Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kontynuacja powieści "Sherwood" i "Maskarada". Mimo że świat puszczy powoli wraca do porządku, mieszkańcy żyją z poczuciem klęski. Nowy szeryf jest uczciwy i pełni swój urząd rzetelnie, ale cóż z tego, jeśli wszyscy są przekonani, że Match zginął w ataku na Nottingham. Pozory stagnacji mogą jednak mylić. Magiczne zdolności Jasona wzbierają na sile, a Match powraca zdeterminowany, by dokonać krwawej zemsty. Twórcze nawiązanie do legendy o Robin Hoodzie i przetworzenie jej w duchu postmodernizmu. Elementom historycznym towarzyszą zupełnie współczesne wątki, jak muzyka Led Zeppelin czy postać Lecha Wałęsy. Towarzysze słynnego, nieżyjącego już zbójnika próbują kierować się dawnymi ideałami w zupełnie nowych okolicznościach. To, co kiedyś stanowiło o ich sile, dziś niejednokrotnie jest przyczyną klęski.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 561
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Tomasz Pacyński
Saga
Wrota światów. Zła piosenka
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2004, 2021 Tomasz Pacyński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728119600
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
His hode hanged in his iyn two;
He rode in symple aray,
A soriar man than he was one
Rode never in somer day.
A Gest of Robyn Hode
Prawda to, iże duo corpore niemogą się pomieścić penetrative in eodem loco. A trup ieszcze niemaiący dotem subtilitatis, którey on może y nigdy nie mieć, bo może bydź z liczby potępionych, iakże on z grobu kamieniem zawalonego, wyniść nie może. Wszak w tym nie masz dubium, iż krwie y pewnych przymówek zażywszy wstępuie wiedźma w niewinne ciało per unionem accidentalem, a w nim i z nim zaraża z Bożego dopustu.
Żywot Bł. Piotra z Blyton, biskupa Lincoln
W szałasie panował półmrok nawet teraz, upalnym popołudniem. Zapach suchych, nagrzanych słońcem liści okrywających dach wiercił w nosie. Fabienne nie mogła już powstrzymać łez.
Widziała zatroskaną i zrezygnowaną twarz swojej przybranej matki, która bezradnie gniotła lnianą szmatkę, jakby nie wiedziała, czym zająć ręce. Żabcia nie mogła nic poradzić i zdawała sobie z tego sprawę. Nie była jedną z tych mądrych kobiet, które z pokolenia na pokolenie poznawały sztukę zamawiania choroby, oddalania cierpień. Jej talent jarmarcznej wieszczki nie pomagał, przeciwnie. Czuła zbyt wiele, umierała wraz z tą kobietą na posłaniu, o wiele za długo i o wiele za późno. I nic nie mogła poradzić.
Rozszerzone oczy Bethie błyszczały w półmroku. Fabienne wzdrygnęła się, gdy dojrzała w nich dziecinną ciekawość, ten brak współczucia właściwy dzieciom, niewinny i wywodzący się z nieświadomości. Jasnowłosa dziewczynka już nieraz widziała śmierć. Ale nie znała jeszcze umierania.
Suche liście pachniały odurzająco, ich woń mieszała się z zapachem polnych kwiatków. To Bethie ich nazrywała, była przekonana, iż konająca je lubi; zdawało się, że szalone jak u schwytanego w pułapkę zwierzęcia spojrzenie na ich widok zmienia się, łagodnieje i uspokaja. Pewnie rzeczywiście tak było.
Palce bladej dłoni poruszyły się, drgnęły wargi. Fabienne pochyliła się nad leżącą, ale nie usłyszała ni szeptu.
Uratowana spod szubienicy kobieta po prostu gasła. Nie walczyła już, od dawna nie przerywała nocnej ciszy skowytem, którego nie mógł znieść nawet Claymore, najtwardszy i najbardziej cyniczny z nich wszystkich; wstawał z posłania i szedł prosto w las, byle tylko nie słyszeć.
Nie miotała się już, nie zasłaniała jak przed spadającymi na nią ciosami, nie odpychała czegoś, co widziała tylko ona. Przestała walczyć, nie miała sił.
– Ona umiera? – Głosik Bethie dal się słyszeć między jednym a drugim płytkim, nierównym oddechem. Fabienne pogładziła dziewczynkę po włosach.
– Tak, umiera – odparła łagodnie.
Bethie zerknęła z ciekawością.
– Bo tak chce?
Fabienne uniosła głowę, spojrzała nieprzytomnie. Nie wiedziała, o co też chodzi małej. W ciszy, która nagle zapadła, słychać było tylko oddech umierającej. Coraz płytszy i wolniejszy.
Milczenie się przedłużało. Bethie niecierpliwie potrząsnęła głową, chwyciła Fabienne za rękę.
– Powiedz, bo tak chce? – dopytywała się natarczywie.
Po chwili Fabienne zrozumiała: małej nieobcy był widok ludzi, których zabijano. Nie pojmowała, że można umrzeć spokojnie, odejść cicho, bez widocznej przyczyny.
Uśmiechnęła się smutno.
– Tak, Bethie, bo tak chce.
Buzia dziewczynki rozjaśniła się.
– To dobrze – stwierdziła po namyśle. – Wiem, że ona chce. Popatrz.
Fabienne spojrzała na wychudłą twarz wiedźmy, której rysy wyostrzyła zbliżająca się śmierć. Oczy umierającej poruszały się pod sinawymi powiekami, jakby kobieta śniła swój ostatni sen. Dziewczyna drgnęła, kiedy poczuła, że zimne palce chwytają jej dłoń, zaciskają się na niej z nieoczekiwaną siłą. Pochyliła się, zanim jeszcze wargi zdążyły się poruszyć.
– Jo vos aim mult, m’soeur – wionął cichy szept, tak cichy, że wydawał się złudzeniem, igraszką słuchu. Tylko lekki powiew tchnienia na policzku powiedział Fabienne, że to dzieje się naprawdę.
Też cię kocham, nieznana siostrzyczko, pomyślała, ujmując zimną dłoń, która oddała uścisk.
– Jo n’ai nient de mal.
To dobrze. I już nikt więcej cię nie zrani, już nigdy. Obiecuję.
Pogładziła policzek, który wydawał się przejrzysty jak karta pergaminu.
Umierająca otworzyła oczy. Przytomne i przenikliwe.
– M’entendez, cher’amie – powiedziała głośno, wpatrując się w twarz dziewczyny.
Fabienne czuła uścisk zimnych palców, silny i zniewalający. Wszystko wokół nagle jakby zniknęło, pozostały tylko oczy z rozszerzonymi prawie na całą tęczówkę źrenicami. Poczuła, że tonie w tych oczach niczym w leśnym stawie wśród torfowisk, którego głębia sięga chyba do samego piekła skrytego pod ciemną, brunatną wodą. Mogła tylko słuchać, choć wcale tego nie chciała.
– N’ai cure de parler – westchnęła wiedźma cicho.
Nic już nie zostało do powiedzenia. I spod tafli brunatnej wody wyjrzało współczucie. Fabienne poczuła, jak lodowate palce gładzą jej dłoń. Nie cofnęła ręki. Dopuszczała współczucie, ale nie litość.
Litości nie było. Nie może jej być dla kogoś, kto pomoże zabić tego, kogo kocha najbardziej. Już, kurwa, nikogo nie mogę pokochać, pomyślała. I miała rozpaczliwą świadomość, że i tak pewnie jest za późno.
Uścisk zelżał, powieki znów przysłoniły oczy. Tylko dłoń umierającej pełzła po przykryciu jak ślepe zwierzątko. Bethie przypadła do posłania, ujęła ją w swoje małe, brudne łapki. Po twarzy wiedźmy przebiegł ledwie dostrzegalny skurcz.
Fabienne wstała z klęczek, odeszła dalej. Słyszała jedynie urywany, cichnący oddech.
Coraz dłuższe były przerwy między kolejnymi próbami zaczerpywania powietrza.
W końcu z ostatnim, głębokim westchnieniem oddech ucichł.
Cisza. Szelest liści, brzęczenie owadów gdzieś na zewnątrz, na łące. Odległy ptasi trel.
– Sempres est morte – powiedziała Bethie. – Une mal chançun n’en deit estre cantee.
Ona umarła, powtórzyła w myśli Fabienne. Jest wolna. Ciekawe, jak długo ja będę umierać? Nikt już nie zaśpiewa złej piosenki. Właśnie została odśpiewana.
Odwróciła się powoli i zajrzała w twarz dziewczynki. W przepastną głębię ciemnych oczu o rozszerzonych źrenicach, niczym leśny staw wśród torfowisk.
Wtedy zaczęła krzyczeć.
***
Rankiem przeszła ulewa. Strugi deszczu siekły drzewa i zarośla, zbierały się na wąskich, piaszczystych ścieżkach w mętne potoki, które osadzały na wystających korzeniach niesione ze sobą igliwie, liście i całe gałązki, nie wiadomo, zerwane przez wiatr czy przez ciężkie krople. Cały świat poszarzał i ściemniał, mrok rozpraszały tylko sine błyski piorunów, przebijające się przez kurtynę spadającej z niskich chmur wody. Wysuszona przez letnie upały ściółka chłonęła wilgoć, wypełniały się kotlinki o roztratowanych brzegach, służące zwierzynie za wodopoje. Po kamieniach strumieni, płytkich i ledwie cieknących jeszcze wczoraj środkiem łożysk, pędziła spieniona fala jak podczas wiosennego przyboru.
Letnia nawałnica nie trwała długo. Choć z daleka dochodziły jeszcze głuche stłumione pomruki, na polanie od dawna świeciło już. słońce. Zaledwie zbliżało się południe, a trawa zdążyła już wyschnąć, kałuże wsiąkły w piasek, zostały po nich tylko ślady, zabarwione po brzegach żółtawym osadem pyłków. Tam, gdzie korony drzew dawały osłonę przed słońcem, ściółka dymiła mgłą, unoszącą się nisko, gorącą i wilgotną.
Claymore Ramirez otarł czoło, rozmazując na nim smugi brudu. Choć obnażony do pasa, był spocony jak mysz. Wolał już suchy upał, jaki panował przez ostatni miesiąc, niż to parne, duszne przedpołudnie. Od dawna tęsknił za chłodem ciemnego wnętrza karczmy czy choćby zamkowych murów, za smakiem piwa wydobytego prosto z głębokiego loszku. Dziś wyjątkowo mu tego brakowało. To nie był dzień na kopanie dołów.
Z wykopu dobiegło przekleństwo. Claymore westchnął, jeszcze raz otarł czoło wiedząc, że i tak nic to nie da, najwyżej umaże się jeszcze bardziej. Podszedł do krawędzi, popatrzył na lśniące od potu, zgięte plecy Snake’a, który mocował się z jakimś opornym korzeniem. Obsceniczne tatuaże pokrywał przylepiony do skóry kurz.
– Może teraz ja? – zaproponował Ramirez z niechęcią. Zaklął w duchu, gdy ten wyprostował się od razu.
– Mógłbyś – mruknął.
Oparł się na krawędzi wykopu, odrzucił złamany rydel, jedyne narzędzie, które mieli, nie licząc stępionego korda. Wyglądało na to, że bartnicy z leśnej osady nigdy nic nie kopią, nawet w warzywnikach. Była to prawda, nie mieli warzywników.
Ze stęknięciem Snake wydźwignął się z dołu, usiadł na trawie i rozejrzał się w poszukiwaniu cienia. Daremnie, bo zaczęli kopać z dala od jedynego dębu, licząc na to, że nie będą im przeszkadzać korzenie. W ten sposób zyskali tyle, iż musieli pracować w pełnym słońcu, a korzeni i tak było pod dostatkiem.
Ramirez zsunął się do dołu. Nie było to trudne, od rana, gdy tylko minęła nawałnica, zdążyli wryć się na półtorej stopy, może dwie. Wciąż za mało, jak na przyzwoity grób.
Poranna ulewa, mimo iż obfita i gwałtowna, zdołała zwilżyć glebę zaledwie na dwa cale. Głębiej, pod darnią, grunt rozsypywał się niczym popiół lub przypominał zbity piaskowiec. Claymore szarpnął gruby jak męskie przedramię korzeń, zaklął, gdy wzbity pył dostał się do oczu. Mrugał przez chwilę, w końcu stęknął z rezygnacją, ujął rękojeść tępego korda i zaczął rąbać. Odwracał przy tym głowę i zaciskał powieki, by choć trochę uchronić się przed deszczem piasku.
Uderzał coraz mocniej, bez rezultatów, korzeń był twardy i powężlony, może ostra siekiera dałaby mu radę. Ale siekiery nie mieli.
Snake przyglądał się z niepokojem, Ramirez bowiem zadawał ciosy na oślep, jakby walczył z zajadłym wrogiem. Ostrze korda trafiało tuż obok drugiej dłoni, która odciągała korzeń od ściany wykopu. Kuglarz nie wytrzymał.
– Uważaj na paluchy – ostrzegł.
Niewiele brakowało, aby on pierwszy stał się ofiarą. Przy kolejnym, zadanym z wściekłością uderzeniu, ostrze korda zwinęło się, ledwie omijając umazany ziemią kciuk. Claymore wyprostował się gwałtownie, cisnął kord, który wbił się w darń tuż obok stopy Snake’a.
Kuglarz popatrzył z urazą, jak chwieje się drewniana rękojeść, pociemniała od potu. Po czym roześmiał się niespodziewanie.
– Mówiłem, żebyś uważał na paluchy – powiedział wesoło. – Zapomniałem dodać, że na moje.
Poruszył bosą stopą. Ciężkie buty ściągnął już dawno, co, jak widać, nie było najrozsądniejszym posunięciem.
Złość na twarzy Ramireza ustąpiła miejsca rezygnacji.
– Tym kordem nawet glizdy byś nie przeciął. – Pokręcił głową. – W życiu nie wyciągniemy tego pierdolonego korzenia...
– To co zrobić? Przenieść ten dół kawałek dalej?
Claymore splunął śliną zmieszaną z piaskiem. Przyszedł mu do głowy taki pomysł.
– Zacznijmy gdzie indziej. W końcu jej wszystko jedno, gdzie będzie leżeć.
Kuglarz popatrzył na dół, którego wykopanie zajęło cały ranek. To jednak nie była rozsądna propozycja.
Odsunął zdecydowanie Ramireza, stojącego w płytkim, po kolana, wykopie. Uchwycił korzeń, złośliwie przebiegający akurat tędy, i pociągnął z całej siły. Claymore widział, jak na barkach występują mu węzły mięśni, jak zamazuje się rysunek tatuaży.
– Może byś pomógł! – wysapał kuglarz, nie odwracając się. Ramirez wzruszył ramionami, nie wierzył w powodzenie, próbowali już przecież. Mimo to posłusznie stanął za kuglarzem, złapał za koniec korzenia, niknący w przeciwległej ścianie wykopu.
– Raz, dwa... – stęknął Snake. – I trzy!
Pociągnęli jednocześnie. Z początku korzeń ani drgnął, tylko sucha ziemia osypywała się z szelestem. To na nic, pomyślał Claymore; z wysiłku czerwona mgiełka przysłoniła mu oczy. Ale natężał wszystkie siły.
I nagle trach! – rozległo się głuche chrupnięcie. Rąbanie tępym kordem nie poszło całkiem na marne, korzeń pękł akurat w tym miejscu. Claymore runął na tyłek, wzbijając wysoko kurz, jęknął z bólu, gdy Snake wylądował mu na kolanach.
Ciężki oddech kuglarza mieszał się z cichymi przekleństwami Ramireza.
– Może byś zabrał ze mnie swoją kościstą dupę?! – Claymore nie wytrzymał w końcu.
***
Siedzieli na krawędzi wykopu. Później poszło łatwiej, gdy przebili się już przez pierwszą, najbardziej zbitą warstwę ziemi. Głębiej można było wygarniać rękoma, poszło szybciej niż złamanym rydlem bez trzonka, nie mówiąc o kordzie.
Wciąż było parno i duszno. Ucichły już odgłosy dalekiej burzy, ale znad poszycia nadal unosiła się mgiełka. Claymore przyglądał się swoim dłoniom, brudnym, z piaskiem powbijanym pod połamane paznokcie.
Snake drapał się po wytatuowanej piersi. Od pyłu swędziało go całe ciało. Jemu kopanie szło sprawniej, wielkie jak łopaty dłonie zagarniały ziemię lepiej od rydla, czemu Ramirez przyglądał się z niekłamanym podziwem, mimo niepokojących skojarzeń z paskudnymi potworami, rozkopującymi świeże groby. Gdzieś w zakamarkach pamięci utkwiły głęboko opowieści matki. Ghola, tak chyba brzmiało to słowo, przypomniał sobie. Rozkopuje mogiły i pożera zwłoki. Wzdrygnął się, splunął do dołu.
– Uważaj, gdzie plujesz – mruknął Snake, bez złości, raczej z przyganą.
Claymore chciał się odciąć, jednak po chwili zeskoczył do wykopu, roztarł plwocinę butem.
– Przepraszam – powiedział cicho, nie patrząc na kuglarza. Ten skrzywił usta w uśmiechu.
– Przesadzam pewnie – odparł. – Osobiście byłoby mi wszystko jedno, nawet gdybyś tam naszczał. Ale to nie ja będę tu leżał.
Ramirez mimo woli popatrzył dalej, gdzie pod dębem spoczywały zwłoki owinięte w derkę zamiast całunu. Nawet nie wiemy, jak miała na imię, przebiegło mu przez głowę. I zaraz nadeszła druga myśl, którą wbrew sobie wypowiedział na głos.
– To wszystko było niepotrzebne.
Początkowo nie zrozumiał gestu kuglarza, gdy ten wyciągnął do niego wielkie, brudne łapsko. Po chwili wahania podał mu rękę, a Snake jednym pociągnięciem pomógł mu wydźwignąć się z dołu.
– Nie przyzwyczajaj się tak, to nie da ciebie – zakpił.
Ramirez spojrzał z ukosa.
– No co? – zirytował się kuglarz. – Pożartować nie można? Zaszkodzi jej to?
Nie, pomyślał Claymore, nie zaszkodzi. Ona zostanie tutaj, grób zarośnie trawą, za rok nikt nawet nie pozna. A my podarowaliśmy jej tylko długie dni cierpienia. Nic więcej.
– Ona też kiedyś lubiła się śmiać – zaczął Snake cicho. – Lubiła się cieszyć. Nie martw się, zrozumiałaby. Każdy by zrozumiał.
Ramirez spojrzał uważniej. Nie podejrzewał dotąd tego brutalnego, wytatuowanego mężczyzny o takie refleksje.
– To nie było niepotrzebne – ciągnął Snake coraz ciszej, jakby sam wstydził się wypowiadanych słów. – Umarła z godnością, to jej podarowałeś. Niby nic, a bardzo dużo.
Wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach. Po raz kolejny otarł pot z twarzy.
– Ech, co ja pieprzę – mruknął. – Wiesz co? Ale dobrze, że ubiłeś tego skurwysyna, kata. Za to, co jej zrobili.
Claymore bezmyślnie przesypywał z ręki do ręki garść piasku. Drobne ziarenka przelatywały między palcami.
– To nie ja – odparł wreszcie. – To Fabienne. A poza tym rękę karaj, nie ślepy miecz...
Spostrzegł, że na dźwięk imienia dziewczyny po twarzy kuglarza przebiegł ledwie dostrzegalny grymas, szczęki zacisnęły się na chwilę. Nie był zaskoczony, Snake już od dawna źle reagował, gdy tylko słyszał, że Claymore wymienia jej imię. Było to dość dziwne, Fabienne demonstracyjnie nie dostrzegała Ramireza, odzywała się tylko oficjalnie lub, znacznie częściej, złośliwie. Nawet wtedy, gdy po raz pierwszy chciał jej podziękować za pomoc, kazała mu po prostu spadać. Spróbował jeszcze raz, spotkał się z taką samą reakcją, potem dał sobie spokój. Przyglądał się tylko ukradkiem, dziewczyna w jakiś sposób przyciągała jego wzrok. I to nic między nimi nie zmieniło.
Tak, pomyślał Ramirez, przez ponad trzy miesiące. Długie dni spędzone w lesie, w paskudnej osadzie bartników, którzy przypominali bardziej złośliwe leśne stwory niż ludzkie istoty. Nawet ich kobiety sprawiały takie wrażenie, nie mówiąc już o licznych dzieciach, przywodzących na myśl złośliwy pomiot gnomów. O ile gnomy bywają równie brudne i wrzaskliwe.
Trzy miesiące oczekiwania na śmierć. Już dawno stało się jasne, że uratowana spod szubienicy wiedźma nie przeżyje. Po prostu nie chciała przeżyć, nie walczyła. Czasem Ramirez miał poczucie straszliwego marnotrawstwa, jakiejś osobistej wręcz krzywdy. Tyle to kosztowało, a ona zwyczajnie sobie umiera. I zwykle zaraz przychodziła refleksja – nie o nią przecież chodziło. Po prostu przypadek.
– Długo to trwało.
Ramirez drgnął, kuglarz trafił dokładnie w tok jego myśli. Spojrzał z ukosa na Snake’a, który wydawał się pochłonięty otrzepywaniem piasku z ramion. O co ci tak naprawdę chodzi, pomyślał. Wolałbyś pewnie, żeby mnie tu dawno nie było, żebym nie właził w drogę twojej ukochanej, przybranej córeczce. Mógłbym sprowadzić dziewczynę na złą drogę. Nie martw się, jej to wisi, mniej się liczę niż mój wałach chociażby. Co mnie to wszystko obchodzi...
Chciał coś powiedzieć, zmienić temat, nie było sensu drażnić starego. Jednak poczuł irracjonalną złość, choć nie chciał przyznać się samemu sobie, że chodzi o to, iż czuje się zlekceważony, a nawet upokorzony postępowaniem Fabienne.
– Za długo – rzekł, zanim pomyślał, co mówi. – W sam raz, by mieć siebie dosyć nawzajem.
Snake popatrzył na niego uważnie.
– Cóż – odparł wreszcie. – Nic cię już tutaj nie trzyma. Ona już nic nie powie, nie możesz udawać, że na to właśnie czekasz.
Claymore nie wiedział, co odpowiedzieć. Snake trafił celnie.
– Chcesz powiedzieć, że... – gdy wreszcie zaczął, zabrakło mu słów. Co się ze mną dzieje, pomyślał tylko.
– Chcę powiedzieć, że nie wiesz, co robić. – Kuglarz skrzywił się w złośliwym uśmiechu. – Od samego początku nie wiedziałeś, i nic się nie zmieniło.
Ramirez zacisnął dłonie, aż zabolały go paznokcie połamane przy kopaniu. Przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał rzucić się na Snake’a z pięściami, co zapewne miałoby zgubne skutki. Nawet zmęczony robotą kuglarz mógłby go wrzucić do dołu jednym celnym ciosem, potem wystarczyłoby tylko zasypać.
Ma rację, pomyślał Claymore, nie wiem. I chyba od początku nie wiedziałem. Nie chciał się przyznać sam przed sobą, że liczył na coś, co zawsze wyśmiewał, w co nigdy nie wierzył. W konsekwencję przeznaczenia, w logikę wydarzeń. Gdzieś głęboko był przekonany, że istnieje jakiś sens, że uratowanie nieszczęsnej kobiety miało swój cel. Że ma ona do odegrania jakąś rolę, skoro los postanowił skrzyżować ich drogi.
Że to ona, prawdziwa wiedźma w końcu, wskaże dalszy cel.
Nie wskazała. Zgasła tak cicho. I zostawiła pustkę.
– Umarła wolna. – Cichy głos Snake’a wdarł się w tok myśli Claymore’a. – Nie przed wrzeszczącą gawiedzią, bez strachu i poniżenia.
Kuglarz mówił cicho, pochyliwszy głowę, Ramirez nie widział wyrazu jego twarzy.
– To jest ważne. Coś jednak uratowaliśmy. Możesz mieć to za nic, twoja sprawa. Ale lepiej dla ciebie, żebyś nie miał.
Snake wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy.
– Zresztą, myśl sobie, co chcesz. Tylko może ci nic nie zostać.
***
Upał nie zelżał po południu. Nawet gdy cień rozłożystego dębu wydłużył się i sięgnął wzgórka suchej ziemi obok gotowego już na przyjęcie ciała dołu, wciąż było gorąco. Może tylko mniej parno.
Nie rozmawiali wcale, siedzieli w milczeniu na krawędzi wykopu, zajęci swoimi myślami. Żaden z nich nie mógł się zdobyć na to, by uznać, że już pora, że nadszedł czas, by owinięte derką zwłoki złożyć na dnie i zasypywać grób.
Ramirez gryzł bezmyślnie słomkę, źdźbło trawy zeschniętej i zbrązowiałej, jakby nadeszła już jesień. Zastanawiał się intensywnie, co dalej.
Nie było to proste. Wiosna i prawie całe lato na dobrowolnym wygnaniu odcięły go od informacji, docierały tylko jakieś strzępy wiadomości, głównie za pośrednictwem mrukliwych bartników, obok osady których rozłożyli się obozem. Nie mogły być zbyt wiarygodne, leśni osadnicy rzadko kiedy wychylali się z puszczy.
Raz czy dwa Fabienne i żabcia wypuściły się do najbliższej wsi, położonej tuż na skraju puszczy i jakimś cudem dotąd nie spalonej czy splądrowanej. Ale było to dawno, Snake wysłuchawszy nowin, stanowczo zakazał ryzyka.
A nowiny były złe. Nie dotyczyły ich wprawdzie bezpośrednio, jak dotąd nikt nie ścigał sprawców czy też współsprawców rzezi w Nottingham. Nie bardzo było komu ścigać, Czarny Baron nie żył, jego kompani, ci, którzy mieli szczęście, powrócili do rodowych siedzib, by czekać na lepszą okazję do szybkiego wzbogacenia. Zbrojni w większości poszli w rozsypkę, gdy okazało się, że nie ma kto im płacić.
Ale Claymore zdawał sobie sprawę, że nieszczęsny szeryf był jedynie figurantem. To nie on kierował rozgrywką, stał się narzędziem w rękach znacznie potężniejszych sił, które wolały jednak trzymać się w cieniu. A teraz zniknęły. I to musiało niepokoić.
Nie potrafił uznać, jak kuglarz, że wszystko skończone. Nawet wbrew temu, co widział na własne oczy, nie wierzył w śmierć Matcha. Jak się okazało, był w tym przekonaniu osamotniony. Zagadnięty parę razy Snake pukał się tylko wymownie w czoło i pytał, ilu Claymore widział ozdrowieńców po trafieniu bełtem w serce...
Niestety żadnego. Ale miał przeczucie, i to właśnie go niepokoiło. Nigdy dotąd nie miał przeczuć.
Zaczynał się niecierpliwić. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak długa agonia uratowanej wpłynęła na to, że nie pozwalał sobie dotąd na głębsze refleksje. Teraz wszystko się skończyło.
Na dodatek nadchodziły jeszcze inne wieści.
Były niepewne i fragmentaryczne, zrozumiałe na tyle, na ile bartnicy potrafili powtórzyć, co zasłyszeli od zapuszczających się w głąb puszczy kłusowników. Łatwo je było wytłumaczyć, w końcu hrabstwo ogarnął chaos, nawet nie po śmierci nowego szeryfa, lecz dużo wcześniej. Ale Ramireza znów dręczyły przeczucia.
Wypluł zżute źdźbło. Nie było sensu dłużej rozmyślać, do niczego to nie prowadziło. Czuł, że teraz przyszedł czas na działanie.
Uśmiechnął się krzywo. Żeby tylko wiedział, na jakie.
– Czego się tak cieszysz? – spytał Snake niechętnie.
Claymore wstał, klepnął kuglarza po nagich plecach.
– Chodź, nie będziemy tak siedzieć. Pora to skończyć.
Nie tylko to, pomyślał Snake. Ale wstał bez słowa, otrzepał skórzane portki z kurzu. Ruszył za Ramirezem w kierunku szałasu na odległym krańcu polany.
***
To Claymore złożył ją do grobu. Odsunął kuglarza, sam uniósł owinięte w derkę ciało, dziwiąc się jego lekkości. Nie przyjął pomocy, nawet kiedy musiał zsunąć się ze swym brzemieniem do wykopu; delikatnie ułożył zmarłą w mogile, jakby bał się sprawić jej ból. Istotnie, przemknęło mu przez myśl, bólu doznała aż nadto.
Stał jeszcze pod samą ścianą dołu, kiedy poczuł, jak ktoś trąca go w ramię. Nie spojrzał w górę, nie oderwał wzroku od owiniętej grubą tkaniną głowy, wciąż pamiętał rysy twarzy, wygładzone przez spokój śmierci, pozbawione już maski szaleństwa i cierpienia. Wyciągnął tylko rękę, ktoś szarpnął mocno, pomagając mu się wydostać z wykopu. Grudki ziemi osypały się, gdy stanął na krawędzi.
Był pewien, że to Snake. Zaniemówił, ujrzawszy przed sobą Fabienne. Zaskoczony nie puścił jej dłoni.
Miała podkrążone oczy, bardzo bladą twarz. Nic dziwnego, pomyślał, ostatnio mało spała. Zaczerwienione powieki jednak nie były tylko rezultatem braku snu.
– Dziękuję – powiedział wreszcie. Skinęła milcząco głową. Wciąż nie puszczał jej dłoni; uświadomił sobie, że pierwszy raz zdarzyło się, iż pozwoliła się dotknąć. I zaraz uświadomił sobie jeszcze coś, z jeszcze większym zdziwieniem – że dotąd nie próbował.
Usłyszał chrząknięcie, zaraz po nim wymamrotane przekleństwo. Fabienne drgnęła, z ociąganiem wyswobodziła rękę, choć próbował przytrzymać, przez chwilę chciał poczuć jej ciepło. Zdołał tylko przesunąć opuszką palca po wnętrzu dłoni dziewczyny. Uciekła spojrzeniem.
Kolejne przekleństwo Snake’a zabrzmiało wyraźniej. Claymore odwrócił się.
Kuglarz był wściekły, zaciskał bezwiednie pięści. Otwierał już usta, by coś powiedzieć, kiedy jarmarczna wieszczka, jego żona, przerwała mu zdecydowanie.
– Zamknij swój plugawy pysk – powiedziała cicho, lecz stanowczo. – To pochowek.
Snake sapnął ze złością, ale plugawy pysk zamknął. Claymore złowił jednak jego spojrzenie.
To nie koniec, Ramirez, zdawało się mówić. Jeszcze do tego wrócimy.
Bethie uklękła nad otwartą mogiłą, sypnęła pierwszą garść ziemi.
***
Kuglarz przydźwigał kamień, wielki złom wapienia pokryty z jednej strony zielonym mchem. Głaz wyglądał jak ociosany przez kamieniarza i przygotowany do wmurowania w fundamenty budowli; musiał spoczywać w lesie od niepamiętnych czasów, wrósł prawie cały w ziemię i poszycie. Teraz miał spocząć na niewysokim wzgórku szarawej, piaszczystej ziemi.
Mięśnie Snake’a napięły się i nabrzmiały, gdy składał ciężar na świeżym grobie. Claymore przyglądał się z mimowolnym podziwem, sam pewnie nie ruszyłby tego kamienia z miejsca, nie mówiąc już o przydźwiganiu.
Snake odstąpił dwa kroki, przetarł czoło, rozmazując na nim brud. Włosy zlepiał mu pot.
– Przynajmniej lisy jej nie wygrzebią – mruknął całkiem niepotrzebnie.
Można jeszcze wyryć epitafium, pomyślał Claymore. Gdybyś umiał składać litery, kuglarzu. I gdybyśmy znali jej imię.
Nic to nie pomoże, nawet kamień. Nikt nie będzie pamiętał bezimiennej wiedźmy, pojmanej nie wiadomo gdzie – przez pomyłkę. Zakładniczki i przynęty – za inną. Uratowanej spod szubienicy kosztem życia wielu ludzi, nie gorszych i nie lepszych pewnie od niej. Tylko po to, by umarła później na polanie zagubionej w puszczy, z dala od bliskich, z dala od kogoś, kto ją kochał. Jeśli ktoś taki był.
Ramirez wstrząsnął się, popołudnie było upalne, ale poczuł nagły chłód. Zawsze ktoś taki jest.
Wapienny złom wrośnie w trawę, pokryją go porosty. Już za rok na polanie nie pozostanie nic, tylko mały wzgórek nieopodal dębu, może jeszcze ledwie widoczne ślady ognisk. Może ludzie z bartniczej osady będą pamiętać, że ktoś tu spoczywa. Ale pewnie nie będą.
– Nawet nie wiemy, jak miała na imię – sam był zaskoczony, kiedy usłyszał swój głos. Aż syknął z bólu, gdy Fabienne wpiła mu w dłoń paznokcie.
Dziewczyna zachwiała się, jakby miała upaść. Podtrzymał ją w ostatniej chwili.
– Jacquine – powiedziała głucho. – Nazywała się Jacquine.
Popatrzyła na Claymore’a, aż przebiegł go dreszcz, po czym, wstrząsana łkaniem, oparła mu głowę na piersi.
Snake zrobił niezdecydowany ruch, jakby chciał podejść, twarz wykrzywił mu skurcz złości. Już ruszał, kiedy mała Bethie pociągnęła go za uwalane ziemią portki.
Fabienne uniosła głowę.
– Zabierz mnie stąd, Claymore – odezwała się ochrypłym głosem. – Zaraz.
Objął ją niezdarnie wpół, poprowadził w stronę szałasu. Kuglarz spoglądał ponuro, jak idą przez polanę, on wyprostowany sztywno, ona wsparta na jego ramieniu, potykając się co krok.
– Kurwa – rzucił Snake po chwili i zaraz zamilkł pod ostrym spojrzeniem pulchnej żony.
– Zamknij swój plugawy pysk – powtórzyła żabcia swoje, bez złości, raczej ze znużeniem. – Gówno wiesz.
***
To nie było przyjacielskie klepnięcie po plecach. Claymore, który sam nie wiedząc po co sterczał wciąż przed wejściem do szałasu, do którego zaprowadził Fabienne, aż się zatoczył.
– Czego? – warknął tylko, odwróciwszy się błyskawicznie. Był zły, że kuglarz tak zaszedł go od tyłu, kiedy był zajęty własnymi myślami.
Snake też był wściekły, jednak hamował się nieco. Miał świadomość, że żabcia spogląda z oddali, znad świeżej mogiły, przy której widać było wciąż małą sylwetkę Bethie, która gładziła wapienny głaz. Kiedy kuglarz odchodził, nuciła coś cicho.
– Chodź, zejdźmy im z oczu – powiedział Snake, ujmując Ramireza pod ramię. Dość mocno, tak że prawie popchnął go przed sobą. Claymore wyrwał się.
– A dokąd to? – spytał zaczepnie. – Nigdzie się nie wybieram.
– A tak, przejść się kawałek. – Kuglarz uśmiechnął się, ale jego oczy błysnęły twardo. – I tak tu nic nie wystoisz, ona nie wyjdzie, znam ją na tyle.
Claymore zmierzył starego wzrokiem. Nie zamierzał wdawać się w sprzeczki, lecz ostatnie zdanie mocno go ubodło. Sam nie wiedział dlaczego.
– A jeśli nie?
– Co – jeśli nie? Nie wyjdzie, bądź pewien, próżne nadzieje. – Twarz kuglarza skrzywiła się w złośliwym uśmiechu. Ramirez patrzył mu prosto w oczy.
– Jeśli nie pójdę. Bo nie mam na przykład ochoty – wyjaśnił dobitnie.
Uśmiech spełzł z twarzy Snake’a.
– Pójdziesz – odrzekł oschle. – Rozsądny jesteś.
Claymore wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru wszczynać awantury, widział, że między nim a kuglarzem prędzej czy później dojdzie do spięcia. I wolałby, żeby jednak było to później.
Szli powoli skrajem polany. Snake milczał wciąż, Ramirez, rzuciwszy nań spojrzenie z ukosa, dostrzegł, że przygryza nerwowo wąsa, jakby zbierał się do powiedzenia czegoś, co nijak nie chce przejść mu przez gardło. I dobrze, uznał, nie będę mu przecież pomagał.
Domyślał się, o co chodzi, każdy by się domyślił. Mam to gdzieś, powiedział sobie w duchu. I tak niedługo się rozstaniemy.
Poczuł ulotny żal – od dawna czegoś takiego nie doświadczył. Powróciło wspomnienie uścisku dłoni. Ciepła przytulonej doń dziewczyny, kiedy prowadził ją do szałasu.
Zaklął pod nosem.
– Co mówiłeś? – spytał Snake podejrzliwie.
Ramirez drgnął.
– Nic – odparł szybko. – Zupełnie nic.
– A, to dobrze – odmruknął Snake i nagle się zirytował. – No to siadajmy, nogi mi w dupę włażą. Co za pieprzony dzień...
Claymore zgodził się łatwo, siadając na mchu, twardym i niskim, poprzerastanym trawą na samym skraju polany. Dzień był niewątpliwie fatalny, bolało go wszystko, nie nawykł do kopania dołów. Czuł, że cały się lepi od potu i zaschniętego pyłu, plecy swędziały nieznośnie. Marzył o chwili, kiedy będzie mógł wejść do strumienia, wyciągnąć się na twardym, żwirowatym dnie, najlepiej na zakręcie, gdzie prąd pod brzegiem wymywa głębsze dołki. Leżeć tak i czekać, aż lodowata woda, biorąca swój początek na mokradłach, wymyje zmęczenie i złagodzi ból naciągniętych mięśni.
Wyglądało na to, że jeszcze będzie musiał poczekać. Tymczasem cieszył się względnym chłodem cienia na skraju lasu, lekkim powiewem nieniosącym już takiej duchoty jak jeszcze niedawno.
Przy mogile została już tylko Bethie, żabcia odeszła. Dziewczynka klęczała nieruchomo, Claymore’owi wydawało się, że spogląda właśnie na niego. Mógł się mylić, odeszli dość daleko od rozłożystego dębu i małego wzgórka suchej ziemi, z której wiatr wzbijał szary pył.
Stary mruczał coś pod nosem, co brzmiało jak przekleństwa, widać niesporo było mu zacząć.
– Snake, litości – burknął w końcu Ramirez zniecierpliwiony. – Masz coś do mnie? To mów. A jak nie chcesz, to się odczep. Niebawem i tak się rozstaniemy, po co ozory nadaremnie strzępić.
Kiedyś sądził, że kuglarz i jego rodzina podporządkują mu się bez oporów. Sam nie wiedział, na jakiej podstawie tak przypuszczał, miał dla Snake’a niechętny szacunek, dla jego odwagi i siły, ale uważał go za nieokrzesanego włóczęgę. Starał się nie okazywać wyższości, nigdy zresztą nie okazywał, poza wypadkami, gdy należało zbluzgać opieszałego sługę albo po prostu kogoś zastraszyć. Zachowywał się wtedy wyniośle lub wręcz ordynarnie, a zawsze wiedział, co wróży lepsze skutki.
Tu od początku było inaczej. Claymore zdawał sobie sprawę, komu zawdzięcza życie. Tylko dzięki pomocy kuglarza i dziewczyny wyszedł cało z przedsięwzięcia skazanego od początku na niepowodzenie, wariackiego, w rzeczy samej wręcz samobójczego, co musiał w końcu przyznać. Miał powód do niepokoju – nigdy przedtem nie pakował się w takie sytuacje.
Snake o nic nie pytał. To też było irytujące, wydawało się, że kuglarz daje do zrozumienia, iż wie swoje. Także ironiczny uśmieszek, który błąkał się czasem po jego wargach, dawał wiele do myślenia. Ot, pańska fanaberia, zdawał się mówić, te zobowiązania, kontrakty i przeznaczenie. Nie dla nas to, prostych ludzi.
Z początku Ramirez chciał przejąć przywództwo. Sam nie wiedział właściwie po co, bo Snake trafnie ocenił sytuację – nie miał pojęcia, co robić. Wszystko trwało w zawieszeniu. Codziennie tłumaczyli sobie, że nie sposób podejmować żadnych decyzji, póki żyje uratowana spod szafotu wiedźma. Jej życie, kruche i wiszące wciąż na włosku, wypełnione tylko cierpieniem, pozostało ostatnią nitką, która trzymała ich razem. Storturowana kobieta była jedynym dowodem na to, że ich poczynania miały sens. Potrzebowali takiego dowodu, bo zdawali sobie sprawę, że i tak wszystko poszło na marne.
Cienka nitka w końcu się urwała. Zniknęło coś, co trzymało razem tę dziwną gromadkę, najemnego zabójcę, kuglarza i jarmarczną wieszczkę. I niepokojącą dziewczynę imieniem Fabienne.
– Powiadasz, nie ma co strzępić? – Głos Snake’a wdarł się w tok myśli Claymore’a. – No, nie ma. Powiem wprost, trzymaj się od niej z daleka. A jeśli mamy się rozstać, to im szybciej, tym lepiej.
Ramirez w pierwszej chwili chciał się z nim zgodzić. I kiedyś zapewne by tak uczynił, kuglarz był nieważny. Nie było jak go wykorzystać, nie dawał sobą powodować, nigdy by nie dał. Co do tego Claymore był pewny swojej oceny. Niezbyt bystry, ale niezależny. Bez ambicji i pragnień, wystarczało mu to, co miał, trudno go czymkolwiek skusić. I jeśli zdecydował się na szaleństwo, na samobójczą wręcz próbę pomocy komuś, kogo znał przed laty, to tylko przez głupią lojalność i sentyment.
Dawny Claymore zostawiłby kuglarza, żałosnego i śmiesznego razem z jego wytatuowanym wężem i zasadami. Był całkowicie nieprzydatny, przydał się, ale już nie przyda.
Jednak teraz poniosła go złość. Może dlatego, iż chciał wyładować na kimś swój gniew. Miał poczucie straconego czasu, żal do samego siebie, że uwierzył w bzdury, które zawsze wyśmiewał. W przeznaczenie i legendę. W wieszczby i powinności.
Zmierzył kuglarza zimnym spojrzeniem.
– Co ty pieprzysz? – spytał powoli. – Człowieku...
Ostatnie słowo zawisło w powietrzu, była w nim cała pogarda i wyższość. Oczy Snake’a zwęziły się.
– Dobrze, panie Ramirez – wycedził po chwili. – Powiadacie zatem, że się rozstaniemy. To o wybaczenie proszę, nie było sprawy. Pójdziecie w swoją stronę, a my w przeciwną...
Claymore skinął chłodno głową. Już lepiej, pomyślał. Panie Ramirez, nie Claymore. Znaj swoje miejsce, człowieku.
– Posłuchaj – zaczął wyniośle. – Nic ci do tego. Nie twoja to sprawa. Ja wypełniam swoje zobowiązania, nie pojmiesz ich nawet. I wypełnię je, jak zawsze dotąd...
Nie podobał mu się kpiący uśmieszek, który znowu błąkał się po twarzy kuglarza. Ale ciągnął dalej.
– Nie zrozumiesz tego. Ale choć prostym człekiem jesteś, odwagę docenić potrafię. I wiem, że nagroda powinna cię spotkać...
Snake roześmiał się głośno. Odchylił się do tyłu, mało nie przewrócił na plecy. Siną farbą wykłuty wąż na błyszczącym od potu, muskularnym brzuchu poruszał się jak żywy, gdy kuglarza dławiły spazmy śmiechu.
– Oj, nie mogę... – wyjąkał wreszcie. I nagle spoważniał, śmiech ucichł jak nożem uciął.
– Waszą nagrodę to możecie sobie wetknąć w dupę, panie Ramirez – powiedział zimno. – Niewielka ona pewnie, w sam raz za nasze zasługi dla was. I dobrze, będzie was mniej bolało, kiedy będziecie wtykać.
Jego głos stwardniał, kiedy położył ciężką rękę na ramieniu Claymore’a.
– Powiadacie, rozstać nam się przyjdzie. I dobrze, panie Ramirez, bo ciężko to przyznać, ale na waszą gębę już patrzeć mi się sprzykrzyło. Jeszcze mnie co paskudnego spotka, jak waszych kamratów, coście im złote góry obiecali, a potem na śmierć poprowadzili, żeby wasze dupsko ochraniali. Prostak ze mnie, ale dziękuję, wolę uważać. Więc nie ma sprawy. Jeno powiadam wam, ot tak, na wszelki wypadek, nie obraźcie się, panie...
Przybliżył twarz do twarzy Claymore’a.
– Trzymajcie łapy z dala od mojej córeczki – syknął. – Nie dla was ona, gdzież jej, dziewce prostej, do takiego pana. Przeto z dala, panie Ramirez, bo jeszcze i was co paskudnego spotka...
Claymore żachnął się. Już chciał powiedzieć, że on tej córeczki nawet długim kijem... Ale przeczuwał, że nie byłoby to rozsądne.
Strącił dłoń kuglarza z ramienia. Wstał, popatrzył na polanę. Mała dziewczynka wciąż klęczała nad mogiłą. I znów przez chwilę miał wrażenie, że patrzy mu prosto w oczy. Potrząsnął głową.
– Jutro się rozstaniemy. – Popatrzył z góry na kuglarza. – Nie w głowie mi dziewki bałamucić.
Snake żachnął się.
– Gówno o niej wiecie, panie Ramirez. I niech tak pozostanie – burknął.
Też podniósł się, stęknął tylko, kiedy chrupnęło mu w stawach.
– Dogadaliśmy się zatem – kiwnął głową. – Jutro chyba nie ruszycie – dodał. – Nic mi do tego, prostak jestem, ale trzeba się u bartników wywiedzieć. Gadają, że źle na traktach.
Stanął obok Ramireza, popatrzył na polanę, rozległą i pustą. Słońce rzucało już długie cienie, wapienny blok na mogile poszarzał i ściemniał. Znad szałasu w oddali unosiła się smużka dymu.
– Nie, żebym się wtrącał, panie Ramirez – ciągnął Snake. – Ale wiecie, jak to bywa, złapią, nad ogniskiem przypieką. W końcu narozrabialiście, oj, narozrabialiście. A wy wtedy wyśpiewacie szybko, kto was z miasta wywiódł. Na nic się wasza misja i zobowiązania nie zdadzą, wasze zasady; nad ogniem każdy śpiewa.
Splunął pogardliwie.
– O nasze to dupska chodzi – dokończył.
Claymore poczuł gniew, zmieszany z nagłą ulgą. Co on mi tu będzie rozkazywał, błysnęła myśl. I zaraz przyszła druga, której sam się nie spodziewał. Jeszcze nie nazajutrz.
***
Fabienne drgnęła, gdy małe, ciepłe łapki zakryły jej znienacka oczy.
– To ja – poinformowała Bethie.
Dziewczyna złapała małą za nadgarstki, odwróciła się powoli. Bethie uśmiechnęła się do niej, przytuliła.
– Gdzie byłaś? – spytała Fabienne, głaszcząc jasne, splątane wiatrem włosy. Wtuliła w nie twarz. Pachniały łąką.
– Śpiewałam jej piosenkę – powiedziała Bethie. – Ona lubi piosenki, wiesz?
Dziewczyna zesztywniała, odsunęła małą, która spojrzała na nią z wyrzutem jasnymi, szeroko otwartymi, niebieskimi oczami.
Fabienne poczuła, jak rozchodzi się po jej ciele fala przyjemnej ulgi. To mi się tylko wydawało, pomyślała, to nie było tak. Przywidzenie. Bardzo chciała w to uwierzyć.
– Wiem – powiedziała miękko. – Wiem...
Znów pogładziła lniane włosy dziewczynki. To tylko dziecko, uświadomiła sobie, żyje w wymyślonym świecie, takim, jaki chce, żeby był. Sama też tak go odbierałam, po swojemu. Ale krótko. Potem wszystko się zmienia.
Zacisnęła usta, coś zapiekło pod powiekami. Bethie wykrzywiła wargi w podkówkę.
– Gniewasz się na mnie.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nie, Bethie. Po prostu mi smutno. Bywa.
Mała zarzuciła jej ręce na szyję.
– Nie martw się, jej jest dobrze. Śpiewałam jej piosenkę – powtórzyła.
– Umarli nie potrzebują piosenek, Bethie – szepnęła, zanim sobie uprzytomniła, co mówi. – Umarli nie słyszą.
Przymknęła oczy. Ona musi mieć spokój, pomyślała. Zasłużyła sobie nań. Poczuła jak rączki dziewczynki ześlizgują się z jej karku, jak mała się odsuwa.
– Niemiła jesteś – usłyszała głosik, w którym drgała nutka płaczu. – Wstrętna. Śpiewałam dobrą piosenkę, nie złą.
Zrobiło jej się gorąco, poczuła nagły skurcz w dołku. Chciała otworzyć oczy, nie mogła. To nie jest prawda, myślała rozpaczliwie, proszę, to nie jest prawda. To mi się tylko zdawało.
Proszę.
Słowa smagnęły jak biczem.
– Une mal chançun n’en deit estre cantee!
Nadzieja zniknęła.
Fabienne wolno uniosła powieki. Już się nie bała, już nie było ważne. Czuła tylko chłód i pustkę.
Bethie roześmiała się.
– Nie gniewasz się – stwierdziła radośnie.
– Nie – odparła dziewczyna martwym głosem. Dlaczego mam zawsze takie pierdolone szczęście? – pomyślała. Dlaczego zawsze ja?
– To dobrze – Bethie zakręciła się w miejscu, jakby zrywając do pląsu w rytm tamburyna – tak tańczyła zazwyczaj na jarmarkach. Zanim jeszcze wmieszała się w tłum, by obcinać sakiewki gapiom, przypomniała sobie Fabienne. Była taka sama jak my. Kim jest teraz?
– Bo jakbyś się gniewała, to nie powiedziałabym ci – Bethie pogroziła jej palcem.
Zakręciła się raz i drugi, zaśmiała. Jej lniane włosy uniosły się, zawirowały razem z nią.
– A może nie powiem – przekomarzała się kapryśnie.
A może ja nie chcę słuchać, pomyślała Fabienne. Usłyszałam już zbyt wiele.
– Powiem – zdecydowała w końcu.
Uklękła obok dziewczyny siedzącej na posłaniu.
– On chce odjechać. Snake na niego nakrzyczał.
Nigdy nie nazywała kuglarza ojcem.
– Już jutro.
Jutro. To pierwsze dotarło do Fabienne. A potem żal. I ulga.
– Skąd wiesz? – rzuciła obojętnie.
– Ona powie... – dziewczynka urwała, zerknęła trwożliwie. – Podsłuchałam – dokończyła niepewnie.
Fabienne nie zwróciła uwagi, zajęta własnymi myślami. Dziewczynka zrobiła minkę, jakby chciała się rozpłakać. Pogładziła policzek dziewczyny, zajrzała jej ciekawie w twarz.
– Pojedziesz z nim? – spytała cicho.
Chwilę trwało milczenie. Potem Fabienne odsunęła ją chłodno i wstała z posłania.
– Oszalałaś, smarkulo – fuknęła.
Promień zachodzącego słońca wpadł do wnętrza szałasu, kiedy gwałtownie odsunęła wiszącą w wejściu derkę. Wyszła, nie oglądając się nawet.
Bethie została sama. Przez niedokładnie zasłonięte wejście wciąż sączyła się strużka światła, tańczyły w niej drobniutkie, jasne pyłki. Odbiła się błyskiem w oczach dziecka, w ogromnych, rozszerzonych źrenicach.
– To niedobrze – szepnęła Bethie cichutko. – Będzie bolało.
Domostwa przypominały bardziej bobrowe żeremia niż ludzkie sadyby. Mimo iż mieszkało tu co najmniej kilka rodzin, jak można było wnosić z liczby bab, podobnych zresztą do siebie, tak samo rozkudłanych i spoglądających nieufnie spode łba, wszyscy spali w jednym szałasie, czy też chacie, zbudowanym z grubej drągowiny, krytej darnią. Chata przywodziła na myśl trawiasty pagórek, zbrązowiały teraz i zeschnięty od suszy. Jedyny, prócz dymników, otwór przysłonięty był skórą, chyba niedźwiedzią, teraz doszczętnie wyleniałą.
Drugi szałas, nieco mniejszy, krył w sobie niewątpliwie baryłki miodu oraz bryły wosku. I to było wszystko, cała osada, jeśli nie liczyć pnia z wbitym toporem, trawy wydeptanej do gołej ziemi oraz nieokreślonej liczby dzieci, od takich ledwie raczkujących do posępnych wyrostków, którym wąs sypał się już pod nosem.
Claymore, idąc wraz ze Snakiem za milczącym bartnikiem, zapewne starszym osady, zastanawiał się, czyje są te dzieci. Nie mógł oprzeć się podejrzeniom, że wspólne.
Przewodnik różnił się od pozostałych mieszkańców lasu. Wyglądał bardziej na królewskiego borowego – wysoki, barczysty, o stanowczej, niestarej jeszcze twarzy. Jedynie barani półkożuszek, wdziany włosiem na zewnątrz i noszony w największe upały, upodabniał go do pobratymców. Nawet można było się z nim dogadać, w odróżnieniu od reszty, która, jak się zdawało, dawno zapomniała ludzkiej mowy.
Zatrzymali się przed wejściem do większej chaty, tej mieszkalnej. Bartnik odsunął skórę, zasłaniającą wejście. Z ciemnej czeluści wionęło dymem i czymś jeszcze. Snake, który schylił się już, by wejść, zawahał się.
– A może porozmawiamy tutaj? – spytał, prostując się. Ramirez spostrzegł, że twarz starszego osady drgnęła.
– Jak chcecie, panie – odparł zimno. – Poczekajcie tedy. Ot tam, wedle pniaka.
Wskazał pień z wbitym toporem. Sam zniknął w chacie, nie oglądając się nawet.
Ramirez odwrócił się bez słowa, podszedł do pnia, spróbował wyrwać wbite głęboko ostrze. Nie udało się, stylisko ani drgnęło, a kłoda nie poruszyła się, widać solidnie wkopana. Szarpnął jeszcze raz, bez rezultatu. Snake odsunął go na bok, uśmiechając się pod nosem.
Mięśnie kuglarza nabrzmiały pod skórą nagich ramion. Snake nie szarpał, stanął tylko w rozkroku, pociągnął. Przez chwilę nic się nie działo i Claymore miał już na końcu języka ironiczną uwagę, kiedy nagle skrzypnęło i ostrze ciężkiego topora wysunęło się z pnia, poznaczonego licznymi cięciami.
Kuglarz przyjrzał się toporowi z uznaniem, po czym cisnął go na wysuszoną, pokrytą drzazgami z rąbanych polan ziemię, wzbijając tuman kurzu.
– Możecie siadać – mruknął. – Ja postoję.
Claymore chciał z początku zaprotestować, zły, że Snake jak zwykle nie przepuścił okazji, by okazać wyższość. W końcu wzruszył ramionami i usiadł.
– A uważajcie na drzazgi – dodał kuglarz. Claymore nie zareagował.
Wyglądało na to, że bartnik zniknął w chacie na dobre. Czas zaczynał się dłużyć, tym bardziej że nie mieli ochoty na rozmowę, coraz bardziej narastała niewypowiedziana do końca wrogość.
Na domiar złego zaczęły nadciągać dzieci, zwabione widokiem niezwykłych gości. Zazwyczaj nie opuszczały osady, tylko z początku, powodowane ciekawością, potrafiły zbliżać się do obozowiska, by z rozdziawionymi buziami przyglądać się całkiem zwyczajnym czynnościom. Ale przepędzone kilka razy zaprzestały podchodów. Teraz zbliżały się ostrożnie, niczym ciekawskie zwierzątka, gotowe do ucieczki przy najmniejszym ruchu.
W końcu dwóch najśmielszych, tak na oko czterolatków, stanęło kilka kroków przed Ramirezem. Chłopcy byli do siebie podobni, tak samo umorusani, prawie nadzy, jeśli nie liczyć lnianych, niegdyś zapewne bielonych w słońcu koszulin. Obaj dłubali zawzięcie w nosach i wpatrywali się w przybyłych.
Mijały chwile. W końcu Snake uśmiechnął się, podciągnął skraj kubraka, pokazując płaski, lśniący od potu brzuch z wytatuowanym ogonem węża, którego dalszy ciąg niknął w spodniach. Napiął mięśnie, skóra zafalowała, wąż poruszył się jak żywy. Malcy roześmiali się, jeden zastygł z wyciągniętym palcem, z którego zwisał właśnie wydobyty z nosa zielonkawy glut. Przysunęli się bliżej, ten z umazanym palcem wyciągnął rączkę, jakby chciał dotknąć wytatuowanej, sinawej gadziny.
Claymore przełknął ślinę, nie wiedząc, co zrobić. Schylił się bezmyślnie, by podnieść odłupaną drzazgę. Gdy się wyprostował, chłopcy już pierzchli. Mieli odruch jak wiejskie kundle, rzucające się do panicznej ucieczki, gdy tylko ktoś schyli się po kamień.
Snake opuścił kubrak.
– Nie lubisz dzieci, Ramirez – powiedział. Nie zabrzmiało to jak pytanie.
Claymore zaprzeczył ruchem głowy.
– Lubię – odparł. – Ale robić.
Kuglarz nie odpowiedział. Odwrócił się tylko. Znów obaj milczeli, a umorusane dzieci obserwowały ich z bezpiecznej odległości.
***
Nawet Snake zaczynał się już niecierpliwić. Bartnik zniknął w chacie i nic nie wskazywało, by w najbliższym czasie z niej wychynął. Kuglarz przestępował z nogi na nogę, wymrukiwał pod nosem przekleństwa. Patrzył, jak rozczochrana kobieta zagania dzieciaki niczym prosięta do zagrody.
– Zastanawiam się... – zaczął, nie patrząc na Claymore’a.
– Zastanawiasz się, dlaczego nie wyciągnęliśmy go jeszcze z tej jego gawry, żeby obić po ryju? – Ramirez z ironią wpadł mu w słowo. – Chociaż nas tu ściągnął, pieprząc coś o niesłychanie ważnych wiadomościach?
Snake skrzywił się tylko.
– Powiem ci, dlaczego – ciągnął Claymore. – Nie wyciągniemy go z tej dziury, bo tam śmierdzi. Proste, nieprawdaż? I nie mamy ochoty do niej włazić. Obić trzeba było od razu, jak radziłem. Nie posłuchałeś, to teraz czekaj.
Kuglarz stanął nad nim, popatrzył z góry.
– Posuńcie no dupsko, panie Ramirez.
Po krótkim wahaniu Claymore uczynił zadość życzeniu. Pniak był duży, zmieścili się obaj. Siedzieli teraz odwróceni, wsparci o siebie plecami.
– Wiecie, panie Ramirez – zaczął kuglarz po chwili – dziwny z was człowiek. Cóż, prostak ze mnie, jarmarczny komediant, nie mnie rozumieć, jako to pańskie myśli biegną. Nie mnie rozumieć. Wy, panie Ramirez, uczony człek jesteście, we wszelkich arkanach biegły i kształcony. Może to i sposób, zrazu w ryj dać. Ale nie boli was ręka czasem?
Znad kopulastej, krytej darnią chaty z dymników uniosła się smużka dymu, zgęstniała szybko, prześwietlona promieniami słońca. Zasłona w otworze wejściowym poruszyła się, lecz zaraz znieruchomiała. Ramirez zmrużył powieki, patrzył, jak brudna, niekształtna w okrywających ją skórach kobieta niesie równie brudne dziecko.
Nie miał ochoty na dyskusję, ogarniała go coraz większa złość. Kim ty jesteś, pomyślał, co ty tam wiesz. I niby dlaczego miałbym cię słuchać?
– Tak, panie Ramirez – burczał kuglarz. – Bo niby kim ja jestem, żeby wam, panie, mówić, co słuszne? Toć przecież własny rozum macie, większy od mojego niepomiernie.
Nie mylisz się istotnie, przemknęła Ramirezowi przez głowę niechętna myśl.
– Jeno zdaje mi się, że nie godzi się tak – ciągnął Snake niezrażony brakiem reakcji. – Tak od razu w ryj dawać, choćby i chamisko to było zwykłe, jak ten ot, bartnik. Toć przy nich od wiosny bez mała żyjem, wstrętów nie doświadczywszy, wręcz przeciwnie. Ale wy, panie, możecie sądzić inaczej. Słusznie zapewne.
Claymore wstał nagle, aż wsparty o jego plecy Snake zachwiał się. Zaraz jednak się wyprostował.
– Przepraszam was, panie, jeśli czymś uraziłem – rzucił przez ramię drwiące spojrzenie. – Już nie będę, obiecuję.
Ramirez miał dość tego czekania i pogardliwych docinków Snake’a. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze moment, a rzuci kuglarzowi w twarz słowa, których potem będzie żałował.
Ale nie powstrzymał się i wstał. Niepotrzebnie. Chciał tylko odepchnąć kuglarza. Nie zdążył wyprostować ręki, gdy coś ścisnęło mu nadgarstek niczym potężne imadło. Przez chwilę stali bez ruchu, tylko głośniejszy stał się oddech Ramireza. Snake rozciągnął wargi w grymasie, który mógł być uśmiechem odsłaniającym wciąż mocne zęby.
Żyły na skroniach Ramireza nabrzmiały, poczerwieniał. Kuglarz uśmiechnął się szerzej, aż uniosły się końce siwych wąsów. Nie widać było po nim wysiłku, rozejrzał się obojętnie.
– Chcesz im jasełka prezentować? – spytał cicho, głos jednak lekko mu zadrżał z wytężenia, Ramirez nie był ułomkiem.
Brudna kobieta gapiła się, trzymając dziecko pod pachą jak tobołek. Smarkacz wymachiwał nogami i wrzeszczał.
– Uważaj, zaraz cię puszczę – ostrzegł Snake. – A jak się będziesz ciskał, to zastosuję twój sposób. W ryj. Bo już mam cię dość, Ramirez. Wszyscy mamy.
– Mów za siebie – zdążył jeszcze stęknąć Claymore, zanim Snake zwolnił uścisk. Zachwiał się, rozcierając nadgarstek. Wiedział, że nie sprosta kuglarzowi w bezpośrednim starciu, ten miał siłę niczym jego ulubieniec, śmierdzący niedźwiedź.
Ramirez zdał sobie sprawę z całego idiotyzmu sytuacji. Zastanawiał się, co go opętało, przecież nigdy nie dawał się ponosić emocjom, zawsze kalkulował zimno i spokojnie. Ale tym razem złość nie pozwalała na chłodną analizę.
Dostrzegł, że uśmiech nie schodzi z twarzy Snake’a. Kuglarz wskazał głową gdzieś za plecy Ramireza.
Kobieta puściła umorusane, półnagie dziecko, które, wrzeszcząc głośno, odbiegło w stronę chaty. Skóra zwisająca u wejścia uniosła się, ktoś stanął w ciemnym otworze, przysłaniając oczy przed promieniami słońca.
– Doczekaliśmy się, panie Ramirez. I trzeba było tak się denerwować?
W głosie Snake’a zadrgała drwina. Claymore nie zareagował.
***
O ile starszy leśnej osady nie wyglądał na bartnika, to jego towarzysz jak najbardziej. Porośnięta siwymi kłakami gęba, przepasana powrósłem lniana, zszarzała siermięga, łapcie z łyka pasowały idealnie do nory zwanej chatą, niechlujnych kobiet i gromady dziecisków, niewątpliwie owocu zimowej nudy i bezczynności, kiedy to pszczoły trwają w odrętwieniu w barciach, a bartnik musi szukać innych rozrywek.
Okazało się, że to na niego właśnie czekali tyle czasu. Na tego kmiota, pomyślał Ramirez ze złością, głupkowatego z samego wyglądu. Popatrzył na starszego osady z nieukrywaną niechęcią.
– Wybaczcie, szlachetni panowie – sumitował się bartnik, spoglądając spode łba. – Szwagier ludzi niezwyczajny, strachał się z obcymi gadać. A to jeszcze ze ślachcicami...
Szwagier, choć pono niezwyczajny, uśmiechał się bezmyślnie, wodząc niebieskimi, załzawionymi oczyma. Ciekawe, przemknęło Claymore’owi przez głowę, czy on tak z natury, czy może od okadzania tych barci. Istotnie, od starego jechało dymem, jakby właśnie przed chwilą przerwał swój pszczelarski proceder. Ale równie dobrze mógł tak cuchnąć od paleniska w chacie, albo nawet z natury.
– Szwagier niezwyczajny, powiadam, zastrachać go łatwo – ciągnął starszy osady. – A jak zastrachać, to nic nie powie, choćbyście go panie, żeleźcem żgali. Choćby i rozpalonym.
Popatrzył na krewniaka z dumą.
– Powiadam, zatnie się i nie powie.
Stary wciąż nie wyglądał jednak na zbyt zastrachanego. Ciągle się uśmiechał, szeroko, pokazując bezzębne dziąsła.
Claymore chciał już bluznąć przekleństwem, kiedy poczuł, jak dłoń Snake’a zaciska mu się na ramieniu.
– A jaką z nas ślachta? – zaśmiał się kuglarz głośno. – Ot, jako i wy, prości ludzie.
Mów za siebie, burku, pomyślał Ramirez. Nie powiedział jednak tego na głos.
– Ot, szata ludzi myli – ciągnął Snake. – Bogatsza nieco, to już myślą – ślachcic. A my proste ludzie, spokojne, jeno przy kościach poszczęściło, to i w co oblec się mamy.
Oczy starszego osady zwęziły się nagle. Spojrzał w porozumiewawczo zwężone oczy Snake’a, jego rysy rozluźniły się po chwili. Skinął lekko głową.
– No i widzicie, kumie – kuglarz z rozmachem klepnął starego po plecach. – Zacne ludzie są, nie ma się co bojać.
– A ja się i nie bojam – zamamlał stary, tocząc wokół spojrzeniem załzawionych oczu. – Jeno temu wilkiem z gęby patrzy.
Ledwie dostrzegalnym ruchem głowy wskazał na Ramireza. Po czym istotnie zastrachał się swoją niewczesną śmiałością, bo skurczył się i zapadł w sobie. Przypominał teraz przycupniętego w bruździe zająca.
– Jemu? – roześmiał się kuglarz. – Toć on i muchy by nie ukrzywdził, choćby mu do piwa wpadła. A gęba istowo, paskudna u niego, ale to tak od urodzenia.
Trącił kułakiem w pierś Claymore’a, który odpowiedział uśmiechem, czując mrowienie w ściągniętych policzkach.
– Istowo, od urodzenia. – Przymknął powieki, by nikt nie zauważył złego błysku w oczach. Chętnie chwyciłby starego za chudą szyję i nie puszczał, dopóki nie poczułby pod palcami wyciekającego życia. Nie wiedział w zasadzie, dlaczego akurat jego.
Starszy osady śledził tę wymianę zdań spod zmrużonych powiek. Dobrze wiedział, kim są goście, od wiosny sąsiedzi na polanie. Nie miał złudzeń, nie byli to dobrzy ludzie. Ale żądza zysku jak dotąd przeważała, za spyżę płacili srebrem. I choć wiele razy nachodziła go ochota na całe ich srebro, to wciąż pamiętał o mieczach i kordach, o bojowych koniach, które nie są dla chudopachołków. Pamiętał dziewkę o gładkiej buzi i zaciętych ustach, która codziennie dziurawiła pnie ostrzami rzucanych noży, ot tak, żeby nie wyjść z wprawy.
Nie był zbyt biegły w rachunkach. Ale wciąż wychodziło mu, że jest ich za mało w osadzie, nawet licząc kobiety i podrostków, by wziąć sobie to, co w jego mniemaniu od dawna im się należało. Owszem, to puszcza, dziedzina leśnych ludzi, kto tu wchodzi i popasa, sam sobie winien. Ale wciąż obawiał się, że nie da rady, nawet ze szwagrem.
Teraz podjął grę kuglarza, by tylko uspokoić krewniaka. Nawet mimo niepokojących wieści wciąż była nadzieja na zysk. Choćby mniejszy.
Stary spoglądał nieufnie spod siwej, wciąż gęstej czupryny. Nie do końca widać wierzył zapewnieniom Snake’a.
– No, kumie, gadajcie – zniecierpliwił się wreszcie bartnik. – Nie będziem tak po próżnicy do wieczora siedzieć.
O dziwo, pomogło od razu. Szwagier tarł czoło, jakby tym gestem chciał zmusić szare komórki do większego wysiłku.
– Od początku gadać? – upewnił się. Kuglarz i bartnik jednocześnie skinęli głowami.
Stary podciągnął opadające zgrzebne portki. Nawet powrósło, którym był przepasany, niewiele pomagało, nie chciały trzymać się na zapadniętym brzuchu.
– Ano, jak od początku, to od początku. Wiecie, panie, tam za młodnikiem...
Patrzył na kuglarza, starannie za to omijał wzrokiem Ramireza.
– Ano nie wiecie... – stropił się. – No bo i skąd macie wiedzieć? Młodnik, panie, to tamój, gdzie grąd się kończy, i zara bagno zaczyna. Zgnilcowe Oparzelisko, panie, a wzięło się to stąd, że...
Ramirez nie wytrzymał.
– Do rzeczy – zgrzytnął zębami.
Znów poczuł uścisk kuglarza na ramieniu, tym razem mocniejszy. Zabolało.
Snake uśmiechnął się.
– Ależ wiemy, wiemy – powiedział. – Wzięło się to stąd, że niejaki Zgnilec się w nim utopił.
Szwagier rozpromienił się, zaraz jednak uśmiech spełzł z jego twarzy, pooranej zmarszczkami jak kora starego drzewa.
– A skąd wiecie? – spytał nieufnie.
– Domyśliliśmy się – uciął Claymore.
– Ano, jeśli tak, to słusznie prawicie, istowo, utopił się tamój, chomąt jeden. A było to wiele roków nazad...
Ramirez wciąż czuł uścisk dłoni Snake’a, zerknął na kuglarza, ale ten udał, że nic nie widzi, kiwał tylko głową, wciąż z uśmiechem spoglądając na starego.
Może ma rację, pomyślał Claymore, niech się kmiot wygada. Śmielszy będzie, chociaż i tak nie wygląda na zbyt zastrachanego. Uścisk palców kuglarza zelżał, widać Snake uznał, że Ramirez nie zrobi już nic, co mogłoby spłoszyć starego.
Claymore rozmasowywał ramię, słuchając mimochodem o marnym końcu Zgnilca, kłusownika, jak mógł wywnioskować z opowieści, która szczęśliwie zmierzała do nieszczęśliwego końca.
– ...i jeno przerębel czerniała na śniegu, a bulgotało w niej! – dokończył wreszcie stary, w samą porę, bo i na twarzy kuglarza dostrzec można było lekkie zniecierpliwienie.
– To już tera wiecie, gdzie młodnik? – upewnił się szwagier, gdy zapadło krępujące milczenie.
Wszyscy, włącznie ze starszym osady, gwałtownie skinęli głowami.
– Tamój, gdzie grąd się kończy, a bagno zaczyna. Wiecie, Zgnilcowe Uroczysko...
Przez jedną straszną chwilę Claymore miał wrażenie, że stary zacznie od początku. Pomyślał mętnie, że dobrze byłoby wiedzieć, jak starego wołają, a także gdzie można znaleźć najbliższe uroczysko. Najlepiej bezdenne, i, jak dotąd, bezimienne.
– Ano, skoroście nieciekawi, to trudno. – Szwagier powiódł wkoło spojrzeniem załzawionych oczu. Wyraz twarzy Snake’a nie spodobał mu się wyraźnie, gdyż znów skulił się i zgarbił.
– No i co w tym młodniku? – spytał kuglarz łagodnie, gdy milczenie się przedłużało.
– Gdzie? – spytał stary, nie podnosząc tym razem wzroku.
– W młodniku! – Snake nie zapanował już nad głosem, stary skulił się jeszcze bardziej.
– Ano, we młodniku to nic – mruknął wreszcie. – A co może być we młodniku?
– Poczekajcie – wtrącił się zdecydowanie starszy osady.
Ujął szwagra pod ramię, odprowadził kawałek. Stary zapierał się, jak baran prowadzony na rzeź. Ramirez i kuglarz wymienili spojrzenia.
– Masz rację – mruknął Snake po chwili. – Tylko już nic nie mów.
Claymore wzruszył ramionami.
– Może załatwimy to jednak po mojemu? – spytał.
***
Wbrew obawom kuglarza Claymore nie obił nikogo po ryju, choć stary niewątpliwie był bliski przeciągnięcia struny. Takie rozwiązanie, choć niezwykle pociągające, jak sam kuglarz musiał przyznać, mogłoby okazać się ryzykowne. Bartników było sporo, a ich kobiety także wyglądały na zaprawione w bojach, musiały być, aby przeżyć w ostępach Sherwood. A starszy osady sprawiał wrażenie tęgiego zabijaki, który nie tylko z niedźwiedziem łasym na miód potrafi sobie poradzić.
Coś niepokojącego było w posępnej twarzy tego mężczyzny, w ogóle w jego sposobie bycia. Snake nie mógł sobie wyraźnie uświadomić, co. Po prostu nie pasował tu, do zagubionej w puszczy osady, wysławiał się zbyt gładko, nie było w nim owej przymilności, którą demonstrował wciąż jego stary szwagier. Kuglarz nie lubił Claymore’a, ale w czasie krótkiej bądź co bądź znajomości nauczył się polegać na jego osądzie. Teraz też spostrzegł ledwie widoczne zwężenie oczu, słyszał ostrożność w głosie, kiedy Ramirez rzucał krótkie pytania, niby staremu, ale wciąż nieznacznie śledząc wzrokiem starszego osady.
Okazało się, że dla ośmielenia szwagra wystarczą dwa srebrne pensy. Już nie był zastrachany, wykazał się też niebywałym słuchem. Brzęk monet rozpoznał bezbłędnie z dobrych dwudziestu kroków, gdy tylko Ramirez wyciągnął chudą, coraz chudszą ostatnio sakiewkę, i począł rozplątywać rzemyk.
Napięcie spadło zdecydowanie, gdy tylko stary spróbował nadgryźć monetę, by sprawdzić jakość kruszcu. Tylko spróbował, gdyż brak zębów uniemożliwił jednoznaczne potwierdzenie lub zakwestionowanie rzetelności Ramireza czy też królewskiej mennicy. Zapewne widział pensa po raz ostatni, kiedy miał jeszcze zęby.
Ale choć stary nie był już zastrachany, nie dowiedzieli się wiele. Snake splunął z irytacją, kiedy uświadomił sobie, iż szwagier powiedział tylko jedno: no, leżą tam na trakcie. Jakieś pobite i pokalecone...
Nic więcej rozsądnego nie udało się z niego wydobyć. Powtarzał w kółko to samo, wreszcie spochmurniał i zamilkł. Spoglądał tylko nieufnie, w obawie, czy nie odbiorą mu monet, które zaciskał w garści.
– Chodź na chwilę. – Claymore ujął pod ramię kuglarza, mamroczącego pod nosem jakieś przekleństwa. Odeszli kawałek, nie oglądając się na starszego osady, który półgłosem strofował szwagra.
– Miałeś rację – przyznał Snake niechętnie, kiedy się zatrzymali. – Trzeba było od razu po ryju nakłaść. Strata czasu.
Ramirez zaprzeczył ruchem głowy. Korciło go, by odgryźć się za wszystkie złośliwości, ale tym razem się powstrzymał. Coś zaczynało mu się kojarzyć, i jak zwykle kiedy przychodziło do działania, zaczynał myśleć nad wyraz trzeźwo.
– Wręcz przeciwnie – szepnął, jakby obawiając się, że bartnicy go podsłuchają. – To ty miałeś rację.
– Co? – roześmiał się kuglarz z ironią. – Te bajania o uroczyskach? O pobitych na trakcie? A bo to pierwszyzna? Myślałem...
– Ciszej! – syknął gniewnie Claymore. – Przestań się wydzierać. I posłuchaj mnie może chociaż raz.
Snake sapnął gniewnie, ale zamilkł. Może istotnie Claymore coś zauważył, pomyślał niechętnie. Ech, zdaje mi się, zmamiła mnie jego gładka gadka...
– Posłuchaj! – Ramirez też był zły. Chwycił kuglarza za ramię. – Ten stary jest nieważny, on miał tylko potwierdzić to, co ma do przekazania ten drugi... Kurwa, nie gap się tak!
Snake drgnął i odwrócił wzrok od bartnika, na którego spojrzał odruchowo. Słuchał teraz uważnie. Ramirez powstrzymał się od triumfującego uśmieszku.
– On nas sprawdza. – Mówił wciąż cicho, wiedząc, że kuglarz już mu uwierzył. – Coś się w puszczy dzieje, a on chce wiedzieć, czy mamy z tym coś wspólnego. Lubi ryzyko, ten nasz przyjaciel...
Ledwie dostrzegalnym ruchem głowy wskazał bartnika, który czekał opodal z obojętnym wyrazem twarzy, jakby nie jego dotyczyła rozmowa. Szwagier zniknął już na powrót w chacie, nie był więcej potrzebny.
– Jak? – spytał krótko Snake.
– Nieistotne. – Claymore skrzywił się lekko. – Teraz musimy się zwijać stąd, i to szybko. Nieważne, co sobie o nas myśli, lecz właśnie daje nam znać, że nie jesteśmy już pożądanymi sąsiadami. Ale musimy mieć trochę czasu.
Kuglarz skinął głową. Też zaczynał rozumieć.
– Co chcesz zrobić?
– Postraszyć go trochę. – Ramirez uśmiechnął się lekko. – Muszę sprawdzić, co się dzieje. Z tego, co opowiadał staruch, trudno cokolwiek wywnioskować. Zastanawiam się, co ich tak przeraziło, w końcu trupy na gościńcu to w puszczy zwyczajna rzecz. Ciekawe, dlaczego właśnie teraz uznali, że powinniśmy o czymś takim wiedzieć.
Może doszli do wniosku, że już nic od nas nie wyciągną, pomyślał Snake. Albo po prostu mają dość podejrzanej kompanii, która rozłożyła się pod bokiem. Niewykluczone, że obawiają się zemsty, karnej ekspedycji, która rychło ruszy do lasu, jeśli napady będą się powtarzać.
Nie powiedział tego na głos. Choć z wysiłkiem odpychał tę myśl, przyszło mu do głowy, że jednak Ramirez może mieć rację. To jeszcze nie koniec.
Chciał splunąć na trawę, ale nagle zaschło mu w ustach.
– Teraz podziękujemy mu ładnie za wieści – Claymore zmrużył oczy, w jego ściszonym głosie zabrzmiał ton rozkazu. – Ty wrócisz do obozu, a ja z nim jeszcze porozmawiam. I to tak, żeby mu nie przyszły do łba żadne głupie pomysły.
Twarz kuglarza ściągnęła się, jednak nie zaprotestował ani słowem. Postanowił posłuchać, po raz ostatni. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, pomyślał tylko.
***
Niemowlę zakwiliło, ucichło zaraz, gdy kobieta szturchnęła nabrzmiałym sutkiem w wykrzywione od płaczu, zaślinione usteczka. Zaczęło ssać, gniotąc usmoloną rączką wezbraną pokarmem pierś. Claymore odwrócił wzrok. Kobieta, choć brudna i rozczochrana, miała w sobie coś ponętnego. Za długo siedzę w tym lesie, pomyślał, nie mogąc powstrzymać się od ukradkowego spoglądania. Złowił błysk spojrzenia spod szopy ciemnych, skudlonych włosów, zauważył ledwie widoczny uśmiech.
Wnętrze chaty rozświetlały tylko płomienie umieszczonego na środku paleniska, obramowanego wielkimi polnymi kamieniami. Bartnik dorzucał właśnie chrustu, ogień wspinał się wyżej, pożerając z trzaskiem suche gałązki, lizał okopcone i zasmolone boki zawieszonego nad paleniskiem kociołka. Dym zbierał się pod dachem, uchodził niechętnie przez dymniki w szczytach chaty, wduszany do środka podmuchami wiatru.
W świetle ognia można było dostrzec szczegóły konstrukcji, drągowinę narzuconą byle jak, opartą o długą belkę kalenicy, niskie ścianki z plecionki obrzuconej gliną. Jak wszystkie leśne chaty, również i ta nie miała okien, jedynym otworem poza dymnikami było wejście, przysłonięte skórą. Całe wnętrze pokrywały warstwy sadzy i kopcia, im wyżej, tym grubsze.
Kociołek bulgotał, roztaczając dokoła woń mięsnej polewki. Kilkoro dzieci siedziało wokół ognia, wpatrzonych w gotującą się strawę niczym głodne psiaki. I podobnie jak psiaki były odganiane przez drugą z kobiet, pomarszczoną wiedźmę bez nijakich śladów niegdysiejszej urody.
Ramirez siedział na narach, ciągnących się przez całą długość chaty. Innych sprzętów nie było, nawet jednego zydla. Obok niego siedzieli dwaj chłopcy, pewnie ci sami, którzy podziwiali wcześniej Snake’a. Byli najśmielsi, jeden właśnie wyciągnął ostrożnie palec, dotknął kubraka Claymore’a i zachichotał, jakby było to niezwykle śmieszne. Dalej nary niknęły w ciemności i dymie, ktoś chrapał, jeszcze dalej coś się kotłowało, aż szeleściła wyścielająca nary słoma i skrzypiały żerdzie.
Bartnik dorzucił do ognia większe polano, iskry trysnęły pod dach, a kobieta przy kociołku zaskrzeczała gniewnie. Mężczyzna wzruszył ramionami, nie zwracając na to większej uwagi. Pochylił się i grzebał w czymś, co z dala wydawało się stertą zwalonych na kupę skór.
Claymore znów zerknął na karmiącą kobietę. Wciąż nieznacznie się uśmiechała, w jej oczach odbijała się czerwień ognia. Spojrzenie miało w sobie coś wyzywającego, nie odwrócił jednak wzroku. Mimowolnie też skrzywił wargi w uśmiechu. Nawet ładna, pomyślał, to znaczy byłaby ładna, gdyby ją porządnie umyć. Wbrew wszystkiemu, co nawet go irytowało, budziła w nim pożądanie.
Ktoś trącił go w ramię. Bartnik podał mu niekształtny drewniany kubek, pracowicie wyrzezany z topolowej gałęzi. Podążył za wzrokiem Claymore’a, wyraz jego twarzy nie zmienił się przy tym ani trochę.
– Witamy w naszych skromnych progach, panie – powiedział tonem z wyraźnie wyczuwalną kpiną. Pomarszczona wiedźma przy saganku zawtórowała skrzekliwym śmiechem, ale umilkła zaraz pod krótkim, karcącym spojrzeniem i zaczęła mieszać bulgocącą polewkę.
– A miecz możecie, panie, odłożyć. – Bartnik wymownym ruchem głowy wskazał pochwę okręconą pasem, leżącą w poprzek kolan Ramireza. – Niewygodnie wam przecie. My ludzie spokojni, nie masz u nas zdrady. A gość w dom...
Szerokim gestem zatoczył po zakopconym wnętrzu chaty.
– Pewnieście do czego innego zwyczajni. Ale cóż, wystarczyć musi, skoro już w goście zaszliście.
Odkorkował podróżny, obciągnięty skórą bukłak, który mógł budzić podejrzenie, że został zrabowany jakiemuś szlachcicowi. Na chwilę mocny zapach miodu wybił się ponad dym i wypełniającą izbę woń polewki. Ramirez bez słowa podstawił kubek, zabulgotał nalewany trunek.