Linia ognia - Tomasz Pacyński - E-Book

Linia ognia E-Book

Tomasz Pacyński

0,0

Beschreibung

Matylda i Dziadek Mróz to osobliwa para głównych bohaterów. W kolejnych opowiadaniach zbioru brutalnie rozprawiają się ze Świętym Mikołajem, krasnoludkami i całą resztą bajkowego imaginarium. W tle współczesne konflikty zbrojne, wojna w Iraku i Osama bin Laden. Bajki dla dorosłych napisane są - jak przystało na tę grupę wiekową - dosadnym językiem i z humorem. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 406

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Tomasz Pacyński

Linia ognia

 

Saga

Linia ognia

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2005, 2021 Tomasz Pacyński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728119549

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Opowieść wigilijna

Zbliżali się, otaczając półkolem. W środku brodaty drab, o tłu-stej, zapijaczonej gębie, ułomkiem kija bilardowego uderzał we wnętrze lewej dłoni. Na gębie rozlewał się obleśny uśmiech. Był pewien przewagi, nawet nie musiał się rozglądać, czuł obecność kompanów.

Ten z lewej nie miał nic, żadnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musiał; już na pierwszy rzut oka widać było, że wystarczą mu gołe ręce. Nagie, świecące od potu przedramiona, pokryte obscenicznymi tatuażami. Za to trzeci, ten szczurowaty, kryjący twarz w cieniu... Złowiła błysk światła, odbity od roztrzaskanej, trzymanej za szyjkę butelki. Tak zwanej „różyczki”.

Nie przestraszyła się jednak. Oblizała tylko wyschnięte wargi.

Tłustogęby drab uniósł ułomek kija, wznosząc go do beznadziejnie sygnalizowanego uderzenia. Runął do przodu...

Z dezaprobatą wydęła wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, tłustogęby z wyrazem zaskoczenia usiłuje złapać równowagę. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem powala go, wyprężonego, na podłogę, z brudnych desek podnosi się kurz. Smugi światła ładnie tańczą w ciemnym wnętrzu speluny.

Zawsze tak jest. Teraz, przy wtórze pięknych odgłosów, przypominających rąbanie drzewa przez tuzin drwali, Steven Seagal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego z wytatuowanymi łapskami. Drab spluwa krwią w takt uderzeń, z regularnością i obfitością urządzenia do polewania ogródka. Teraz...

– Eeee tam... – mruknęła, macając w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z butelką podkradnie się z tyłu, ustawi tak, by dostać w samo ciemię podbiciem stopy w kowbojskim bucie. Błądzące po kołdrze palce nacisnęły guzik. Ten sam odgłos, głuche ciosy w niesamowitym tempie. Na następnym kanale Jackie Chan robił to samo, tylko z większym wdziękiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane śnieżynki, kurduple w czerwonych czapeczkach. Jeszcze raz.

– Proszę...

Ręka trzymająca pistolet schowana za plecami, czujne spojrzenie przez wizjer.

– Proszę... – Usta drgają, łzy spływają po policzku, rozmazując krew z rozciętej wargi.

Szeroko otworzyła oczy. Wpuść ją, no, wpuść... Czekała na szczęk zamka, szczęk zwalnianych rygli. Czekała, cała napięta, choć słyszała ten dźwięk tyle razy, choć wiedziała, że usłyszy za moment.

Długa chwila, wreszcie upragniony dźwięk. Matylda wsuwa się do środka.

Szkoda, pomyślała, szkoda, że dopiero teraz. Bezbłędnie trafiła w guzik, na ekranie pokazała się zielona kreska. Będzie głośniej.

Szkoda. Chętnie zobaczyłaby jeszcze raz tłustą gębę tatusia, czołgającego się w korytarzu, zanim Gary Oldman strzeli po raz kolejny. Tatusia czy kolejnego wujka, wszystko jedno. Poczuła nagły chłód. Nie wszystko jedno, ten ostatni wujek jest wyjątkowo wredny. Zwłaszcza, jak go obudzić, gdy chrapie po pijaku.

Chrapie po pijaku... Wciąż czując skurcz żołądka, macała w poszukiwaniu pilota, nie trafiła, plastikowe pudełko spadło na podłogę. Rzuciła się za nim, wyskakując spod kołdry, namacała, na szczęście od razu, tuż pod łóżkiem. Ściszyła telewizor, przez chwilę nasłuchiwała, stojąc boso na zimnej podłodze. Cisza. Tylko niewyraźne chrapanie, dobiegające przez ścianę działową. Może nie...

Skrzypienie łóżka słychać było wyraźnie przez cienki gips z kartonem. Gips z kartonem, wiedziała dobrze, od kiedy poprzedni wujek wybił po pijaku dziurę piąchą. Chciał trafić mamę. Ale ona zawsze była szybka, prawie jak Steven Seagal. Musiała być szybka w takiej pracy.

Łóżko zaskrzypiało jeszcze raz, zabrzmiało niewyraźne przekleństwo. Stała nieruchomo, ściskając pilota w spotniałej nagle dłoni. Na ekranie Leon rozlewał mleko do szklanek.

Kolejny niewyraźny pomruk. Przechodzący powoli w rytmiczne pochrapywanie. Rozluźniła się, czując, jak drżą jej nogi. Jak zimne są płytki PCV. Cicho wpełzła pod kołdrę. Ostrożnie zwiększyła siłę głosu, tylko trochę. I tak znała dialogi na pamięć.

Pieprzone święta. Mama wróci nad ranem, blada pod makijażem, długo będzie rozmasowywać opuchnięte od szpilek stopy. Wujek będzie się snuł po mieszkaniu, przewracając graty po kątach i szukając flaszki, którą niechybnie wieczorem gdzieś zachomikował. Dopóki nie znajdzie i nie łyknie klina, lepiej mu pod łapy nie podchodzić. Nie będzie wprawdzie obmacywał, nie z rana, ale zdzielić może. Odruchowo dotknęła opuchniętej jeszcze wargi. Rano zdzielił, nie bacząc, że mama zagroziła wydrapaniem ślepiów. Zdzielił, w wigilijny poranek.

– Czy życie zawsze jest takie zasrane? – spytała Matylda.

– Zawsze – odpowiedziała razem z Leonem. – Zawsze, siostro... – dodała po chwili.

* * *

Matylda składała pistolet. Oksydowane części trafiały bezbłędnie na swoje miejsca.

Mógłby przynieść coś takiego, ten cały cholerny Mikołaj. Ma gdzie zostawić, uśmiechnęła się, jest nawet choinka. Z lampkami za dychę od Ruskich, wujek się szarpnął, kiedy zobaczył, że mama przyniosła drzewko. Nawet starał się być miły, po tym, jak już walnął swojego klina. Zbyt miły. Poczuła dreszcz, gdy przypomniała sobie dotyk oślinionych warg na policzku, drapanie nieogolonej skóry. I łapsko, boleśnie ściskające pośladek. Będą siniaki.

Mama wydarła się wtedy, szarpnęła za ramię, błysnęła paznokciami w ślepia. Zaczął się głupio tłumaczyć, rozmemłany i dobroduszny po pierwszej porannej ćwiartce. Skończyło się na awanturze.

Mógłby przynieść pistolet. Mógłby... Ale przecież nie ma żadnego Świętego Mikołaja. Może pod choinką znajdzie się banknot, od mamy, oczywiście, jeśli wstanie wcześnie, jeśli wujek nie zdąży go zwinąć na gorzałę. Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwilę. I znów pójdzie do pracy. Dużo pijanych tatusiów i wujków szlaja się po knajpach, zamiast siedzieć przykładnie z rodziną. Nawet więcej niż w zwykłe dni. I – jak mówiła mama – żal ich nie oskubać. Pewnie. Mogliby przecież pakować prezenty, a nie chlać i szukać wrażeń. Bo przecież Mikołaja nie ma...

Ale pistolet mógłby przynieść. Wyobraziła sobie, jak stoi nad wujkiem, wyobraziła sobie wykrzywioną strachem twarz, muszkę dokładnie między przekrwionymi ślepiami. No, teraz będziesz trzymał łapy przy sobie...

Ale Mikołaja nie ma. A wujek nie handluje prochami, w ogóle niczym nie handluje. Nikt nie przyjdzie go zabić, żaden Oldman ze swoją drużyną. Bo wujek nie skręci nikomu prochów, żadnemu wielkiemu bossowi. Najwyżej znów przyjdzie dzielnicowy, a potem wujka wypuszczą z powodu małej szkodliwości społecznej czynu. No, ale dobre i dwa dni.

Nie ma Mikołaja. To na co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko?

* * *

Nikt nie zapuści korzeni. Oszukujesz się, Matyldo. To tylko roślina, głupie zielsko. Leon odszedł i nie wróci. Zostałaś sama, głupia gówniaro.

Otarła łzy, nacisnęła wyłącznik na pilocie. Końcowe napisy zamieniły się w cienką kreskę, potem w punkt. Punkt zgasł, ekran jeszcze chwilę żarzył się słabnącą poświatą, blady prostokąt w ciemności. Wreszcie ściemniał do końca.

I wtedy usłyszała ten dźwięk. Ciche dzwonki.

* * *

Jingle bells, jingle bells... Srebrzyste dźwięki dzwonków układały się natrętnie w melodię, dobiegały gdzieś z zewnątrz, zza ciemnego okna, zasłoniętego szczelnie. Przybliżały się i oddalały. Leżała cicho, znów była małą dziewczynką, nie wyzutym ze złudzeń, twardym podlotkiem. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność, ale zamiast niej widziała rozświetloną choinkę, srebrne nitki anielskiego włosa, łańcuchy z kolorowego papieru. Krągłe bombki, śmiesznie odbijające dziecięce twarze, wyolbrzymiające ciekawe noski, pucołowate policzki. Królewnę Śnieżkę z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam było...

Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz, po czym ścichły. A potem...

Zza cienkiej ściany doszedł głuchy łomot, niewyraźne przekleństwa. Słysząc to, dziewczynka zmartwiała, pierzchła gdzieś choinka, mrugające lampki. Wujek spieprzył się z wyra. Zaraz wstanie i...

Przekleństwa zmieszane z cichym szuraniem, a w tle regularny charkot. Wujek zawsze tak chrapie po pijaku, jakby się miał udusić, jakby za chwilę miał poderwać się z łóżka w beznadziejnej walce o zaczerpnięcie oddechu. Im bardziej charkocze i się dławi, tym mocniej śpi. Coś stuknęło. A wujek chrapie...

Znów stuknięcie. Ale nie tam, za cienką ścianką działową, gdzie stoi rozmemłany barłóg. To przecież... Tak, to z dużego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoi choinka. Ktoś włączył ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matową szybę sączy się kolorowa poświata.

Jingle bells, jingle bells... Dzwonki znów dźwięczą, srebrzysty dźwięk to przybliża się, to oddala. Zdaje się wypełniać ponurą norę, zwaną nie wiadomo dlaczego mieszkaniem. Poświata płynąca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach.

Czuła chłód w koniuszkach palców, gdzieś głęboko czający się strach. Przecież... Przecież to niemożliwe. Przecież go nie ma. To tylko sen.

Zaraz się obudzę. Będzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku. Będzie ten wieprz chrapiący za ścianą, ten... Ped... Zaraz, jak mama mówiła? Ty pedale? Nie, ty pedofilu, przypomniała sobie. Będzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetknięty w garnek z piaskiem. Wujek się krzywił, że kotem śmierdzi, jak przyniosła. A czym ma śmierdzieć, przecież piasek z piaskownicy...

Zaraz się obudzę. Z tą myślą odrzuciła jednak kołdrę, stanęła na zimnych płytkach, poczuła dreszcz. Ale realny ten sen, przemknęło jej przez głowę. Sztywno zrobiła krok, potem drugi. Ujęła klamkę. Dzwonki wciąż rozbrzmiewały, wypełniały całą głowę, zdawały się otaczać zewsząd. Jingle bells...

Nacisnęła klamkę, drzwi zaskrzypiały żałośnie, jak kot, któremu nadepnięto na ogon. Mimo wypełniającego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonków usłyszała, jak chrapanie wujka urwało się na chwilę. Chwila trwała długo, odmierzana głuchymi uderzeniami serca. A kiedy wydawało się, że już minęła nieskończoność, zaskrzypiały sprężyny, wujek zamamlał coś i zachrapał znów z regularnością kwarcowego zegarka. Poczuła ulgę, spływającą z falą ciepła. Wciąż otoczona dźwiękiem dzwonków, zdecydowanie pchnęła drzwi.

Ruskie lampki nie mogły dawać takiego światła. Chuderlawy świerczek mienił się wszystkimi barwami tęczy, rozbłyski igrały na gałązkach. Nawet kotem nie śmierdziało, nozdrza wypełnił balsamiczny aromat żywicy i coś jak woń niedawno zapalonych świec, ciepły zapach topiącego się wosku.

Twarz dziewczynki rozjaśniła się uśmiechem. Szeroko otwartymi, zachwyconymi oczyma wpatrywała się w choinkę. I w tego, który, odwrócony tyłem, klęczał pod nią.

A klęczał tam ktoś ubrany w długi, lamowany białym futerkiem, czerwony płaszcz. Spod czapki, też czerwonej, z pomponem, wymykały się długie, srebrne włosy. Święty Mikołaj mruczał coś pod nosem, grzebiąc w wielkim, wypchanym worku. Też czerwonym. Brzuchatym, wypełnionym po brzegi niespodziankami.

Już nie była twardym podlotkiem. Już nie chciała być Matyldą z wielkim pistoletem. Znów była małą dziewczynką, małą Anią. Znów, jak przed laty, jak to ledwie pamiętała. Kiedy jeszcze był z nimi tata...

Uśmiechnęła się szeroko, radośnie, wargi same składały się do nucenia do wtóru dzwonkom. Z zachwytu aż klasnęła w dłonie.

Pochylone nad workiem plecy mamroczącego Mikołaja drgnęły.

– ...mać! – dokończył z rozpędu, głośniej i wyraźniej. Odwrócił się powoli. Gdy dojrzał dziewczynkę, skrzywił się.

– ...mać! – powtórzył. – No i znowu...

* * *

Dzwonki ucichły. Widziała oblicze Mikołaja, ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jest pucołowaty, rumiany i dobroduszny. Patrząc na wychudzoną, brodatą twarz, można było go wziąć za Osamę bin Ladena. Gdyby nie czapka ze śmiesznym pomponikiem. No, ale wszystko poza tym się zgadzało. Płaszcz i worek. I prezenty.

– Czy... – zaczęła nieśmiało, wyciągając ręce.

– Stój tam, gdzie jesteś! – warknął Mikołaj. Jego oczy twardo błysnęły. Jak oczy Osamy. Cofnęła się, twarz jej stężała.

– No, nie bój się. – Zaśmiał się nieszczerze Mikołaj. – Tak, jestem Świętym Mikołajem... – dodał szybko, widząc wyginające się w podkówkę usta. Nie można tak ostro, zganił się, jeszcze się spłoszy, przestraszy...

Uśmiech powoli wrócił na twarz Ani. To tylko sen, pomyślała. Ale niech trwa...

– Przyniosłeś mi prezenty?

Mikołaj zmieszał się wyraźnie. Odwrócił wzrok i zaczął grzebać w worku.

– Taak... – mruknął. – Ale to i tak już na nic...

W porę ugryzł się w język. Byle nie przestraszyć.

– Co powiedziałeś?

A co tam. Ręka Świętego grzebiąca w worku natrafiła na poszukiwany przedmiot. Ujął go mocno i odwrócił się powoli. Już czas, im szybciej, tym lepiej. Trzeba iść dalej, dopiero niedawno zabłysła pierwsza gwiazdka, roboty jeszcze wiele. Może następnej nie spartoli.

– Muszę cię zabić.

Uwierzyła od razu. Musiała uwierzyć. Z twarzy Mikołaja spoglądały zimne, nieruchome oczy Osamy bin Ladena. Spoglądały wprawdzie spod śmiesznej czapeczki z pomponikiem, ale znad lufy tęponosego rewolweru. Co najmniej .45 ACP, spostrzegła mimo woli, mimo nagłego paraliżu, który ją ogarnął. Zbyt wiele filmów oglądała.

– Muszę cię zabić. Widziałaś mnie, więc muszę.

Wciąż trzymał ją na muszce, mierząc w środek piersi. Zna się na rzeczy, zauważyła jakaś część umysłu Ani, ta niewypełniona do końca paraliżującym strachem. Z takiego rewolweru strzela się w najszersze miejsce celu.

– Takie są zasady... – dodał Mikołaj, zupełnie niepotrzebnie, grzebiąc wolną ręką w worku z prezentami.

* * *

Dzwonki ucichły. Zamiast nich słychać było paskudny dźwięk, skrzypienie gwintu tłumika nakręcanego na lufę. Święty znał się na rzeczy.

Pod lufą rewolweru kołysał się uwiązany na nitce kartonik, ozdobiony pyzatą buzią aniołka i tłoczonymi gałązkami jedliny. Można było odczytać odręczny napis: For Michael with love, Merry Christmas – Mamma. Po angielsku, lecz wyraźnie sycylijskim charakterem pisma.

Mikołaj złowił jej spojrzenie.

– A tak – powiedział. – Michael był grzeczny tego roku. Bo dla Tessia mam rózgę...

To sen, pomyślała z ulgą. Odprężenie odbiło się na jej twarzy.

– Nie łudź się, mała, to rzeczywistość. Jestem tak samo rzeczywisty, jak Michael Corleone i jak ty. A raczej tak samo nierzeczywisty. To noc wigilijna, noc cudów...

Zachichotał obleśnie.

– Zwierzęta mówią ludzkim głosem, Mikołaj przynosi prezenty. Tylko w tę noc. A to...

Uniósł rewolwer, z kolbą oklejoną specjalną taśmą. Nie zostaną odciski, pomyślała bezradnie, nikt... Jezu, co ja... Przecież... Przecież on zaraz...

– A tak. – Z oczu Mikołaja zniknęły wesołe błyski. – Zaraz cię wykończę...

Splunął.

– Wykończę, i dalej do roboty... Niech to szlag trafi, jak ja nie znoszę Wigilii.

Znów spoglądała w wylot lufy, tym razem mierzył między oczy. Mała, czarna dziurka na końcu cylindra tłumika. Ciekawe, co za skurwiel był tak grzeczny, żeby zasłużyć na tłumik pod choinkę?

Lufa obniżyła się, celowała teraz między małe, ledwie rysujące się dziewczęce piersi. Ania jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wychudzoną twarz Świętego, widziała, jak język powoli oblizuje wąskie wargi.

Krótka, sięgająca połowy ud koszulka, drobne, skurczone sutki odznaczające się przez cienki materiał. Tak cienki, że widać prześwitujący zarys majteczek. W oczach Mikołaja błysnęło coś, co przypominało wzrok wujka pedofila. Oblizał wargi jeszcze raz. A może najpierw...

Złowiła jego spojrzenie. I w miejsce strachu pojawiła się złość.

– No, strzelaj! Rób swoje i zjeżdżaj!

Nie pamiętała, z jakiego to filmu.

Lufa znów celowała między oczy. Mikołaj wyraźnie się zirytował.

– No dobrze, mała, pamiętaj, to biznes. To nic osobistego.

Lewa ręka namacała coś na stoliku. Kanciasty kształt popielniczki. Ciężkiej, kryształowej, wujek przyniósł z ostatniego włamu, nie potrafił się oduczyć zostawiania fantów w domu. Zagadać, zyskać na czasie...

– A...

Nacisk na spust zelżał. W oczach Mikołaja pojawiło się zniecierpliwienie.

– Słuchaj, mała, nie mam czasu, robota czeka. Trzeba rozwieźć prezenty... No dobra, wiem, ostatnie życzenie... Byle szybko.

Opuścił nieco broń.

– Opaski na oczy nie mam – dodał. – A papierosy dzieciom szkodzą...

Zachichotał złośliwie.

– Chcia... – Zaschnięte gardło odmówiło posłuszeństwa. Nie mogę, pomyślała rozpaczliwe, nie powiem. Nie wydobędę głosu. Niech się to już skończy. W pustych oczach Świętego błysnęły złośliwe ogniki.

– Tylko się nie posikaj – doradził życzliwie.

Drwina poskutkowała.

– Powiedz mi... – O co go spytać? O co?

– Powiedz... powiedz, jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina? – wypaliła nagle. Sama nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy, nie była zresztą ciekawa. Palce zaciskały się na popielniczce.

O dziwo, Święty wyraźnie się zmieszał. Opuścił trochę broń, uciekł spojrzeniem.

– Następne pytanie – mruknął.

– O nie! – krzyknęła triumfalnie, widząc, że przypadkiem trafiła. – To ostatnie życzenie, musisz odpowiedzieć! Takie są zasady!

Nie wiedziała tego, strzeliła w ciemno. Znów trafiła.

– Zasady, zasady... – warknął Mikołaj. – Ale to tajemnica służbowa...

– Zaraz, jaka tajemnica? – parsknęła jak kotka. – I tak mnie przecież zabijesz... Gadaj, albo...

No i trafiła, mała, wredna suka. Wie, że muszę odpowiedzieć. Niech ją szlag...

– Jak brzmiało pytanie? – mruknął. Teraz on chciał zyskać na czasie, choć zupełnie nie wiedział, po co.

– Jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina?

Milczał chwilę, uciekając wzrokiem przed jej natarczywym spojrzeniem.

– Przez kibel – wypalił wreszcie. Chude policzki poczerwieniały. – Przez kibel! Dlatego tak was, gówniarzy, nienawidzę! Nienawidzę tej roboty!

Podniósł wzrok odrobinę za późno, złowił tylko błysk lecącej popielniczki, tęczowy odblask choinkowych lampek. Był szybki, zdążył nacisnąć spust, broń wypaliła z cichym kaszlnięciem, ze ściany posypał się tynk i odłamki betonu. Rewolwer na dwa metry znosił o dobre pół metra w prawo i w górę, mama Corleone zawsze lubiła kupować na wyprzedażach.

Popielniczka walnęła Świętego w czoło, rozsypała się na drobne odłamki. Zanim jeszcze opadły na podłogę, dziewczynka rzuciła się w bok. Odwróciła się na wznak, chciała poderwać... Aby tylko dobiec do drzwi, wybiec na klatkę...

Stał nad nią, z dołu wydawał się wielki. Po chudej twarzy spływała krew z rozciętego czoła. Zgubił gdzieś czapeczkę z pomponikiem, teraz wyglądał zupełnie jak Osama.

– Nie chciałaś po dobroci, będzie po złości – powiedział głucho. – Będzie w brzuszek, w żołądeczek albo w wątróbkę. Nie wygadasz, umrzesz zanim cię znajdą. Ale to potrwa...

Uniósł broń. Już chciała przymknąć oczy, ale nagle...

– Nie nabierzesz mnie na to. – Śmiech zabrzmiał jak zduszony charkot. – Nie na ten stary kawał, nie na wpatrywanie się za moje plecy. Tam nikogo...

Fontanna krwi eksplodowała z piersi Mikołaja, wraz z odłamkami kości chlusnęła na leżącą dziewczynkę. Jej krzyk utonął w łoskocie serii, pokój, zamiast wonią stopionego wosku, wypełnił się smrodem kordytu. W melodię dzwonków wdarły się dźwiękliwe uderzenia spadających na podłogę łusek.

– Co ty, kurwa, wiesz o zabijaniu – powiedział ktoś.

Mikołaj stał jeszcze, wolno ugięły się pod nim kolana. Padł na twarz tuż przy leżącej Ani, tuż przy jej twarzy. Mogła spojrzeć prosto w jedno oko, martwe teraz i puste. Rozchyliły się wąskie wargi, strużka krwi splamiła srebrzystą brodę.

Wydawało się, że trwało to bardzo długo zanim mogła wstać. Nie pamiętała tego później. Pierwsze, co potem przywoływała z pamięci, to korpulentny mężczyzna w czerwonej czapeczce z pomponikiem, o rumianych policzkach, i jasnych, niebieskich oczach.

Niebieskich i zimnych.

Czerwony płaszcz lamowany białym futerkiem był rozchylony. Wyglądała spod niego lufa z charakterystyczną rurą gazową. Kałach.

– Kim ty, do cholery, jesteś? – spytała, gdy już mogła wykrztusić słowo.

Nieznajomy uśmiechnął się.

– Nazywam się Mróz – odparł. – Dziadek Mróz.

* * *

Gładził ją delikatnie po głowie. Teraz trzęsła się już, nie mogła ustać na nogach. Wargi, wygięte w podkówkę, drżały jak u skrzywdzonej dziewczynki. Którą była, w rzeczy samej.

Gładził, i nic w tym gładzeniu nie było z lepkiego dotyku wujka pedofila, czy innych wujków, którzy byli wcześniej. Zapragnęła nagle przytulić się do szerokiej piersi, wypłakać. Poczuła jak zesztywniał.

– No wiesz, nie jestem Pinokio. Nie jestem z drewna – wyjaśnił, widząc rzucone spod oka ciekawe spojrzenie. Wstał.

– Dawno chciałem skurwiela dostać. Panoszył się strasznie, zwłaszcza jak u nas ciężkie czasy nastały. Sprowadzili tego McDonalda, i zaraz jego też. No, ale udało się, dzięki tobie.

– Dzięki mnie? – spytała. Już zaczynała się uspokajać.

– A tak, dobra jesteś. Przytrzymałaś go, mogłem zdążyć.

Wstała. Nie był wysoki, mogła zajrzeć prosto w niebieskie oczy.

– Ty też jesteś dobry – powiedziała, mrugając zalotnie. – Gdzie się tak nauczyłeś strzelać?

Zmieszał się, nie wiedzieć, czy pod tym spojrzeniem, czy słysząc pytanie.

– Afganistan – mruknął po chwili. – No wiesz, jak kto bezrobotny, to różnych zajęć się ima. A turbaniarzy nie lubiłem, prezentów nie dają...

Zakręcił się w miejscu, uśmiechnął. Gdy tak przymrużył oczy, wyglądał zupełnie jak dobrotliwy Dziadek na noworocznej choince dla dzieci aktywu robotniczego.

– A właśnie, prezenty... – Zafrasował się. – Niech to diabli, powinienem ci coś dać, ale wiesz, jak się idzie na akcję, wora się nie bierze... No dobrze, niech będą trzy życzenia.

Aż trzy, pomyślała wolno. Albo tylko trzy...

Czarodziejski dywan, na którym odlecę z tej pieprzonej meliny. Od tego smrodu, zasikanej klatki schodowej, wiecznie tych samych filmów. I od wujków... No dobrze, to będzie pierwsze...

Chociaż... Ten nie jest najgorszy, rzadko bije, a i często nie trafia, bo zawsze zapity. Nie taki, jak poprzedni, co się przechwalał, że ma penisa na trzydzieści centymetrów...

Ten się nie przechwala. Ale też boli.

– Najpierw dasz mi na chwilę...

* * *

Chrapanie urwało się. Dziadek Mróz pokręcił głową.

– Dlaczego? – odezwał się skomlący, płaczliwy głos, jak skowyt zapędzonego w kąt psa.

– W imię zasad...

Choć przygotowany, na odgłos serii Dziadek drgnął. Krótka, jak zauważył z uznaniem, zaledwie pięć-sześć pocisków. Coś kotłowało się przez chwilę na jęczących sprężynach. Kotłowało niedługo, ucichło wraz z ostatnim bulgotliwym charkotem.

Dziadek Mróz się uśmiechnął. Wiedział, jakie będzie następne życzenie. No i dobrze, od dawna potrzebował asystentki. Tym bardziej, że nie miał reniferów, Lapończycy strasznie podnieśli ceny.

Trzeciego życzenia nie odgadł.

– Jeszcze jedno – powiedziała, gdy zbierali się do wyjścia. Ostatni raz ogarnęła spojrzeniem pokój, rozświetloną choinkę, odblask lampek w martwym, szeroko otwartym oku. – Nazywaj mnie Matyldą.

* * *

Jingle bells, jingle bells. Dzwonki wciąż dzwoniły, gdy wyszli ze śmierdzącej, zasikanej klatki przed blok. Nie czuła zimna, choć szła boso po rozkisłym, zasolonym miejskim śniegu. Noc wigilijna zmierzała ku końcowi, zwierzęta może już i mówiły ludzkim głosem, sąsiedzi właśnie przestawali. Z okien niosły się pijackie śpiewy, zgoła nie kolędy.

Sąsiad z parteru, trzymający się trzepaka, zmierzył mętnym wzrokiem wychodzących. W na wpół przytomnych oczach nie błysnęło żadne zrozumienie. Nad blokiem zaprzęg Świętego Mikołaja zataczał ciasne kręgi, renifery były zdezorientowane. No cóż, pomyślała Matylda, trafiły na gorącą strefę lądowania.

Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.

– Kisssi... kisssi – zabełkotał. – Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?

– Spierdalaj – odparł beznamiętnie kocur i oddalił się z godnością.

Matylda nie wiedziała, jak pod płaszczem Dziadka Mroza zmieściła się długa rura wyrzutni. Najważniejsze, że się zmieściła.

– Pamiętaj... – zaczął Dziadek.

– Wiem. Nie stawać za tobą, niebezpieczna strefa. – Uśmiechnęła się.

Też się uśmiechnął, nie odrywając oczu od celownika. Nacisnął spust, z szumem i błyskiem stinger wyskoczył z rury, rozłożył stateczniki i pognał za saniami.

Renifery były czujne. Rozpaczliwym skrętem próbowały uniknąć rakiety, rozsypując za sobą pasma anielskich włosów. Błąd, pułapki termiczne byłyby lepsze.

Błysk rozświetlił niebo, wydobył kształty bloków, bezlistnych drzew.

– O kuuurwa! – wrzasnął pijak z zachwytem, klaszcząc w dłonie. Pomyliło mu się z Sylwestrem.

Z nieba spadały kawałki desek, skrawki sierści. Wolno opadały anielskie włosy. Tuż obok Matyldy spadł mały, srebrny dzwoneczek. Trąciła go nogą.

Jingle bells,jingle bells...

__________

Straty uboczne

Długi, źle oświetlony korytarz uparcie przywodził na myśl więzienie z kiepskiego filmu klasy C. Pomalowane złażącą w liszajach farbą kraty, rzędy drzwi z otworkami judaszy, żarowki, niegdyś skryte pod tandetnymi kloszami, teraz już tylko osłonięte drucianą siatką, zakurzone i obesrane przez niezliczone pokolenia much.

Na posadzce z lastryko gumowe podeszwy nie wydawały żadnego odgłosu. Starali się omijać pety i inne niezidentyfikowane świństwa zalegające w kątach. Ostrożność niepotrzebna, zza cienkich drzwi wydostawały się zwykłe odgłosy życia w mrówkowcu na warszawskim Bródnie, intensywne zwłaszcza w ten weekendowy wieczór. Mimo to, gdy pod czarnym butem pękła jednorazowa strzykawka, dziewczyna skrzywiła się niezadowolona. Idący obok niej starszy mężczyzna uśmiechnął się tylko pobłażliwie. Cichy trzask utonął w dobiegającej skądś kłótni, jakaś rodzina słowem silna rozstrzygała właśnie kwestię, kto pójdzie po następną flaszkę.

Te właściwe drzwi nie różniły się niczym od pozostałych, nawet numer, namalowany kiedyś czarną farbą, był już całkiem wypełzły, niewątpliwie ze starości. Przypuszczenie, że kiedykolwiek brudnej dykty dotknęła ścierka ciecia, było bardzo ryzykowne. Ale z pewnością nad bielmem porysowanego wizjera widniała kiedyś siódemka.

Ze smrodem gotowanej kapusty mieszał się inny, ostry zapach, jakby acetonu czy rozpuszczalnika. Mężczyzna mrugnął do towarzyszki. Niewątpliwie dobrze trafili.

Jednocześnie naciągnęli na twarze czarne kominiarki.

– Wchodzimy na trzy? – szepnął mężczyzna. Nawet w tym szepcie dało się usłyszeć miękki, wschodni akcent. Ubrana w czarny, obcisły kombinezon dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy, na małym pudełeczku w jej dłoni błysnęła czerwona dioda.

– To jak? – Skrzywił się, widząc, jak końcem paznokcia wciska mikroskopijne, gumowe klawisze.

– Na raz, dwa, trzy i już! – Uśmiechnęła się. Zęby błysnęły w wykroju kominiarki. – Potrzymaj chwilę.

Najpierw zawiasy. Plastyczny materiał wybuchowy łatwo dał się wcisnąć w szczelinę tuż przy futrynie. Potem zamek, solidna Gerda z podwójnym ryglem. Dziewczyna aż syknęła ze zdziwienia, taki zamek na takie gówniane drzwi, pomyślała. Przecież kopniakiem to można otworzyć, noga przez tę dyktę na wylot przejdzie.

– Tylko nie naciśnij teraz. – Rzuciła swemu towarzyszowi szybkie spojrzenie. Ten nie odpowiedział, choć zauważył, że jak zwykle dała dużo plastiku, lubiła mocne wejścia. Ale działała sprawnie. Z przyjemnością patrzył, jak wciska w materiał wybuchowy tulejki detonatorów, łączy przewody, ściągając izolację zębami, niczym stary saper. Cicho szczęknął magnes, gdy odbiornik zdalnego urządzenia odpalającego przylgnął do metalu framugi.

– Nie lepiej tradycyjnie, z kopa? – mruknął mężczyzna ironicznie, gdy dała znak, by odskoczyć od drzwi.

– Nie – syknęła, kiedy przywarli już oboje do ściany, niedaleko. Plastik miał działanie kierunkowe, nie trzeba było zbytnio odchodzić. Zgrzytnęła przeładowywana czterdziestkapiątka, dziewczyna wsunęła ją za pas na plecach, wyciągnęła rękę po detonator, ujęła czarne pudełko dłonią w rękawiczce bez palców. Jej zwalisty towarzysz odrzucił worek, w mętnym świetle błysnęła matowo oksydowana lufa śrutowej strzelby. Podwójny trzask oznajmił, że nabój z grubymi loftkami znalazł się w komorze.

– No to raz, dwa, trzy... – powiedziała dziewczyna już głośno, wpatrując się w nabazgrany flamastrem nitro na olejnej lamperii napis „Jolka to kurwa”.

–...i już!

Wcisnęła guzik.

Ładunek istotnie był mocny. Korytarz wypełnił się kwaśnym dymem, pociemniało gwałtownie, również dlatego, że popękały żarówki pod stropem.

Ruszyli oboje, jeszcze w uszach dzwoniło echo wybuchu, gdy zza mijanych drzwi usłyszeli ochrypły, zgodny damsko-męski wrzask.

– Ciszej tam, kurwa!

To życzenie nie zostało spełnione.

Dziewczyna odrzuciła niepotrzebny już detonator, sięgnęła do pasa. W buchającą dymem czeluść wyrwanych drzwi poleciał granat obezwładniający, za nim drugi. Nawet przy przymkniętych powiekach błysk był intensywny, co dopiero dla tych w środku, zaskoczonych i nieprzygotowanych. Ludzki system nerwowy, zaatakowany jednocześnie światłem i dźwiękiem o takim natężeniu, po prostu odmawia posłuszeństwa. Można przeciwników wybierać jak raki z saka, nieważne, terrorystów, gangsterów czy protestujących rolników.

– Osłaniaj! – rzuciła, zupełnie niepotrzebnie, bo jej postawny kompan właśnie zamierzał wpaść do środka. Sama skuliła się, rzuciła naprzód, trzymając w złączonych dłoniach swojego wojskowego colta.

W środku można było już coś zobaczyć, podmuch eksplozji wywalił szyby, przeciąg wywiewał dym. Obróciła się, omiatając pomieszczenie wiązką laserowego celownika, wyraźnie widoczną, załamującą się na resztkach dymu i wiszącym w powietrzu, wzniesionym wybuchem, kurzu.

Istotnie, ludzki system nerwowy wysiada w konfrontacji z granatem obezwładniającym. Ale tym razem nie było to takie proste.

Pierwszy, wbrew swemu imieniu, zareagował Gapcio. Unosił właśnie swojego skorpiona, dość sensownie wybraną broń dla faceta, który miał około metra pięciu wzrostu, jeśli liczyć spiczastą, czerwoną czapeczkę z pomponikiem. Ale nawet mały skorpion był dla niego niczym M-60 dla Sylwestra Stallone’a. Małe bicepsiki krasnoludka nabrzmiały niczym mięśnie Rambo, był jednak za wolny. Zanim czarny otwór lufy zajrzał w oczy dziewczyny, huknęła czerdziestkapiątka, cała głowa nad siwą, długą brodą zniknęła w rozprysku krwi.

Matylda zamarła na chwilę, co nie było zbyt rozsądne. Ale nigdy przedtem nie widziała, jak działa Glaser Safety Slug na krasnoludki.

– Padnij! – usłyszała i posłuchała natychmiast. Charakterystyczny trzask AK-47 w zamkniętym pomieszczeniu był ogłuszający. Długa, niemierzona seria wybijała płytkie dziury w ścianach z wielkiej płyty, w pokoju zatańczyły odłamki betonu i rykoszety. Dziewczyna przycisnęła głowę do gołego PCV, pokrywającego podłogę. Coś szarpnęło nogawkę kombinezonu, sekundę później poczuła potężne uderzenie w plecy, chronione na szczęście płytą kamizelki. Mimo to wyparło jej powietrze z płuc i miała wrażenie, że w pomieszczeniu nagle pociemniało.

Trzask serii z kałacha przerwał wreszcie głęboki, basowy huk śrutówki, zaraz potem drugi. Zapadła chwila ciszy, tylko ostatnie łuski spadały z brzękiem na podłogę. Z kwaśnym odorem plastiku mieszał się smród kordytu. I coraz silniejsza woń acetonu.

Mogła się już poruszyć. Kuchnia, przemknęło jej przez głowę, zawsze ktoś jest w kuchni. Poderwała się, nie zważając na ostry ból w plecach, to chyba jednak nie był rykoszet, pomyślała, to solidny kawałek gruzu. Kątem oka dostrzegła coś, co wyglądało jak sterta szmat z pomponikiem, leżąca w kącie, odrzucona tam wiązką śrutu. Jeśli był to Wesołek, to powinien zmienić imię na Dziurawiec. Kałasznikow leżał obok niego. A dalej druga sterta szmat, równie podziurawiona, z której oskarżycielsko spoglądało niebieskie oko, ocienione krzaczastą, siwą brwią. Drugiego nie było, tylko powoli wypełniający się krwią oczodół.

Wymierzyła w drzwi z wielką, żółtą szybą, jakimś cudem nietkniętą dotąd, mimo wybuchu i strzelaniny. Zza okien dochodziło już zawodzenie policyjnej syreny. Trzeba się spieszyć, pomyślała.

Kopnęła mocno, aż posypały się odłamki matowej szyby. Tych trzech w środku zgubiła chciwość, zamiast zwiewać przez okno, co byłoby najrozsądniejsze, w rozpaczliwym pośpiechu pakowali do sakw już odważone działki, w małych, estetycznych, plastikowych torebkach. W dodatku wyrywali je sobie wzajemnie.

Wymierzyła starannie, stojąc w pozycji Weavera, jak w podręczniku strzeleckim. Ściągnęła spust trzykrotnie, raz za razem, tak szybko, jak tylko nadążyła przenosić laserową plamkę na kolejne cele. Ścianę nad zlewem ozdobiły trzy czerwone rozbryzgi.

Wpadła do kuchni, zanim jeszcze bezgłowe ciała krasnoludków osunęły się na podłogę. Sprężona, obróciła się wokół, omiatając przestrzeń lufą pistoletu.

– Czysto! – krzyknęła.

Dostrzegła przewrócony kanister, na podłogę wylewała się struga przejrzystej cieczy, śmierdzącej jak rozpuszczalnik nitro. W zlewie i na kuchennym blacie stała aparatura, wyglądająca jak z koszmarnego snu alchemika. Coś bulgotało, przelewało się w szklanych rurkach.

– Uważaj, brakuje jednego!

Istotnie, trzech tam, trzech tutaj. Gdzie siódmy, pomyślała, znów unosząc broń i mierząc w kuchenne szafki. Taki kurdupel mógł przecież schować się w dowolnej z nich. Zaklęła pod nosem. Zaraz wypadnie z którejś z ingramem w każdej ręce i okrzykiem „banzai!”, czy co tam krzyczą krasnoludki w sytuacjach ekstremalnych.

Nie wypadł. Z pokoju dało się słyszeć jakiś łomot, szurnięcie, oddalający się tupot małych nóżek. Potem plugawe rosyjskie przekleństwo i huk śrutówki z korytarza. A później już tylko narastający jęk policyjnych syren zza wybitych okien i ciche charczenie w tle. Coraz cichsze.

Dziewczyna wyprostowała się, naciśnięciem kciuka wyrzuciła magazynek. Wbiła w rękojeść nowy, tym razem załadowany porządną, penetrującą wojskową amunicją. Glaser był niezły na terrorystów w samolotach i krasnoludki w pomieszczeniach, ale już nie na policjantów. Poza tym strasznie niszczył przewód lufy, zupełnie jak srebrne pociski na wampiry.

Jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem kuchnię zamienioną w laboratorium do produkcji amfetaminy. Stoczyliście się, kurduple, pomyślała, pewnie od czasu, kiedy Śnieżka zaszła w ciążę. Kłóciliście się wiek bez mała, jakby miało znaczenie, kto jest ojcem. Bez sensu, bo i tak badania genetyczne wykazały, że żaden z was.

Pod gumowymi podeszwami zazgrzytało szkło. Wyszła na korytarz, stanęła obok mężczyzny. Ostatni krasnoludek przestał już charczeć.

– Daleko odbiegł – mruknęła, ściągając kominiarkę. Potrząsnęła głową, włosy rozsypały się dokoła głowy.

– Siedział pod stołem, nie zauważyłem. Długo zwlekał, od razu widać, że Maruda.

Popatrzyła krytycznie.

– W dodatku prawie chybiłeś.

Istotnie, trafiony krasnoludek odbiegł jeszcze spory kawałek, malując na olejnej lamperii całkiem nowe graffiti. Mężczyzna wzruszył ramionami.

– I tak nie dałby rady – odparł spokojnie. – Chyba pora się zbierać.

Nadepnął na porzucony w korytarzu detonator, rozgniatając go butem. Będzie niezła zagwozdka dla antyterrorystów, urządzenie pochodziło jeszcze z dobrych, afgańskich czasów, kiedy to CIA zaopatrywała mudżahedinów, wtedy jeszcze tych dobrych.

Rodzina słowem silna zamilkła już, albo wystraszona, albo ktoś poszedł w końcu po flaszkę. Dziewczyna przypaliła cienkiego papierosa, zaciągnęła się raz i drugi. Pstryknięciem palców posłała peta wprost przez wywalone drzwi. Z głuchym stęknięciem zajęły się opary rozpuszczalnika, buchnęły płomienie.

– Zawsze byłaś efekciarą, Matyldo – mruknął z dezaprobatą jej towarzysz. Też ściągnął kominiarkę, ocierał z potu rumianą, szeroką twarz.

– Spadamy zanim coś tam pieprznie – dodał. Nie szukał nawet worka, by schować swoją broń, trzymał ją niedbale pod pachą. Nigdy nie wiadomo, co zastaną przed blokiem.

Pieprznęło istotnie, kiedy tylko zdążyli wyjść z klatki, widać kanistrów z odczynnikami było więcej. Wybuch nie był silny, tylko resztki szyb na parterze posypały się z brzękiem. Jakaś emerytka, paskudne babsko z równie paskudnym psem na smyczy, przypadła do ziemi.

– Skaranie boskie! – wrzasnęła. – Tylko bomby by podkładali!

Przy motocyklu Matyldy stał młody policjant. Wyglądał, jakby już zdążył pożegnać się z życiem. Jego kolega w stojącym nieopodal radiowozie udawał, że wcale go tam nie ma. Wychodziło mu to niezgorzej.

Matylda schowała broń. Dyskretnie ominęła wzrokiem mokrą plamę na mundurowych spodniach. Policjant, widząc, że wciąż żyje, odzyskał głos.

– Jja... – zająknął się. – Jjja tylko pilnowałem motoru...

– To nie motor, to harley – odparła dziewczyna uprzejmie, kopiąc rozrusznik. Jej towarzysz usadowił się za nią, objął wpół. Głęboki warkot dwóch cylindrów w układzie V zagłuszył zbliżające się strażackie syreny.

* * *

Szczupła barmanka o ostrych rysach i twarzy noszącej ślady niegdysiejszej urody, pochyliła szklankę. Piwo spływało po ściance, układając się w złotą warstwę nad kręgiem soku wiśniowego na dnie.

– Sześć pięćdziesiąt.

Matylda podała dziesięciozłotowy banknot, gestem odmówiła przyjęcia reszty. Barmanka włożyła do szklanki plastikową słomkę. Nie podziękowała nawet uśmiechem.

Dziewczyna nie była zdziwiona. Bez słowa wzięła piwo, ruszyła przez małą salkę w kierunku wysokich stołków pod wielkim oknem, skąd miała znakomity widok na Nowy Świat, a w lustrach zdobiących ściany – na całe wnętrze lokalu. Złowiła kilka spojrzeń, natarczywych jak zwykle. Ale bywalcy baru „Piotruś” nie mieli żadnych szans, nie gustowała w urzędnikach cierpiących na początki alkoholizmu na tle niezrozumienia u żon, ani w miejscowych menelach.

Zamieszała piwo słomką, gęsty sok z dna zabarwił piwo na jasnorubinowy kolor. Pociągnęła pierwszy łyk, spoglądając na ruchliwą ulicę. Miała czas, wprawdzie Dziadek nigdy się nie spóźniał, ale ona lubiła przyjść wcześniej. Wypić spokojnie, przemyśleć wszystko.

Dziadek. Zawsze tak o nim myślała. Czasem mówiła, choć wyraźnie widziała, że nie sprawia mu to przyjemności.

Za szybą mignęła szpakowata, krótko przystrzyżona czupryna. Po chwili mogła obserwować w lustrze, jak przeciska się między stolikami, mija bezsensownie wystawioną na środek zamrażarkę wypełnioną lodami w podejrzanych kolorach. Najgorsze skojarzenia budziły czekoladowe.

Z trudem usadowił się na stołku, ich rozstaw nie był przewidziany na jego tuszę. Odsapnął głośno.

Matylda popatrzyła z ukosa. Zmienił się bardzo przez te lata. Z przyciętymi na milimetr zaledwie, rzedniejącymi już włosami, ze srebrnym zarostem, przypominał bardziej Seana Connery, niż Dziadka Mroza sprzed... Tak, sprzed zaledwie trzech lat.

Dostrzegła taki sam taksujący wzrok. Ale w spojrzeniu niebieskich oczu było jeszcze coś więcej. Z trudem powstrzymała się, by nie pogłaskać szerokiej dłoni, spoczywającej na blacie z imitacji marmuru.

Zamiast tego cmoknęła go w policzek, bardzo po przyjacielsku.

– Wyglądasz jak nowy Ruski.

Dziadek przyjrzał się z uwagą nowiutkiemu roleksowi na swym przegubie. Potem złotej bransoletce zdobiącej drugi nadgarstek.

– Przecież jestem nowym Ruskim. – Uśmiechnął się. – Co w tym złego?

Matylda pociągnęła głęboki łyk, resztka piwa zabulgotała w słomce.

– Nic – odparła. – Tylko tracisz czas na głupoty.

Nie odpowiedział. Strzelił palcami, nie odwracając się nawet. Barmanka wyszła spiesznie zza kontuaru.

– Co podać? – spytała.

– Whisky z colą.

Matylda skrzywiła się.

– Co, nie podoba ci się? – Dziadek uśmiechnął się. – A co niby ma pić nowy Ruski?

– Nie o to chodzi. Mnie nigdy nie podaje...

– No i sama widzisz. Nie pasujesz tutaj, wyglądasz na siksę z dobrego domu. Powinnaś pić gdzie indziej, tu wzbudzasz tylko ciekawość. A może i podejrzenia.

Podał jej ogień, już nie swoją starą, benzynową zippo, ale złotym, gazowym ronsonem.

– I nie masz racji – dodał, widząc zmarszczenie brwi. – Nie tracę czasu na głupoty. Byłem na rybach.

Zaciągnęła się głęboko. A potem zakrztusiła dymem, gdy dotarło do niej, co powiedział. Kaszlała jeszcze, przecierając załzawione oczy, kiedy barmanka postawiła przed Dziadkiem szklankę i butelkę coli.

– Tak lubię – sapnął z zadowoleniem. – Sam sobie zmieszać.

Ujął butelkę, nie zdążył jeszcze nalać, kiedy Matylda impulsywnie objęła go za szyję, przylgnęła policzkiem do jego twarzy. Poczerwieniał nieco, gdy poczuł ucisk twardej piersi.

– No już, dziecinko – powiedział tak jakoś bezradnie, zmieszany. – Puść, bo mnie przecież udusisz.

Odsunęła się powoli, przesunęła lekko dłonią po szorstkim, siwym zaroście. Jej oczy błyszczały radością i podnieceniem.

– Mój ty kochany... – szepnęła. – Czyli Złota Rybka już też?

Poczerwieniał jeszcze bardziej, udawał, że jest bardzo pochłonięty mieszaniem drinka.

– Ano też – mruknął w końcu. – I tak sobie pomyślałem, mają się te trzy życzenia zmarnować? Zawsze chciałem mieć roleksa.

– No nie mów! – Roześmiała się jak mała, uszczęśliwiona dziewczynka. – Trzeba było jeszcze merca sobie zażyczyć!

– Skąd wiesz? – Rzucił jej speszone spojrzenie.

Roześmiała się jeszcze głośniej. Po chwili jednak spoważniała.

– Dziękuję – powiedziała cicho. – Obawiałam się o tę robotę, naprawdę. Zupełnie nie wiedziałam, gdzie cholery szukać.

Rozpogodził się.

– Ech, żeby tylko takie zlecenia były. Żaden problem, stary wędkarz jestem, pamiętam, rzeka Moskwa, mróz czterdzieści stopni, rąbię przerębel...

– Tylko bez kombatanctwa – przerwała mu bezceremonialnie. – Opowiedz lepiej, jak było.

Dziadek spochmurniał nieco.

– No, normalnie... – zaczął jednak. – Na białego robaczka wzięła, zanęciłem wcześniej...

– Takie szczegóły techniczne mnie nie interesują – przerwała znów. Popatrzył na jej zaciętą twarz.

Ona ich naprawdę nienawidzi, pomyślał po raz któryś. Nie spocznie, póki nie wytępi do końca. Tu nie chodzi o biznes, o to, by tylko Dziadek Mróz ze swoją asystentką mógł uszczęśliwiać dzieciaki. To osobista sprawa.

– No cóż... – powiedział wolno. – W łeb i do sadzyka. Ale dopiero wtedy, kiedy spełniła te trzy życzenia i przeszła do gróźb. A potem... Jak powiadają, ucha najlepsza, kiedy jest z wielu gatunków ryb. A brały i okonki, i krąpiki, zwykłe płotki też. Szkoda było robaczki zmarnować.

Pociągnął łyk ze swej szklanki. Skrzywił się, na pewno nie była to ballantine. Przez chwilę zastanawiał się, czy jednak nie odstrzelić barmanki. Co tam, za dużo ludzi, pomyślał.

– Lubię taką robotę – dodał po chwili. – Stary już jestem, trochę relaksu się przyda. To nie to, co ostatnio, z tymi kurduplami. Ten ostatni, gdyby nie był tak tchórzliwy, mógłby mnie dostać.

Rysy Matyldy stwardniały.

– Ciebie? – spytała powoli. – Afgańca? Czyżbyś miękł na starość?

Pokręcił głową.

– Nie, Matyldo, nie mięknę. Ale zawsze możemy popełnić błąd. Tak jak ty, przy tej samej okazji zresztą. Miałaś szczęście, że krasnoludkowi ciężko strzelać z kałacha, odrzut za bardzo nim poniewiera.

Matylda spoważniała.

– Nie złość się – powiedziała cicho. – Wiesz, to dlatego, że ja tych kurdupli nienawidziłam chyba najbardziej. Wujek dał mi kiedyś kasetę, ukradł gdzieś pewnie. I kazał w kółko te bzdury oglądać.

I obmacywał przy tym, bo miałaś już dwanaście lat, pomyślał Dziadek Mróz. Nigdy się nie przyznałaś, nikomu, ale mówiłaś przez sen. Masz rację, tak nie można, to nieprawdziwe. Świat tak nie wygląda, a biednym dzieciom robią wodę z mózgu. Im prędzej się to skończy, tym lepiej dla wszystkich.

W kąciku oka Dziadka błysnęła łza. Kochał dzieci, uwielbiał widzieć ich rozpromienione buzie, kiedy sięgał do worka z prezentami. A potem przegnano go, przyszedł ten uzurpator. Matylda ma rację, to nie biznes, to sprawa osobista. To dla dobra tych małych pędraków. A Mikołaj miał to gdzieś. Wystarczy przypomnieć sobie jego słynną odzywkę z Etiopii.

Mikołaja już nie ma. Ale zostały te wszystkie bzdury, krasnoludki, smerfy, skrzaty. Złote rybki spełniające życzenia i żabki zamieniające się w królewny. Tylko Dziewczynka z Zapałkami nabrała w porę rozumu i zaczęła handlować innym towarem. Słuszna decyzja, pomyślał, bo też niezła z niej szprota.

Matylda ma rację. Dopóki nie wypleni się wszystkiego, dopóty dzieci nie będą nic wiedziały o złym świecie. Bo prawdziwy świat to Van Damme i Steven Seagal, proste prawa. To cuchnący gorzałą wujek pedofil i mama puszczalska. I jak maleństwa mają się przed tym bronić, skoro od dzieciństwa ogłupia się je kurduplami w czerwonych czapeczkach?

– Popatrz, jak gnojki skończyły. – Głos Matyldy wdarł się w tok jego myśli. – Mogły poprzestać na szczaniu do mleka.

– To skrzaty – sprostował machinalnie. Matylda uśmiechnęła się złym uśmiechem.

– Wszystko jedno, im też się dobierzemy do dupy. Na wszystko przyjdzie właściwa pora.

Z irytacją popatrzyła na swoją pustą szklankę

– Zamów mi piwo. Nie chce mi się tyłka ruszać.

Dziadek, nie patrząc, strzelił palcami. Wskazał Matyldę.

Zanim barmanka nalała kolejne piwo, rysy dziewczyny złagodniały. Sięgnęła do torebki, grzebała w niej chwilę. W końcu, zniecierpliwiona, wysypała jej zawartość na blat. Na samym wierzchu leżał złożony wielokrotnie papier, dość pomięty. Rozprostowała go jedną ręką, drugą upychając zawartość do torebki. Największy problem sprawiał colt, nie był to damski pistolet.

Barmanka podała piwo. Nie dała po sobie poznać, że cokolwiek zauważyła. Zbyt wiele widziała już w tym barze.

– Mam coś dla ciebie – uśmiechnęła się Matylda. – Taką robotę jak lubisz, przyjemne z pożytecznym.

Oczy Dziadka Mroza rozjaśniły się z rozczulenia. Dostrzegł na wymiętoszonym dokumencie pieczęcie związku łowieckiego i nadleśnictwa.

– Załatwiłaś... – szepnął cicho i z radości golnął swojego drinka jednym haustem. – Załatwiłaś odstrzał na jelonka Bambi!

Objął ją i ucałował siarczyście.

– Moja dziewczynka kochana! Ech, idiot ochota na wołkow, idiot ochota! – zanucił głośno, nie całkiem à propos. Bywalcy baru „Piotruś”, którzy unieśli z zaciekawieniem głowy, opuszczali je szybko, zmrożeni spojrzeniem Matyldy.

– Ale to później – powiedziała dziewczyna, kiedy Dziadek Mróz zamilkł, speszony nieco swą dziecinną radością. – Na przyjemności przyjdzie czas. Będzie ich więcej, obiecuję. Ale jeszcze nie teraz.

Dziadek nie mógł opanować niecierpliwości. Jest jak duży dzieciak, pomyślała Matylda, wielki, kochany misio. Dobrze, powiem mu, z mężczyznami trzeba umieć postępować.

– No dobrze. Słoneczna Kenia, potem skóra z lwa przed kominkiem... – zawiesiła na chwilę głos. – Z Króla Lwa. Tylko już nie śpiewaj, proszę!

Nie zaśpiewał. Mrugał tylko, by ukryć łzy wzruszenia. Kocham cię, pomyślała Matylda ze smutkiem. Chociaż nie tak jakbyś chciał.

– Do... – Jej głos się załamał, odchrząknęła, by pokryć zmieszanie. – Do rzeczy. Na jelonka przyjdzie czas w sezonie, nie będziemy przecież kłusować. Na razie mamy ważniejsze sprawy. I pilniejsze.

Obawiał się tego. Po ostatniej akcji miał złe przeczucia, Matyldę czasem ponosiło. Wolałby wrócić do szkolenia, większe akcje to nie to samo, co stuknięcie wampira ze snajperskiego karabinu, nawet srebrną kulą. Uśmiechnął się mimo woli. Postęp technologiczny sprawiał czasem kłopoty, wiele trudu kosztowało namówienie norweskich inżynierów w zakładach Nammo do zastąpienia cyrkonowego rdzenia srebrnym. Ale teraz dysponowali zapasem amunicji o parametrach Grade A, żaden wampir nie miał szans. Nawet z odległości kilometra.

Matylda dostrzegła, że szybko spochmurniał.

– Nie – powiedziała. – Tym razem żadnych wariackich przedsięwzięć. Zaufaj mi.

Dopiła swoje piwo.

– Jutro mamy spotkanie. Ubierz się tylko porządnie...

Otaksowała go wzrokiem, drogi, w niezłym guście garnitur i tandetne, ciężkie złote ozdoby. Nowy Ruski w najlepszym wydaniu.

– A w zasadzie nie. – Uśmiechnęła się. – Nawet lepiej, jeśli przyjdziesz tak jak dzisiaj.

* * *

Amerykański attaché prasowy w Warszawie nienawidził swojej roboty. Polskę uważał za zadupie, w dodatku takie, w którym zupełnie nie miał szans wykazać się w swej właściwej specjalności. Wyjątkowo kiepski przydział dla szefa rezydentury CIA.

Jego kontakt się spóźniał. Lubił tak myśleć, właśnie „kontakt”, to dawało mu namiastkę tych przeżyć, których mógłby doświadczyć, gdyby nie zesłano go na tę beznadziejną placówkę, a choćby do Bangladeszu. Ale na myśleniu zwykle się kończyło, dziś pewnie będzie nie inaczej. Cóż, może ta smarkata da się choć poderwać, ona pewnie też gra w tę samą grę. Może więc nie skończy się na jednym spotkaniu z amerykańskim dyplomatą, może będą następne, już nie tylko u Bliklego, a w bardziej sprzyjających okolicznościach. Miał nadzieję, że ona też oglądała filmy z Jamesem Bondem i wie, jaki powinien być naturalny w tych sprawach rozwój wydarzeń.

W kawiarni było pustawo, był jedynym gościem, jeśli nie liczyć ponurego, szpakowatego typa przy sąsiednim stoliku. Typ kończył właśnie kolejnego pączka i wydawał się całkiem pochłonięty oblizywaniem palców. Attaché popatrzył z niesmakiem na drobinki lukru na krótko przystrzyżonej brodzie, na ciężki, złoty łańcuch na przegubie. Co za dzicz, pomyślał, kogo tu wpuszczają.

Sączył swoją kawę, wciąż nie mógł się przyzwyczaić do jej smaku, choć był w Polsce już od roku. Wpatrywał się bezmyślnie w jedynego, poza sobą, gościa, od czasu do czasu z rosnącą niecierpliwością zerkając na zegarek. Pół godziny spóźnienia, nie ma się co łudzić. Nici z pięknie zapowiadającego się romansu, wystawiła go.

Szpakowaty skończył pączka, rozejrzał się, po czym utkwił spojrzenie niebieskich, ocienionych krzaczastymi brwiami oczu prosto w skonsternowanym dyplomacie. Zanim ten jeszcze zdążył spuścić wzrok, typ wyraźnie mrugnął. I uśmiechnął się szeroko.

Może jakiś gej, zdążył jeszcze pomyśleć attaché, kiedy zwalisty mężczyzna wstał i otrzepał niespiesznie resztki lukru z gorsu. Mylił się.

Szpakowaty zdecydowanie ruszył do jego stolika. Stanął przy nim, spojrzał z góry na rozpaczliwie unikającego jego wzroku Amerykanina.

– Pajdiom, towariszcz szpion – powiedział cicho, lecz stanowczo.

Czekała w ogródku, pustym o tej porze jak i wnętrze cukierni. Attaché był zawodowym dyplomatą, jego posada w CIA była rezultatem republikańskiego podziału powyborczych łupów. Od razu jednak zrozumiał, że dziewczyna jest profesjonalistką, brakło mu wywiadowczego przygotowania, jednak czytał przecież wiele przygód Jacka Ryana, co, jak sądził, dawało mu wystarczające kwalifikacje.

Stolik wybrała znakomicie, na skraju ogródka. Ludzie przechodzący obok mogli usłyszeć jedynie strzępy rozmowy, kilka słów, których nie sposób złożyć w sensowną całość.

Była piękna jak wtedy, kiedy podeszła do niego po raz pierwszy, na jakiejś śmiesznej uroczystości składania wieńców z okazji kolejnej polskiej klęski narodowej. Teraz jednak dyplomata zupełnie nie miał głowy do kontemplowania damskiej urody. Coś, co miało być zabawą w szpiegów, nieuchronnie zmierzającą do finału w łóżku, okazało się czymś zgoła innym. Oby nie prowokacją, pomyślał w panice.

Nie wstała na powitanie, wyciągnęła tylko rękę, jakoś tak dziwnie. W nagłym przebłysku inteligencji attaché przypomniał sobie miejscowe obyczaje i ucałował jej dłoń. W innych okolicznościach muśnięcie wargami gładkiej skóry sprawiłoby mu niekłamaną przyjemność, jednak nie dziś.

Szpakowaty rozsiadł się przy sąsiednim stoliku. Zapalił okrutnie śmierdzącego papierosa bez ustnika i, pozornie zrelaksowany, śledził przechodniów spod zmrużonych powiek.

– Napijesz się czegoś? – spytała dziewczyna. Zaprzeczył ruchem głowy, myśląc jednocześnie, że jak na ukraińską dziennikarkę znakomicie mówi po angielsku, prawie bez akcentu.

– No to do rzeczy – powiedziała. – Przysuń się bliżej, nie gryzę. W każdym razie nie od razu i nie w takich okolicznościach.

W jej głosie wyraźnie dawała się wyczuć kpina. Kiedy przysunął się niezdarnie, naturalnym gestem oparła mu głowę na ramieniu. Zapach perfum w połączeniu z jej feromonami sprawił, że dyplomata na chwilę przestał myśleć.

– No, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. – Głos dziewczyny wyrwał go brutalnie z rozmarzenia. – To interes, nie przyjemność. Popatrz.

Położyła na stoliku małą fotografię, czarno-białą ziarnistą odbitkę. Przez chwilę attaché wpatrywał się w nią bezmyślnie. Z niczym mu się na razie nie kojarzyła.

– To Al Samum, zmodyfikowana wersja starego scuda – powiedziała, gdy milczenie się przedłużało. – Zasięg pozwala na osiągnięcie Izraela z każdego punktu w Iraku, czy nawet Libii. Zdjęcie zostało zrobione w tajnej wytwórni, podczas montażu. Zwróć uwagę na pierścień mocowania głowicy.

Chwilę wpatrywał się w niewyraźną fotografię. Zupełna abrakadabra, nawet nie wiedział, gdzie szukać tego cholernego pierścienia.

– Nie... – zaczął po dłuższej chwili niepewnie.

– Wiem, nie jesteś analitykiem – przerwała bezceremonialnie. – Więc musisz uwierzyć mi na słowo, potem prześlesz dalej, ktoś potwierdzi nasze dane.

– Może i nie jestem, ale oglądam przecież CNN! – odparł machinalnie, oburzony. Ostra mała, pomyślał. Ma najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata...

Coś zaskoczyło w skołowanym umyśle dyplomaty. Al Samum... Broń masowego rażenia. Coś, czego nie chcą znaleźć inspektorzy ONZ i ten stary piernik Blix, niewątpliwie na złość naszemu Dubya.

– Może chcesz ocenić źródło? – spytała niewinnie dziewczyna. Podniosła głowę z jego ramienia, zatrzepotała rzęsami. Tętno rezydenta CIA osiągnęło stadium tachykardii. Sam nie wiedział, czy na widok uwodzicielskiego spojrzenia, czy informacji, które mogły stać się politycznym dynamitem. Kiwnął tylko głową, zastanawiając się, jak połączyć przyjemne z pożytecznym. Może jednak skończy się w łóżku.

– Źródłem jest niejaki Alladin, zakonspirowany jako importer sprzętu oświetleniowego w Hamburgu. Agent Al Kaidy, w młodości pasjonował się modelarstwem lotniczym, co stanowi wyraźny ślad łączący go z zamachami na WTC.

Położyła na stoliku następne zdjęcie, tym razem ostre i wyraźne. Przedstawiało ponurego typa o słowiańskich rysach twarzy.

– Akademik Kozodojew. W ramach redukcji rosyjskiego programu zbrojeniowego bezrobotny, zwerbowany przez Alladina...

– Zaraz, zaraz! – przerwał attaché, wyraźnie nie nadążał. Wyciągnął pospiesznie swego palmtopa. Jak to się pisze, zastanawiał się w popłochu, te cholerne szmaciane łby mają takie dziwne nazwiska, niewątpliwie na złość ludom cywilizowanym. Zaraz... Al Laden...

Wcisnął klawisz „search”. Ciekłokrystaliczny ekran migotał chwilę. Holly shit!

– Już teraz wierzysz? – Uśmiechnęła się.

Powoli skinął głową. Skończyły się żarty. Był teraz zimnym, przygotowanym na wszystko profesjonalistą. Nawet gdy ujęła go za rękę, nie zrozumiał tego opacznie. Poczuł, jak wkłada mu w dłoń coś małego, zimnego. Kluczyk.

– W dzisiejszej poczcie elektronicznej znajdziesz numer skrytki. Wystarczy podzielić przez dwa i dodać pierwiastek kwadratowy z rocznej produkcji parasoli w Zimbabwe, by otrzymać właściwy kod.

Skinął głową. Jego spojrzenie było chłodne i stalowe. Twardy wzrok zawodowca.

– W skrytce są dowody na produkcję broni masowego rażenia przez reżim Saddama. A,B,C,D, aż do Z. Oraz koordynaty najbardziej strzeżonego ośrodka, którego nie potrafią znaleźć inspektorzy rozbrojeniowi.

Coś kołatało się w mózgu dyplomaty. Coś, co trzeba jeszcze powiedzieć. Hasta la vista, baby? Nie, to nie z tego filmu. Już wiedział.

– Co chcesz w zamian? – Popatrzył przenikliwie w oczy dziewczyny, mając w duchu nadzieję, że poprosi o azyl w Stanach. Już widział ją i siebie na plaży w Key West, naturalnie oboje objętych programem ochrony świadków. Skrzywiła się tylko.

– Nic. Nie musisz w zasadzie wiedzieć. Ale powiem ci, nie chcemy, żeby wujek Saddam urósł zbyt duży.

Nawet nie poczuł rozczarowania. Jego ostry, analityczny umysł znów zaczął pracować na najwyższych obrotach. Nie chcemy. My nie chcemy. Ktoś za nią stoi, niewątpliwie. Mówiła, że jest z Ukrainy. Wprawdzie w teksańskim college’u nie uczono o tym, ale Ukraina to chyba gdzieś niedaleko Rosji.

Wszystko stało się jasne. Już nie był rozczarowany, że wspaniale zapowiadający się romans nie dojdzie do skutku. Wreszcie uczestniczył w grze, tej na najwyższym poziomie. Murowana Gwiazda Wywiadu, odznaczenie, o którym będzie wiedział tylko prezydent, tak zostanie utajnione.

– Zostaniesz tu chwilę. – Jej głos brutalnie przerwał tak pięknie rozpoczynające się pasmo marzeń. – Nie idź za mną, więcej się nie zobaczymy.

Wstała, pochyliła się i pocałowała go w policzek.

– Szkoda – szepnęła. – Ostry jesteś, mój szpiegu.

Siedział chwilę, oszołomiony szczęściem. Wreszcie ktoś go docenił. I to kto, piękna agentka terenowa. Nawet nie zauważył, że wraz z nią zniknął szpakowaty, niewątpliwie komandos Specnazu.

Widział jeszcze, jak dziewczyna skręca w bramę. Powodowany impulsem poderwał się od stolika, przewracając krzesełko, pobiegł za nią.

Zarośnięte zielenią podwórko na tyłach Nowego Światu było puste. Zniknęła. Za to zza opaskudzonej przez gołębie rzeźby wielkiego jelenia wyszedł szpakowaty.

– A wy kuda? – spytał obcesowo. Attaché stropił się na chwilę. Zwalisty typ przyglądał się kpiąco.

– Kim jesteście? – wyrwało się wreszcie Amerykaninowi zanim zdążył ugryźć się w język. Znowu nieprofesjonalizm.

– KGB – odparł niedbale facet o wyglądzie rosyjskiego mafiosa.

– Przecież was już nie ma! – zaprotestował dyplomata. Zwalisty typ ujął go konfidencjonalnie pod ramię.

– No właśnie – przeszedł na angielski. – A teraz spierdalaj.

* * *

Dziadek Mróz nacisnął przycisk pilota, brama podziemnego garażu uniosła się z cichym szumem elektrycznych siłowników. Mercedes ruszył, gang silnika odbijał się od ścian tunelu rozjaśnionego mrugającymi świetlówkami. Jeszcze zakręt, i po chwili samochód wsunął się na swoje miejsce parkowania, oznaczone numerem apartamentu.

Dziadek wysiadł, nie zawracając sobie głowy zamykaniem wozu. Drogi apartamentowiec na starym Mokotowie dawał gwarancję zabezpieczenia przed kradzieżą.

Można było skorzystać z windy prowadzącej wprost do mieszkania, ale Dziadek wolał wejść schodami. W przestronnym hallu na parterze strażnik zmierzył go uważnym spojrzeniem, po czym odprężył się wyraźnie. Znał tego szpakowatego mężczyznę jako Pawło Morozowa, rosyjskiego biznesmena, jednego z wielu mieszkających w tym luksusowym budynku.