Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kontynuacja przygód bohaterów "Linii ognia" - Matyldy i Pawła Morozowa (vel. Dziadka Mroza). Zbiór opowiadań połączonych tematyką walki z przeciwnikiem starszym i potężniejszym od rodzaju ludzkiego, przejawiającym się w mrocznych baśniach, ludowych podaniach. Na tle tego generalnego konfliktu rozgrywają się drobniejsze, lecz nie mniej niebezpieczne starcia wywiadów. Co się stanie, gdy pradawne ciemne moce dojdą do głosu w świecie współczesnych technologii militarnych?-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 396
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Tomasz Pacyński
Saga
Szatański interes
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2005, 2021 Tomasz Pacyński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728119525
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Stary ciągnik, wrośnięty sflaczałymi, popękanymi oponami w wysoką trawę, stanowił marną osłonę. Ale jedyną. Dalej, dobre kilkadziesiąt metrów, ciągnęła się paskudna pusta przestrzeń. Aż do samego niskiego, przysadzistego, lecz dużego budynku z szarych pustaków.
Zaszeleściły suche źdźbła rozgarniane przez sondę. Cienki, czarny pręt z mikroskopijnym okiem kamery na czubku pełzł chwilę przed siebie, po czym zgiął się prawie pod kątem prostym i uniósł z trawy niczym kobra, wsłuchana w fujarkę zaklinacza. Poruszał się przy tym lekko, jak prawdziwy wąż szykujący się do ataku.
Gdyby ktokolwiek w zapadającym już zmierzchu zdołał dostrzec urządzenie, mógłby je porównać do tasiemca uzbrojonego – długie, rozszerzone na końcu w kształt małej główki, do złudzenia przypominało to niemiłe stworzenie. Ukryty za oponą człowiek, manipulując pokrętłami, które kierowały sondą, i spoglądając na niewielki ekranik, zastanawiał się mimochodem, na ile ów wygląd wynika z celowych działań jakiegoś speca od kamuflażu. Ale było to mało prawdopodobne, solitery rzadko udają się na samotne przechadzki, mimo swej nazwy. Nawet najgłupszy terrorysta nie dałby się nabrać.
– Leciutki na stanowisku – zaszemrał głos w słuchawce.
Ten ukryty za traktorem odruchowo spojrzał w kierunku, gdzie czekał już w gotowości snajper o kryptonimie Leciutki. Naturalnie nic nie zobaczył – trudno dostrzec kogoś, kto odległy jest o dobre pół kilometra, a na dodatek zadbał starannie, by pozostać niewidzialnym.
– Kurwa mać – mruknął pod nosem, zirytowany własnym nieprofesjonalnym zachowaniem. I zaraz oblała go fala gorąca, kiedy przypomniał sobie o cienkim, zagiętym druciku mikrofonu tuż obok swoich warg.
– Mówiłeś coś, Wafel Trzy? – zatrzeszczało w słuchawce. Dźwięk nie był zbyt wysokiej jakości, ale łatwo było się domyślić, że koordynator akcji jest maksymalnie wkurzony. Obowiązywała przecież cisza radiowa.
– Nic. – Komandos przełknął ślinę. Wbił wzrok w ekranik. – Przekazuję dane o podejściach.
Co to, kurwa, może być? – zastanawiał się jednocześnie. Z trawy sterczało coś na kształt rdzawych potykaczy.
Wyostrzył obraz, głowica sondy zakołysała się lekko, obróciła na boki.
– Zaczynam. Podejście czyste, bez ukryć, odległość... eee...
Stuknął w przycisk. Z diody obok mikroskopijnej kamery wystrzelił laserowy promień. Na ekraniku pojawiły się cyfry.
– Osiemdziesiąt sześć stóp, siedem koma dwie dziesiąte cala do drzwi...
– W metrach, kurwa! – parsknęła słuchawka. W popłochu spojrzał na ekranik, na ikonki dotykowego panelu sterowania. Nacisnął jedną na chybił trafił.
– Ile, Wafel Trzy?! – Dowódca zaczynał się niecierpliwić.
– Zaraz... – mruknął komandos. Niech to szlag, pomyślał, dla liliputów to robili. Za nic nie mógł trafić palcem w ikonkę. Wreszcie się udało.
– Wafel Trzy, pospiesz się, bo ci, kur... – W słuchawce coś zatrzeszczało, za chwilę odezwał się nowy głos, spokojniejszy. – Wciśnij „menu” i powiedz, co widzisz na ekranie.
Komandos odetchnął z ulgą. Tak to jest z tym sprzętem od Wuja Sama, pomyślał, a na oko to, psiakrew, nie można? Wycelował palcem, wreszcie trafił. Ekranik zamigotał, sonda cofnęła się ze szmerem, zaczęła się wić niczym przecięty wąż, szeleszcząc w suchej trawie.
– Co masz na ekranie, Wafel? – dopytywał się natarczywie informatyk Grupy. Wafel Trzy osłonił błyskający jadowitym błękitem ekranik dłonią w rękawicy bez palców.
– Internal error... – przesylabizował. – Press any key to reboot...
Słuchawka bluznęła ciężkim przekleństwem pod adresem jakiegoś Billa. I za chwilę odezwał się ktoś inny:
– Wafel Trzy, tu Lodziarz. – Głos dowódcy, jak zwykle w sytuacjach ekstremalnych, ociekał lodowatym spokojem, który znakomicie zresztą współgrał z kryptonimem. – Rzuć to pierdolone ustrojstwo i mów na oko. Zrozumiałeś? Powtórz.
Komandos odetchnął z ulgą.
– Tak jest – potwierdził rozkaz. – Rzucić to pierdolone ustrojstwo i meldować na oko.
Nasunął aramidowy hełm niżej na czoło. Ostrożnie wyjrzał zza popękanej opony.
– Na oko to będzie ze trzydzieści metrów, skipper.
To ostatnie dodał na wszelki wypadek. Wiedział, że major, który odbył trzymiesięczny staż w US Marine Corps na Florydzie, uwielbia, żeby nazywać go skipperem, i zazwyczaj, usłyszawszy to, łagodnieje. Inne doświadczenia, na przykład te z kursu przetrwania, manifestowały się dotkliwiej. Wafel Trzy z trudem przełknął ślinę, przypomniawszy sobie, jak nie dalej niż miesiąc temu pili wódkę pod zaskrońca, którego Lodziarz własnoręcznie obdarł ze skóry. I nie pozwolił upiec, tłumacząc, że taki najsmaczniejszy.
Istotnie, głos dowódcy złagodniał nieco.
– Od razu tak trzeba było, Wafel Trzy. Melduj dalej.
Dobrze, że mordę porządnie wysmarowałem, pomyślał komandos, wychylając się bardziej zza traktora. Po twarzy pokrytej zielonymi i czarnymi plamami maskującej szminki spływały kropelki potu.
– Podejście czyste, żadnych ukryć, widocznych pułapek. Trochę badziewia się poniewiera...
Zamilkł na chwilę.
– Podaj identyfikację – usłyszał.
– Eee... – Rozgarnął suche źdźbła przed sobą. – Opony, zardzewiałe wiadro sztuk dwa, koryto... Karoseria od malucha. I dalej...
Zaklął po nosem.
– Pod samym budynkiem brony. Zardzewiałe, kolcami do góry.
Niedobrze, pomyślał, wejście przez okienka zablokowane. Zostają drzwi. Trzeba będzie improwizować, na briefingu nic nie mówili. Zresztą jak zwykle mało czasu...
– Żadnego ruchu, żadnych czujek.
Opuścił gogle noktowizyjne; świat, szary o zmierzchu, stał się teraz zielony.
– Brak wiązek laserowych w widzialnym zakresie widma.
Obok budynku, który przypominał opuszczone, zrujnowane warsztaty dawno upadłej gminnej spółdzielni, parkowały samochody. Stary polonez i ford sierra. I mercedes, ustawiony równo z nimi. Z jego maski biła delikatna, zielonkawa poświata.
Wafel Trzy zmarszczył brwi, zamarł na chwilę. Coś było nie tak. Silnik merca był wciąż ciepły, a nie powinien. To się nie zgadzało z danymi rozpoznania.
– Trzy samochody – meldował dalej. – Powtarzam, trzy.
W słuchawce rozległo się coś, co brzmiało jak tłumiony chichot. Zapewne zakłócenia.
– Po prawej buda, drewniana, duża. Tabliczka „Zły pies”. Psa właściwego nie widać.
Dotknął pokrętła noktowizora, zwiększył czułość. Nic, czarny otwór, można było dostrzec zwisający kawałek łańcucha. Pies był albo martwy, albo wyziębiony do poziomu tła. A najprawdopodobniej wcale go nie było. Komandos odetchnął z ulgą. Jedna przeszkoda mniej.
– Miś na stanowisku. – Nowy, zdyszany głos w słuchawce.
– Pingwin na stanowisku.
Tym razem było łatwiej, trochę pomógł noktowizor, dawał powiększenie. Poza tym Wafel Trzy wiedział, gdzie szukać. Obok sterty niezidentyfikowanych śmieci, może ze trzysta metrów od budynku, nagle pojawiła się druga, równie duża i bezkształtna. Ale to nie były śmieci, tylko snajper w kombinezonie ghille.
– Rybitew na stanowisku – odezwał się z opóźnieniem trzeci strzelec. Miał najdłuższą drogę, by doczołgać się na wyznaczoną pozycję.
– Rybitwa, kurwa – mruknął machinalnie Lodziarz. – Odmianów nie umiesz. Wafel Trzy, wycofaj się. I zostaw to kurewstwo, później ktoś zabierze.
Zwiadowca nie musiał nawet pytać, o jakie kurewstwo chodzi. Cofnął się z ulgą zza opony, odsunął gogle z twarzy. Popatrzył kątem oka na urządzenie, które jakby nigdy nic połyskiwało błękitnym ekranem.
– Syncro-Fire aktywny – zameldował ktoś. Pingwin albo Miś. – Brak celu.
Trawa szeleściła, kiedy Wafel Trzy pełzł ostrożnie w kierunku rozwalającej się szopy. Wyglądała na chlewik, o dawnym przeznaczeniu świadczyły porozbijane drewniane koryta, które walały się przed wejściem.
Pomiędzy zardzewiałymi kojcami czekała część oddziału, grupa, która miała zaatakować frontalnie.
– Pingwin, mam cel.
Kto wymyśla te kretyńskie kryptonimy, przemknęło Waflowi przez głowę. Bez sensu. Łączność była przecież kodowana, transmisje szły przez scramblery na zmiennych, losowo wybieranych częstotliwościach. Podobno nie do podsłuchania. Komandos syknął z bólu, kiedy ostry kamyk wbił się w skórę. Całą siłą woli powstrzymał przekleństwo. Na zawieszający się badziew z kamerką jest kasa, na scramblery też, tylko na ochraniacze na kolana nie ma.
– Miś, cel uchwycony.
Ból zelżał, za to empepiątka z integralnym tłumikiem przekrzywiła się na plecach, zjechała na bok. Drogi holograficzny celownik stuknął w hełm. Wafel Trzy mełł pod nosem przekleństwa i pełzł wytrwale dalej.
– Rybitew... Eeeee... Rybitwa. Brak celu.
Miś, Pingwin, Lodziarz, mruczał pod nosem jeden z Wafli, ten o numerze taktycznym Trzy. Kodowana transmisja, ciekawe, jak to jest naprawdę. Kto może zagwarantować, że cała łączność nie jest tej klasy, co komputerowo sterowana kamera z laserowym dalmierzem... A jak tam w środku mają skaner, nieco lepszy, niż te, które Amerykanie zwykli oferować na wolnym rynku? Czyli te dostępne dla sił specjalnych Wybrzeża Kości Słoniowej? Może nawet zwykłą komórką da się podsłuchać, jeśli przebija poza pasmo. I co, terroryści mają uwierzyć, że otacza ich horda sprzedawców lodów?
– Wafel Trzy, przestań pieprzyć – burknął w słuchawce Lodziarz. – Nie na twój łeb to wszystko... Myśleć wolno w czasie wolnym od zajęć. A i to niewskazane.
Komandos znieruchomiał. Miał ochotę wyrwać cholerny mikrofon albo przynajmniej palnąć się w czoło, bał się tylko uszkodzić noktowizor, który miał na stanie.
Z drzwi chlewika wypadła ciemna sylwetka. Ktoś chwycił Wafla Trzy za ramię, poderwał z ziemi, pociągnął za sobą. Obaj wpadli do wnętrza.
Komandos odsunął z czoła hełm, popatrzył dokoła. W ciemności w pomalowanych maskującą szminką twarzach kolegów pobłyskiwały białka oczu.
Starannie zacisnął w dłoni cieniutki drut mikrofonu.
– Kurwa mać, ale burdel – powiedział z uczuciem. Nikt nie zaprzeczył.
* * *
Diody na konsoli systemu Syncro-Fire zamigotały, po czym zmieniły kolor na zielony. Wszyscy snajperzy uchwycili cele. Barczysty pułkownik w polowym, plamistym mundurze odetchnął głęboko, odchylił się do tyłu na małym obrotowym krzesełku. Przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach.
Pod pancerzem wozu dowodzenia, zmodyfikowanego BTR-a, było duszno. Do tego klimatyzatory nie dawały sobie rady z usuwaniem snujących się wstążek śmierdzącego dymu, który wydzielały papierosy pułkownika.
– Miś, brak celu – zachrobotało w głośniku. Jedna z diod Syncro-Fire błysnęła czerwono.
– Zreasumujmy – zaczął pułkownik. Skrzywił się, zdusił niedopałek w popielniczce na pulpicie. Ucięta mosiężna łuska od haubicy stopiątki była już prawie pełna. – Mamy kiepskie informacje i zwierzchnicy nalegają na pośpiech...
Lodziarz pocił się. Nie miał hełmu, jedynie czarną kominiarkę. Ale w ruchomym stanowisku dowodzenia o wdzięcznym kryptonimie Zielona Budka było gorąco. Kiwnął tylko głową, nie zamierzał się sprzeczać. Marzył o chwili, kiedy będzie mógł ruszyć do ataku. Pierdolić pociski, pomyślał, nieświadomie trawestując wiekopomne słowa admirała Farraguta. Byle naprzód. Tam przynajmniej będzie świeże powietrze. Papierosy pułkownika Bizonia miały moc broni masowego rażenia zakazanej we wszystkich cywilizowanych państwach.
– Jak to zwykle zwierzchnicy. – Pułkownik zerknął złośliwie w kierunku młodego jeszcze mężczyzny w eleganckim garniturze, który siedział opodal, pozornie nie zwracając uwagi na toczącą się rozmowę. Na jego łysinie w poświacie monitorów perliły się kropelki potu.
– Jak to zwykle – powtórzył Bizoń, rozczarowany brakiem reakcji. – No nic, musicie sobie radzić sami, Lodziarz. Bez termowizorów, bo termowizory, owszem, mamy, ale nie pasują do generatora prądotwórczego.
Zobaczył, jak widoczne w otworach kominiarki oczy Lodziarza robią się coraz okrąglejsze ze zdziwienia. Ale dyscyplina zwyciężyła, komandos nie odezwał się ani słowem.
– Szkoda – ciągnął pułkownik. – Przydałyby się. Ten model ponoć umożliwia rozpoznanie przez typową ścianę z cegieł, z pustaków. Dokładnie jak w budynku, który jest celem. Ale jest ciężki, zasilany z akumulatorów, których jeszcze nie mamy. Litowo...
Zamilkł, podrapał się w głowę.
– Litowo-jonowe – podpowiedział technik łączności z głębi wozu. – Fajne, ale drogie jak stado lisów. Pewnie dlatego nie dostaliśmy. A z generatora się nie da zasilić, bo wtyczki sieciowe są na sto dziesięć wolt. Z płaskimi bolcami.
Pułkownik Bizoń zmarszczył brwi.
– Dziękuję wam, szeregowy – odparł sucho. – Ale na drugi raz zamknijcie pysk. Jesteśmy w warunkach bojowych, przypominam. A wy przerywacie przełożonemu.
– Tajest – rzucił szeregowiec. Z jego tonu można było bez trudu wywnioskować, że jest śmiertelnie urażony.
Pułkownik fuknął ze złością. Z krótko przystrzyżonymi, siwymi, sztywnymi włosami i wielkim nochalem przywodził na myśl wściekłego odyńca.
– Jak widać, Lodziarz, musimy radzić sobie po staremu. Bo czynniki polityczne nalegają na szybką akcję, czego nie omieszkamy napisać w raporcie, jakby co.
Cywil w garniturze poderwał głowę.
– Jakby co? – spytał ostro i wpił spojrzenie w pułkownika. Ten wytrzymał spokojnie jego wzrok.
– Jakby coś, panie pośle.
– No, tylko bez nazwisk! – warknął łysy. – Przypominam, że obowiązuje nas tajemnica państwowa.
Bizoń przyglądał mu się chwilę.
– Tajest – mruknął, imitując znakomicie ton łącznościowca. Pełen urazy. Z ciemnego kąta, w którym skrył się szeregowiec, dobiegło radosne kwiknięcie.
– Kuleczki na pozycji – zachrobotał głośnik.
– Które? – rzucił Bizoń w przestrzeń. Czułe kierunkowe mikrofony wyłapały jego głos i zamieniony na mikrofale, wysłały z rozkładanej parabolicznej anteny do geostacjonarnego satelity. I stamtąd do dowódcy Kuleczek. Jakieś trzysta metrów od BTR-a.
– Pistacjowe. – Scrambler zniekształcał nieco głos, nie można było poznać, kto mówi. – Waniliowe nie dojadą. Humvee się w lesie zakopał, straszny piach...
Mimo zniekształceń w tonie meldującego słychać było zakłopotanie.
– Daleko? – spytał Lodziarz.
– Będzie ze dwa kilometry, koło Świniotopu. Wiesz, Lodziarz, tam, gdzie takie piaski, że się ponoć świnie w nich topiły – odparł Kuleczka Pistacjowa Jeden.
Zapadło ciężkie milczenie.
Wsparcie diabli wzięli, pomyślał major niewesoło, czując, jak pot wsiąka w kominiarkę. Wukaem mógłby okazać się przydatny, zwłaszcza jeśli się nie uda załatwić wszystkich w pomieszczeniu albo jeśli zbyt wcześnie zdemaskują podejście. Mógłby przykryć ogniem, przydusić drani do gleby. I zawsze to kilka luf mniej, kiedy przyjdzie do szturmu. Pal diabli ciężką broń, same peemy się przydadzą.
– Nie zdążą dołączyć na czas?
– A niby kto ma wozu pilnować? – zdziwił się Kuleczka. – Przecież to pod samą ruską granicą, jeszcze kto podpierdoli.
Bizoń dostrzegł, jak bieleją kostki dłoni Lodziarza, zaciśniętej na termicznej osłonie tłumika empepiątki.
– Na pewno nie zdążą? – Wolał się upewnić. Albo być kryty, każde słowo wypowiedziane w sieci łączności było rejestrowane.
– Na pewno – rozwiał jego nadzieje Kuleczka Pistacjowa Jeden. – Chłopaki dzwonili z komórki, ale pomoc drogowa będzie najwcześniej za godzinę. Jadą z Białegostoku.
Znów zapadła cisza, wypełniona tylko szumem klimatyzatora i cichym, ledwie wyczuwalnym brzęczeniem przetwornicy.
– No cóż, majorze, zostaliśmy bez wsparcia – mruknął ciężko pułkownik Bizoń. Na jego twarzy, grubo ciosanej i obwisłej, widać było znużenie. – Sugeruję odwołanie, a przynajmniej opóźnienie akcji. Zbyt duże ryzyko. W końcu chodzi o życie zakładników.
Cywil poderwał się na równe nogi i jęknął boleśnie, stuknąwszy o niski sufit przedziału dowodzenia.
– O, żesz... – zaklął. Opadł z powrotem na siedzisko. Złapał się za spoconą łysinę. Lodziarz spostrzegł, że dowódca podejrzanie przygryza wargi.
Cywil otrząsnął się.
– Nie ma mowy! – wykrzyknął. – Przejmuję dowodzenie!
Bizoń roześmiał się w końcu.
– Niby jak? – spytał lekceważąco. – To operacja wojskowa, a pan, panie pośle...
– Bez nazwisk! – parsknął łysy. Pułkownik pokiwał głową.
– W porządku – zgodził się. – Więc, panie wiceprzewodniczący sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, nie ma pan uprawnień. Jedynie głos doradczy. Naturalnie może nas pan później rozliczać i oceniać.
– Nie omieszkam. – Małe oczka łysego lśniły złością. – Możecie być pewni, że będziecie szorować wychodki w Iranie!
Urwał, poczerwieniał gwałtownie. Uciekł spojrzeniem w bok.
Lodziarz i pułkownik jak na komendę popatrzyli po sobie. Szeregowiec łączności zachichotał przy swoim pulpicie.
– No proszę – nie darował Bizoń. – Tyle gadania o tajemnicach, a pan poseł zdradził właśnie, jakie są plany sojuszników. Które państwo z Osi Zła jest następne w kolejce.
– Do rzeczy, Tadziu – mruknął Lodziarz cicho. Pułkownik spoważniał.
– W porządku. Sytuację znamy na tyle, na ile mogliśmy rozpoznać w tradycyjny sposób. Zanim przodująca technologia i fajerpałer nie poszły się chędożyć. Nie wiemy, ilu jest klientów. Można zakładać, że nie mniej, niż mogło przyjechać w dwóch samochodach. Czyli dziesięciu. Nie wiemy, ilu było wcześniej, snajperzy meldują co najmniej cztery cele jednocześnie. Nie znamy rozkładu pomieszczeń, nikt nie ma planów tego budynku.
Lodziarz poruszył się niespokojnie. Chciał coś powiedzieć.
– Chwila. – Pułkownik osadził go stanowczym gestem dłoni. – Zakładników jest pięcioro. Jeden jest ważny i to nie jest żadna z obydwu kobiet. Chłopaki muszą o tym wiedzieć. Jednego trzeba wyciągnąć za wszelką cenę, to sprawa wagi państwowej.
Zerknął nieprzyjaźnie na cywila, na którego spotniałej łysinie nabrzmiewał piękny, różowy guz.
– Jesteśmy jednostką ratowniczą – powiedział cicho, lecz twardo Lodziarz. – To wbrew zasadom.
– Wiem. – Bizoń pokiwał głową. – Ale takie dostaliśmy wytyczne. Straty uboczne nie interesują naszych przełożonych.
Major kręcił głową.
– Zrobimy to po swojemu – zdecydował. – Ja dowodzę atakiem, według wszelkich zasad. I ja decyduję. A nasz wysoko postawiony przyjaciel może mnie w dupę pocałować.
Cywil poderwał się na nogi. Tym razem uważał, nie stuknął głową o pancerz. Wyciągnął trzęsącą się dłoń przed siebie.
– Zdegraduję! – Z jego ust prysnęły kropelki śliny. – W kryminale zgnijecie!
Podniósł jeszcze głos, mówił wysokim, załamującym się falsetem, patrząc gdzieś w przestrzeń.
– To się wszystko nagrywa! Oświadczam, że składam liberum vetum...
– Chyba votum separatum? – zainteresował się uprzejmie Lodziarz.
– Nie przerywajcie! Ja wiem lepiej! Umywam ręce...
Fakt, to potrafisz robić, pomyślał Bizoń, patrząc na pieniącego się z wściekłości reprezentanta narodu. Byłeś chyba ministrantem, przypomniał sobie plakaty z kampanii wyborczej.
– Amen – powiedział cicho Lodziarz, mając najwyraźniej to samo na myśli.
Łysy opadł ciężko w fotelik.
– Wiedziałem! – Zabrzmiało to jak splunięcie. – Jak tylko usłyszałem, kogo macie za doradcę. Morozow jakiś...
Nazwisko, wypowiedziane niczym przekleństwo, zawisło w powietrzu.
– Komuchy niezlustrowane! Agenta mi tu pod bokiem hodujecie! Szpiega!
Pogroził trzęsącym się palcem.
– Myślicie, Bizoń, że nie wiem, gdzieście się tak wyedukowali? W Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie!
Potoczył triumfalnie spojrzeniem, jakby odkrył nie wiadomo jaką tajemnicę. Pułkownik, który sumiennie wpisywał ten niefortunny fakt w każdym kwestionariuszu, zniósł to ze stoickim spokojem.
– To się wszystko nagrywa! – W śmiechu parlamentarzysty zabrzmiała histeria. – Polecą łby, zobaczycie! Jak się tylko skompromitujecie.
Bizoń nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć ukradkiem na łącznościowca. Ten odpowiedział uspokajającym uśmiechem, po czym otworzył zaciśniętą pięść. Na dłoni leżała kostka pamięci wyjęta z rejestratora. Szeregowiec mrugnął porozumiewawczo, po czym nie omieszkał pokazać za plecami łysego wyprostowanego, środkowego palca.
Pułkownik niemal przygryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem.
– Cóż – powiedział z solenną powagą. – Niech się dzieje, co się ma dziać.
Jego wzrok spotkał się z spojrzeniem Lodziarza, przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
– Damy radę – zapewnił major. – Nawet w tych warunkach.
Bizoń skinął głową.
– Zaczynamy. Oddziały na pozycjach. I...
Zawiesił głos na chwilę.
– Powodzenia.
Lodziarz zasalutował niedbale do kominiarki, zgarnął swój peem, po czym ruszył w kierunku wąskiego, umieszczonego między potężnymi kołami włazu BTR-a. Zniknął w zapadającym zmroku.
Nie odbiegł jeszcze nawet kilku kroków, kiedy zatrzymał się na chwilę. Przełączył nadajnik na zastrzeżony kanał.
– Koniec jaj, chłopaki – szepnął, a w jego głosie nie pozostał już nawet cień wesołości. – Zaczynamy.
Stał jeszcze chwilę, słuchając, jak zgłaszają się dowódcy grup uderzeniowych. Nawet Kuleczki Waniliowe były na pozycji.
* * *
– Lody dla ochłody! Powtarzam, lody dla ochłody! – rozbrzmiało w słuchawkach.
W ciemności zrujnowanego chlewika wszczął się ruch. Wafel Trzy poczuł klepnięcie w tył aramidowego hełmu. Jednym szybkim ruchem nasunął gogle noktowizyjne.
Świat znów stał się zielonkawy i płaski. Noktowizor utrudniał postrzeganie głębi, więc pierwsze kroki Wafla Trzy były ostrożne. Pod podeszwą buta coś zachrzęściło, komandos zdążył jeszcze pomyśleć, by uważać na kolana – w trawie prócz starannie ułożonych zardzewiałych bron mogło kryć się i inne paskudztwo.
Przebiegł przygięty kilkanaście kroków. Przypadł za zardzewiałą wielką felgą ciągnika i ściągnął gogle z czoła. Wciąż było dostatecznie jasno, by radzić sobie bez elektronicznego wspomagania. Zaklął w duchu, żałując swej przedwczesnej decyzji, teraz musiał zamrugać kilkakrotnie, by wzrok znów przyzwyczaił się do szarówki. Kątem oka zauważył, że mały plazmowy ekranik porzucony w trawie wciąż połyskuje jadowitym błękitem.
Po obu stronach traktora przemknęły cienie ciemniejsze od zapadającego zmroku. Kombinezony komandosów nie były jednolicie czarne, miały nadrukowany wzór, składający się z kwadratów od zupełnej, prawie smolistej czerni, aż po głęboką zieleń. W świetle dziennym sprawiało to wrażenie ostentacyjnej wręcz regularności. Ale po zmierzchu sprawdzało się znakomicie. Kiedyś, pomyślał Wafel Trzy, powtarzając machinalnie słowa zapamiętane z któregoś ze szkoleń, komandosa w nocy można było wykryć. Bo był ciemniejszy niż sama noc. Teraz, widząc przemykające sylwetki kolegów, skonstatował z dziecinnym niedowierzaniem, że kamuflaż jednak działa.
Kurwa, a dlaczego miałby nie działać, skarcił się w duchu. Przywarł policzkiem do kolby empepiątki, wymierzył w jedyne od frontu, nieoświetlone okienko. Na razie osłaniał kolegów.
Był zły. Wszystko przez to, że dał się wrobić w kurs obsługi tego świecącego gówna. Zerknął z niechęcią na błękitny ekranik.
Ciemne postaci dobiegły do drzwi. Przylgnęły do muru z pustaków, po obu stronach futryny.
Nitki celownika nałożyły się na chwilę na inny krzyż. Na zespawane kształtowniki, które tworzyły ramę niewielkiego okienka, mżącego słabym, żółtawym światłem. Szyby były brudne, jedna pęknięta, jakby ktoś rzucił w nią kiedyś kamieniem. Blask załamywał się w spękaniach, migotał w celowniku. Sylwetka celu była rozmazana i niewyraźna, zresztą widać było tylko głowę i zarys barków.
Przesunęła się powoli i zniknęła. Palec snajpera zwolnił nacisk na spust, kontaktronowy przełącznik przerwał obwód. Na konsolecie systemu Syncro-Fire jedna z diod zmieniła barwę z zielonej na czerwoną.
– Miś, brak celu – szepnął snajper do mikrofonu, choć w zasadzie nie było to potrzebne.
Nie odrywał oka od lunety. Cel pojawiał się z zaskakującą regularnością, przesuwał z lewa na prawo, potem z powrotem. Widać terrorysta przechadzał się po całym pomieszczeniu, jak można było wnioskować z odstępów czasu, w jakich pojawiała się w okienku jego sylwetka.
Na krótko zresztą, lecz snajper nie był zaniepokojony. Z meldunków kolegów, które docierały do niego z sieci łączności, mógł wywnioskować, że ich cele tak się nie wiercą, każdy spokojnie czeka na swoją porcję ołowiu utwardzanego antymonem i innymi domieszkami, zamkniętego w stalowym, platerowanym płaszczu.
Odetchnął głębiej, rozciągnął się wygodniej na termoizolacyjnej płachcie. Nie miał obaw, sto osiemdziesiąt metrów to żadna odległość dla SIG-Sauera SSG 2000. Na tym dystansie pocisk opadnie najwyżej paręnaście milimetrów – karabin Misia strzelał lekką i szybką amunicją Weatherby Magnum.
Bułka z masłem, pomyślał snajper po raz któryś. Byle tylko skurwysyn pojawił się w odpowiednim momencie. Niepokoiły go nieco szyby, mogły w nieprzewidziany sposób zmienić tor pocisku. Ale i tak nie sposób nie trafić w łeb z niespełna dwustu metrów. Pytanie, co stanie się później, kiedy już głowa terrorysty rozpryśnie się w fontannie krwi, mózgu i odłamków kości, a pocisk poszybuje dalej. Rykoszety zawsze są groźne, a wciąż nie wiadomo, gdzie są zakładnicy.
Ale właśnie ze względu na konieczność strzelania przez szybę nie mógł użyć amunicji płytko penetrującej.
Cóż, pocieszył się snajper starą prawdą, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. A potem zwierzchnicy opierdalają.
W jasnym, przekreślonym krzyżem kątowników prostokącie okna znów pojawił się cień. Nitki celownika spoczęły w samym jego środku, palec Misia zgiął się lekko. Mikroprzełącznik pod językiem spustowym zamknął obwód, dioda Syncro-Fire mignęła zielono.
– Miś, cel uchwycony.
Najważniejsza była synchronizacja. Nie zakładali plastycznych ładunków wybuchowych, choć obite blachą drzwi wyglądały dość solidnie. Ale istotnym elementem planu byli snajperzy, terrorystów było zbyt wielu, by zrezygnować z możliwości wyeliminowania jak największej liczby z nich na samym początku. W każdej chwili, odkąd znaleźli się na pozycjach, mógł paść rozkaz otwarcia ognia. Wystarczy, że wszyscy snajperzy uchwycą cele.
Szczęknęły przeładowywane gładkolufowe strzelby. Wafel Jeden przylgnął do muru, odwrócił głowę od drzwi. Tym razem nie mieli leksanowych osłon na twarze, refleksy świetlne bywały zgubne. Ale dowódca Wafli nie miał specjalnej ochoty na zaprószenie oczu fragmentującym ołowiem.
Leciutki tymczasem wpatrywał się w celownik i podziwiał klasyczną, elegancką linię mercedesa. Uwielbiał takie maszyny. Mimo całego napięcia z lubością patrzył na trójramienną gwiazdkę, doskonale widoczną w okularze jasnej, dwunastokrotnej lunety. I te szyby, pomyślał, prawdziwe przyciemniane, nie żaden badziew oklejany folią. Pełen wypas.
Przesunął lekko swojego półcalowego barretta, potężny karabin przeciwsprzętowy. Długi palec lufy zakończonej płaskim hamulcem wylotowym wskazywał teraz poloneza. Najpierw obowiązek, potem przyjemność, pomyślał snajper. Białka błysnęły wesoło w uczernionej twarzy.
– Leciutki w gotowości – szepnął do mikrofonu. Kątem oka popatrzył na wyświetlacz, który przekazywał informacje z czujnika meteorologicznego. Powietrze było zupełnie spokojne, ale nawet gdyby wiał wiatr, dane nie miały wielkiego znaczenia – zadaniem Leciutkiego było wyeliminowanie transportu przeciwnika. A dla barretta cel wielkości samochodu z odległości pół kilometra był jak przysłowiowe wrota od stodoły.
Lodziarz, wraz z resztą Wafli oparty o ścianę budynku, dał znak ręką. Lufy mossbergów uniosły się, wycelowały w zawiasy obitych blachą drzwi. Wafel Pięć ugiął kolana, balansował wielkim, pięciokilogramowym młotem na długim trzonku. Miał chyba najbardziej paskudne zadanie na początku walki i zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy drzwi już staną otworem, zanim zdąży uskoczyć, będzie przez chwilę bezbronny, z empepiątką wciąż przewieszoną przez plecy.
– Zielone.
Wszyscy snajperzy uchwycili cele. Usłyszawszy głos w słuchawce, Lodziarz zacisnął pięść uniesionej ręki.
– Ognia!
Wyciągnął zawleczkę granatu ogłuszającego, wciąż przytrzymując łyżkę. I czekał. Trzy sekundy.
Miś nie spuszczał oka z niewyraźnego cienia za brudnymi szybkami, kiedy palec na spuście niepostrzeżenie, jak zwykle, pokonał opór. I jak zwykle snajper poczuł przez moment zdziwienie, kiedy amortyzowana kolba kopnęła miękko w ramię.
Przeładował broń, zdawałoby się, zanim jeszcze pocisk doleciał do okna, wywiercił zgrabną, otoczoną pajęczyną pęknięć dziurkę w szybie i drugą taką samą w głowie celu. Był pewien strzału, zanim jeszcze zobaczył, że cień terrorysty zniknął jak zdmuchnięty. Miał przeczucie, intuicję, którą posiada każdy dobry snajper.
– Miś, trafienie – zameldował. – Brak celu.
Dymiąca łuska wypadła na termoizolacyjną płachtę.
I tyle, kurwa, zabawy, przemknęło Misiowi przez głowę. Przecież nie będą spierdalać oknem.
Mimo to rozluźnił się, wyciągnął w pozycji strzeleckiej. W okularze lunety znów widział małe okienko przekreślone krzyżem zespawanych kątowników, w którym już dwie szybki połyskiwały pęknięciami. Czekał. I czuł coś na kształt żalu, że dla niego akcja się skończyła.
O cieniu, który nagle zniknął jak zdmuchnięty, nie myślał inaczej niż w kategorii celu. Na refleksje przyjdzie czas później. O ile w ogóle przyjdzie.
Rybitwa miał najtrudniejsze zadanie ze wszystkich snajperów. Okno budynku od jego strony było największe. I choć w założeniach akcji miał wyeliminować tylko jeden cel, miał też szansę dalej prowadzić ogień. O ile będzie do czego.
Przyszedł do Grupy z desantu. Wielkie, dobroduszne chłopisko, nie obrażał się nawet, kiedy koledzy nazywali go „glebotłukiem”. I znosił ze stoickim spokojem docinki pod adresem swojego dragunowa, który rzeczywiście nie mógł się mierzyć z precyzyjną, drogą bronią innych snajperów. Wciąż był wyposażony w oryginalny, czterokrotnie powiększający celownik optyczny PSO-1. Rozrzut na dwieście metrów ledwo mieścił się w czarnym polu tarczy.
Ale stary, poczciwy SWD miał jedną zaletę. Był bronią samopowtarzalną.
Rybitwa strzelał z wolnej ręki, bez dwójnoga. Jako prawdziwy komandos gardził wszelkimi udogodnieniami w rodzaju płacht termoizolacyjnych. Czuł chłód ziemi, na której leżał, każdą nierówność. I prowadził nitkami celownika poruszający się nieustannie niewyraźny cień w słabo oświetlonym oknie. Był blisko, mógł rozpoznać nawet kształt broni, którą cel trzymał gotową do strzału. AK-47. Paskudny sprzęt w pomieszczeniu zamkniętym. Kogo nie dosięgną mierzone serie, ten oberwie rykoszetami.
Spadochroniarz nie wierzył w żadne nowomodne wynalazki. Już nawet instalowanie mikroprzełącznika Syncro-Fire na języku spustowym dragunowa uważał za niepotrzebne utrudnienie. On sam był niezawodnym urządzeniem do zabijania.
Teraz, kiedy w słuchawce nie przebrzmiał jeszcze rozkaz otwarcia ognia, nacisnął spust. Raz i drugi. Rybitwa lubił strzelać dublety, to rzadka przyjemność dla snajpera.
SWD plunął dwukrotnie płomieniem wylotowym. Snajper przeniósł nitki celownika na drugą widoczną w oknie sylwetkę. Znów nacisnął spust, mrucząc jednocześnie do mikrofonu:
– Rybitew... Tfu, Rybitwa, trafienie.
Ręka Lodziarza, wzniesiona w górę, drgnęła. Płynęły sekundy. I wciąż nie było trzeciego meldunku.
Pingwin miał kłopoty. Już po komendzie do otwarcia ognia, ułamek sekundy po niej, jego cel zniknął. Teoretycznie miał to być najłatwiejszy strzał. Żadnych szyb, wyraźna sylwetka człowieka, w dodatku nieruchoma. Ten facet musiał być patentowanym kretynem, stał w pozbawionym oszklenia oknie, oparty o parapet. Nie poruszał się od dłuższego czasu.
Ale teraz zniknął. Jakby ostrzegła go intuicja, szósty zmysł. Albo po prostu schylił się po upuszczoną zapalniczkę albo coś równie irracjonalnego. Nie mógł przecież zareagować na strzały innych, na śmierć swoich kamratów. Ludzki system nerwowy nie działa tak szybko.
Na jedno wyszło, facet miał szczęście. Snajper zacisnął zęby. Liczył upływające sekundy. Gdy doliczył do trzech, warknął w mikrofon:
– Pingwin, brak celu.
Nie było na co czekać. Dłoń Lodziarza opadła. Oba mossbergi z basowym hukiem plunęły ogniem, breneki rozniosły zawiasy wraz ze sporymi kawałkami dykty, wyrwały strzępy ocynkowanej blachy. Mimo to drzwi wciąż się trzymały.
Wafel Pięć stęknął i zamachnął się młotem. Ciężka, zardzewiała głowica uderzyła w drzwi. Wybiła w skorodowanej blasze i cienkiej dykcie regularną dziurę, po czym młot wleciał w całości do wnętrza. Omal nie wyrywając przy tym Waflowi ręki ze stawu.
Lodziarz zaklął. Wejście było wciąż niedostępne, a cenne sekundy upływały. Impas, jakże niebezpieczny dla powodzenia całej akcji. Dowódca odepchnął Wafla Pięć, który potrząsał nadgarstkiem, wywrzaskując piętrową, kunsztowną wiązankę. Dopadł do drzwi.
Jak się spodziewał, wyleciały od jednego kopa.
Ciemne, ciemniejsze od mroku sylwetki znikały kolejno w drzwiach. Budynek zajaśniał od wewnątrz, okna rozbłysły oślepiającymi eksplozjami.
Granaty oszałamiające, przemknęło Leciutkiemu przez głowę. Wiedział, że koledzy są przygotowani, wiedzą, kiedy przymknąć oczy. Ale nie zazdrościł terrorystom wewnątrz. A zwłaszcza zakładnikom.
Ciemna linia zarośli na tyłach przysadzistego budynku zamigotała ognikami wystrzałów. Aż tutaj przytłumione nieco półkilometrową odległością, dobiegło regularne szczekanie erkaemu, szybki trzask serii z beryli. Kuleczki Pistacjowe i Waniliowe rozpoczęły wsparcie.
W tej akcji grupa wsparcia miała niewiele do zrobienia. Gęsty, lecz w zasadzie niemierzony ogień stanowił tylko jeden z elementów rozpraszania uwagi przeciwnika, małe były szanse, że ktoś będzie chciał się wymknąć tylnym wyjściem. Tym bardziej, że tylnego wyjścia nie było. Okienko pod samym dachem, malutkie, sprawiłoby trudności średnio wypasionej myszy.
Leciutki wpatrywał się w okular lunety. Ostatni komandos – Leciutki nie mógł z tej odległości rozpoznać po sylwetce, kto zacz – przestał już śmiesznie podskakiwać i masować nadgarstek. Przerzucił peem z pleców na piersi, zniknął w wejściu, błyskającym teraz już nie wybuchami granatów, ale odblaskiem serii.
Showtime, pomyślał snajper i wykrzywił wargi w uśmiechu. Nitki celownika zastygły pośrodku maski poloneza. Leciutki nacisnął spust.
Kopnięcie półcalowego barretta było jak zwykle nieoczekiwanie lekkie, płaski hamulec wylotowy osłabiał ponad sześćdziesiąt procent odrzutu. Miał jedną wadę: gazy wylotowe, wylatujące pod kątem do tyłu, wzbijały zazwyczaj kurz i śmieci.
Leciutki nie odrywał wzroku od celu. Przez moment w polu widzenia dojrzał smugacz oddalającego się pocisku. I za chwilę czystą przestrzelinę, dokładnie tam, gdzie celował.
Mało efektowne, pomyślał Leciutki. Trafiony wóz nie eksplodował, jak to zwykle w filmach, choć przeciwpancerny pocisk z cyrkonowym rdzeniem przekazał mu całą swoją energię. Snajper wiedział jednak, że ze zdruzgotanym blokiem silnika polonez już nigdy nie ruszy.
Przeładował broń. Jego Barrett 95M był kompaktową, powtarzalną wersją ciężkiego karabinu przeciwsprzętowego. Leciutki preferował ten akurat model, uważał, że jest celniejszy od półautomatycznego M82A1.
Wymierzył teraz w sierrę. Nacisnął spust, miękkie kopnięcie i kolejny półcalowy pocisk poszybował do celu. Już za chwilę przeciwnik pozostanie bez środków transportu.
Lodziarzowi wciąż dzwoniło w uszach od wybuchu granatów, mimo że był na nie przygotowany. Co gorsza, przeciwnicy też, jak się okazało.
Obok samego, zda się, ucha dowódcy dwukrotnie szczeknęła empepiątka. Wafel Dwa umieścił precyzyjny dublet dokładnie pomiędzy oczyma terrorysty, który wciąż stał, mimo ogłuszających eksplozji. Unosił nawet kałacha.
Nigdy nie dokończył tego ruchu, runął jak ścięty, zanim na posadzkę spadły jeszcze dymiące, wystrzelone łuski.
Dowódca dostrzegł to kątem oka, opadając jednocześnie na prawe kolano, by stanowić jak najmniejszy cel. Już nie myślał, działały tylko odruchy. Poderwał peem, bez udziału świadomości wymierzył w jasną plamę, pod nią widział tylko czarny otwór lufy, niczym wielki tunel, z którego w każdej chwili mógł bluznąć ogień.
Nie zdążył bluznąć. Przeciwnik runął na plecy trafiony dwoma pociskami, wprawdzie ze sporym, bo prawie dwucentymetrowym rozrzutem.
– Czysto! – krzyknął Wafel Dwa. Przeskoczywszy nieruchome ciało, podbiegł do ściany, oparł się o nią tuż obok drzwi. Smugi światła z halogenowych reflektorków pod lufami empepiątek poruszały się nerwowo. Omiatały całe pomieszczenie, rozpraszały się na drobinkach kurzu i dymie spalonego kordytu.
To się, kurwa, nie może udać, przemknęło Lodziarzowi przez głowę. Najgorszy układ, jakiego można się było spodziewać, wszyscy zakładnicy w drugim pomieszczeniu. Do którego prowadziło tylko jedno wejście.
Mógł liczyć tylko na snajperów, a zwłaszcza na Rybitwę i jego samopowtarzalnego dragunowa. O ile udało mu się zaliczyć przynajmniej dwa trafienia. W pierwszym pomieszczeniu trzech, jednego zdjął Miś. Dwóch może Rybitwa. Zostaje pięciu.
I pięcioro zakładników. Nie było na co czekać.
Z drzwi, przy których rozpłaszczył się na ścianie Lodziarz, nie padł jeszcze nawet jeden strzał. Wciąż były szanse, malejące jednak w miarę upływu sekund.
Z zewnątrz wpadli następni komandosi. Jeden z Wafli poślizgnął się na walających się po posadzce łuskach, zachwiał, usiłując rozpaczliwie odzyskać równowagę. Prawie mu się udało.
– Kurwa! – krzyknął boleśnie zduszonym głosem, kiedy kolano bez ochraniacza trafiło na kolejną łuskę.
Przekleństwo wyrwało Lodziarza z chwilowego stuporu. Skończyło się definitywnie planowanie, zaczynała improwizacja. I ryzyko.
Słyszał, jak pociski Kuleczek trafiają w pustaki, wciąż miał nadzieję, że ta nawała ogniowa, jakkolwiek nieskuteczna, zdezorientowała terrorystów. Przynajmniej na tyle, by nie zaczęli jeszcze zabijać zakładników.
– Ogóry jak szczury! – charknęło w głośniku. – Ogóry jak szczury!
Pułkownik Bizoń zdusił peta w przepełnionej popielniczce z uciętej artyleryjskiej łuski. Pokręcił głową z namysłem.
Akcja nie rozwijała się według planu. Popatrzył na technika łączności, który zamknął wreszcie okienko Gadu-Gadu na ekranie, potem na łysego cywila.
Na twarzy posła na widok ściągniętej, napiętej fizjonomii pułkownika pojawił się złośliwy uśmiech.
– Dubrowkę tu urządzacie, dyletanci – parsknął lekceważąco. – Rzeź zakładników. Nic dziwnego, jak macie takiego doradcę...
– Zamknij się – burknął Bizoń, wpatrując się z napięciem w ekran, który przekazywał obraz z kamery na hełmie Lodziarza. Szczęka polityka opadła, wyglądał teraz jak łyse niemowlę dotknięte nieuleczalną skazą genetyczną.
–...panie pośle – dodał Bizoń. Od lat miał wpojony szacunek dla zwierzchników, nawet tak niewydarzonych. I nawet takich, którym bezpośrednio nie podlegał.
No, Lodziarz, myślał, od ciebie wszystko zależy, rusz się, stary. Zaryzykuj.
Nie mógł wydać takiego rozkazu. Wedle wszelkich zasad teraz dowodził major. I tylko on mógł decydować, na ile jest gotów wystawić na szwank swoją cenną dupę.
Obraz zamazał się na chwilę, kamera niskiego poziomu oświetlenia niezbyt dobrze radziła sobie z ruchem. Kiedy znów się wyostrzył, Bizoń uśmiechnął się tylko. Widział teraz niewielki korytarzyk.
Lodziarz podjął decyzję. Właściwą.
Ruszył pierwszy. Korytarzyk był krótki, zaledwie kilka kroków. Opadł znów na kolano, tuż przed drzwiami, za którymi mógł dostrzec zarysy postaci. Za sobą słyszał tupot kolegów, w wąskim przejściu mogło naraz zmieścić się tylko dwóch. Musieli wystarczyć.
Kurwa, coś trzeba zrobić z tymi butami, mają za twarde podeszwy, przemknęła mu przez głowę bezsensowna w tej chwili myśl. Nawet nie patrzył dokładnie w celownik, widział niewyraźną sylwetkę na krześle, obok drugą, stojącą. Wymierzył wysoko, ściągnął spust. Empepiątka szarpnęła mu się w dłoniach, wypluła długą serię, może piętnaście pocisków.
Obok Lodziarza przemknął cień, dopadł do framugi. Wafel Pięć musiał się spieszyć, stojący terrorysta mógł przykładać pistolet do głowy zakładnika. Wycelował szybko.
Lodziarz znów strzelał, nie celując. Chciał oszołomić pozostałych, zdezorientować ostatecznie. Nie obawiał się rykoszetów, strzelali amunicją Core-Shot, rozpryskową, lepszą nawet od glaserów, bo głębiej penetrującą, ale w zderzeniu z tynkiem rozpryskującą się na drobne, nieszkodliwe kuleczki. Spostrzegł, jak głowa terrorysty obok zakładnika rozlatuje się trafiona dwukrotnie przez Wafla.
Dobry strzał, pomyślał. Takie trafienie wyłącza system nerwowy, przeciwnik nie miał nawet szans ściągnąć spustu. Lodziarz sprężył się, by poderwać i ruszyć dalej.
Nie zdążył. Zarejestrował tylko podwójny błysk wystrzału i coś uderzyło go w sam środek klatki piersiowej, odrzucając w tył. Jeszcze nie upadł, kiedy przeskoczył nad nim kolejny Wafel. Tym razem się nie przewrócił.
Lodziarz przez dłuższą chwilę nic nie widział, pociemniało mu w oczach. Kiedy się ocknął, najpierw zobaczył sufit, cały w liszajach obłażącej, klejowej farby, rozświetlany myszkującymi kręgami światła z halogenowych reflektorków pod lufami empepiątek.
– Czysto! – zabrzmiało w słuchawkach. – Czysto! – dodał inny głos. Lodziarz próbował się pozbierać, uniósł na kolana, ciężko podparł dłońmi. Wciąż miał problemy z zaczerpnięciem oddechu.
Co najmniej dziewiątka, pomyślał mętnie, potrząsając głową. W sam, kurwa, środek kamizelki. Dwa trafienia.
– Lody pingwin, mewa, miś, nie masz forsy, gówno gryź! – oznajmił głos, w którym pobrzmiewały nutki triumfu. Major dźwignął się wreszcie na nogi, stał nieco chwiejnie, ale stał. Ściągnął z głowy hełm.
–...nie masz forsy, gówno gryź! – darł się ktoś wciąż, chyba Wafel Trzy. Lodziarz uśmiechnął się krzywo. To hasło znaczyło, że akcja udała się w stu procentach. I bez strat własnych.
– Morozow, ty skurwysynu – mruknął major ciepło. Rozpiął rzepy kamizelki, masował obolałą pierś. – Niech ja cię, kurwa, znajdę.
– Lody pingwin, mewa, miś... – usłyszał Leciutki. Uśmiech rozjaśnił twarz uczernloną kamuflującą szminką.
Delikatnie ściągnął spust. Barrett plunął ogniem wylotowym, trzeci półcalowy pocisk poszybował do celu. Przed stanowiskiem znów uniosła się chmura kurzu, ale już nie miało to żadnego znaczenia, akcja zakończyła się sukcesem.
Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Odjął oko od okularu celownika, popatrzył na odległy o pół kilometra cel. A raczej w kłąb eksplozji, w który właśnie się zamienił.
– O kurwa... – powiedział z podziwem. Ale mógł się spodziewać, że ktoś taki nie będzie jeździł ropniakiem.
Odłamki cyrkonowego rdzenia pocisku firmy Nammo musiały sięgnąć zbiornika z paliwem. Dobrze to świadczyło o norweskiej fabryce amunicji, mercedes był dużym, bezpiecznym wozem, a Leciutki celował w maskę, tuż pod przednią, przyciemnianą szybą.
Ale fajna zabawa, pomyślał snajper, teraz już przez celownik kontemplując skutki trafienia. W pole widzenia, oświetlony pożarem, powoli wtoczył się BTR.
Lodziarz znalazł Morozowa nawet wcześniej, niż się spodziewał. Konsultant nie wstał nawet z krzesła, na którym siedział, odgrywając zakładnika. Wycięty z tektury pistolet wciąż dotykał jego głowy. Ale manekin obok już nigdy nie naciśnie spustu, dwa pociski Core-Shot pozbawiły go głowy.
– Mogłeś założyć chociaż leksan na mordę, Pawło – mruknął major i zakaszlał. – Wprawdzie nikt z nas cię nie trafił, ale ślipia mogliśmy powybijać – dodał po chwili. Odetchnął głęboko, czuł ból w całej klatce piersiowej. Ale nie kłuło, znaczy żebra całe.
Morozow uśmiechnął się, wstał. Przesunął dłonią po oprószonej trocinami, krótko ostrzyżonej głowie, jednocześnie wsuwając za pasek wielki pistolet. Desert eagle, spostrzegł Lodziarz i skrzywił się boleśnie. Nic dziwnego, że mnie tak klata napierdala...
– Mów mi Mróz – powiedział Morozow. – Dziadek Mróz, teraz już możesz. Zdałeś egzamin, Lodziarz, i chłopaki też.
Poklepał dowódcę komandosów po ramieniu.
– A osłony nie założyłem, bo musieliście się przekonać, że wam ufam. – Skrzywił się. – Może na wyrost, ale jak wiesz, jest ryzyko, jest zabawa.
– Wiem, mówiłeś. Musiałeś walić do mnie ostrą?
Twarz Dziadka Mroza wykrzywiła się jeszcze bardziej.
– Przecież wiesz, że musiałem – uciął krótko.
– Wiem – przytaknął Lodziarz. – Jest ryzyko, jest zabawa, jak mówisz.
Pomasował obolałe żebra.
– A jakbym tak nie włożył cegieł? – spytał cicho, patrząc prosto w oczy konsultanta. Miał na myśli ceramiczne wkładki do kamizelki, ciężkie jak cholera i dlatego tak nazywane. Sam kewlar nie zatrzymałby pełnopłaszczowego pocisku wystrzelonego z długiej lufy pustynnego orła.
Wzrok Dziadka Mroza stwardniał.
– To leżałbyś teraz jako przykład dla chłopaków. Że nie należy lekceważyć przepisów. Bo, uważasz, wymyśla się je nie tylko żołnierzom na złość.
Strząsnął resztki trocin z siwych włosów. Pogładził sumiaste wąsy.
– Tak możesz być żywym przykładem. – Jego głos nieco złagodniał.
Błysk flesza rozjaśnił na moment pomieszczenie. To szeregowiec łączności wpadł ze swoją cyfrówką.
– Baczność, chłopaki! – zakomenderował ostro Lodziarz. Sam też się wyprostował, powstrzymując przy tym jęk bólu. Wiedział, że za chwilę pojawi się pułkownik Bizoń.
Stary, jak niezwykle oryginalnie pozwalał się nazywać, przestąpił przez obalonego manekina.
– Spocznij – rzucił. Jego obwisła, zmęczona twarz jaśniała zadowoleniem. – Nie, nie musicie meldować. Sam widzę, potem czekam na szczegółowe raporty.
Klepnął z rozmachem Lodziarza po ramieniu. Ten skrzywił się tylko.
– Jeden nie najlepiej trafiony – mruknął z niesmakiem, wskazując na stojącego wciąż manekina. Z rozerwanej pociskiem dragunowa szyi sypały się trociny.
Bizoń przyjrzał się uważniej i machnął lekceważąco ręką.
– Obezwładniony – stwierdził. – I tak się wykrwawi, a raczej wytrocini. Na śmierć. Mało ważne.
Spoważniał, pokiwał głową.
– Poszło dobrze, chłopaki.
Lodziarz uśmiechnął się, dumny z jakże rzadkiej w ustach pułkownika pochwały. Uczernione twarze komandosów też się rozjaśniły. Jeden z Wafli, ten ze stłuczonym kolanem, błyskał zębami. Zupełnie zapomniał o bólu.
– Nie najgorzej – skwitował sucho Dziadek Mróz. – Rozpoznanie celowo spieprzyliśmy, sprzęt, jak wiecie, bywa zawodny. W dodatku w polu działania znalazł się SNT.
Pokręcił głową.
– Zawsze się znajduje – dodał cicho, jakby sam się dziwiąc.
Wafel ze stłuczonym kolanem podszedł bliżej. Utykał wyraźnie. Swojego mossberga trzymał luźno pod pachą.
– SNT? – spytał zaciekawiony.
– Skurwysyn Na Tyłach – wyjaśnił pułkownik pobłażliwie i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. – Trzeba przyznać, że trafił się wyjątkowo upierdliwy.
Morozow machnął lekceważąco ręką.
– Bywają gorsi – podsumował.
– Nie musiałeś z nim siedzieć w jednym wozie – obruszył się Bizoń, lecz po chwili jego twarz rozjaśniła złośliwa uciecha. – Ale teraz ma zajęcie, chodźcie popatrzeć.
Pociągnął Dziadka Mroza za rękaw. Komandosi zerkali po sobie zdziwieni.
– Naprawdę warto – dodał pułkownik i mrugnął porozumiewawczo do Dziadka.
Mercedes, a raczej jego rozerwany wybuchem wrak, już się dopalał. Obaj ochroniarze posła biegali dokoła w zasadzie bezsensownie. Nie mogli już pomóc, odwracali się tylko, kiedy owiewał ich czarny dym palonych opon.
Łysy cywil, zwany Skurwysynem Na Tyłach, na widok wychodzących z budynku, poklepujących się po ramionach komandosów znieruchomiał na moment. Po czym podbiegł do Bizonia, uczynił ruch, jakby chciał go chwycić za klapy munduru. I znieruchomiał w śmiesznej pozycji na szczęk przeładowywanego mossberga.
Obejrzał się powoli. Gładkolufowa strzelba celowała mu w tyłek, oczy komandosa były zmrużone i zimne. Głośne, wesołe rozmowy ucichły nagle. Słychać było tylko trzask płomieni i przekleństwa ochroniarzy.
– Co załadowałeś, Wafel? – zainteresował się Bizoń. Komandos wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Według planu. Breneki na drzwi, potem obezwładniające, gumowe. – Pokręcił głową, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. – Breneki chyba dwie, ale nie pamiętam...
Zmarszczył czoło z namysłem. Ktoś zachichotał krótko, urwał, uciszony niecierpliwym syknięciem Lodziarza, który z boku przyglądał się całej scenie.
– A ile razy strzelałeś? – doprecyzował pytanie Bizoń. Komandos wzruszył ramionami z udawaną bezradnością.
– Też nie pamiętam. Niech się pan pułkownik lepiej odsunie na bok, bo może pochlapać – doradził.
Polityk strzelał wzrokiem w lewo i prawo. Pot na jego łysinie lśnił w migotliwym blasku dogasającego już pożaru.
– Kto temu pierdolonemu snajperowi kazał dać ostrą amunicję? – wrzasnął. Bizoń cofnął się, by nie zostać opryskany śliną.
– Pan, panie pośle – odparł sucho. – Bez nazwisk, wiem... I pan tu zaparkował, kiedy szeregowy mówił, żeby gdzie indziej...
– To kazał mi się pierdolić! – krzyknął gdzieś z tyłu łącznościowiec, z wyraźną urazą w głosie. – I to się nagrało, o! – dodał triumfalnie.
Bizoń skrzywił się lekko. Otaczało ich coraz więcej komandosów, sekcja wsparcia zdążyła wyleźć z krzaków.
– O ja pierdolę... – zdziwił się na widok płonącego wraku Kuleczka Waniliowa Jeden. Odsunął z czoła aramidowy hełm.
– Droga ta pozoracja – dodał z niekłamanym podziwem.
– Więcej powagi, panowie – skarcił go pułkownik, ale jego policzki drgały od powstrzymywanego z trudem śmiechu. – A pan, panie pośle bez nazwisk, niech się pan nie żołądkuje. Przecież chyba wóz był ubezpieczony?
Wargi cywila drżały. Bardziej niż kiedykolwiek przypominał łyse, autystyczne niemowlę.
– Chuja tam ubezpieczony! – wrzasnął i złapał się za głowę. – Co ja im powiem, co im powiem... – zajęczał.
– Komu? – spytał sucho Dziadek Mróz.
– No im... Nie starczyło na ubezpieczenie, nawet za wachę sam musiałem płacić... – SNT urwał, zorientował się, że powiedział za dużo. Potoczył dokoła błędnym wzrokiem zranionej sarny.
– Te szyby – powtarzał tylko cicho. – Te szyby... Takie przyciemniane, nie żadna folia...
* * *
Komandosi otaczali dopalający się wrak. Łysy cywil gdzieś zniknął.
Dziadek zaciągnął się papierosem, żar na chwilę wydobył z mroku jego zamyśloną twarz.
– Poradzisz sobie?
Pułkownik Bizoń przytaknął ruchem głowy.
– Poradzę. Chyba dzięki tobie mam jeden kłopot z głowy, dobry miałeś pomysł. A Leciutkiemu sam postawię piwo.
– Za co? – roześmiał się Dziadek. – Przecież żadna sztuka trafić.
Pstryknął niedopałkiem, który zatoczył świetlisty łuk i zgasł w wysokiej trawie.
– Zostaniesz z nami? – spytał pułkownik, choć znał z góry odpowiedź.
Dziadek milczał chwilę.
– Przecież wiesz, że nie – odparł w końcu. – Nie jestem już potrzebny, to dobre chłopaki. Nauczyli się wszystkiego, czego ich mogłem nauczyć.
Uśmiechnął się ciepło, z odrobiną smutku.
– Z resztą Lodziarz sobie poradzi. To dobry oficer, zdał dziś egzamin.
Bizoń kiwnął głową bez słowa.
– A i tobie będzie teraz łatwiej – dodał Dziadek. – Nie będę kłuł w oczy, chociaż ten dupek pewnie tu się nie pojawi więcej. Musiałby taksówką przyjechać.
Znów zapadła cisza. Obaj mężczyźni zdążyli się poznać i polubić, odwlekali teraz moment pożegnania.
– Dziękuję, Pawło – powiedział wreszcie Bizoń cicho. – Wiem, kończy ci się kontrakt. Ale pamiętaj...
Urwał. Dziadek uścisnął mu mocno dłoń.
– Pamiętam – odparł. – Może kiedyś...
Nad ich głowami przemknął ptak, czarny kształt ciemniejszy od nocy. Zapadł w zaroślach i wrzasnął.
Lelek, pomyślał Dziadek i nie wiedzieć czemu poczuł dreszcz.
* * *
Range rover miał kilka zalet. Ale najważniejsza Dziadkowi wydawała się jedna – o wiele mniej rzucał się w oczy niż wypasiony mercedes, jakim jeździł jeszcze pół roku temu.
Rozpadało się. Wycieraczki przecierały półkola na przedniej szybie, światła reflektorów nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów skrzyły w kropelkach deszczu. I nic już nie było takie jak wczoraj. Pozostawała pustka, której nie było jak zapełnić.
Smutek. I tęsknota.
Dziadek Mróz wpatrywał się w mrok przecinany smugami reflektorów. Nie wiedział, dokąd się tak spieszy, co każe mu coraz mocniej dociskać gaz, wchodzić w zakręty na granicy ryzyka. Napędzany na cztery koła range rover radził sobie nieźle, choć przecież był terenówką z twardym zawieszeniem. Drzewa, bezlistne jeszcze o tej porze roku, rozmazywały się w pędzie, kiedy tylko Dziadek spojrzał w bok.
Dobiegło końca pół roku ciężkiej pracy. Ciężkiej, niebezpiecznej, w dodatku wciąż trzeba było się użerać z różnymi SNT w rodzaju pana posła „bez nazwisk”. Ale ta praca pozwalała zapomnieć. Pozwalała zasypiać twardym snem, po całym dniu fizycznego wysiłku do granicy możliwości. Pozwalała nie przewracać się w półśnie z boku na bok, nie budzić z łomocącym sercem i szukać miękkiego dotyku włosów. Ciepła.
Którego już nie było. I nigdy nie będzie.
– Czekaj, dupku... – mruknął Dziadek pod nosem, mrużąc oczy w światłach nadjeżdżającego z naprzeciwka tira. Wymacał przełącznik. Osiem halogenów na dachu przecięło mrok.
Po chwili mógł obserwować w lusterku, jak tylne światła ciężarówki zataczają łuk. Nie potrafił się powstrzymać od uniesienia środkowego palca, choć dobrze wiedział, że kierowca tira i tak nie dostrzeże tego gestu. Miał wystarczająco dużo problemów.
Dziadek pstryknął przełącznikiem, światła przygasły. Był rad z deszczu, śliskiej jezdni, sznureczka samochodów z naprzeciwka. Mógł się skupić na prowadzeniu i starać się nie myśleć.
Tylko starać.
Zastanawiał się ponuro, do czego właściwie się tak spieszy, co gna go wąską drogą, niebezpieczną, jak wszystkie w tym kraju. Po co, myślał, przecież na końcu i tak nic nie czeka. Pusty apartament, w którym od trzech miesięcy zbiera się tylko kurz. Zimna, pachnąca stęchlizną pościel. Naczynia w zlewie, z zaskorupiałym brudem, pudełka po pizzy, na których zastygł sos pomidorowy i roztopiony ser. Opróżnione butelki, których nie chciało się wynieść.
Dziadek zredukował bieg, mocniej chwycił kierownicę. Silnik range rovera, nieźle wprawdzie wytłumiony, zawył głośniej. Zapiszczały opony, kiedy wóz wszedł w zakręt.
Niech to szlag, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Człowiek się nawet zapić nie może. Nie da rady, taki pieprzony los nieśmiertelnych. Kurewska niesprawiedliwość. Docisnął gaz prawie do podłogi, światła reflektorów wydobyły z mroku rząd przydrożnych drzew.
Nie ma dokąd się spieszyć. Samochód zatańczył na śliskiej nawierzchni, wytracając szybkość. A co doskwierało najmocniej, nie ma do kogo.
Jechał teraz wolno. Pozwalał się wyprzedzać nawet odrapanym polonezom, zjeżdżał posłusznie na samo pobocze, poganiany niecierpliwymi błyskami reflektorów w lusterku.
Uświadomił sobie, że czuje żal do Bizonia. Zdawał sobie sprawę, że to irracjonalne i niesprawiedliwe, pułkownik zrobił, co mógł, a nawet więcej. Wywiązał się ze wszystkich obietnic, uczciwie i do końca. I parę razy, kiedy zwierzchnicy kwestionowali przydatność konsultanta Morozowa, umiał postawić na swoim.
Dziadek uśmiechnął się krzywo. Kwestionowali – to nie było najwłaściwsze słowo. Przypomniał sobie posła od służb specjalnych. Ten łysy facet potrafił parę tygodni temu wywołać całkiem niezły skandal, na szczęście szybciutko wyciszony. Bizoń też miał swoje dojścia, co niejako potwierdzało spiskową teorię, którą wyznawał parlamentarzysta.
Ale dojścia na dłużej nie wystarczyły, dobrze przynajmniej, że udało się wypełnić kontrakt do końca. Uśmiech Dziadka stał się cieplejszy. Dobre chłopaki, pomyślał, pokazali, co potrafią. Nauczyli się wiele, teraz muszą sobie radzić sami.
I ja też, dotarło do niego po raz któryś już, odkąd ruszył w drogę ciemną, wyboistą szosą. Coś trzeba zrobić z resztą życia. Poszukać sensu, o który coraz trudniej.
Wydawało się, że ten sens kiedyś się odnalazł. Jednak nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, jak głosi wyświechtany truizm. Nie odnaleźli już siebie nawzajem, on, Dziadek Mróz, i dziwna dziewczyna, która chciała, by nazywać ją Matyldą. Oddalili się, stali się sobie obcy. Nic już ich nie łączyło, nawet wspólne cele, które okazały się nieważne, w które oboje przestali wierzyć.
I pozostało to, co odpychało, nie pozwalało zapomnieć. Cień kogoś, kto kiedyś stanął między nimi.
Już tylko cień. Dziadek namacał paczkę papierosów leżącą na siedzeniu obok. Wyciągnął jednego, reszta rozsypała się po podłodze. Zaklął głośno.
I jeszcze gadam do siebie, przemknęło mu przez głowę. Sięgnął do elektrycznej zapalniczki na desce rozdzielczej i rzucił kolejną klątwę, kiedy palec wpadł mu do dziury. Gniazdko było puste. Przypomniał sobie poniewczasie, że tak ze dwa dni temu pozwolił jednemu z Wafli podłączyć tam laptopa.
Mrucząc coś pod nosem o pierdolonych bałaganiarzach, zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Zjechał przy tym na środek szosy, dopiero mrugnięcie świateł nadjeżdżającego z przeciwka samochodu przywróciło go do rzeczywistości.
Wreszcie znalazł i odetchnął z ulgą. Ciche pstryknięcie ronsona utonęło w hałasie silnika. Przybliżył błękitny, gazowy płomyczek do trzymanego w ustach papierosa, zerkając jednocześnie odruchowo w lusterko. I zamarł.
Zorientował się, że już od dłuższego czasu ktoś się za nim wlecze. Światła były dziwne, podwójne reflektory ustawione nie poziomo, lecz pionowo.
Dziadek przypalił papierosa, rzucił niedbale zapalniczkę na siedzenie obok. Miał ochotę skląć siebie samego. Powinien wcześniej się zorientować. Zaczynasz tracić instynkt, pomyślał niewesoło.
Zdjął nogę z gazu, jechał teraz zaledwie sześćdziesiątką. Ale dystans pomiędzy nim a jadącym z tyłu wozem nie zmniejszał się wcale. W błysku latarni, kiedy przejeżdżali obok jakiegoś wiejskiego, zamkniętego na głucho sklepiku, dostrzegł, że to minivan. Ten, kto jechał za nim, starał się utrzymać stałą odległość.
Gdyby nie zdrowa paranoja, Dziadek nie dożyłby swojego wieku. Kilkuset lat albo, jak kto woli, krzepkiej pięćdziesiątki. Skoro tamten tak jawnie przykleił się do zderzaka, pomyślał, zależy mu na tym, żebym wiedział, że mnie śledzi. W porządku, uśmiechnął się złośliwie, zobaczymy.
Zredukował bieg, zwolnił jeszcze bardziej. Mignął prawym kierunkowskazem, jakby zamierzał zatrzymać się na poboczu, sunął wolno, co było zrozumiałe. Pobocze na tej drodze było czysto umowne, trudno było nazwać tak bagnisty rów, który zaczynał się w miejscu, gdzie kończył się zryty koleinami asfalt.
Światła w lusterku zbliżały się coraz bardziej, Dziadek dostrzegł błysk kierunkowskazu. Wciąż jechał wolno prawym pasem, dając się wyprzedzić. Wkrótce maska minivana wypełniła całe lusterko i po chwili czarny samochód przemknął obok range rovera.
Chevrolet suburban. Ciekawy wózek, pomyślał Dziadek, zanim jeszcze tamten zamrugał czerwono kierunkowskazem. Roześmiał się głośno. Amerykanin, nieprzyzwyczajony do toru przeszkód, jakim jest podlaska szosa, nawet międzynarodowa. Dlatego tak ostrożnie jedzie.
Zaciągnął się głęboko. Wariujesz, stary, nadpłynęła niewesoła myśl, zwidują ci się strachy. Po raz pierwszy tego dnia zatęsknił jednak do pustego mieszkania, do samotności. A przede wszystkim do butelki odrobionej na kształt szklanej góry, która zawierała błękitnie opalizujący płyn. Perfumy Biały Niedźwiedź, najlepsze lekarstwo na wszystkie smutki i zmory.