pomysłu. Nie zostawi przecież korda ani sakwy, a trudno będzie w razie czego wyjaśnić, po co je ze sobą zabiera. No, jeszcze kord ewentualnie do oganiania się od wilków, ale sakwa? Postanowił jednak spróbować, może nie zauważą. Wolno skierował się w stronę drzwi. Wydawało mu się, że Gilbert patrzy w inną stronę.

Zrobił kilka kroków, trzymając sakwę przed sobą, jeszcze kawałek...

Spokojny głos osadził go na miejscu.

– A dokąd to, panie kupiec? – spytał panicz Gilbert. Jego twarz nie była już beznamiętną maską, wykrzywiał ją złośliwy uśmiech. – Dokąd to? – powtórzył.

Jason stał, przeklinając w myśli w bardzo plugawy sposób.

– No, odlać się – odparł wreszcie. – Wino pędzi.

– A lejcie w kąt, panie kupiec, nie czyńcie subiekcji – zezwolił panicz łaskawie. – Ziąb taki na dworze, jeszcze sobie co przeziębicie, nie daj Boże. Lejcie w kąt, my zwyczajni.

Kiciak i obie dziewki zarechotali radośnie.

– Albo i co sobie utniecie, nie daj Bóg – kontynuował Gilbert. – Ot, na przykład tym kordem, co go tak przed sobą chowacie.

Stojąc w kącie tyłem do izby i obserwując pryskające mu spod nóg mokre, oburzone myszy, Jason stwierdził, że już teraz wszystko jasne. Teraz to naprawdę ma przechlapane.

Skończył, schował, po czym wrócił na ławę przy palenisku. Stary zbrojny podsunął mu pełny kubek. Jason pokręcił głową. Stary spojrzał mu w twarz i przysunął kubek ponownie.

– Napijcie się – powiedział.

– Dzięki, mam już dosyć – odparł Jason dość opryskliwie.

– Napijcie się – powtórzył z naciskiem zbrojny. – Napijcie. Mniej będzie boleć.

– Nie rozumiem – odparł Jason ostro. W istocie rozumiał już doskonale.

Zbrojny nie odpowiedział.

– Żywiej tam, żywiej z tym piwem – rzucił w kierunku młodych. – Zara do stajni trza, zobaczyć, paszy zadać.

– Ale po co, przecież... – zaprotestował jeden nieśmiało.

– Żywiej, mówię, mać wasza smutna! – warknął stary. Wystarczyło. Zbrojni ruszyli do wyjścia, dopinając po drodze pasy i poganiając się wzajemnie.

Dyscyplina, zauważył Jason mimochodem.

Gdy za młodymi zamknęły się drzwi i ustały na moment straszliwe przeciągi, stary milczał jeszcze dłuższą chwilę.

– Widzicie, nasz panicz nie miał dziś dobrego dnia... – zaczął wreszcie, po czym przerwał i pokręcił głową. – Oj, nie miał ci on dobrego dnia – podjął po chwili. – Do panny pojechał, co to się żenić z nią ma. Chociaż teraz, to już po prawdzie nie wiadomo. Całą drogę mówił, że do ślubu nie strzyma. Jeszcześmy koni rozpoprężyć nie zdążyli, jak panicz z sieni wypadł, a na gębie pięć palców równo miał odciśnięte. I taki cichy był, spokojny... A to u niego najgorzej. I jeszcze ojciec panienki, rycerz prawy, na cały kasztel ryczał, cobyśmy wyp... wynosili się z jego domu natychmiast, bo właśnie kusze napinają. Tak co było robić – tak my i wyjechali. A panicz przez całą drogę się uśmiechał i głosu nie podniósł. Tak najgorzej...

Staremu zaschło w gardle. Spłukał je piwem i gadał dalej:

– Nasz panicz dzieciuch to jeszcze... Wszystko sobie do serca bierze, każde głupstwo. Jak nikt mu nie krzyw, to do rany przyłożyć. Bywa, że i przez tydzień nikogo nie pobije, żadnego chłopa w łeb nie zdzieli czy dziewki nie wyonacy, ba, nawet kota żadnego nie rozedrze. Ale jak mu co za skórę zalezie, to robi się taki grzeczny i spokojny. I nie przejdzie mu, dopóki kogo nie skatuje. Bywa, że i na śmierć...

Jason spojrzał mimo woli na panicza Gilberta, który przestał rzucać w jego stronę szybkie spojrzenia, za to teraz wpatrywał się ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Jason poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

– Jaki to ma związek ze mną? – spytał spokojnie.

Zbrojny uniósł ze zdziwieniem krzaczaste brwi.

– Nie wiecie? Nie udawajcie, na bystrego wyglądacie. W tej karczmie jesteście do wyboru – wy albo ten kurdupel karczmarz. Jak myślicie, z kim panicz będzie miał więcej zabawy?

Jason z niechęcią kiwnął głową. Nie mógł zaprzeczyć oczywistym faktom.

– I ja myślę, że na was popadło – zgodził się stary z przekonaniem. – Dlatego mówię, napijcie się. Ten kubek i następny. A potem jeszcze jeden. Aż padniecie pod stół. Bo wtedy mniej boli. A i panicz szybciej się znudzi, zgrzeje... Wykpicie się może połamanymi żebrami. Dobrze wam radzę... A jeśli wam się wydaje, coście duży, silny, a panicz chuchro, że strzymacie... Co więcej mówić, popatrzcie na Kiciaka. Panicz nie wozi go ze sobą dla ozdoby.

Rady były zapewne dobre, ale Jason zaczął właśnie odczuwać zalewającą go zimną złość. Zgoda, sam się w to wpakował, przez swoje lenistwo i nieostrożność, ale nie będzie dostarczał rozrywki zdegenerowanemu gówniarzowi i jego kompanii. Własne żebra bardzo sobie cenił i nie chciał wydobywać się z opresji ich kosztem. Poza tym, bywało gorzej. Spotykał się już z ludźmi typu Gilberta. W porządku, rozegra to po swojemu. Plan powinien się udać, a jeżeli nie, to jest jeszcze drugi. Poczuł przypływ optymizmu.

Śmiało zaczął brnąć w swój największy błąd.

Był pewien, że Gilbert stale go obserwuje. To była część zabawy, widzieć narastający lęk, gdy ofiara miota się i usiłuje znaleźć wyjście. Poczekać na nieuniknioną rezygnację. No dobrze, przyjacielu, patrz, patrz zachłannym wzrokiem, tak, żeby niczego nie uronić. Patrz, bo za chwilę się zdziwisz. Czas na przedstawienie.

Uniósł kubek i przepił w stronę Gilberta. Nie miał najmniejszych trudności z uchwyceniem jego wzroku, panicz już nie jadł, nie pił, nie zwracał uwagi na Kiciaka kotłującego się z dziewkami na słomie tuż obok. Wpatrywał się nieruchomo w Jasona. Ten wychylił kubek i uśmiechnął się serdecznie. Sięgnął po dzban i dolał piwa. Zbrojny patrzył na niego jak na kogoś, kto właśnie przewiesił pętlę przez gałąź i zakłada ją sobie na szyję. Splunął pod stół.

Niezrażony Jason znów przepił do Gilberta, ciągle z tym samym serdecznym uśmiechem. W twarzy panicza coś drgnęło. Najwyraźniej nie wiedział, co począć w obliczu takiej bezczelności czy błogiej nieświadomości. Spojrzał bezradnie w stronę, gdzie powinien znajdować się giermek, lecz w ciemności na słomie błyskał tylko podskakujący goły tyłek. Znikąd wsparcia.

Jason uśmiechał się nadal, z naprawdę szczerym zadowoleniem. Punkt dla niego. Udało się zakłócić pozorny spokój Gilberta, wybić go z transu. Teraz panicz zacznie się zastanawiać, dlaczego nie jest tak, jak zwykle. Oby tak dalej.

Wyrzucił trzymane w ręce kości na stół. Potoczyły się z grzechotem. Raz, drugi, trzeci... Stary zbrojny i dwóch gołowąsów, którzy wrócili tymczasem ze stajni, odstawiło kubki. Patrzyli zaintrygowani jak na mysz, która, zamiast uciekać, delektuje się serem tuż przed kocim nosem. Jason ciągle uśmiechał się beztrosko.

– Zagramy? – zaproponował wesoło.

Młodziakom opadły szczęki. Starego zatkało.

– Gdzież nam, chudopachołkom... – wyjąkał po chwili. – Toż i postawić co nie mamy, chyba żołd za następny miesiąc, bo z tego tośmy już przepili.. Ale też wam się chce grać, teraz... Alboście durni, albo... – Pokręcił głową. – Tak, jednak durniście... – zdecydował.

– Może jednak? – uprzejmie ponowił propozycję Jason.

– A może ze mną? – Głos zza pleców nie był już tak spokojny, lecz ostry i gniewny.

Jason schylił głowę, aby ukryć uśmiech. Chwyciło.

Wstał z ławy. Starając się nie patrzeć na Gilberta z góry, co nie było łatwe, zaczął przymilnie:

– Zaszczyt to wielki, panie, naprawdę. Ale jakże mi, niskiego stanu człekowi, grać z samym paniczem? Nie ośmie...

– Ośmielisz się, ośmielisz – przerwał Gilbert, nie starając się już ukrywać złości. – A jak nie, to my cię ośmielimy.

– Jakże to, jam niegodny ze szlachetnym panem.

Gilbert poczerwieniał i sapał coraz głośniej. Nie przeciągaj struny, upomniał się Jason w myśli. Panicz przetarł twarz dłonią i powiedział spokojniej:

– O tym, czyś godny grać ze mną, to ja decyduję! Zrobisz, co ja chcę! A nie, to każę Kiciakowi, a on to lubi, rozedrzeć cię jak... jak... – Uśmiechnął się nagle. – Jak kota.

Ryknął na całe gardło:

– Kiciak, skończ to pieprzenie i cho no!

Giermek wypadł z kąta, dopinając w biegu spodnie.

– Rozedrzeć? – spytał zdyszany.

– Głupiś. Panu kupcowi spieszno do gry, mnie takoż. Może później... A ty siadaj z nami. Popatrzysz, czegoś się nauczysz.

Zaprosił Jasona do stołu okrągłym gestem.

Jason zwykle unikał gry ze szlachtą. Tacy dobrze urodzeni byli zbyt ambitni, zbyt nieobliczalni. Nieźle znał się na ludziach, lecz ta znajomość obejmowała głównie jego zwykłą zwierzynę łowną – kupców, rzemieślników, żołnierzy. W ich wypadku pierwszy rzut oka wystarczał mu zwykle, aby ocenić, czy siadać do gry. Ocena szlachcica była trudniejsza. Pamiętał chrobrego rycerza, który po naprawdę niewielkiej przegranej, ot, paru sztuk srebra, rozpłakał się jak dziecko. Inny znów, po pierwszym przegranym rzucie obiecywał Jasonowi rozsiekanie na plasterki i wtrącenie do lochu, bez sensu zresztą, przynajmniej w tej kolejności. Szlachta miała jeszcze jedną paskudną przywarę – nawet beznadziejnie spłukani nie potrafili odejść od stołu, bo honor nie pozwalał. Tak, zwykle gra ze szlachcicem była stratą czasu, w dodatku niebezpieczną.

Jason liczył na młodość i niedoświadczenie Gilberta. Z jego zachowania i słów starego zbrojnego wnioskował, że młodzieniec wrażliwy jest na niepowodzenia i łatwo wpada w złość. Zamierzał więc na koniec niepomyślnego dnia poprawić mu nastrój, pozwalając wygrać, nie za łatwo, aby docenił wygraną. Martwiło go jedynie to, że niewiele pozostało mu do przegrania. Czy to, co ma, będzie wystarczającą rekompensatą? Na szczęście miał do postawienia jeszcze konia. Szlachetnie urodzeni byli osobliwie przywiązani do swych zwierzaków. Strata konia, oprócz materialnej, miała dla nich wymiar moralny, niemal hańby. Bo jak to, szlachcic na piechotę? To gorzej niż bez gaci. Wygranie konia mogło sprawić Gilbertowi dużą satysfakcję, pognębiając ostatecznie przeciwnika. Co do Jasona, to nie przejawiał on żadnego przywiązania do swego konia, wrednego i narowistego bydlaka, wygranego zresztą przed niespełna dwoma tygodniami. Im szybciej się go pozbędzie, tym lepiej, do Nottingham dojdzie spokojnie piechotą, trudno. Plan, aczkolwiek niesprawdzony, trzymał się kupy. Może się uda.

Drugi plan opierał się na ryzykownym nieco założeniu. Zakładał ogranie Gilberta, nie za bardzo, ale zawsze. Cóż bowiem znaczy skatować nieznanego człowieka bez powodu? Taki kaprys po prostu. Co innego zasiec człowieka, z którym przegrało się właśnie w kości, w dodatku człowieka niskiego stanu. Wstyd, zwłaszcza jeżeli się rozniesie. Plan również był niezły, ale zawsze istniała możliwość, że w decydującej chwili złość weźmie górę nad wstydem. Jason postanowił najpierw realizować plan numer jeden.

Gilbert zasiadł za stołem, wskazał miejsce po przeciwnej stronie. Ponaglany przez giermka karczmarz mocował właśnie nowe łuczywo w żelaznej kunie przybitej do belki nad samym stołem. Jason usiadł, rozejrzał się. Szczury z oświetlonych teraz kątów chowały się w dalsze, nadal mroczne. Na belce, niemal nad głową panicza Gilberta, nieco w lewo, siedział wielki, nastroszony, szaro-biały kocur. Zdawał się spać, czemu przeczyły ledwie widoczne drgnięcia nastawionych, ponadrywanych w niezliczonych bojach uszu. Wielki, mordziasty bydlak, pomyślał Jason z sympatią. Lubił koty, wbrew rozpowszechnionym poglądom nie uważał ich za sługi diabła. Dobrze ci tu, draniu, uśmiechnął się. Ciepło, pełno żarcia, możesz spać ile chcesz. Pewnie nawet myszy nie łapiesz, przyznaj się.

Mylił się. Wielki, mordziasty bydlak polował na myszy. Głównie dla rozrywki.

Gilbert zaczynał się niecierpliwić. Dobrze, oby tak dalej. Jason z namysłem grzebał w sakiewce. Nie mógł przecież rzucić na stół garści hufnali, nie była to stawka, jakiej po nim oczekiwano. Starannie wyławiał nieliczne monety.

Jego przewagą w każdej grze było coś, czego nie potrafił do końca określić i nazwać. Gdy brał do ręki kości, coś głęboko w umyśle, coś nieuchwytnego, mówiło mu, czy rzut będzie dla niego korzystny, czy nie. Nie było to wyraźne przewidywanie najbliższej przyszłości, nie wiedział, jak potoczą się kości ani ile oczek wyrzuci. Przeczuwał tylko, czy wygra, czy nie. Wrażenie było ledwo, ledwo uchwytne i łatwo było je przegapić. Nie sprawdzało się też zawsze – Jason nie wiedział, czy to przeczucie było fałszywe, czy też sam nie wsłuchał się wystarczająco. Było tak, jakby to ktoś za plecami, a raczej głęboko w głowie, mówił najcichszym z szeptów – teraz obstawiaj wysoko!

Już dawno zauważył, że ten nieuchwytny ktoś odzywa się tylko wtedy, kiedy Jasonowi zależy na wyniku gry, kiedy gra o coś ważnego i jest maksymalnie skoncentrowany. Gdy odpuszczał sobie grę, tajemniczy głos milkł lub stawał się tak cichy, że nie mógł go dosłyszeć.

Wsłuchując się w podszepty niewidzialnego wspólnika, Jason budował strategię swych gier. Z biegiem czasu dokonał kolejnych odkryć. Wygrane rzuty układały się w serie, na których granicy nawet owo ciche przeczucie traciło swą pewność. Następowało kilka rzutów, przy których przewidywanie mogło się nie sprawdzić. Potem przychodziło nieuchronne odwrócenie losu. Jason próbował kiedyś przełamać wyroki przeczucia. Grał wysoko wtedy, gdy miał przegrać, i odwrotnie. Przekonał się, że jest to możliwe tylko na początku i na końcu passy, kiedy indziej wewnętrzny głos był w zasadzie nieomylny. Owszem, zdarzały się wyjątki, lecz jak to bywa przy dłuższej grze, nieistotne. Świadczyło to jednak o tym, że pierwsza w życiu gra o jedyną posiadaną sztukę srebra była wielkim ryzykiem.