Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Cel uświęca środki. Co jednak, jeśli po wszystkim trudno jest spojrzeć w swoje odbicie w lustrze? Marta snuje odważne marzenia - wyrwać się z rodzinnej miejscowości, skończyć studia psychologiczne, znaleźć pracę, która daje poczucie spełnienia. Żyć. Do tego jednak potrzebne są pieniądze, a rodzice dziewczyny - cóż - nie śmierdzą groszem. Ambitna studentka zaczyna zarabiać tym, co ma najcenniejszego - młodym ciałem. Wszystko idzie zgodnie z planem, aż pewnego razu ląduje w piwnicy na materacu brudnym od płynów fizjologicznych. Kto i w jakim celu postanowił ją uprowadzić? Czy uda jej się wyswobodzić? Pikantny thriller w stylu Stephena Kinga.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 44
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Monika S. Wolf
Saga
Syndrom
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2024 Monika S. Wolf i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727174143
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Kap, kap, kap, kap… Liczyła każde uderzenie kropli o posadzkę. Woda nie przerywała swojej stonowanej melodii. Momentami irytującej, ale świadczącej o tym, że kobieta całkiem nie oszalała. Cisza była najgorsza. Potrafiła dzwonić w uszach niczym pisk hamującego pociągu lub przeciągły alarm zwiastujący najbardziej tragiczne historie świata. Jej życie w tym zimnym, cuchnącym wilgocią i pleśnią miejscu stało się właśnie taką tragedią.
Ból głowy był nie do zniesienia. Ledwie mogła się ruszyć. Każdy, nawet najmniejszy gest powodował kolejny ból, następne szpile wbijające się w skronie. Chciała ułożyć się płasko na plecach, co okazało się nie lada wyzwaniem. Uświadomiła sobie, że ma poobijane ciało, które buntowało się przy najmniejszym ruchu. Tkwiła więc skulona na prawym boku, przypominając embrion – z tą różnicą, że nie narodziła się do nowego życia.
Czuła, że całkowicie traci człowieczeństwo. Nie była i nawet nie czuła się istotą żywą. Jedynie kukłą, tworem ulepionym i stworzonym dla uciechy swojego oprawcy. Jej wola została zdeptana, zaprzepaszczona i zdegradowana. Wiedziała, że upadła na samo dno piekła i że nie zdoła się już uratować, a osobą, na którą była skazana, był on – jej oprawca. Stworzył świat, w którym oboje odgrywali swoje role i bawili się w życie. Świat w małej, zatęchłej i zimnej puszce. On jednak po wszystkim wychodził i wracał tam, skąd ją wyrwał, a ona zostawała za każdym razem na brudnym materacu, lepiącym się od spermy, wilgoci, potu, śliny i krwi. Tkwiła w piwnicy.
Jesień, rok 2007. Warszawa.
Jak zwykle była w niedoczasie. W pośpiechu wybiegła z mieszkania. Gnała, ile sił w nogach na stację metra. Zastanawiała się, dlaczego wybrała pokój na Kabatach. Drugi koniec Warszawy i traciła niemal godzinę, żeby dostać się na Pragę. Było zimno, późna jesień dawała w kość. Owinęła się szczelnie szalikiem i weszła do wagonu. Usiadła na pierwszym wolnym miejscu i próbowała przywrócić miarowe bicie serca. Powoli puls się uspokajał, a ciepło wlewało się w ciało. Krew rozgrzała się pod skórą, więc zdjęła szal. Wyjęła słuchawki i włożyła je do uszu. Coma rozbrzmiała swoimi Popołudniami bezkarnie cytrynowymi. Odetchnęła.
Studiowanie w Warszawie było jej marzeniem, choć ani przez chwilę nie wierzyła, że się ziści. Rodzice nie śmierdzieli groszem, a i z zaradnością mieli niemały kłopot. Wiedziała, że aby spełnić swoje pragnienie, będzie musiała sama po nie sięgnąć. Już w ostatniej klasie liceum zaczęła dorabiać popołudniami i w weekendy. Wakacje spędziła za granicą na opiece nad niepełnosprawnymi dziećmi i tak zarobiła na opłacenie pierwszego roku studiów. Po powrocie znalazła inne zajęcie, a studia zaoczne stały się spełnieniem i… ucieczką. Ucieczką z małego, prowincjonalnego miasteczka do wielkiej stolicy.
Zachwyt tętniącą życiem metropolią nie ustępował. I mimo że był to już drugi rok, nadal czuła, że chce wyjechać do Warszawy na stałe. Coś ją jednak powstrzymywało. Być może konieczność pozostawienia całego dotychczasowego życia i zaczynanie wszystkiego od zera? Byłaby całkowicie zdana na siebie, ale po głębszym zastanowieniu dochodziła do wniosku, że to już i tak się działo.
Centrum. Szybka przesiadka na tramwaj w kierunku ronda Wiatraczna. Po drodze wstąpiła po kawę do ulubionej kawiarni. Piętnaście minut jazdy i następna przesiadka. Ludzie nieustannie pytali Martę, czy nie męczą jej dojazdy. Najpierw w piątek niemal cztery godziny jechała pociągiem do stolicy. Później weekendowa podróż po mieście. Nie mogli uwierzyć, że ona właśnie tak lubiła. Uwielbiała podróżować i z każdego takiego wyjazdu brała więcej niż tylko wiedzę. Studia psychologiczne były fascynujące, ale potrzebowała różnorodności. Rzeszy uważności, doznań i historii. Własnej i innych. Ale o tym już nikt nie wiedział. Nie mógł, bo to oznaczałoby ogołocenie się z tajemnicy.
Tajemnicą Marty były spotkania z mężczyznami. Polegające na randkowaniu, a później seksie. Nie wierzyła, że mężczyźni mogą płacić – i to niemałe pieniądze – za coś, co powinno być naturalne i dostępne w związkach czy relacjach. Ale oni potrzebowali rozmowy, zainteresowania, dokarmiania ego, a Marta potrzebowała pieniędzy. Czysta transakcja.
Rondo Wiatraczna. Przesiadła się do ósemki i ruszyła prosto pod uczelnię. Dziś miała mieć zajęcia do dwudziestej pierwszej, a później spotkanie z niejakim Kamsonem. W słuchawkach rozbrzmiały Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków… Poddała się melancholii.
Czy mogła nazwać się prostytutką? Czy sprzedając się obcym mężczyznom, oferując im swój czas i zainteresowanie, często nawet niewymuszenie, właśnie taka się stała? To nie byli faceci, jakich pełno na uczelni czy ulicy. Zwykle wybierała statecznych biznesmenów potrzebujących atencji młodej dziewczyny. Pozornie chcieli się pławić w zachwycie nimi, uchodzić za wspaniałych, męskich i idealnych, ale naprawdę brakowało im czyjegoś zainteresowania, uwagi i kogoś, kto po prostu słuchał. Chcieli imponować, pokazać się z najlepszej strony jako rozmówcy i kochankowie.
Czy się bała? Zawsze. Dlatego nosiła przy sobie gaz pieprzowy i umawiała się w publicznych miejscach, a później w hotelach, by czuć się bezpiecznie. Dzięki takim weekendowym spotkaniom mogła swobodnie studiować i nie brakowało jej pieniędzy na dojazdy, stancję oraz inne przyjemności. Była pewna, że niedługo, gdy tylko zdecyduje się przeprowadzić do stolicy, zrezygnuje z takiego zarobku.
Marta wysiadła na docelowym przystanku, przeszła niewielkim skwerem i trafiła na ulicę Chodakowską. Uwielbiała wyłaniający się zza zakrętu ogromy budynek uczelni. Jej monumentalny wygląd zawsze przyprawiał o dreszcz i zachwyt. Prywatna uczelnia, najlepsza w kraju i ona, Marta, tak niepewna, a jednak dążąca do spełnienia marzeń. Na te kilka godzin stawała się pilną studentką, ciekawą niemal każdego poruszanego zagadnienia. Zaintrygowaną i głodną wiedzy. Szalenie skrupulatną i pedantyczną. Nie odpuszczającą, gdy coś nie dawało jej spokoju. Szukającą rozwiązań i zagłębiającą się w świat ludzkiej psychiki, emocji oraz patologii. Nie zdawała sobie sprawy, że pewnego dnia stanie tak blisko czyjegoś zaburzonego świata, pełnego udręki, bólu i powolnego umierania.
*
Po zajęciach odświeżyła się i ubrała odpowiednio w uczelnianej toalecie. Sukienka, koronkowa bielizna i makijaż – znacznie mocniejszy niż ten na co dzień. Wsiadła do taksówki i pojechała do centrum na umówione wcześniej miejsce. Towarzysz Marty czekał przed restauracją. Przedstawił się jako Kamil, miał mniej więcej trzydzieści siedem, może trzydzieści osiem lat. Wysoki, dobrze zbudowany i bardzo zadbany, z jasnymi, krótkimi włosami i gładką twarzą. Czarny płaszcz przykrywał białą koszulę. Spodobał jej się i Marta pożałowała okoliczności, w jakich się spotkali, ale wiedziała, że na to było stanowczo zbyt późno. Zresztą w wiadomościach, które wymieniali, określił się dosyć jasno. Nie szukał związku, chciał się jedynie od czasu do czasu rozerwać w miłym towarzystwie, bez zobowiązań. Twierdził, że bardzo dużo pracuje i podróżuje, dlatego stała relacja, szczególnie uczuciowa, nie wchodzi w grę. Rozumiała go, chociaż pojawiła się głupia nadzieja na coś głębszego.