Sonnet. Gwarant pokoju - Ireneusz Mazurek - E-Book

Sonnet. Gwarant pokoju E-Book

Ireneusz Mazurek

0,0

Beschreibung

Czego należy się bardziej wystrzegać: odmętów nieznanej części kosmosu czy odwiecznych ludzkich konfliktów? Właściciel rakiety Sonia kontynuuje swój piracki żywot wraz z kilkuosobową załogą. Po tym jak Sonnet ochronił Znany Wszechświat przed atakiem obcego, został wysłany w kosmos jako "Gwarant Pokoju". Obecnie eksploruje rozległy Układ Oorta, by na tamtejszych ciałach niebieskich poszukać drogocennych bogactw mineralnych, takich jak choćby... woda. Potężna presja i interpersonalne rozgrywki między członkami załogi - to będzie misja pełna emocji! Kontynuacja historii znanej z powieści "Sonnet. Obcy w krwiobiegu". Gratka dla miłośników filmów o lotach w kosmos, takich jak "Apollo 13", "Pasażerowie", "Marsjanin" czy "Ad Astra".

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 504

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ireneusz Mazurek

Sonnet. Gwarant pokoju

 

Saga

Sonnet. Gwarant pokoju

 

Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock

Copyright © 2024 Ireneusz Mazurek i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727186061 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Prolog

Mężczyzna uchylił drzwi, wpuszczając do niewielkiego pomieszczenia trochę elektrycznego światła z korytarza. Buczenie oświetlenia tworzyło dźwiękowe tło, które po pewnym czasie ludzki umysł zaczynał ignorować. Słuch selektywny. Na tym opierała się siła ludzkości. Była nią umiejętność dostosowania się do najprzeróżniejszych warunków.

Inną siłą ludzkości była determinacja.

Mężczyzna wszedł przygarbiony, zamiatając nogami i zamknął za sobą drzwi, ale zamek nie kliknął, jak to miał w zwyczaju, oznajmującym zamknięcie krótkim dźwiękiem

i przełączeniem światełka ledowego z zielonego na czerwone. Nie taka była umowa. Jego opiekun oraz strażnicy w tych swoich dziwnych hełmach czekali na zewnątrz. Byli uzbrojeni i wyszkoleni. Przez najbliższe minuty ich praca będzie polegała na obserwowaniu drzwi.

Mężczyzna pokonał nierównym krokiem dwa metry i zatrzymał się. Następnie wyprostował się i rozejrzał po skąpo oświetlonym pomieszczeniu, po czym skupił wzrok na nieruchomej, prawie zlewającej się z ciemnawym tłem kobiecie. Była ubrana w szary dres i siedziała na czymś w rodzaju wersalki ustawionej pod gładką ścianą. O ścianie wiedział tyle, że nikt jej nie pobudował, a jedynie odkuwał jej skrawki w litej skale. Obok wersalki stał stolik, a na nim talerz z łyżką. Talerz był pusty, wytarty niemal do czysta, ale można było dostrzec na nim czerwone smugi, zapewne po zupie pomidorowej. Wokół naczynia leżało kilka okruszków. Posiłek zjedzony. Do idealnego wytarcia talerza musiało zabraknąć chleba. Dalej, za stolikiem, mieściła się mini ubikacja z zapewniającą odrobinę prywatności storą.

Można było powiedzieć wiele o gospodarzach tego przeklętego od stuleci miejsca, ale na pewno nie to, że byli ostatnimi potworami.

Kobieta patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Jej przyzwyczajony do półmroku wzrok wyłapywał wszelkie detale. Widziała jego ciężki, obolały krok, a następnie z trudnością utrzymywaną dumną postawę. Widziała trzydniowy zarost nie zakrywający zapuchniętej dolnej wargi, podbite, pełne czerwonych krwinek oko i rozlewający się oczodołem ku policzkowi czarnofioletowy siniec. Patrzyła na cenę, którą musiał zapłacić, żeby móc się tutaj zjawić i zrobić to, co należało. I bała się, choć jej oczy nie drżały. Dolna szczęka kobiety pozostawała posłusznie nieruchoma, a ciało – zdyscyplinowane. Panika była jej obca. Zrozumienie sytuacji, znajome. Uniosła wzrok. Jej ciało zesztywniało, jakby za sprawą czarów zmieniło się w taką skałę, jak ta, która tworzyła ścianę metr za jej plecami.

Mężczyzna unikał wzroku towarzyszki i spoglądał na powałę. Jego ciałem wstrząsnął niespodziewany dreszcz. W konsekwencji ugięły mu się nogi, a oczy, choć pozostały suche, wyraźnie się zaczerwieniły. Opuścił głowę i podrapał się po zarośniętym podbródku.

Wypełniał go spokój, choć nie powinien.

Wypełniało go zrozumienie, choć również nie powinno.

– Cóż – Jego głos łatwo wypełnił małe pomieszczenie. – To prawda, co mówią.

Oczy kobiety utkwiły w nieoczekiwanym – przynajmniej pozornie – gościu. Chcąc nie chcąc, oceniła swoje szanse w ich ewentualnym starciu. Wiedziała, że mogła go pokonać. Wiedziała, że z pewnością by go pokonała. Trudne czasy tworzyły silne kobiety. Ale nie o siłę tu chodziło. Pokonałaby go, to pewne, tylko i co potem? Jej sytuacja nie uległaby zmianie. Mogłaby się ewentualnie pogorszyć. To byłby zły ruch. Niepotrzebny.

Patrzyła na mężczyznę pytającym wzrokiem.

– A co takiego mówią? – zapytała i zdziwiła się brzmieniem własnego głosu. Był chrypki i słaby. Pozbawiony tembru, który do tej pory był jego znakiem rozpoznawczym. Nie spodobał się jej. Nie rozpoznawała w nim siebie, choć wiedziała, że wynikło to z wielu godzin ciszy, gdy nie było do kogo gęby otworzyć. Postanowiła to zmienić i stawić czoła oczywistym konsekwencjom. – Co mówią?

Mężczyzna niemal uśmiechnął się na te słowa, wypowiedziane mocno i hardo. Niemal, bo nim jego usta wykrzywiły się w łagodne, niesymetryczne „u”, jego oczy zmartwiały, a twarz znów spoważniała. Jeśli miał w sobie jeszcze jakieś pokłady empatii, to wyraźnie wyzbywał się ich jak narzucających się niechcianych tików nerwowych. Niszczył je w zarodku.

I tego musiała się bać.

Mężczyzna przypadł do niej nagle, sprawiając, że odskoczyła na pryczy i uderzyła plecami o zimną, skalną ścianę. Mimo to nie mogła zerwać magnetycznego kontaktu wzrokowego. Był on zimniejszy od ściany i jakże upiorny na tej zwykle łagodnej, a teraz mrocznej, trupio bladej twarzy. Najgorsze jednak było to, że mogła się jedynie domyślać, co zwiastował.

– Mówią – powiedział mężczyzna, a oczy mu dziwnie zmatowiały – że karma zawsze wraca.

Rozdział pierwszy – Oortodoksi

„Zapuszczanie się tutaj nie było najlepszym pomysłem”, pomyślał Sonnet. Tyle, że czasem trzeba było podejmować takie decyzje. Decyzje, które choć z punktu widzenia właściciela rakiety, dowódcy i osoby odpowiedzialnej za nieliczną, ale jednak wieloosobową załogę w jednym, mogły wydawać się głupie, a były jedynym rozwiązaniem.

I nadal nie najlepszym pomysłem.

– Nie widać ich. Skanuję na szerokiej sferycznej.

– Tutaj wody jest sporo. Wolałbym, żebyśmy nie musieli spieprzać, zrywając tuby.

– No wiem, szefie. Ryzyko zawsze istnieje, choć teraz mimo wszystko jest dość małe.

– Tak, cokolwiek to znaczy.

Ten typ był pierwszym astronawigatorem Sonneta ze skłonnością do metaforyki, a od czasu zmiany trybu życia na piracki, drugim w całym jego dotychczasowym życiu, tak że i odnośników było niewiele. Ścisłe umysły ludzi zajmujących to stanowisko zwykle odnosiły się do równie ścisłych liczb, precyzyjnych wyliczeń i w ogóle całej tej technicznej nowomowy niezrozumiałej zwykłym śmiertelnikom; a tu taka niespodzianka. „Dość małe”. Gonzales powiedziałby, że nie ma pojęcia, i że nie będzie bawił się w przybliżenia. Powiedziałby… ale ten tu nie był Gonzalesem.

Obłok Oorta był ogromną przestrzenią. I to w skali makro. Nieporównywalnie obszerniejszy od Pasa Kuipera rozpościerającego się od orbity Plutona i bogatszy w… no, we wszystko. Gdy Pas Kuipera był „jedynie” częścią Układu Słonecznego, to Układ Oorta kończył się w odległości stu tysięcy jednostek astronomicznych od Słońca. To znaczy sto tysięcy razy dalej niż wynosi odległość Ziemi od jej matczynej gwiazdy, gdy Pas Kuipera „zaledwie” pięćdziesiąt. Obłok zaczynający się dwieście pięćdziesiąt jednostek od Pasa, obejmował bańką cały Układ Słoneczny. Składał się z miliardów mniejszych i większych ciał niebieskich poczynając od komet po nie tak bardzo skarlałe planety. Wiele z tych ciał posiadało najprzeróżniejsze bogactwa mineralne, poczynając od bezcennej wody, poprzez gazy, paliwa, na rzadkich metalach kończąc. Potrzebujący podstawowych zasobów Sonnet nie mógł wybrzydzać. Musiał podjąć ryzyko.

Plan był prosty i ograniczał się do dyrektyw: szybko i efektywnie. Wziąć co potrzebne i spierdalać, jakby się ogon palił. W sumie, NRK Sonia była rakietą i na płonącym ogonie opierał się jej napęd, ale metafora była tylko metaforą, a Sonnet mógł sobie na nią pozwolić, bo astronawigatorem nie był.

Sonnet posiadał wiele pamiątek po swojej pirackiej przeszłości. Wtedy okradał, żeby żyć. Okradał bogatych, żeby samemu nie być biednym. Starał się również nie krzywdzić ludzi bez potrzeby. Podczas ostatniej akcji rabunkowej był zmuszony zabić buńczuczną załogę mostka okradanego statku transportowego KP, ale udało mu się uratować obecnych w jego szkielecie i ogonie techników i dokerów. Przejął setki ton najprzeróżniejszych materiałów,

z czego żywnościowe stanowiły prawie pięćdziesiąt procent. Jak we wcześniejszych, podobnych przypadkach, ukrywał wtedy kontenery o entropii równej niemal zeru po ciemnych stronach ciał niebieskich, by teraz korzystać z ich dobrodziejstw. Głód mu nie groził. Szkopuł był w tym, że transporty handlowe nie przewoziły wody jako takiej. W postaci napojów

i alkoholi – tak, ale zwykłej, czystej wody – już nie. Wyjątkiem były specjalne transporty, które dostarczały przesyłki do stacji kosmicznych i wtedy to ona stanowiła główny towar, ale tych z zasady piraci nie okradali. Woda na przeciętnej jednostce krążyła po rurach statku jako płyn uzdatniany i w kółko odświeżany w ilości przewidzianej na czas podróży. Po akcji

z transportem KP większość tej wody rozpierzchła się w przestrzeni kosmicznej.

Wodę, oczywiście, można było kupić i było to bardzo łatwe, bo zapewniały ją wszystkie punkty przerzutowe w Znanym Wszechświecie, wszystkie stacje miały w obowiązku ją posiadać, ale Sonnet nie chciał lądować byle gdzie i zaznaczać tam swojej obecności. Nabawił się manii prześladowczej i nie chciał, żeby ktoś opracował wzór jego podróży. Mógłby go potem sprzedać jednej z potęg, a ta z chęcią przejęłaby go i położyła łapę na jego rzekomej mocy, w którą tak wierzyli. I której się bali. Mógłby również taki wzór wpaść w ręce jakiegoś mniej lubiącego go konkurenta z branży, a taka sytuacja nie byłaby wcale lepsza.

– Wiesz – Sonnet zwrócił się do swojego astronawigatora, drapiąc się po krótkim, lecz gęstym kilkudniowym zaroście – mógłbyś podkoloryzować trochę, żeby uspokoić kapitana, tak jak to robił Scotty.

– Chyba Sulu – odpowiedział piegowaty blondyn, który był jeszcze większym nerdem od Sonneta. – Scotty był inżynierem, a Sulu pilotem, z tym, że wszelkimi informacjami

i dobrą radą zwykle dysponował pan Spock, a w jego roli – uniósł w charakterystyczny sposób jedną brew – twórca volcańskiego pozdrowienia i kontaktu umysłów, nieodżałowany Leonard Nimoy. – Nazwisko to wypowiedział wręcz z namaszczeniem.

– Fascynujące – podsumował Sonnet, który zwykle poprzestawał na jednorazowym oglądaniu epizodów, dzięki czemu mógł pochłaniać kolejne i kolejne klasyki, ale często owocowało to również w wyżej wymienione typy pomyłek.

Irytującym było, że ten typ, o imieniu Hans, wiedział wszystko lepiej. Na wszystkim znał się lepiej i nawet w przypadku Star Trecka był pieprzonym ekspertem i skarbnicą ciekawostek. Sonnet musiał przyznać, że mimo to, był też naprawdę sympatycznym gościem.

Mostek Sonii ponownie stał się domem Sonneta zaraz po tym jak Trzy Potęgi kosmiczne, na które składało się Konsorcjum Planetarne, Ośrodek Służb Tronowych i Hrabia Stu Dwóch, wtedy już raczej Stu Jeden Planet, choć to się wciąż zmieniało, wysłały go w kosmos. Dosłownie. Bez metafor. Wręcz wykopały go noskami swoich ciężkich buciorów. Choć może niezupełnie. W stwierdzenie, że zrobiły to wszystkie trzy z Trzech Potęg wdarłaby się pewna nieścisłość. W wyniku zawirowań wojenno-politycznych Hrabia stracił wielką część swojej potęgi, a w tym – wisienkę na torcie – Ziemię, którą jego ojciec odświeżył jak dobry ogrodnik i doprowadził do ekologicznej równowagi, a którą syn traktował jak ogródek do spełniania swoich hedonistycznych zachcianek. Hrabia uznawany był za najważniejszą, choć nie najpotężniejszą ze stron z tego właśnie powodu, że pierwszą ze stu dwóch planet, którymi szczycił się w swoim oryginalnym tytule, była właśnie Ziemia. Kolebka ludzkości. Nietykalna z zasady, o ile miała już gospodarza.

I tu był pies pogrzebany.

Gdy w Znanym Wszechświecie pojawili się pierwsi obcy, będący rodzajem energii czegoś w rodzaju wirusa, dwoje zainfekowanych przez nie osobników rasy ludzkiej zyskało zdolności telepatyczne. Sonnet był jednym z nich, ale daleko mu było do gloryfikowania tego zdarzenia. Wciąż walczący z próbującym przejąć jego umysł obcym – jak zwykł mawiać –

w swoim krwiobiegu, dedykowany został do misji, w której miał zniszczyć drugiego obcego, który całkowicie zawładnął ciałem swojego nosiciela – piratki Arlety. Rozpoczęła się kosmiczna wojna zwana Batalią o Ludzkość. Po prawdzie, choć zwycięska, to ów ludzkość nie szczyciła się nią i raczej wolałaby o niej zapomnieć. Stało się tak po tym, jak obcy w ciele Arlety zakpił z potężnej floty zjednoczonych na tę okazję trzech frakcji i Ligi Piratów, wysyłając naprzeciw nim swoją – nawigowaną przez zależnych od swojej woli ludzi – flotę tylko po to żeby pozwolić ją zdziesiątkować. Wynik okrutnego żarciku kosztujący ludzkość setki tysięcy, a po prawdzie – do czego nigdy by się nie przyznała – miliony istnień, nie był powodem do dumy.

Pokrótce, Sonnet zdołał pokonać obcego, zabijając jego nosiciela i zrywając jego kontakt z poddanymi. Chwilę przed tym, obecna w tej akcji komandor Mellody Karma, będąca dowódcą Sonneta i kimś więcej, choć jedynie w usilnych i równie płonnych dążeniach Sonneta, dostała od obcego rozkaz zabicia jego niedawno odnalezionego syna, Maksa. Rozkaz ten podparty został całą siłą determinacji i nienawiścią umierającego wroga. W tym samym czasie Sonnet musiał stoczyć walkę z obcym w swoim własnym wnętrzu i o mało nie przypłacił jej życiem. Ostatecznie jednak przeżył i przywrócił status quo Trzech Potęg. Oznaczało to, że ich zawieszenie broni wkrótce wygasało. W nagrodę za zasługi Sonnet został wysłany w kosmos jako „Gwarant Pokoju”. Jego obecność, na tyle daleka, żeby nikt nie wiedział, gdzie może się znajdować i na tyle bliska, żeby mógł szybko zareagować, miała zapewnić Ziemi wolność i niezależność od Trzech Potęg. Po tym, jak opuścił ją Hrabia, miała rządzić sobą sama, a Sonnet miał tego dopilnować.

Opuściwszy statek komandor Karmy, zabrał ze sobą syna, wiedząc, że rozkaz obcego w ciele Arlety z łatwością mógł i przełamałby sumienie pani komandor czy jej ogólne poczucie sprawiedliwości. Sam wielokrotnie rzucał rozkazy, które wykonywano od razu, bo i nikt nie był w stanie stawić im oporu. Jedynie mózg ofiary odnajdywał pewien dyskomfort związany z podporządkowaniem się i w wyniku wewnętrznej reakcji, dochodziło do lekkiego krwawienia z nosa. Gorzej było, jeśli dwoje obcych rzucało sprzeczne rozkazy tej samej osobie. Wtedy ofiara doznawała nagłego szoku i umierała w konwulsjach, wyrzucając z siebie krew i wnętrzności w silnych torsjach. Była to okrutna, brutalna, niezwykle brzydka, ale też szybka śmierć.

A teraz Sonnet błąkał się po Obłoku Oorta, a cały Znany Wszechświat wierzył, że może mu zagwarantować pokój, gdyż posiadał wielką moc telepatyczną.

– Dobra – Sonnet skwasił się do swojego astronawigatora – panie pilocie Sulu, uważaj, żebyś nie wkurzył za bardzo swojego kapitana Jamesa Tiberiusa Kirka.

Blondyn przewrócił oczami.

– Tak jest. Choć bardziej boję się mocy straszliwego Gwaranta Pokoju, gotowego kazać mi połknąć własny język.

– To przeszłość – powiedział Sonnet już enty raz. – Gdy zwalczyłem obcego w swoim krwiobiegu, tam na Ziemi, moc wyparowała razem z nim. I nie myśl, że za nią tęsknię. Wręcz przeciwnie. Skończyły się koszmary i strach, że obcy przejmie moje ciało i zacznie odpieprzać to, co ten drugi odpieprzał z ciałem i życiem prostodusznej Arlety. Więcej. Ultradźwięki przestały przewiercać mi czaszkę, a zorza polarna znów stała się pięknym i nie powodującym bólu zjawiskiem… – Zamyślił się. – a przynajmniej wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni, czyli zaraz po ów wspaniałym i jakże docenionym przez Znany Wszechświat zwycięstwie.

– Czyli grypa przeszła i nie został choćby kaszelek. – Hans zignorował gorzki ton swojego kapitana, za co ten był mu wdzięczny.

– Katar też zniknął. Oszczędzamy na chusteczkach. Papier jest drogi.

– A to nie jest papier z odzysku? – Blondyn zaświecił zębami, z czego lewy siekacz błyszczał złotem. – No, dobra – powiedział zauważając, że żarty za bardzo się przedłużyły. – Czas wrócić do pracy.

– Tak, jak na Niemca, Hans, i tak masz niezłe poczucie humoru.

– I to właśnie dlatego, że jestem Niemcem, wiem, kiedy śmieszki heheszki trwają zbyt długo.

Sonnet nie znalazł Hansa w trakcie poszukiwań zastępstwa za Gonzalesa. Podrzucił mu go Kudłaty, znajomy pirat i w zasadzie dobry przyjaciel. O ile istnieli takie indywidua jak źli przyjaciele. Było to cztery miesiące wcześniej, gdy jeszcze sam musiał trudzić się z niełatwą sztuką astronawigacji, przez większość czasu tkwiąc z nosem

w manualach, z których rozumiał tylko tyle, że żeby coś osiągnąć, trzeba było wcisnąć taki

a taki guzik. Strasznie go to denerwowało. Wszystkie te trajektorie, prawdopodobieństwa napotkania ciał niebieskich zwane „czystością”, ekstrapolacje czy osiąganie prędkości nadświetlnej zwanej „równoległą” spędzało mu sen z powiek. To była jedna z tych profesji,

w której albo byłeś na sto procent albo mogłeś co najwyżej liznąć jej krawędzi.

Kiedyś Sonnet miał świetnego astronawigatora. Gonzales był jego przyjacielem od serca. Na imię miał Amidio, ale z jedynie sobie znanych przyczyn nie znosił go i nie lubił, gdy się nim do niego zwracano. Współpracowali na zasadzie równych sobie, gdzie Sonnet był – bo musiał – nieznacznie równiejszym. Trwało to trzy lata, póki Sonnet nie zabił go, dowiadując się, jaki efekt wywiera wydanie telepatycznego rozkazu sprzecznego

z poprzednim. Gonzales, ku zaskoczeniu swojego przyjaciela, zginął w już wyżej wymieniony, nieładny i nagły sposób. Wtedy nie zapowiadało się, żeby zależny od woli komandor Karmy Sonnet kiedykolwiek miał potrzebować nowego astronawigatora (nowego przyjaciela już nie chciał szukać), do czasu, aż oddawszy mu wcześniej statek – jak już wspomniano – wykopali go w kosmos.

Hans Gutberg pracował u Kudłatego może przez miesiąc po śmierci jego poprzednika, Vailleya, który oddał życie, ratując swojego Alfę – tak kazał nazywać się Kudłaty, który stworzył swój system zarządzania w oparciu o funkcjonowanie wilczej watahy. Kudłaty był dość prostodusznym mężczyzną w typie anachronicznego wojownika z rockową podszewką. Nosił się w skórach, butach na mocnych obcasach i nieodłączną czarną ramoneską świecącą srebrem dziesiątek zamków błyskawicznych. Był artystą, muzykiem, oddającym się pasji grania na gitarze basowej i nie znoszącym zarozumialstwa.

Prócz własnego.

Śmierć Vailleya, którego w sumie doceniał, oznaczała dla Kudłatego tyle tylko, że potrzebował nowego astronawigatora i w swojej zaradności, wkrótce znalazł go na stacji przerzutowej Haron-Space orbitującej niedaleko szlaku transportowego Konsorcjum Planetarnego łączącego Omberę z Sodem. Trzymała się jednego z większych księżyców bezgwiezdnej, martwej planety i w razie potrzeby potrafiła się za nim efektywnie ukryć. Tym szlakiem zwykle wędrowały najlepsze towary, bo miały one zaspokajać wyszukane gusta bogatych turystów, którzy na Sodzie spędzali luksusowe wakacje. A o luksusach Sodu krążyły legendy.

Hans Gutberg, jak wielu przed nim, uwięzionych pracą na kosmicznym zadupiu, marzył o podróżach i o przygodach. Miał też opinię osoby wyważonej i nie sprawiającej kłopotów przełożonym. Kudłaty odkupił jego kontrakt z braku lepszych opcji, a też i przez to, że zależało mu na czasie. Przygarnął Hansa. I szybko tego pożałował.

Okazało się, że Gutberg był świetnym nawigatorem i z niespotykanym u żadnego z jego dotychczasowych poprzedników opanowaniem znosił przygany i wyzwiska swojego Alfy, Kudłatego. Potrafił wiele i cieszył się z wyzwań. I przy byle okazji odnosił się do wydarzeń

z kultowych, starych seriali sci-fi, takich jak Battlestar Galactica, Firefly czy Babilon 5, o Star Treku nie wspominając. Rzucał nazwiskami, rangami i tytułami odcinków z poszczególnych sezonów. Znajdował podobieństwo we wszystkim i wszędzie. Samego Alfę raz przyrównał do Klingona, za sprawą jego apodyktyczności i egocentryczności, czym przelał szalę goryczy. Tego, Kudłaty już nie mógł znieść. Jego podwładni mieli się go słuchać, a nie analizować niczym kosmiczni Freudowie. Kiedy Kudłaty współpracował z Sonnetem, ten także dowiódł, że był fanem tej anachronicznej papki sci-fi, ale on przynajmniej nie narzucał jej innym, a Hans wciąż o niej gadał i to z taką pasją, jakby wszyscy tylko czekali na kolejną jego rewelację, a on uszczęśliwiał ich kolejnym odmieniającym życie szczegółem.

Raz, technik na mostku Wilka – statku Kudłatego, o imieniu Alfie (nie mylić z Alfą jeśli ci życie miłe), chcąc przypodobać się Hansowi, napomknął coś o Gwiezdnych Wojnach, których był fanem. Hans zapowietrzył się i wyjaśnił koledze, z trudnością rozwierając zaciśnięte szczęki, że Conan w kosmosie nie ma nic wspólnego z sci-fi. Nie brużdżąc samemu Conanowi, Howarda. Uświadomił go, że w odróżnieniu od Star Treka, produkcje Gwiezdnych Wojen z czasem stawały się coraz słabsze, gdy Gwiezdna Wędrówka zyskiwała z każdym nowym projektem. z resztą, jak można być fanem czegoś, co w samym tytule zdradza, że zamiast eksploracji promuje wojnę, czyli agresję. Po tych słowach Alfie nie rozpoczął choćby tłumaczenia, że mówili przecież o zwykłej rozrywce, która rozbudowana była niemal tak bardzo jak Star Trek, bo coś mu podpowiadało, że mógłby się w ten sposób jedynie w oczach tego nerda pogrążyć. Odpuścił i zrozumiał, że raczej się z Hansem nie zaprzyjaźnią.

Obserwując tę wymianę zdań Kudłaty doszedł do wniosku, że nie potrzebuje podziałów wśród załogi i zaproponował potrzebującemu astronawigatora Sonnetowi utalentowanego Niemca. Zorganizował im spotkanie i jak się okazało, panowie przypadli sobie do gustu. Siedząc w niewielkiej mesie na Wilku, popijali piwo skradzione rok wcześniej przez Sonneta z transportu Hrabiego – wtedy jeszcze – Stu Dwóch Planet i nawijali o złotej erze produkcji telewizyjnych i platform internetowych. Zgadzali się w kwestii, że często efekty wizualne nie szły w parze z dobrą historią, co z czasem niestety stało się regułą, prawie wszędzie,

z wyjątkiem… Tutaj Kudłaty nie wytrzymał i opuścił mesę, wymawiając się pieprzoną nudą w towarzystwie dwóch pieprzonych nerdów.

Tak Hans stał się częścią załogi NRK Sonii.

Sonnet wstał z drugiego fotela nawigatora. Miał takie dwa, bo na siedzenie w fotelu kapitańskim pozwalał sobie jedynie wtedy, gdy potrzebował mentalnego odpoczynku od załogi. Spojrzał na chłopaków od diagnostyki, Xaviera i Bena, nazwanych ongi przez Gonzalesa – bez złośliwości – Flipem i Flapem. Uśmiechnął się i mrugnął do nich porozumiewawczo. Odwzajemnili gest, ale dość zachowawczo. Stracili swój luz. Zmienili się. z jego powodu. z jego winy. Kilka miesięcy wcześniej przez błąd Sonneta wylądowali wraz z nim na Piątym Satelicie Ombery. Był to obóz Penitencjarno-Szkoleniowy Konsorcjum Planetarnego dający wycisk wszystkim kadetom, którzy się tam znaleźli. Dowodziła nim komandor Mellody Karma, która, podając się za piratkę, uwiodła Sonneta, po czym przejęła jego statek, NRK Sonię, na rzecz Konsorcjum właśnie. Chłopaki przeżyli tam piekło na ziemi. Nieprzystosowani do wysiłku fizycznego informatycy, jeden chudy jak szczapa i wysoki, drugi gruby i niski, byli tam pośmiewiskiem i doświadczali najgorszych udręk i poniżeń przez wiele miesięcy, póki Sonnet nie przyczynił się do zakończenia działań wojennych i odzyskał Sonię z żądaną częścią załogi. Jak się okazało, innym członkom załogi spodobał się tryb życia wojskowego i zaciągnęli się do jednostek KP, zyskując jednocześnie amnestię ich dotychczasowych przewinień życia pirackiego. Nie miał do nich żalu. Życie „na legalu” zawsze było lepsze od wiecznej ucieczki.

Nie dla Flipa i Flapa. Wrócili stamtąd jako cienie samych siebie,

z traumatycznymi przeżyciami, które nigdy nie miały zatrzeć się w ich wspomnieniach. Powrót na swoje śmieci oddał im co prawda stare życie, w którym mogli robić swoje, a w przerwach oddawać się pasjom. Te ograniczały się do informatyki i polegały na odkrywaniu kodów, dzieleniu się nimi na różnych forach, graniu w gry czy oglądaniu wszystkiego, co oferowała sieć. Nie zmieniało to faktu, że pewien luz, który ich definiował przed Obozem Penitencjarno-Szkoleniowym, już nigdy nie powrócił do ich codzienności.

– Xavier – powiedział Sonnet przyjaźnie, ale i z powagą kapitańską – będziesz nadzorował prace. Miej rękę na pulsie, żeby żadne ciśnienia czy napięcia nie przekroczyły normy.

– Jasne, szefie. – To „jasne” miało zabrzmieć luźno, ale efekt sięgał jakichś siedemdziesięciu procent. – Robi się.

– Ty, Ben, pozostajesz przy nadzorowaniu statku. Ręka na pulsie, czy wszystko będzie grało w przyjmowaniu towaru do trzewi.

– Tak jest, szefie.

„Kurczę, chłopaki”, pomyślał Sonnet. „Tęskni mi się za waszymi starymi wersjami. Potrzebuję kotwic do tamtych czasów. Potrzebuję mocnych kotwic.”

Sonnet usiadł w fotelu kapitańskim, który sam zbudował w hołdzie klasycznym serialom z XX i XXI wieku. Zamyślił się. Wiedział, że Hans spogląda na niego ze skrywaną zazdrością i też chciałby tego od czasu do czasu doświadczyć. Być może i robił to pod jego nieobecność. Sonnet byłby w stanie mu to wybaczyć, ale gdy obaj byli obecni na tym niewielkim, niespełna pięćdziesięciometrowym mostku, to on dzierżył władzę i uznawał pewną karność w kwestii jurysdykcji, nawet jeśli nie nazywał jej stopniami. Tak czy inaczej, to on był tu kapitanem i to do niego należał kapitański fotel.

Drugą rzeczą była świadomość, że choć lubił Hansa, nie nazwałby ich relacji przyjaźnią. Sonnet nie chciał nowych przyjaźni. Już stare mu ciążyły. Szczególnie takie, które przerwała śmierć, jak choćby ta Gonzalesa. z jego własnej ręki. A raczej za sprawą jego słowa. Albo śmierć innych, z rąk kogoś innego. Najchętniej zostałby sam w tej niezmierzonej pustce i zapomniał o swoich zobowiązaniach, ale wiedział, że tak nie można. Szczególnie, że na świecie wciąż istniała jedna iskierka, dla której musiał przetrwać. Czy tego chciał, czy nie. Był jej to winien.

Jedno życie. Jedna niewymierna wartość. I cel.

„Nie jestem sam”, pomyślał w przypływie niechcianego sentymentu. Choć poza wszechświatem.

– Hans, jak tam?

– Mamy optymalną orbitalną. – Astronawigator odwrócił głowę od przyrządów

i zmierzył Sonneta w efektownym, kapitańskim fotelu. – Eye eye, kapitanie.

Sonnet puścił tę zaczepkę mimo uszu. Trzeba było skupić się na działaniu.

– Dobra – powiedział – zaczynamy.

***

Sonnet pierwszy raz spotkał Kudłatego trochę ponad trzy lata wcześniej. Był to ten okres, kiedy wszystko nagle się zmieniło i kiedy uwierzył, że jego życie się skończyło. Kudłaty zaś żył w sposób, którego Sonnet nigdy by nie zaakceptował, a już z pewnością przy zdrowych zmysłach nie próbowałby go naśladować. Wtedy tego jeszcze nie wiedział. Nie miał pojęcia, co zrobi ze swoim życiem.

Sonnet wiedział tylko, że jest względnie bogaty. Tyle, że bogaty jednorazowo. Miał kasę, którą – musiał to przed sobą przyznać – ukradł Hrabiemu Stu Dwóch Planet – i towar, którego mu za te pieniądze nie oddał. Hrabia był tu czarnym charakterem. Próbował bowiem go oszukać, dobijając targu i pokrywając tylko koszty podróży powrotnej na rodzimego Aldebarana. A Sonnet mógł się jedynie domyślać, że zachowanie Hrabiego było karą za przelecenie jego żony na imprezie w Partenonie. Żony nie byle jakiej. Mowa tu była

o Hrabinie, bogini uchodzącej za najpiękniejszą kobietę w Znanym Wszechświecie.

Sonnet, jak każdy próżny do bólu mężczyzna przed trzydziestką, uważał siebie za niesamowite ciacho, jednak gdy tymi słowami określiła go sama Hrabina, doznał wstrząśnienia, przepadł i… zaliczył jeden z najniezwyklejszych jednorazowych numerków w swoim życiu. Numerek z Hrabiną. Jedyną żyjącą boginią. Już samo nazwanie tego zespolenia „numerkiem” mogło uchodzić za bluźnierstwo. Dotykanie jej boskiego ciała graniczyło z profanacją. W poczuciu Sonneta był to zaś po prostu cud.

Nie wiedział wtedy, że nieświadomie odegrał rolę byka rozpłodowego. Tajemnica wydała się po kolejnych trzech latach, kiedy dowiedział się, że chcąc nie chcąc został ojcem. I gdy zaskoczony stwierdził, że go to nie przeraziło, a jego syn Max był spełnieniem jego skrytego marzenia o posiadaniu dziecka, poczuł dogłębnie jak haniebnie został oszukany.

To jednak wydarzyło się trzy lata po tym, jak przyleciał do najbliższej strefy neutralnej, która mieściła się w połowie drogi do Alfa Centauri. Należało odwrócić grawitację jeszcze przed osiągnięciem „równoległej”, czyli prędkości nadświetlnej, by bez przyprawiania załogi transportowca – należącego do firmy jego matki – o rewelacje żołądkowe, wyhamować na czas przed reją stacji. Sonneta cieszyło, że nie musiał się uciekać do „równoległej” bo bał się, że popełni jakiś błąd w obliczaniu „czystości” i rozwali tę wielką, segmentową rakietę

o zabłąkany w kosmosie kamyczek wielkości jaskółczego jaja.

Po odwróceniu grawitacji, czyli tak zwanym „fikołku”, manewrze znienawidzonym przez wszystkich gwiezdnych podróżników, Sonnet niewielkim łukiem odbił ze szlaku na Alfę Centauri, i która w normalnych okolicznościach wyznaczałaby mu jego drogę, wytracał prędkość w kierunku Hermesa, jednej z najstarszych stref neutralnych od czasu rozpoczęcia przez ludzkość ekspansji kosmosu.

Sonnet zrozumiał, że po fincie, którą wykonał na Ziemi, nie mógł już wrócić do domu. W porównaniu do takiego Hrabiego, który miał pod swoją władzą i kuratelą sto dwie planety – choć. jak powiedziała Hrabina, ta liczba wciąż się zmieniała – i będącego właścicielem absolutnym Ziemi, zwykły handlarz z Aldebarana, steraformowanej sto lat wcześniej planety, syn słynnej miejscowej businesswoman był nikim. Słowo Sonneta nie miało znaczenia

w odniesieniu do słowa Hrabiego, które stanowiło prawo. Hrabia mógł go zetrzeć na proch jednym gestem i tego właśnie Sonnet się spodziewał, po tym, jak go okradł i uciekł z . Hrabia jednak poprzestał jedynie na poinformowaniu Znanego Wszechświata, że pewien trefniś – tu podał jego imię i nazwisko oraz koligację z ów słynną businesswoman z Aldebarana – okradł go i od tej pory – jako Hrabia Stu Dwóch Planet – nie spocznie, póki go nie odnajdzie i osobiście nie ukarze.

Tak to już było z Hrabią Henrykiem. Miał on skłonności do teatralnych gestów. Lubił stawiać się w centrum akcji i przedstawiać jako bohatera dnia. Był zmanierowany, patetyczny i nadęty. Wyróżniał się też próżnością. Nie wiedział, że ów Znany Wszechświat, któremu tak bardzo chciał zaimponować, traktował go raczej z przymrużeniem oka; jako niewydarzonego syna swojego „wydarzonego” i bez dwóch zdań wielkiego ojca. Uważano go za niegroźnego wariata.

Nie zmieniało to faktu, że Sonnet miał kłopoty.

Zawitawszy na Hermesa z jego słynną potrójną centryfugą, której każda oferowała przyjezdnym inną grawitację, Sonnet postanowił, że pozbędzie się na nim wszelkich dowodów świadczących o jego tożsamości i przeszłości. Miał wszak przywyknąć do takich miejsc, gdzie grawitację osiągało się metodą siły odśrodkowej wchodzącą w jedną z wielu zastosowań siły inercji. Sam wolał powierzchnię planet, na których o grawitacji decydowała ich masa,

a przyciąganie skierowane było ku ich środkowi zamiast sztucznych, wiecznie obracających się metalowych tworów ludzkiej inżynierii starających się ciebie od tego środka odepchnąć. Sonnet był większym zwolennikiem horyzontu opadającego niż wznoszącego się

i podziwianie ludzi chodzących po antypodach okręgu wysoko ponad jego głową, zaburzało jego pojmowanie rzeczywistości. Jego wizyty na takich piastach w ciągu całego życia mógł policzyć na palcach jednej ręki, a przynajmniej przed tym, jak jego życie wywróciło się do góry nogami; wypisz wymaluj: jak sztuczna grawitacja względem naturalnej.

Przekroczył próg wewnątrz pozornie wolno obracającego się okręgu i za pomocą jednej z wind zjechał ku „feldze” konstrukcji, czując narastające, uginające nogi ciążenie. Starając się ignorować te nieprzyjemne doznania myślał o tym, po co tam w ogóle zawitał.

Musiał pozbyć się swojego transportowca, spieniężyć towary i kupić nową, nieoznakowaną rakietę. Chciał znaleźć nową załogę, gdyż nie oczekiwał od obecnej pozostania przy nim. Ponad wszystko zaś potrzebna mu była nowa, świeża wizja swojego dalszego życia. Nie był na to gotowy i czuł, że ma przerąbane.

Pozostawił transportowca i załogę na haku cumowniczym i obiecawszy, że wróci szybko, wyruszył piechotą na podbój stacji.

Hermes, choć wygodny, i przestronny i przynajmniej nie przesadnie zaciemniony, jak na kosmiczne standardy, był stacją z wszech miar surową. Głośną i raczej tłoczną. Nie tylko hałasowali tu ludzie, ale i walające się wszędzie najprzeróżniejsze urządzenia i inne przedmioty. Rury i kable, umocowane na słowo honoru, biegły wzdłuż ścian i sufitów. Mnóstwo było tu oznaczonych żółtym kolorem schodów, zawężeń i lekkich krzywizn,

a średnio co sto metrów trzeba było szerokim łukiem omijać brygady remontowe straszące iskrami spawarek, wizgiem wkrętarek czy rytmicznymi stuknięciami wybijanymi przez różnego kalibru młotki. Tak, te ostatnie, jako narzędzia od wszystkiego, nigdy się nie zestarzeją. Stacja zaś wyglądała tak staro, jak na to wskazywała data jej budowy. Brakowało tu też żywych kolorów, ogólnego optymizmu w przyjaznych twarzach kramarzy i sklepikarzy w mijanych lokalach. Ci wiedzieli, że skoro już tu zawitałeś, to prędzej czy później ich odwiedzisz i zapłacisz zgodnie z zawyżoną przez prawo kosmosu marżą. W tym tak przyziemnym, choć odległym od najbliższej zamieszkałej planety miejscu, uśmiechy pojawiały się rzadko i zwykle były nieszczerze. Brak witaminy D odciskał swoje piętno. Ale sam spacer, jak zauważył Sonnet, dawał już dużo przyjemności. Gdy

w pierwszej centryfudze grawitacja wynosząca 38% ziemskiej była dostosowana do Marsjan

i gości z OST, tak już w drugiej była typowo ziemska i przez kilka pierwszych minut Sonnet wręcz odczuwał swój ciężar z naddatkiem rozleniwienia mięśni podróżą kosmiczną. Wiedział, że w trzeciej centryfudze, było już 136%, naturalne stolicy Konsorcjum Planetarnego, Omberze, morskiej planecie wielkiego gabarytu. Pozostał w „dwójce” bo – mimo, że czuł się fizycznie w dobrej formie – nie miał ochoty na treningi wysiłkowe. Miał wybór, więc wybrał adekwatnie do swoich wymagań. Aldebaran w odniesieniu do Kolebki Ludzkości oferował 94%, więc były to opcje na tyle podobne, że można było obyć się bez „grawiszotów”, czyli zastrzyków uodparniających na wyższe ciążenie.

Sonnet zasięgnął języka i choć wiedział jak rozmawiać z biznesmenami, to doskonale rozumiał, że ci szemrani handlarze, którzy go tutaj otaczali nie należeli do najbardziej uczciwych, a sam biznes traktowali jak dilerzy wielkich miast w przydzielonych im kwartałach. No, dobra. W biznesie uczciwość działała dopiero wtedy, gdy już zarobiłeś swój pierwszy milion, gdy uzbierany kapitał pozwalał przejść na prostą drogę płacenia podatków

i w miarę zadowalającej pensji pracownikom, ale tu wciąż była mowa o biznesie w oparciu

o prawa Trzech Potęg. Na Hermesie zdawało się, że Trzy Potęgi reprezentowały jakiś odległy mit lub raczej odległe siły, które należało omijać szerokim łukiem. Przy takich praktykach można było zapomnieć o podatkach i rozliczać się gotówkowo lub – co w końcu wróciło do łask – wymiennie. W obu tych przypadkach banki Trzech Potęg nie miały pojęcia, że dochodziło do jakichkolwiek rozliczeń, a wartości pozostawały niezmienne niezależnie od tego, ile miały za sobą transferów. Łopata zawsze pozostawała łopatą, a kilogram cukru – kilogramem cukru.

Szybko okazało się, że w tej wielkiej kupie złomu, która z jakichś niezbadanych przyczyn wciąż się obracała, Sonnet był traktowany jak cień rzucany przez jeden z setek szarych, połyskujących olejną farbą wsporników robiących za szprychy centryfugi. Bywalcy, w większości ubrani jak pracownicy fizyczni w ubabrane, poprzecierane kombinezony

z mocnego materiału albo zbywali go raz rzuciwszy okiem na jego czysty garniturek – w którym nota bene czuł się źle – albo całkowicie ignorowali, gdy dopiero obierał kierunek, żeby się do nich zbliżyć. Hermes był stacją, w której panowała ta słynna praca organiczna, której każda część wspierała drugą, żeby wszystko miało ręce i nogi, i by budowało handel utrzymujący jej tryby w nieustannym ruchu. z jakichś przyczyn Sonnet im tu nie pasował. Nie był trybem w maszynie.

Sonnet coś tam słyszał o Hermesie. I o tej jego neutralności. Jak się okazało, pomysł nie był tak rewelacyjny, jak uważali jego twórcy. Dumni posiadacze kramów, barków i restauracyjek czy też biur pośrednictwa wszelkiej maści, z czasem zaczęli tę neutralność odczuwać na własnej skórze. Neutralność wiązała się z zerowym zobowiązaniem, ale i takim samym zabezpieczeniem ze strony każdej z trzech potęg, więc gdy przybytek raz i drugi nawiedzili piraci i złodzieje, nie było do kogo zwrócić się o pomoc. Właściciele zaczęli stopniowo rezygnować ze swoich biznesów, bo w końcu mieli dla kogo żyć. Jak nie dla rodzin, dzieci czy innych krewnych, to chociażby dla psów, kotów czy innych świnek morskich. Własna skóra miała wartość równowagi w złocie dla każdego, kto jeszcze nią dysponował.

Kilka godzin po przyjeździe, zmęczony tym kręceniem się w kółko i odbijaniem od niechętnych spojrzeń Sonnet dostrzegł w sobie narastającą frustrację. Teraz już sam

i z wyprzedzeniem oceniał ewentualnych wspólników i tracił chęć rozpoczynania kolejnych prób kontaktu. Wreszcie zrozumiał, że nie chce już z nikim gadać i jedyne, co mu zostało, to rozdanie swojej załodze trochę gotówki, żeby wysłać ich z powrotem na Aldebarana. Sam zaś zostanie przy ladzie jednego z barów i zapije się na śmierć. Był tu intruzem, którego rozpoznawali po wyglądzie, zapachu, a nawet pokracznym chodzie, bo jako jeden z niewielu starał się stawiać kroki tak, jakby paradował szerokim gościńcem na powierzchni planety, gdy mieszkańcy stacji preferowali ten charakterystyczny luźny krok

i lekko przygarbioną posturę, kojarzącą się z kombinowaniem i łypaniem oczami spod daszków roboczych czapek.

Sonnet usiadł przy jednym z barów i zamówił piwo. Tęga kobieta, której nie w głowie było przecierać szklaneczki, sięgnęła do lodówki i postawiła butelkę na blacie. Otworzyła mu ją przyczepionym do znoszonego fartucha otwieraczem, po czym przeszła trzy metry dalej, by wznowić przerwaną jego zamówieniem rozmowę z innym klientem.

„Już nawet barmanki nie chcą ze mną rozmawiać”, pomyślał.

Łyknął przyjemnie zimne piwko i wkrótce poczuł lekkie oszołomienie. Jak dotąd nie zamówił niczego do jedzenia, bo od tych kilku godzin nie odczuwał głodu, więc i alkohol szybko się przyjął. Nic mu się nie chciało. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Olewany przez barmankę, siedział sam, nie znając nikogo. I jak miał się odnaleźć w nowej rzeczywistości? Zawsze lubił twardy grunt pod nogami. Nie miał nic przeciwko podróżom

o ile te prowadziły z punktu A do punktu B, a oba te punkty oznaczały planety. A teraz siedział na stołku wewnątrz wciąż lekko drżącej maszyny

i uświadamiał sobie, że niespecjalnie jej dowierza. Raz na kilkanaście sekund przeciągły pisk uświadamiał go, że nie wszystkie jej tryby były wystarczająco naoliwione i działały bez zarzutu. Teraz dopiero, skupiwszy się na tym, czuł, że drżenie tego mieszkalnego koła, tworzącego grawitację poprzez wykorzystanie siły odśrodkowej. też nie było regularne. Poprzecinane było pomniejszymi przeskokami i szarpnięciami. Im bardziej się na tym koncentrował, tym bardziej dochodził do wniosku, że ta kupa złomu zatnie się

w przeciągu najbliższych sekund. W jego sercu zawitał strach jak wtedy, gdy pędzi się szarpiącym ciało rollercoasterem, który przewiózł bezpiecznie do tej pory tysiące chętnych silnych wrażeń ludzi, ale z pewnością musi się zepsuć, gdy to ty siedzisz w jednym z wagoników. Sonnet rozejrzał się. Chciał sprawdzić, czy gdyby obręcz tego dużego koła rowerowego nagle się zatrzymała, to czy wszystko tutaj zatrzymałoby się razem z nią zamiast zacząć śmigać bogactwem różnych lekkich jak i ciężkich przedmiotów, narażając tym samym życie pracowników i przyjezdnych. Przypomniał sobie o pudłach, robotnikach i różnego rodzaju narzędziach (nieśmiertelnych młotkach), które w sprzyjających warunkach nieważkości mogły zamienić się w stwarzające już realne niebezpieczeństwo pociski i…

– Cześć – zabrzmiał pewny i nieco chrypliwy głos po jego prawej stronie.

– Hm?

Sonnet, obróciwszy się przez lewe ramię, zobaczył zarośniętego, około pięćdziesięcioletniego szatyna w dość czystym ubraniu, które w żaden sposób nie kojarzyło się z roboczym drelichem tubylców. Wygodna, ciepła bluza, sztruksowe spodnie. Mężczyzna był miły z facjaty i wzbudzał zaufanie.

– Ha! – krzyknął, szczerząc kompletne, choć żółtawe zęby. – To ty tu biegasz od paru godzin z zamiarem upłynnienia statku z jego zawartością.

– A pan to…?

Brodacz wyciągnął drobną rękę. To nie była dłoń robotnika. Kojarzyła się raczej ze zwinną i jednocześnie delikatną dłonią muzyka lub biurokraty trudniącego się podpisywaniem papierów.

– Jestem Milos Chean, człowiek interesu. Przejazdem, oczywiście. Widzisz, tacy jak ja nie mogą usiedzieć w jednym miejscu. I, szczerze powiedziawszy, nie powinni. Zawsze jakieś prawilne dusze chcą ze mnie ściągnąć podatek, a ja, wypisz to sobie, uważam, że kosmos to wolność i nic nikomu do mojej majętności. Trzy Potęgi niech sobie na tych swoich grządkach rządzą, a ja będę na rubieżach latał, daleko od ich kurników, interesy

z kresowianami robił i z nikim się z nich nie rozliczał. Gotówka nie zostawia śladów bankowcom i nie generuje im zysków. Co myślisz, panie garniturku?

Sonnetowi spodobała się szczerość tego gadatliwego człowieka, choć wiedział, że powinien być ostrożny. Nie musi wchodzić z nim w układy. Jeśli uda mu się z nim zakumplować, może zdobędzie więcej kontaktów, a co za tym idzie wdroży w ten nowy, nieznany mu system finansów.

– Nienawidzę garniturów – powiedział ściskając mu rękę. – Noszę je, bo taki mój obowiązek jako biznesmena, ale rozumiem, że tutaj będę mógł sobie te sztywne worki odpuścić. Zgadza się, Milos?

– A pewnie! – Brodacz znów się zaśmiał, wskakując na stołek obok Sonneta. – Widzę, że będą jeszcze z ciebie ludzie. Berta, kochaniutka, rzuć mi tu piwko. Takie same, jak temu tu, młodemu dżentelmenowi.

Berta uśmiechnęła się przymilnie, sięgnęła do lodówki i podała butelkę.

– Dzięki ci, nimfo tego przybytku zgorszenia!

– Dałbyś już spokój, Chean – odpowiedziała niepasującym do jej gabarytów cienkim głosem urażonej dziewczynki. – Nie sprzedaję w sklepie, w którym ty kupujesz.

Po tej, ciekawej dla Sonneta, wymianie zdań, Milos mrugnął oczko i stuknął się z nim butelkami. Piwo zapieniło się lekko. Gdy Berta wróciła do swojego rozmówcy na drugim końcu baru, a ich głosy pochłonął nieustanny pomruk stacji, Milos spoważniał.

– Żarty żartami, młody człowieku, ale jedno ci powiem: nigdy nie żartuję z interesów. Podobno masz transportowiec załadowany towarami z Aldebarana i chcesz go sprzedać jako całość. Zgadza się?

– Sława mnie wyprzedza – zgodził się Sonnet. – Załoga sama podejmie decyzję, choć zakładam, że będzie chciała wrócić do domu.

– A ty nie, jak rozumiem.

Sonnet westchnął.

– Potrzebuję nieoznakowanej rakiety. Szybkiej, z zapasem paliwa. Zabiorę trochę żywności i zostawię sobie część gotówki na kolejny rok lub dwa. Zanim się wdrożę.

– Och, wdrożysz się, wdrożysz – powiedział Milos, a na jego twarzy pojawił się sentymentalny uśmiech. – Za rok zapomnisz, że kiedykolwiek do kogokolwiek należałeś. Będziesz dzieckiem niezmierzonej przestrzeni. Galaktyka będzie twoim domem, jak jest moim.

„Jestem dzieckiem swojej matki”, pomyślał Sonnet, „której być może już nigdy nie zobaczę bez pośrednictwa ekranu.”

– Co więc proponujesz? – zapytał ostrożnie Milosa.

Brodacz poklepał go po ramieniu z szerokim uśmiechem żółtych zębów.

– Pomogę ci, młodzieńcze. A wiesz, dlaczego? Bo gwiezdne dzieci muszą się wspierać. Widzisz, jestem w tym interesie od trzydziestu lat! Ziemskich lat, oczywiście, bo, wypisz to sobie, jestem Ziemianinem z urodzenia. Grekiem dokładnie, z malutkiej lecz malowniczej wioski Volakas. Żebyś ty ją widział! Jest jak powierzchnia księżyca. Okrągłe, granitowe skałki, jak gigantyczne piłki rozrzucone tu i tam. Przepiękne widoki i wspaniałe, czyste powietrze! Mieszkałem tam zaledwie piętnaście lat, ale tęsknię niewymownie. Wspiąć się jeszcze raz na jedno z tych wzgórz i zaciągnąć się po dna płuc! Cóż… może na starość. Może wtedy ogłoszą amnestię takim starym piratom jak ja. Ale, ale – Milos otarł niezaistniałą łezkę z oka – ja tu jakieś sentymentalne gadu-gadu, a my mamy interes do zrobienia. Trzeba ci wiedzieć, że przez te trzydzieści lat nieco się dorobiłem, oszczędzając na podatkach, oczywiście. Mam trochę gotówki, latającego złomu i znajomości. Dlatego też wezmę, co tam masz i oszukam cię tylko na dwadzieścia pięć procent. Umówmy się, że to będzie mój podatek. Co ty na to?

– Mam wycenę towaru i znam wartość transportowca. Myślę, że się dogadamy.

– Bez wątpienia, młody człowieku. Bez…

Do lady, z drugiej strony Sonneta, otrzepawszy wpierw stołek z brudu i kurzu, dosiadł się brunet o delikatnie kręconych, gęstych włosach i śródziemnomorskiej cerze z lekkimi śladami niezaleczonej w młodości opryszczki. Miał gęste, wyraziste brwi.

– Hej, Milos – powiedział bez humoru. – Kolejnego frajera znalazłeś? i co, kosisz go i na podświetlnej do drugiej bazy?

Milos, widząc zadziwioną twarz Sonneta, wciąż się uśmiechał, ale teraz jakby z lekkim wysiłkiem. Zagryzł dolną wargę. Pogarda zabłysła w jego oczach.

– Kochaś? – zapytał szyderczo. – Przy tej ladzie nikt nie potrzebuje twoich usług. Spadaj do swojego burdelu. Tutaj ludzie o interesach rozmawiają. Pieniężnych, a nie tych spłacanych w naturze.

Sonnetowi nie trudno było dopatrzeć się w tych słowach groźby. Zrozumiał, że zaczęło dziać się coś, czego Milos nie przewidział. Obejrzał się, jak kibic tenisa ziemnego podążający wzrokiem za piłką. W oczach bruneta dojrzał ognie świętego Elma. Zapowiedź burzy

z piorunami.

– Oj, tam! – odpowiedział brunet zawadiacko, choć jego twarz, mimo rozemocjonowanego, głosu zachowywała skupienie i powagę, i Sonnet przysiągłby, że usłyszał w tym nutę hiszpańskiego akcentu. W głowie błysnęła mu myśl: co do diabła? Może chodziło o dwóch biznesmenów walczących o konkretnego klienta, na którym mogą zarobić dwadzieścia pięć procent? Może zaraz zaczną się tu targować ku jego rozrywce? Ciekawe, Grecja kontra Hiszpania. Kto będzie górą?

– Berta! – zawołał brunet. – Mnie to samo co tym panom!

Berta spojrzała w ich kierunku i nagle zesztywniała. Podeszła do nich i spojrzała na bruneta z wyrzutem.

– Amidio, proszę. Zostaw.

– Gonzales – poprawił ją z naciskiem. – Proszę piwko. z tej tam lodóweczki.

Sonnet dopatrzył się ciepłego uczucia w oczach pulchnej barmanki. Teraz, pod podwieszonymi światłami barku, dostrzegł, że pod gęstymi brwiami, barmanka miała piękne, duże, błękitne oczy. Oczy, w których można było utonąć. Patrzyła nimi na czarnowłosego mężczyznę z niemą prośbą. Położyła dłoń na jego dłoni spoczywającej na ladzie, do której siedział bokiem. Jej oczy okazywały silne uczucie, ale nie były oczami kochanki. Bardziej siostry stwierdzającej, że jej brat błądzi, podejmując błędne decyzje. Strzeliła oczami na prawo i lewo, dając mu w oczywisty sposób do zrozumienia, że są tu również inni, którzy mogą mu zaszkodzić.

Mężczyzna rozejrzał się ostentacyjnie. W zagłębieniu baru, pod wspornikami, w jego zaułkach i pośród siedzących przy stolikach gości, paru mężczyzn wymieniło z nim spojrzenia. Nie były one przyjazne, choć wiele wskazywało na to, że znajome.

– I pomyśleć, że przeprowadziłem was, psubraty, przez niejeden pas meteorów, „czystość” wyliczałem wam dziesiątki razy, a wy w kieszeniach na mnie kastety chowacie.

Sonnet zrozumiał, że znalazł się w środku czegoś, na co zupełnie nie był przygotowany. Nie chodziło tu o sprzeczność interesów, ale o niedokończone porachunki.

Brunet wyrwał dłoń spod ręki Berty. Ta westchnęła zawiedziona.

– Pokazujecie się tu po ośmiu miesiącach! – krzyknął wściekle. – Żaden z was nie przyszedł, żeby choćby sprawdzić, jak sobie radzę, po tym, jak wasz ukochany Milos pozostawił mnie tu, żebym – no właśnie – sobie radził. Nikogo to nie obeszło, choć lataliśmy razem przez cztery lata, a ja przymykałem oko na uprawiany przez was proceder. I co, myślicie, że tą swoją wiernością zasłużycie sobie na specjalne traktowanie ze strony szefa? Na premię może?

– Amidio, proszę – Berta cała była zmartwieniem.

– Tak, Amidio, proszę – zawtórował jej Milos, naśladując jej cienki głosik. – Chyba że wolisz skończyć po drugiej stronie poszycia.

Brunet wstał i odszedł od baru. Wyglądało to tak, jakby nagle stchórzył i zmierzał ku korytarzowi.

– Na czym my to… – zapytał Milos, kładąc zdezorientowanemu Sonnetowi rękę na ramieniu.

– Nie liczcie na wyprawkę – powiedział stojący pomiędzy stołami brunet. – Zostawi was tak samo jak mnie. Nie chcesz patrzyć na przemoc? Masz już dość przekrętów? Żal ci tych łatwowiernych frajerów, których zostawia gołych i z pewnością niewesołych? Oberwałeś

o jeden raz za dużo, a może jesteś ranny i ci się sprzykrzyło nadstawianie karku? To spadaj! Tak, właśnie! To jedyna alternatywa! Jak to było, Milos? „Gdy zejdziesz z pokładu na następnej stacji, już na niego nie wrócisz, a wyjdziesz tak, jak będziesz stał, Amidio. Zabierzesz ze sobą tylko te ciuchy, które będziesz miał na sobie. Wyjdziesz jak wszedłeś. I żebym cię tu więcej nie widział.” Tak mi powiedział – brunet rozejrzał się – i tak powie wam, jego wierni przyboczni. Druhowie. Przyjaciele! Winni we wszystkich przekrętach, których miałem dość.

I teraz… – wziął głęboki wdech – teraz wam nie pozwolę okraść tego dzieciaka. Nie na mojej stacji!

Milos mrugnął do Sonneta. Gest ten sprawił, że biznesmena przeszły ciarki.

– Poczekaj tu. – Wstał i poprawił bluzę tak, by zakryła klamrę paska. Sonnet dojrzał w tym gest Picarda z Następnego Pokolenia, ale Milos na Picarda nie wyglądał. Otarł brew małym palcem i westchnął, spoglądając między stoliki. – Trochę mi tu zatrułeś atmosferę, Amidio – zwrócił się do stojącego na środku wnękowego pomieszczenia bruneta – ale nie martw się. Ja ten interes i tak sfinalizuję. Znasz moje metody działania i wiesz, że nie odpuszczę, mając zysk w zasięgu.

Sonneta zmroziło. Ten miły facet, tak dobrze go do tej pory rozumiejący

i utożsamiający się z jego bólem, właśnie ogłaszał, że bez względu na koszt okradnie go 

i pozostawi z niczym tak, jak pozostawił swojego byłego towarzysza tułaczki. W ubraniu jakie miał na sobie.

„Mimo, że mu mówiłem, że nie znoszę garniturów”, pomyślał Sonnet.

– Sądzę – mówił dalej Milos głosem spokojnym i przepojonym pewnością siebie – że mi w tym nie przeszkodzisz, a śmiem podejrzewać, że zaryzykowałeś zbyt odważnie i głupio, niestety. Efektem tego – wypisz to sobie – właśnie wydałeś na siebie wyrok. – Greta przy barze westchnęła rozdzierająco. – Jak widać – Milos rozłożył ręce w geście bezradności – te osiem miesięcy niczego cię nie nauczyło, kochasiu. No, może – rzucił okiem na roztrzęsioną barmankę – zyskałeś jedną przyjaciółkę, ale jak byłeś zaszczutym w swojej kajucie samotnikiem w mojej rakiecie, tak teraz zaszczułeś się w taniej zawszonej kajucie na Hermesie. Czy ta twoja przyjaciółka chociaż cię tam odwiedza? Ogrzewa ci łoże w tę niekończącą się noc? Wątpię. Przez brak obowiązków stałeś się tylko nieco bardziej krzykliwy. Ale i na to, wypisz to sobie, jest recepta. Prywatna rozmowa w moich progach trochę cię przytemperuje, chłoptasiu.

– No nie wiem.

Milos, zignorowawszy te słowa, wskazał bruneta chłopakom przy wyjściu,

w oczywistym geście. Amidio odskoczył ku środkowi lokalu, nie mając innej drogi ucieczki. Zatrzymał się między stolikami i ladą, niecałe dwa metry od Milosa i siedzącego na stołku Sonneta. Wyraźnie tracił na pewności siebie. Oglądał się ku wyjściu, to znowu rozglądał po zbliżających się do niego niespiesznie, ubranych luźno i nieroboczo czterech mężczyzn.

– Nie uciekniesz, Amidio. Naprawdę pomyślałeś, że nie obstawię wyjścia? Na demony nieskończoności, chłopie! Przecież to byli twoi starzy towarzysze!

Mężczyźni, którzy dopiero wychynęli z cienia, chwycili bruneta za ramiona i trzymali mocno, choć zaczął się szarpać jak świeżo złowiona ryba. Zachowywał się tak, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że nie wszystko przemyślał i że może skończyć marnie lub co najmniej zostanie poturbowany.

Sonnetowi już sprzykrzyła się ta cała szopka, ale uświadomił sobie, że wcale by do niej nie doszło, gdyby nie dał się złapać w sidła złodzieja jak ostatni idiota. Ocenił szanse i choć jako dzieciak nie raz brał udział w ustawkach w bocznych ulicach Nowego Brenna, teraz zwyczajnie nie potrafił określić przydatności Amidio w ewentualnej bójce. Zaraz potem doszedł do wniosku, że to tylko takie głupie kombinowanie. Nie będzie żadnej bójki. Ich było dwóch, a reszta, to tych czterech i kilku pośród reszty siedzących w barze mężczyzn. Musi znaleźć inne rozwiązanie.

–– Czterdzieści procent – powiedział nagle, nie przemyślawszy pojawiającego się

w jego głowie pomysłu.

Milos odwrócił się do niego. Jego twarz wyrażała bezbrzeżne zdziwienie. Usta wyginały się w sarkastyczny, krzywy uśmiech. Żółtawe ząbki zassały nieco świetlówkowego światła.

–– Co powiedziałeś, dzieciaku?

Sonnet podniósł dumnie głowę.

– Dam ci czterdzieści procent upustu na wszystko. Dobijemy targu, ale…

– „Ale”…

– …masz go wypuścić. z tego co tu usłyszałem i tak już mu sporo zaszkodziłeś. Nic dziwnego, że jest rozżalony.

– Rozżalony? Boziu przenajświętsza! – zakrzyknął Milos, wznosząc ręce ku niskiemu sufitowi baru. – Mamy tu Samarytanina! i to tego jednego z nielicznych, bo dobrego! – Zaniósł się gromkim śmiechem. Chłopaki trzymający bruneta rechotali mu do wtóru, Greta pochlipywała, a Sonnet, przytłoczony szybkim fiaskiem, poczuł, że wpada w dziwny stupor na swoim krześle. Milos przestał się śmiać tak nagle jak zaczął i, nieco zdyszany, zwrócił się do Sonneta. – Jeszcze nie zauważyłeś chłopcze, że nie masz tu nic do gadania? Godząc się na rozmowę ze mną, oddałeś mi swój transportowiec i swoją załogę, wypisz to sobie, zupełnie za darmo. Tutaj nikt cię nie uchroni. Nie ma tu straży stacji. Hm, to znaczy jest, ale ci chłopcy też muszą z czegoś żyć, a każdy – rozumiesz – o ile to możliwe, lubi żyć lepiej. Tak więc jedyne, co możesz z tej sytuacji wynieść, to twoje życie i to jedyna rzecz, którą powinieneś teraz brać pod uwagę. Rozumiesz?

Sonnet, przyzwyczajony, że przez całe życie był traktowany co najmniej dobrze, choćby z tytułu urodzenia w dość bogatej i wpływowej rodzinie w nie najmniejszym, nadmorskim regionie Urzy na Aldebaranie, poczuł, że rośnie w nim irracjonalny gniew. Bał się, że może sobie zaszkodzić, ale poczucie otaczającej go niegodziwości przytłoczyło go i wzbudziło słuszne wzburzenie.

– Za kogo ty się uważasz?! – krzyknął, wstając. – Ty pokraczny starcze!

Przerastał brodacza o głowę, co nie zmieniało uczucia, że teraz, gdy zrozumiał, jak się wygłupił, miał wrażenie, że sam patrzy w te upiornie spokojne oczy z dołu.

– O, chłopcze – Milos pokręcił głową – a już zdążyłem cię polubić, a teraz… – jego twarz wyrażała rozżalenie – teraz, cóż… masz już zwyczajnie prze-je-ba-ne.

Sonnet poczuł pot zbierający mu się na skroni. Nieruchome powietrze w drugiej

z trzech centryfug i regulowana temperatura około osiemnastu stopni Celsjusza nie koiły ani przeciągiem, ani przesadnym chłodem. Jeszcze sekunda, a podda się, opadnie bez sił na stołek, a wtedy to niech dzieje się co chce. A może jednak coś…

– No to jest was dwóch – doszedł ich niski, chropowaty głos od strony korytarza.

Nim Sonnet otrząsnął się na tyle, żeby tam spojrzeć, zauważył, że twarz Milosa najpierw wypełnia się niedowierzaniem, a następnie zaczyna kurczyć i blednąć, jak gnijące jabłko na przyspieszonym filmie. I nastąpiło to na samo tylko brzmienie nieznanego Sonnetowi głosu.

Sonnet zwrócił swoją uwagę ku szerokiemu wejściu do baru i, bez snucia dalszych domysłów, oddał honor Milosowi.

Człowiek, którego zobaczył za rzędem już niemal pustych stolików, skojarzył mu się

z dzikim zwierzem stojącym na dwóch mocnych łapach, czy raczej nogach. z ulgą stwierdził u niego brak kopyt. Mężczyzna, choć nie był przesadnie wysoki, jawił się olbrzymem. Jego potężna i zbita postura była teraz majestatycznie nieruchoma, jak idol strasznego boga pobudowany przez dzikich tubylców gdzieś na małej polanie lasu deszczowego. Tu, na drugiej centryfudze Hermesa, światła było tylko tyle, by się nie potykać o własne nogi, a woda płynęła jedynie wewnątrz wszędobylskich zapoconych rur.

Pierwszym, co rzucało się w oczy, mimo mdłego światła i odległości dobrych dziesięciu metrów, był szeroki, lśniący bielą odsłoniętych przez wargi wyszczerzonych zębów biały, perlisty, a nade wszystko upiorny uśmiech. Nie zasłaniała go krótka, pieczołowicie przycięta wściekle ruda broda tworząca z wąsami stylowy otok wokół ust. Identycznie rude włosy były ścięte na zapałkę i gęste jak dywan. Rude brwi podkreślały szaleństwo bijące z zielonych niczym lasery oczu. Ramoneska na jego ramionach podkreślała jedynie jak mocną, wytrenowaną siłowym treningiem posturę musiała pod sobą skrywać. Skórzane spodnie

i wysokie buty z imitacji skóry węża dopełniały postaci, której całokształt mógłby być zabawny, ale tylko na pierwszy rzut oka. Drugi rzut wypełniał obserwatora nieprzyjemnym dreszczem niepokoju.

– Popatrzyli sobie? – zapytał olbrzym w ramonesce. – Dobrze. Nie bardzo lubię pozować. Nie jestem typem celebryty.

Gdy zadał kłam własnym słowom, ruszył dziarsko przed siebie tupiąc rytmicznie twardymi obcasami, chrzęszcząc skórą i pobrzękując zamkami kurtki. Tak, po prostu, z pustymi rękami i w pojedynkę wkroczył do lokalu, minął stoły i zatrzymał się przy czterech mężczyznach trzymających bruneta za ramiona.

– Witaj, Gonzales. Wybacz spóźnienie. Popatrzeć chciałem, co wyniknie z tej twojej gadaniny.

– Wy się… – wyjąkał Milos – znacie?

– Witaj, Kudłaty – odpowiedział Amidio, uzupełniając w ten sposób luki w wiedzy Milosa. – Wiesz, lepiej późno niż… później.

– Ano. – Głowa nazwanego Kudłatym pokiwała zgodliwie. – No, panowie, zostawcie tego dżentelmena. Póki grzecznie proszę.

Mężczyźni zamarli w bezruchu, nie spuszczając z olbrzyma oczu. Większość z ich czwórki przerastała nieco wzrostem niespodziewanego gościa, ale żadnemu nie przyszło do głowy, że zyskuje w ten sposób choćby minimalną przewagę. U jednego z nich, wysokiego łysielca o wielkim nosie, osłupienie ustąpiło jako pierwsze. Otrząsnął się i puścił ramię bruneta, jakby nagle zaczęło go parzyć. W ciągu kilku sekund reszta poszła za jego przykładem.

– A teraz opuśćcie to miłe miejsce. – Poderwali się w popłochu. – Spokojnym krokiem – napomniał ich. – Nie chcemy robić tu żadnych chryj, prawda? Już i tak zestresowaliście panią gospodynię, a to nieładnie.

Przytaknęli grzecznie i nie obejrzawszy się na szefa, ruszyli w kierunku korytarza.

Kudłaty spojrzał z politowaniem na zastygłego w bezruchu Milosa.

– Jeżeli źle się wyraziłem, to spieszę wyjaśnić, że miałem na myśli wszystkich

z wyjątkiem Cheana – powiedział i kolejnych pięciu mężczyzn wstających od stolików

i wychodzących spod sporników, powoli i oglądając się przez ramiona, skierowało się grzecznie ku wyjściu.

Kudłaty postąpił ku Milosowi o krok, gdy ten, wytrzeszczając oczy, zaczął opadać ku stołkowi.

– Czy powiedziałem „siadać”? – zapytał, a Milos opadłszy klapnął na tapicerkę krzesła i odbił się tyłkiem, powracając natychmiast do pozycji wertykalnej. – Śmiesz siadać w mojej obecności, śmieciu?

O ile to możliwe, Milos zdębiał jeszcze bardziej. Zbladł. Błądził wzrokiem po podłodze, aby tylko nie spojrzeć Kudłatemu w oczy. Stojący do tej pory za Kudłatym, Amidio przeszedł obok nich i zajął swoje stare miejsce obok Sonneta. Sonnet miał ochotę zapytać go, choćby szeptem, o co tu, do cholery, chodziło, ale scena dziejąca się przed nim była tak absurdalna, że bał się choćby głośniej odetchnąć, by jej nie zakłócić. Nie widział, jak Amidio kiwa głową do zwolna uspokajającej się Berty.

– Czy ja ci już nie wspominałem, że Hermes to nie twój teren, Chean? – Kudłaty był znów nieco niższy od rozmówcy, ale w porównaniu do jego skromnej, kościstej postury, wyglądał jak olbrzym przy zasuszonej mumii. – Myślałem, że przyzwolenie na międzylądowania nie zatruje ci głowy głupimi pomysłami, ale się myliłem. Śmiesz okradać pasażerów stacji objętej moją kuratelą? i to bez mojej wiedzy? To już jest pierdolony skandal! i dlatego ogłaszam ci jego konsekwencję. – Wciągnął powietrze nosem, jak byk. – Od dzisiaj jesteś niemile widziany na żadnej z piast Hermesa, piracie Milos Chean, również jako turysta. – Prawie zetknął się z nim czołem. – Zrozumiałeś?

– Tak, Alfo – szybko, płochliwym dyszkantem odpowiedział Milos.

– Nie jestem twoim Alfą, Chean. Gardzę tobą i twoim imieniem. Nigdy bym cię nie zatrudnił. Obecność takiego ścierwa na pokładzie Wilka choćby przez pięć minut zepsułaby atmosferę. Nie istnieją takie filtry, które mogłyby ją potem oczyścić i musiałbym zatęchłego śmierdziela cisnąć w najbliższą gwiazdę.

Milos przełknął ślinę. Na jego twarzy mignął gniew, lecz naprawdę na bardzo krótką chwilę. Niezauważalnie krótką.

– Sugeruję zmianę piasty już teraz – kontynuował Kudłaty, gromiąc ofiarę wzrokiem, pod którym kurczyła się jak robak. – Do tej pory byłem gotowy cię tolerować, ale okazałeś się niegodny nawet tego, i teraz – sapnął zniecierpliwiony – mając na względzie twoje ostatnie dokonania, mówię, że masz zwyczajnie wy-pier-da-lać. – Odniesienie do wcześniejszej wypowiedzi Milosa było czytelne. Dodatkowym smaczkiem było prześmiewcze naśladowanie jego głosu. – Jak to było w tym programie? – Kudłaty zastanowił się. – A, tak. Masz minutę.

I ciesz się, że tak to się dla ciebie skończyło, padalcu, bo gdybym postępował jak mój tatko, wylądowałbyś za śluzą Hermesa.

Milosowi nie trzeba było powtarzać. Jego instynkt samozachowawczy działał bez zarzutu. Zniknął z pola widzenia w ciągu dziesięciu sekund. Jakimś cudem zdążył jeszcze rzucić Sonnetowi złowrogie spojrzenie. Potem już go nie było.

Zapanowała niezręczna cisza. Kudłaty wyraźnie na coś czekał, gdy Amidio gładził rękę rozdygotanej Berty, nie zwracając uwagi na nic innego. Sonnet zrozumiał, że powinien przejąć pałeczkę, choć nie miał pojęcia, jak się zachować. Postawił na zwykłą, nieskomplikowaną uprzejmość.

– Mogę… – zawahał się. Nie wiedział, czy w ogóle powinien się odzywać do tego wielkiego rudzielca, który albo się przebrał na potrzeby sytuacji albo miał skłonności do rockowego cosplayu. – Mogę postawić ci piwo… panie Kudłaty?

Kudłaty wyszczerzył się i pokiwał kilka razy głową. Położył ciężką łapę na ramieniu Sonneta i potrząsnął.

– Jasne, chłopie. Niepotrzebnie się turbujesz. Jak już wspomniałem, nie jestem swoim tatkiem. Póki mi nie podskoczysz, możemy funkcjonować obok siebie bez problemów. Widzisz, ja tylko gówno traktuję jak gówno, a ty mi na gówno nie wyglądasz. – Świecił zębami w szerokim uśmiechu, od którego Sonneta przebiegał zimny dreszcz. – Chodźmy do stolika, nie lubię barków. Szczególnie gdy siedzi tam gówno. Bez urazy, Berto, ale trzeba będzie ten stołek porządnie zdezynfekować.

Pulchna kobieta uśmiechnęła się wciąż walcząc z wolno ustępującym napięciem. Trzymający niezmiennie jej rękę Gonzales kiwnął mu głową.

– To może – wzruszyła ramionami i przewróciła oczami – to ja postawię po piwku, na koszt baru?

Kudłaty obdarował ją miłym spokojnym kiwnięciem głowy. Sonnet nie sądził, że ten wielkolud posiada drugą twarz.

– Jasne – zgodził się uprzejmie, co wręcz krzyczało z niezgodności z jego dotychczasową postawą – byłoby miło z twojej strony. A jakaś puszka szprotek by się znalazła?

Usiedli przy stoliku w rogu, pod mocnym stalowym wspornikiem znikającym w niskim suficie lokalu. Zaraz dołączył do nich Amidio. Czekali nim Berta naleje im obiecane piwko. Wtedy to Kudłaty zmrużył oczy podejrzliwie.

– Gapisz się na mnie? – zapytał Sonneta. – Gapisz się?

– No… – pokiwał głową, zmieszany i nie potrafiący oderwać wzroku – tak. Przepraszam.

Kudłaty zastygł z nieodgadniętą twarzą. Jego dłonie spoczywały na blacie. Sonnet poszukał pomocy u Amidio, ale ten tylko wzruszył ramionami. Oddech rudzielca przyspieszył i coraz bardziej kojarzył się z rozjuszonym bykiem. Sonnet doszedł do wniosku, że pewnie przekroczył jakąś granicę; może naruszył Kudłatemu jakąś strefę komfortu i teraz dopiero się okaże, czy nie wpadł z deszczu pod rynnę, zmieniając protektora na tej stacji wiszącej pośrodku niczego.

– Czy… – zapytał niepewnie. – Czy ja coś…?

Oczy Kudłatego wypełniły się łzami. Rudzielec wziął wdech i wybuchł głośnym niemal wulgarnym śmiechem.

– Uhahaha!!!

Sonnet spojrzał w kierunku stojącej za barem Berty. Ta tylko uśmiechała się nieco kpiarsko, co i tak było osiągnięciem po wstrząsie, którego dopiero co doświadczyła. Wychodziło na to, że znała ten żart, a nawet sam Sonnet miał się na niego nabrać jeszcze co najmniej raz. Przed Bertą stały trzy szklanki – nie butelki – wypełnione bursztynowym, lekko spienionym piwem.

Sonnet wstał wciąż nieco oszołomiony.

– To ja przyniosę napitek.

Na te słowa Kudłaty uśmiał się jeszcze bardziej.

– Napitek! – zakpił. – Patrzcie go, mądralę!

– Podobasz mi się – powiedział rudzielec, gdy szklanki wylądowały na stoliku. – Jesteś dość odważny. Nie przesadnie. I nie jesteś głupi. – Rudy pokiwał głową. – Obliczyłeś szanse

i miast walki wybrałeś przekupstwo. To mogło zadziałać. Choć nie musiało. Zaryzykowałeś, żeby ratować faceta, który – z nieznanych tobie powodów – chciał uratować ciebie. Obaj się nie znaliście, a obaj zaryzykowaliście. – Berta przyniosła puszkę z obrazkiem szprotek. Podała ją na talerzyku z dwoma kawałkami chleba i widelcem. – w sosie pomidorowym, jak lubię – powiedział zachwycony Kudłaty. – Jesteś skarbem, Berto.

– Zasłużyłeś – odpowiedziała swoim cienkim, dziewczęcym głosem. – Zawsze jesteś tu mile widziany.

Kudłaty otworzył puszkę za zawleczkę i wziął się do pałaszowania. Powietrze wypełnił zapach pomidorów wymieszany z łagodnym smakiem ryby. Mężczyzna układał czerwone od sosu kawałki ryby na chlebie i pochłaniał kanapki z niemą lubością. Sonnet i Gonzales przyglądali się z zaciekawieniem jak lekko poruszała się ta pełna mięśni ręka.

– Hej, Amidio… – Rudzielec przewrócił oczami. – No, dobra, Gonzales. Muszę to sobie jakoś utrwalić. No, ale wracając do mojego najświeższego odkrycia, stwierdzam, że chyba znalazłeś godnego siebie kompana.

„Albo stwierdzasz albo mówisz «chyba»”, pomyślał Sonnet, ale trzymał język za zębami.

Szatyn spojrzał niepewnie na Sonneta, a ten poczuł, że znów coś zostaje mu narzucane. Dodatkowo, przypomniał sobie wyzwiska, jakimi obrzucał Gonzalesa Milos. Były one dość jednoznaczne i jeśli nie były to jedynie złośliwości… Miał nadzieję, że nie dojdzie do nieporozumień.

– Oto moja propozycja, dzieciaku – Kudłaty powiedział do Sonneta, nie przerywając jedzenia. Rybek w puszce ubywało w szybkim tempie. – Widziałem ten twój transportowiec. Dam ci za niego pięciopoziomową rakietę, czystą i nieoznakowaną. Wiesz, w myśl zasady „coś za coś”. – Teraz rudzielec drugą kromką wycierał sos pomidorowy z wnętrza puszki. – Jeśli zaś chodzi o towar, prześlę go Kolektorom. – Sonnet zauważył, jak na to słowo oczy Amidio rozbłyskują pożądaniem. – To uczciwi złodzieje – powiedział, co wywołało

u niego wspomnienie, zabłysło słowo, którego nauczyła go pewna ruda dziewczyna

z Aldebarana. Był to oksymoron. – Tu mamy transakcję wiązaną. Twój towar, moje znajomości. Uczciwy układ. Twoje siedemdziesiąt procent, moje trzydzieści. Nazwijmy to kosztami operacyjnymi.

Sonnet uniósł brwi w zaskoczeniu. Gonzales tylko kiwnął mu głową.

– Widzisz – Kudłaty pochłonął ostatni kawałek zabarwionego sosem pomidorowym chleba i oblizał kciuk – tak wygląda właśnie uczciwość. Dziesięć minut temu nie miałbyś nic, a teraz dostaniesz nową rakietę i większą część gotówki.

– Milos, gdy mydlił mi oczy, mówił o dwudziestu pięciu procentach.

– Milos, jak słusznie zauważyłeś, mydlił ci oczy. To gówniany pirat i to nawet niespecjalnie rozgarnięty. Ma dwie rakiety. Twój transportowiec spadł mu z nieba. Mógł za niego zapłacić – stać go – lub się z tobą dogadać, ale to menda i chciał cię okraść. Jego mendostwo wzbogaciło go o nowych wrogów. A jak był biednym śmieciem, tak nadal jest biednym śmieciem. Bo nikt śmierdzielowi nie wierzy. W wielu miejscach jest persona non coś tam.

– Non grata – uzupełnił lukę Sonnet. A ty… – nie dokończył pytania.

– Kudłaty ma zasady – wtrącił Amidio, obracając zapotniałą szklankę w zwinnych palcach. – Jest piratem, ale nie „piraci” swoich ani zielonych – jak ty. Bez urazy. Ma swoją Gildię. Nosi nazwę Wataha. Na chwilę obecną tworzy ją siedem rakiet i jest postrachem Znanego Wszechświata. Dowiedziałem się o nim sporo – tu Amidio wyszczerzył się do pirata – ale tylko dlatego, że szukałem pracy.

– Ha! – Kudłaty wrócił do rozmowy. – Gdybyś wiedział, jak traktuję swoich astronawigatorów pewnie zmieniłbyś zdanie.

– Tak, słyszałem. Wiem jednak, że ponad wszystko, jakbyś ich nie łajał i wieszał na nich psy, mają u ciebie ciepłe i dobrze płatne stanowisko.

– I niezbyt trwałe. – Kudłaty skwasił się nieco. – Mówią o fatum. Wszyscy moi nawigatorzy dotąd skończyli marnie lub wcześniej odeszli. Tak czy owak nie popracowali zbyt długo.

– Zaryzykowałbym. z pewnością byłoby lepiej niż u Milosa.

– Byłeś u niego cztery lata, a u mnie średnia wynosi jakieś cztery miesiące. Nie zrozum mnie źle, hiszpański wilczku, wziąłbym cię na etat, tyle, że ja już mam nawigatora. Dobrego. I jest bardzo odporny na obelgi, a co się ciebie tyczy, ty mnie nie potrzebujesz Ami… – zagryzł wargę – Gonzales. Masz już szefa. – Wskazał widelcem trzeciego kompana przy stole. – Siedzi obok ciebie.

Sonnet i Gonzales spojrzeli po sobie. Referencje potężnego pirata zaszumiały Sonnetowi w głowie do wtóru kolejnych łyków piwa. Wiedział, że nie powinien ich ignorować. Gonzales wstępnie równie zaskoczony jak on, skinął głową i wyciągnął ku niemu swoją dłoń.

– Mam warunek – powiedział Sonnet.

– Warunek. Słucham.

– Dość mam szarż i tytułów. Chcę, żeby na mojej rakiecie wszystko wyglądało inaczej. Będziemy tworzyć drużynę ludzi odpowiedzialnych za to, na czym się znają. Mimo, że będę kapitanem, chcę, żeby był to system koleżeński i pozbawiony karności jako takiej.

Amidio uśmiechnął się ironicznie i uścisnął dłoń Sonneta.

– Właśnie opisałeś system panujący na statkach pirackich – wtrącił Kudłaty

i wyszczerzył zęby, jakby dając do zrozumienia, że jego się to nie tyczyło – a przynajmniej większości – powiedział, wstając. – Tak czy owak, jak ktoś ci nie podejdzie, będziesz mógł go wywalić przez śluzę. Tyle w kwestii równości. Wybaczcie chłopaki. Idę się odlać.

– Amidio – zagadnął Sonnet bruneta, gdy wielki rudzielec zniknął za barem.

– Proszę: Gonzales.

– No, przepraszam. Gonzales. Powiedz mi, że się mylę, ale wchodzenie z tym typem w interesy to ostatnia rzecz, na jaką powinienem się zdecydować.

– Oceniasz książkę po okładce, kolego. Sam się nosisz w garniturach, których, jak twierdzisz, nie znosisz. On ubiera się w to, w czym czuje się dobrze. Kto z was wychodzi na bardziej szczerego? – Rozłożył ręce. – Kto tu się bawi w demagogię?

– No dobrze – Sonnet usłyszał zniecierpliwienie we własnym głosie. – Chcesz powiedzieć, że mam mu zawierzyć życie swoje i swojej załogi?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Dostaniesz rakietę i zrobisz z nią, co zechcesz. Ja będę podlegał tobie, nie jemu. A pieniądze ci odda. Kudłaty to uczciwy pirat, wszyscy to wiedzą. Ma ogólny szacunek. Kiedyś powiedział, że zaopiekuje się Hermesem i – cokolwiek by to nie znaczyło – skończyły się pirackie najazdy i darmowe drinki dla gości z bronią. Nie zauważyłeś, że nawet Milos był uprzejmy dla Berty?

– Do pewnego momentu, tak.

– A potem przegiął i teraz ma bana. Nie odważy się tutaj wrócić. Na Hermesie już wszyscy wiedzą, że jest persona non grata – Gonzales użył tego określenia nie bez złośliwości – a jeśli jeszcze nie, to stanie się to w przeciągu najbliższej godziny.

– Nie wpuszczą go?

– Sam tu nie przyleci. Widziałeś jego oczy? To nie był strach, kolego, to było doświadczenie pieprzonej ekskomuniki. Kudłaty, jak coś powie, to się tego trzyma, choć – jak wspomniał – rzeczywiście jest nieco łagodniejszy od swojego słynnego ojca.

„Obaj są tak słynni, że o żadnym do tej pory nie słyszałem”, pomyślał Sonnet.

– No dobra. Czyli mam rakietę, mam ciebie i mam nieco gotówki. A wkrótce będę miał jeszcze więcej gotówki. Nie jest źle, choć i tak czuję się zdezorientowany.

– Piraci działają szybko i prosto. Przywyknij do tego. Najlepiej sam zacznij tak działać. Tu nie ma rządów i banków tylko uściski rąk bądź walka na śmierć i życie. Niezależność wobec Znanego Wszechświata to nie to samo, co niezależność wobec gildii pirackich. Oni nie wyślą ci listu ponaglającego o twoim długu. Sami się po ten dług zgłoszą.

– No, okej, Gonzales. Chyba mi to wyłożyłeś. Jakby co, rozpiszę ci swoje osobiste FAQ.

– Do usług. Aha, jeszcze jedno.

– Wal.

– Rozumiem, że chcesz rozpocząć wszystko od nowa. z czystą kartą, tak?

– Zgadza się. To, że zejdę z drogi „prawości” i przejdę na ciemną stronę mocy, nie znaczy, że chcę by moi bliscy za to płacili.

– Rozumie się. W takim razie musisz na tej karcie wypisać swoje nowe imię.

– Imię…

– Przydomek, jeśli wolisz. Coś co będzie cię reprezentowało, bo od dzisiaj tylko tym słowem będzie się ciebie określać. Tak, jak mam nadzieję, że mnie będzie określać tylko słowo Gonzales.

– A co złego jest w twoim imie…?

– Po prostu nie – Gonzales spiął się wyraźnie. – Chcesz ze mną pracować, to, proszę, zaakceptuj to. I nie pytaj. A ja mogę cię zapewnić, że znam się na moim fachu.

– Mogę też wywalić cię przez śluzę – rzucił i od razu stwierdził, że źle wyczuł moment. – OK, słaby żart. Niech będzie po twojemu. Masz moją obietnicę.

Kudłaty wrócił do stolika, tupiąc obcasami, trzeszcząc skórą i pobrzękując zamkami ramoneski. Krzesło zaskrzypiało pod jego ciężarem.

– Od razu lepiej. Świat się opiera na cyrkulacji wody. Tędy wchodzi, tamtędy wychodzi. A przynajmniej zazwyczaj. No – kiwnął do Sonneta – coś tam dosłyszałem po drodze. Dobry słuch jest bezcenny w pirackim fachu. Przestrzeń jest cicha, a dźwięki znikają bez śladu. To jak mamy cię nazywać, nowy kolego?

Sonnet zastanowił się. Palce ślizgały mu się po zaparowanej szklance. Nie chciał tak po prostu strzelić przypadkowego słowa. Potem ciągnęłoby się za nim jak smród. Mimo, że dwóch mężczyzn czekało i raczej nie wyglądało na grzeszących cierpliwością, zastanowił się.

Bursztynowy kolor piwa w stonowanym świetle baru przypomniał mu barwę pustynnego piasku po zachodzie słońca. Ostatnie piękne doświadczenie, które odmieniło jego życie, wiązało się z Hrabiną, która oddała mu się w gorącą noc na przyjemnie chłodnej skałce za silnym reflektorem oświetlającym Partenon. Pod latarnią, jak mawiają, bywa najciemniej. Choć pierwsze i najświeższe, bo mające miejsce zaledwie tydzień wstecz, to wydarzenie jednak go nie określało. Zmieniło jego życie, ale nie definiowało go jako całości. Gładka skóra, perlisty uśmiech i oddanie z jakim go… przeszedł go dreszcz na samo wspomnienie. Wspomnienie. Tylko wspomnienie. Piękna chwila i ogromny koszt. Partenon... Nie, to nie to.

Bursztyn płynu i piegi pęcherzyków powietrza.

Aldebaran, Urza, Nowe Brenno. To tam, w nadmorskiej, zielonej krainie, wydarzyło się coś, co określiło go jako człowieka. Jak niemal wszystko w jego życiu nie miało dobrego finału. Było za to szczere i trwało na tyle długo, że otworzyło mu oczy. Zrozumiał, że życie jest nie tylko przygodą, ale wszystko, co zrobisz, będzie generowało konsekwencje. Nauczyło go odwiecznej zasady akcji i reakcji.

Tam, na planecie, na której ekologia nie była jakimś tam pierdoleniem walczących ze sobą polityków na temat ostatnich szans. Tam ekologia była nazwą pisaną przez wielkie E, sposobem na życie, utrzymywania korelacji żyjącej na niej ludzi z nowo uformowaną przyrodą. Zaniedbania w tej kwestii łatwo mogły przerodzić się tutaj w trudną do powstrzymania regresję i przywrócić planecie jej pierwotną i niegościnną formę. I to właśnie na niej pewien głupi i rozbrykany nastolatek zrzucił rudej dziewczynie tomik wierszy na chodnik tylko po to, by zaimponować kolegom. To tego dnia, w centralnym parku Nowego Brenna po raz pierwszy zawstydził się swoją głupotą i również po raz pierwszy zatonął w zielonych oczach dziewczyny o niezwykle gęstych i ogniście rudych włosach oraz jasnobrązowej skórze pełnej piegów. Dziewczyna ta przyjęła go i zmieniła jego wnętrze. I na koniec ich znajomości doświadczyła równie boleśnie, tak jak już miały doświadczać go wszystkie kobiety w jego życiu. Ona jednak była pierwszą z nich i jej cios był najsilniejszy.

A wszystko to mimo, iż była kobietą o wnętrzu tak głębokim i niezmierzonym jak sam wszechświat. Postrzegała ludzi i życie w ogóle inaczej niż jego dotychczasowi towarzysze, bo poprzez poezję, szczególnie zaś poprzez…

– Sonnet – powiedział. – Tak mnie nazywajcie. Czysta karta ma swoje pierwsze słowo.

Kudłaty posłał Gonzalesowi zdziwione spojrzenie. Ten tylko machnął ręką.

– Okej, panie Sonnet – powiedział pirat nazywający siebie Alfą. – Witamy

w Watasze. Tak – pokiwał głową dobrotliwie – przyjmuję cię na okres próbny. I lepiej, żebyś się sprawdził.

***

Tuba dzielnie zaciągała wodę z jednej z wielu skarlałych planet w Obłoku Oorta. Nie musieli się nawet specjalnie wwiercać pod powierzchnię. Niewiele było w niej szumu,

z którym poradziły sobie standardowe filtry. Lichtuga czerpała i rzucała zbiorniki w kierunku doków oddalonego o dziesięć kilometrów statku. Grawitacja planety wpływała jedynie na odchylenia kąta wyrzucanych zbiorników. Wszystko przebiegało automatycznie i było dozorowane przez Flipa i Flapa. Grubas był odpowiedzialny za lichtugę i ciskanie, dryblas – za odbiór i magazynowanie.

Sonnet całość oglądał za pośrednictwem kamer rakiety, lichtugi i dwóch dodatkowych dronów.

– Zapotrzebowanie zaspokojone w 74%. Jeśli operacja będzie przebiegać niezmiennie, zakończy się za godzinę i trzydzieści cztery minuty.

Hans uśmiechnął się.

– Scotty podałby wyższą liczbę, żeby zbierać triumfy za oszczędność czasu.

– Scotty był inżynierem – stwierdził Sonnet zafiksowany na obserwacji obrazu

i zmiennych – ale i tak cieszę się, że użyłeś liczb zamiast „przypuszczalnej godzinki lub dwóch”. Rozumiem, że zakończenie oznacza powrót lichtugi do doku i pełną gotowość do odlotu?

– Oczywiście, szefie. Do pełnej sprawności rakiety.

– Widać gdzieś oortodoksów?

– Póki co, nie.

Przestrzeń wokół Sonii nie była może tak gęsto wypełniona najprzeróżniejszymi ciałami niebieskimi jak orbity zamieszkałych planet naturalnymi i sztucznymi satelitami, ale pospieszne szarpanie się pomiędzy nimi w kierunku najbliższego czystego horyzontu nie napawało optymizmem. Najbliższe wentyle transportowe mieściły się o dzień drogi stąd. Tamtędy to, niczym ogromnym tunelem, przemieszczały się statki wszelkich przynależności, nabierając bądź wytracając prędkość podświetlną. Nie w gestii oortodoksów było sprawdzanie, czy mieli ważne papiery. To tutaj, gdzie ciał niebieskich było dużo i reprezentowały sobą ogromną wartość, ta legalna odnoga wiary katolickiej prowadziła swoje nowe Drogi Krzyżowe na próbujących ją okraść niewiernych, nierozumiejących co czynią czy również zdesperowanych zazwyczaj złodziei. A oortodoksi mieli w tym wprawę. Byli w tym mistrzami.

Samozwańczy strażnicy Obłoku Oorta strzegli zazdrośnie tej niezmierzonej przestrzeni pełnej bogactw naturalnych od dwóch stuleci. Gdzieś tam, jeszcze podczas ekspansji ludzkości ktoś rzucił hasło, że okradanie Obłoku Oorta zmieni go w rzadki opar, co utoruje promieniowaniu kosmicznemu drogę do Układu Słonecznego, a to w efekcie doprowadzi do jego zniszczenia. W sensie, że zostanie zniszczony Układ Słoneczny. W ciągu kilku następnych lat na bazie tych słów powstały sekty, a następnie ruch religijny, który uznał Obłok za wcielenie Boga Strzegącego. Było to rozszerzenie upadającej na Ziemi wiary katolickiej, borykającej się z wieloma problemami. Upadek jej był nieunikniony po kolejnych potknięciach ich papieskich przywódców i obnażeniu jej zaszłych i bieżących błędów jako instytucji w ogóle. Politycy szybko podchwycili nowy nurt, a biskupi z papieżem „wygodnie” uznali, że nic się nie zmieniło tylko „Pan Nasz” rozszerzył ich horyzonty wiary. Sonnet czytał o takich „rozszerzeniach”, które można było segregować na wiele sposobów, ale wierni w większości przypadków pozostawali wiernymi względem Kościoła, a przy okazji względem jego ziemskich reprezentantów. Pojawili się prywatni darczyńcy, potem inwestycje coraz to potężniejszych firm. Świat w osobie Hrabiego Stu Dwóch Planet przyklasnął. Mars dołożył swoją cegiełkę. Konsorcjum dopatrzyło się w tym długoterminowej inwestycji, a OST nie chciało, żeby cokolwiek wydarzyło się poza jego plecami.

Tak oto powstała druga po Ziemi strefa nietykalna ku zgodzie niezjednoczonej Trójki. Nie oznaczało to jednak niezmiennej postawy Trzech Potęg wobec niej ani że miałyby ochotę inwestować w nią swoje pieniądze bez końca. Początkowe „hurra” stopniowo zmieniło się w stonowane „okej”. Bogaci zrazu wyznawcy Boga Strzegącego, mogący bez umiaru spełniać się w morderczym procederze patrolowania kosmicznej bańki, teraz cierpieli na coraz większy deficyt zarówno w ludziach, jak i w sprzęcie. Stało się to przyczyną coraz to odważniej poczynających sobie intruzów rozbebeszających Świętą Tarczę, tworząc w niej dziury

i pozwalając, by Diabelska Czerń przeświecała trującym mrokiem w głąb Układu Słonecznego. Jakkolwiek cała ta teoria i okraszająca ją otoczka rodem z produkcji fantasy zakrawała na kpinę, żadna z trzech potęg ostatecznie nie zrezygnowała całkowicie z dotowania Strzegących. Dlatego też, każdy przy zdrowych zmysłach dopatrywał się w tym układzie drugiego dna. Nie trudno się domyślić, że w oparciu o pomysły domorosłych geniuszy powstało już i krążyło na ten temat wiele teorii spiskowych.

– Stereogram – zakomunikował Hans, wybijając Sonneta z zamyślenia. – Czysty.

– Teraz? i co, chociaż wiadomo od kogo?

– Anonimowy, jak ten poprzedni.

– Może tym razem wrzucisz go na jakiś program 3D.

– Ależ kapitanie! Przecież wiesz, jak uwielbiam te retro zagadki. Zaraz go odczytam. Manualnie. Znaczy naocznie. – Mrugnął porozumiewawczo.

Sonnet odpuścił z kwaśną miną na swych niesymetrycznych ustach. Sam z chęcią by to zrobił, ale zasada skupienia wzroku na tych mozaikach, żeby odsłoniła przed nim trójwymiarową tajemnicę, niewidoczną na pierwszy rzut oka w napaćkanym szumie plam podstawowego obrazka, była mu nieodgadnioną. Hansowi zaś odszyfrowywanie stereogramów przychodziło łatwo, szybko i z przyjemnością.

Pierwszy stereogram Hans znalazł zaraz potem, jak zakwaterował się na Sonii parę tygodni wcześniej. Przesiewając wiadomości, które przychodziły w czasie, gdy rakieta Sonneta zakotwiczona była w militarnych hangarach Konsorcjum Planetarnego, a jej właściciel zaangażowany był w walkę dumnie zwaną Batalią o Ludzkość – tę samą, o której ludzkość chciałaby w swoim poniżeniu zapomnieć. Jak się rzekło, Hans odnalazł wiadomość. Przedstawiała ona kolorową mozaikę jakby napaćkaną kropeczkami, przypominającą testy na rozpoznawanie kolorów. Początkowo Hans chciał się w niej dopatrzyć ukrytego pośród barw numeru, magicznej liczby lub jakiegoś geometrycznego kształtu by udowodnić sobie, że nie jest daltonistą. Niczego takiego nie znalazł i zirytowany zmrużył oczy. Obraz stracił ostrość

i rozlazł się, by po chwili zaskoczyć przedstawiając konkretne kształty na tle delikatnego

i nieskomplikowanego acz uroczego efektu trójwymiarowego. W jego głowie zaświtało zrozumienie. Jako dzieciak, późnymi popołudniami po pracy, gdy jego rodzima stacja nie mogła zaoferować mu jakichkolwiek rozrywek, ani nawet rówieśników, mały Hans siedział w sieci i szukał czegokolwiek, co mogłoby mu zająć te parę godzin przed snem. Stereogramy 3D pojawiły się powracającą po wiekach falą na portalach społecznościowych, po czym znajdując niewielkie zainteresowanie, szybko je opuściły. Mimo ciekawie spędzonego z nimi czasu, również Hans szybko o nich zapomniał. Wyparły je marzenia

o podboju kosmosu i przerabianiu setek manualów i symulacji, które miały zrobić z niego

w przyszłości kapitana jednostki kosmicznej.

Odczytawszy pierwszy stereogram, Hans podzielił się nim ze swoim kapitanem.

– Jak to możliwe, że na niego nie trafiłem? – zapytał wtedy zdziwiony Sonnet.

– Po pierwsze – powiedział po krótkim zastanowieniu Hans – wylądował od razu

w strefie spamu. Anonimowy obrazek komputer potraktował jak jakąś handlową propozycję zapewniającą o wielkim zysku bez wysiłku. Inna rzecz, że byłeś też wtedy zajęty przyjmowaniem na swoim pokładzie Arlety, a raczej Karmy.

– Dobrze już – zniecierpliwił się Sonnet. Nie przepadał za przypominaniem mu tego, największego z dotychczasowych błędu. – i co na nim jest?

– Masz, spróbuj odczytać – Hans podał mu tablet z szerokim uśmiechem obnażającym jego złoty siekacz.

I Sonnet spróbował. Ku swojej wielkiej frustracji i dokładnym wskazówkom nowego astronawigatora wciąż widział tylko miszmasz zmiksowanych barw i kształtów. Gdy choćby na chwilę jego oczy fiksowały się poprawnie i miał wrażenie, że coś tam się na obrazku dzieje, jego umysł resetował się i przywracał oryginalny, bezsensowny układ grochu z kapustą.

– Nie potrafię – przyznał wreszcie. – Wrzuć to na jakąś apkę i pokaż, co przedstawia.

Hans zrobił to i w tablecie pojawił się trójwymiarowy obraz, którego kształt

w najmniejszym stopniu nie odpowiadał podstawowemu. Krawędzie wyodrębnionych krzywizn nie pokrywały się z oryginalną mozaiką. Na pierwszym planie widniały cztery słowa: Arleta to łowca piratów. Odczytawszy je Sonnet zapowietrzył się i jedynie silna wola sprawiła, że nie rozbił tabletu o podłogę. Wcisnął go w ręce zmieszanego Hansa.

– No tak – zrozumiał jego astronawigator. – Gdybyś to wcześniej…

– Teraz to i tak już nie ma znaczenia. Stało się co się stało.

– I to, co miało się stać?

– Nie – Sonnet ukrócił kolejny żart. – Stało się to, co się stało.

Sonnet, przypominając sobie to zdarzenie, pamiętał jakie wywarło na nim piętno. Tamtej nocy nie mógł zasnąć, uświadamiając sobie, ile rzeczy mogło się nie wydarzyć, gdyby odczytał tę wiadomość na czas. Wiele nieszczęść mogło go ominąć, być może nawet samo zjednoczenie z obcym, ale… No właśnie. Ktoś musiałby paść jego ofiarą i jeśli nie byłby to on i Arleta, wszystko mogło skończyć się inaczej i chociaż to zakrawa na hipokryzję, znacznie gorzej. Teraz zaś wiedział, podparty doświadczeniem, że nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie wiadomości.

– I co tam widzisz? – zapytał Hansa.

Hans przytknął nos do ekranu tabletu, a jego oczy momentalnie zbiegły się

w nieładnego zeza. Przymrużył je i zmienił kąt nachylenia matrycy. Powoli odciągnął ją 

o kolejne kilkanaście centymetrów i jak za sprawą niewidzialnego przełącznika, oczy zrównały się oba, patrząc równo przed siebie. Po zezie nie pozostało śladu. Na twarzy pojawił mu się promienny uśmiech.

– Naprawdę świetnie to wygląda – przyznał blondyn.

– Co świetnie wygląda? – Sonnet nie krył irytacji.

Hans zmienił nieznacznie kąt tabletu, raz kilkanaście stopni w prawo, raz w lewo, chłonąc tylko przez niego widziany efekt.