Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
"W Korei wszystko można zacząć od nowa".Autorka zbioru reportaży w młodym wieku stanęła przed wielką szansą i wyzwaniem - jako stypendystka mogła wyjechać do Korei Południowej. Pobyt miał trwać kilka lat, lecz przeciągnął się... na stałe. Polka zachwyciła się kulturą Dalekiego Wschodu i wzięła ślub zgodny ze zwyczajami kraju, w którym zamieszkała. Na przestrzeni czasu możemy zauważyć, jak zmieniało się podejście Polki do orientalnej tradycji, jak krok po kroku coraz mocniej zżywała się ze społeczeństwem tak odmiennym od europejskiego. W osobistych opowieściach Sawińskiej nie brakuje elementów trudnych, a nawet bolesnych. Wiarygodna i wielobarwna opowieść o fascynującym świecie snuta w duchu przyjacielskiego zwierzenia. Pozycja obowiązkowa dla miłośników książek Katarzyny Tubylewicz i Magdaleny Żelazowskiej. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 166
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Anna Sawińska
Saga
W Korei
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2012, 2023 Anna Sawińska i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727082219
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Korea jest krajem niebezpiecznym z powodu swoich silnie uzależniających właściwości. W małych, niezobowiązujących dawkach wprowadza w stan euforii, rozbudza pewność siebie i aktywuje wewnętrzny potencjał. Mimo towarzyszących każdemu nałogowi regularnych zejść w mroczne odmęty przygnębienia, systematycznie oplata swoim magicznym czarem niczym najskuteczniejsza kurtyzana. Jak narkotyk potrafi omamić niczego nie podejrzewającego delikwenta, wsysając go do swojego wnętrza w postępie geometrycznym. Aż do momentu, kiedy jest już za późno.
Tak było i ze mną. Do Korei przyleciałam w 2002 roku zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Czteroletnie stypendium, które nieoczekiwanie otrzymałam od jednego z największych koreańskich koncernów – Samsunga, traktowałam jak wielką przygodę, jedyną szansę w życiu na tak nietuzinkowe doświadczenie. Nie mogłam z tej okazji nie skorzystać, mimo że nijak się miała ona do moich życiowych planów. Zagrałam va banque. Nawet w najśmielszych marzeniach nie byłam w stanie przewidzieć, jak to się wszystko dla mnie potoczy. Wszelkie moje wyobrażenia o przyszłości zostały przekreślone zaskakującym uzależnieniem, będącym rezultatem dwubiegunowej relacji „miłość–nienawiść”, z którego nie sposób, ot tak po prostu, wykaraskać się. W moim przypadku nie był to nałóg bezustannie ekstatyczny. Podobnie jak moi koledzy ze stypendium zmagałam się z koreańskimi ekstremami, wychodząc z tych potyczek nie zawsze bez uszczerbku na duszy. Studia, praca w koreańskich firmach, a na koniec ślub z Koreańczykiem kosztowały mnie wiele zdrowia i wyrzeczeń. Nie miałam jednak wyboru. Z jakiejś niezrozumiałej dla mnie przyczyny uznałam, że opuszczenie tego kraju nie wchodzi w grę. To, co mnie tutaj trzymało, było po stokroć silniejsze niż elementy codzienności, do których miałam stosunek co najmniej ambiwalentny. W Korei odnalazłam wewnętrzny spokój, którego w Polsce na próżno szukałam. I mimo że nie odczuwałam całkowitej harmonii z tym, co dyktowało mi moje fatum, mimo że jakoś szczególnie mnie ono nie uszczęśliwiało, niczego nie żałuję. Z perspektywy czasu mogę odczuwać jedynie przeogromną wdzięczność za to, że wichry mojego przeznaczenia zawiały mnie właśnie tutaj. I że byłam w stanie ustać z podniesionym czołem pod ich naporem.
Eseje zawarte w niniejszej książce są luźną i subiektywną interpretacją moich osobistych doświadczeń z lat 2003-2007. Opowieści te nie aspirują do miana nieomylnej tezy naukowo opisującej koreańskie realia. To raczej świadectwo osoby rzuconej w zupełnie odmienną przestrzeń, w której na nowo musi się ona określić, żeby móc dalej świadomie egzystować. Próby przetworzenia otaczającej rzeczywistości przez pryzmat własnego życiowego doświadczenia stanowiły dla mnie metodę zachowania wewnętrznej integralności, sprecyzowania swojej roli w niestandardowych okolicznościach, w jakich przyszło mi żyć. Założony przeze mnie blog, na podstawie którego stworzyłam poniższy zbiór esejów, stał się tego wdzięcznym narzędziem. Od czasu mojego przylotu do Korei niektóre z opisywanych przeze mnie zjawisk umarły śmiercią naturalną (Koreanki zaczęły ścinać włosy na krótko!), wiele z nich ewoluowało w poważniejsze problemy społeczne, na horyzoncie pojawiło się kilka nowych pytań. Korea to kraj ulegający przeobrażeniom w zadziwiającym tempie, gdzie każdy nowy dzień przynosi coś ożywczego. Ciągłe zmiany i odkrywanie sekretów stanowią niebywałą strawę dla mojego ducha i umysłu. I już nie mogę się doczekać tego, co czyha na mnie za rogiem kolejnego dnia spędzonego tutaj, w Korei.
Anna Sawińska
Seul, 20 listopada 2011
czyli samotność w zderzeniu perspektyw
Opieram się biodrem o framugę lepiących się od brudu drzwi. Jest niedziela. Korytarze akademika ciągle są spowite poranną ciszą, coraz częściej przerywaną już szuraniem kapci w naglącym truchcie za przetrzymywaną do bólu potrzebą. Nieśmiało zaglądające do kuchni światło burego dnia w połączeniu z niekontrolowanym ziewaniem przyprawia mnie o piekące łzawienie w nie do końca otwartych jeszcze na nowy dzień oczach. Potrzebuję kawy – fizycznie i dla wewnętrznego spokoju. Jej parzenie jest dla mnie ulubionym i obowiązkowym punktem dnia. Zamknięty w hermetycznym pojemniku brązowy proszek traktuję jak jeden z największych skarbów przypominających mi dom. Z każdym powrotem do Polski (w ojczyste strony) zaopatruję się w pokaźną ilość niesamowicie pachnących ziarenek, mielonych przez super precyzyjny, nieznośnie głośny młynek sklepu kawowego, który regularnie odwiedzają moi rodzice. Większość obcokrajowców ma tutaj ze sobą tego rodzaju skarby: zdjęcia, listy, ofiarowane na szczęście pluszaki, krótkie filmy z drogimi osobami w roli głównej. Bo w świecie koreańskiego odszczepienia każdy z nas od czasu do czasu czuje potrzebę powrotu do tego, co „normalne”; przypomnienia sobie o własnych punktach odniesienia na mapie życia, jakiego jeszcze do niedawna byliśmy częścią. Ja mam swoją małą czarną, z którą kojarzą mi się spokojne popołudnia z rodziną i pełne pogaduszek poranki z przyjaciółmi. To mi na razie wystarcza. Leniwie odwlekam moment nastawienia czajnika. Z założonymi rękami, z nogą na nodze, sennie obserwuję krzątającego się po kuchni mężczyznę. Kiedy jednak dociera do mnie powód jego chaotycznej bieganiny, odchodzi mi ochota nie tylko na kawę, ale i w ogóle na cały ten dzień. W menu na śniadanie przewidziano mięso zwierząt niejadalnych dla zwykłego Europejczyka.
Jakiś czas temu hodowałam żółwie. Nie potrafię sobie przypomnieć, skąd wzięły się u nas w domu. Niewiele też pamiętam z okresu, kiedy były małe i płochliwe – kiedy na każdy ruch w pokoju reagowały sprinterskim skokiem w odmęty zapewniającej schronienie wody. Moje bardziej wyraziste wspomnienia obracają się wokół dużych osobników z całkiem już ukształtowanymi charakterkami. Początkowo hodowla żółwi nie była zbyt wymagająca. Przy dosyć szybko rosnących gabarytach trzeba było poświęcać im jednak coraz więcej czasu. Wymiana wody w ogromnym akwarium, czyszczenie pancerza szczoteczką do zębów, doglądanie podczas konwulsyjnie prędkich spacerów po mieszkaniu, przekonywanie, że biała ściana to nie czwarty wymiar, w który z uporem godnym lepszej sprawy, ot tak, można sobie wkroczyć, karmienie kawałkami mięsa w taki sposób, żeby własne palce pozostały nietknięte – to wszystko wymagało trochę samozaparcia. W zamian jednak otrzymywało się ich cichą, ale świadomą obecność, kojącą zmysły bardziej efektywnie niż bezgraniczna obojętność rybek. Lubiłam przypatrywać się, jak z niewymuszoną gracją pozwalały wodzie unosić swe opancerzone ciałka, od czasu do czasu przerzucając co większe kamienie w poszukiwaniu resztek pożywienia. Do tej pory jestem przekonana, że na ich pyszczkach pojawiał się wyraz prawdziwego samozadowolenia, kiedy w końcu udało się im coś wywęszyć. Rozbawiały mnie pełnymi zapału próbami spychania się nawzajem z podwieszonej wysepki. Z wysoko uniesionymi łebkami tak, jakby same przed sobą nie chciały przyznać się do właśnie popełnianej niegodziwości. Triumfator, opierając cały ciężar ciała na plastronie, unosił szeroko rozwarte łapki w kierunku rozgrzewającej lampy. Po chwili zastygał w całkowitym bezruchu, mrużąc przy tym z rozkoszy oczy. W przypływie trwogi zdarzało mi się zrywać z tapczanowego zaczytania, żeby sprawdzić, czy w międzyczasie mózg któregoś z nich nie uległ zlasowaniu lejącym się z lampki gorącem. Przeważnie jednak witana byłam beztroskim i dosyć lekceważącym ziewnięciem. W takich okolicznościach nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zmusić wygrzewającego się do chłodnej kąpieli i zamiany miejsc z partnerem.
Po jakimś czasie pojawiły się sny. Sny, z których budziłam się gwałtownie i z uczuciem zakorzenionego w ciemności niepokoju. Nie był to zwykły strach, który znika pod wpływem ciepła dotyku leżącego obok mężczyzny. Były to wyłaniające się znikąd uporczywe myśli, obrazy, uczucia, które nie dawały się odepchnąć przez kilka dobrych dni. W pulsującej czerwieni zamkniętych oczu ukazywał mi się żółw skupiający w sobie zagadkę przeszłości, której czasowy wymiar nie stanowi dla niego żadnego punktu odniesienia. Miliony stworzeń, które żyły i wyginęły. Miliony stworzeń, które żyją i wyginą. A on tam ciągle jest. Od zawsze. I zawsze będzie. Zawieszony w buczącym niską, jednostajną ciszą kosmosie. Unosi się w przestworzach, pływa jakby w zwolnionym tempie, kiedy wszystko wokół jednocześnie rodzi się i umiera; i przygląda mi się wnikliwie nieruchomymi oczami, wyraźnie czegoś oczekując. A ja, mimo usilnych prób, nie jestem w stanie ubrać tego oczekiwania w żadne konkretne ramy. Już prawie wszystko rozumiem, czuję przedsmak olśnienia, po czym w ostatniej chwili wszystko bezpowrotnie odpływa. Jednego jestem jednak pewna: za zrozumienie wystawiany jest rachunek, o konieczności uregulowania którego, na samą myśl, robi mi się niedobrze. Wpatrując się w bezwzględną nieuchronność losu żółwia, wyraźnie czuję zapach i smak krwi. A w niej agresję, podniecenie, dominację i triumf. Obrazy te nawiedzają mnie od czasu do czasu nawet teraz, kiedy to los moich żółwi jest mi zupełnie nieznany.
Jeszcze rok temu hodowałam żółwie. W przytulnym pokoju wyłożonym różowym, puchatym dywanem. W ogromnym akwarium, którego czyszczenie było jedną z mniej przyjemnych, week -endowych rozrywek. Teraz stoję w mało zapraszających drzwiach kuchni koreańskiego akademika, przypatrując się zwłokom żółwiaka chińskiego. Obserwuję jak Zhang Jie, przemiły, inteligentny i niesłychanie wysoki Chińczyk, precyzyjnie patroszy wnętrze zwierzęcia, z widoczną wprawą odkraja karapaks. Zielona główka z charakterystycznie wydłużonym noskiem smutnie i bez żadnej już godności bezwładnie zwisa z blatu. Zhang Jie zapewnia, że zupa z żółwia jest i bardzo smaczna i zdrowa. Powinnam spróbować. Ze zrozumieniem uśmiecha się, kiedy wychodzę. Może innym razem. Dzisiaj niestety nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to ja sama jestem rozciągnięta na tym stole; że to moje wnętrzności tańczą w przeciągu zimowego poranka, pokrywając podłogę rosą wolno sączących się kropelek krwi. Tak jakby to mnie właśnie odebrano licencję na życie według starych zasad.
W Korei mieszkam od ponad roku. Każdego niemal dnia kraj ten wnosi do mojego życia jakiś nowy pierwiastek. Związek chemiczny, którego skład trudno mi rozszyfrować. Zdumiewa mnie, zmuszając do myślenia zupełnie innymi kategoriami. Bogacę się emocjonalnie, uzbrajam w cierpliwość i zyskuję szerszy horyzont. Ale też i zubażam się. Każdego dnia bowiem w rewanżu odbierana jest mi hołubiona część życiowego bagażu, który nawarstwił się w glinę mojej osobowości. Obdzierana jestem z przywiązania do przeszłości, która prawdopodobnie nigdy już nie będzie mogła stać się udziałem mojej teraźniejszości. Obie są zbyt daleko od siebie, nie mają żadnej części wspólnej. Waga tego, co otrzymuję i tego, co bezpowrotnie tracę, ma się nijak do lekkości, z jaką podjęłam decyzję o wyjeździe z Polski. Bo droga, którą wybrałam, doprowadziła dosyć niespodziewanie dla mnie do zmiany całego mojego dotychczasowego życia. Pozbawiła mnie podstawowego prawa do jego logicznej kontynuacji. Wszystko się skończyło i wszystko muszę zacząć od nowa. A początki, przejście nad przeszłością do porządku dziennego i tworzenie na tej kruchej bazie całkowicie nowego schematu przyszłości są dużym wyzwaniem. Z powodu niewytłumaczalnej samotności, która temu procesowi musi towarzyszyć.
czyli konieczność nowych początków
Do długich włosów mam stosunek zdecydowanie emocjonalny, są dla mnie nie tylko echem przeszłości, ale stanowią też integralną część mojej teraźniejszości. Tego, kim jestem i z kim ją dzielę. Włosy były ważne na koncercie Faith No More w katowickim „Spodku”, stanowiły zasadniczy dodatek do skórzanego płaszcza, glanów i kolczyka w nosie. W tańcu, za ich zasłoną, mogłam znaleźć bezpieczne schronienie przed wszystkim, co nieproszone. Moje włosy były przedłużeniem mnie samej. Ich blond kolor stanowił dla mnie źródło radości, dodawał otuchy, pozwalał poczuć się odrobinę lepiej podczas wielu wewnętrznie poszarzałych dni. Ich jasna barwa jednak, wraz z nieubłaganie mijającymi latami, zaczęła tracić blask, mimo otaczania go rumiankową opieką. Wystawiania na działanie słońca i żeglarskiego wiatru sprawiły, że mój kolor opuszczał mnie utemperowany przez to wszystko, co wbrew skrywanym nadziejom przynosi czas. Naturalną konsekwencją upływu lat jest nieuchronna i bezpowrotna utrata niewinności, wrodzonego piękna. Wraz z życiowym bagażem nieodzownie znika wszystko to, co czyste i naturalne. Z biegiem czasu i zdobywaną wiedzą każdy musi ulec zmianom, każdy prędzej czy później musi się czymś skazić. I to niekoniecznie z własnej, świadomie obarczającej sumienie winy.
Długie włosy są pisanym przez czas pamiętnikiem przeszłości. Tak jak słoje kilkusetnych drzew stanowią zapis minionych dziejów, tak i włosy są niemym świadkiem zdobywanego w życiu doświadczenia. Średnio w jednym centymetrze keratynowej nitki zapisane jest wspomnienie lepszego bądź gorszego miesiąca z życia człowieka. Na jednym małym centymetrze można pomieścić narodziny, śmierć, miłość i zdradę. Wszystko w zależności od liczby kłód, jakie rzuca nam pod nogi los. I w zależności od poziomu zdecydowania, z jakim dokonujemy wyborów. W momentach przesycenia życiem – a takie chyba zdarzają się każdemu – dusza dopomina się o którąś z rzędu próbę oczyszczenia, wyzerowania. Nalega, żeby odstawić na półkę dziennik o pożółkłych już stronach i otworzyć nowy rozdział na świeżo pachnących, śnieżnobiałych kartach. Wtedy szybkim smagnięciem nożyczek – czasem zamierzonym, czasem zupełnie bezwiednym – całą tę przeszłość usiłujemy magicznie odczarować. Aby móc dalej jakoś żyć. Z nadzieją. Toczymy tę chlubną walkę, choć to walka z wiatrakami. Bo rdzeń włosa, jego kwintesencja tak naprawdę nigdy nie ulega zmianie.
Większość Koreanek nosi długie włosy. Przeważnie rozpuszczone, ułożone z dbałością o każdy kosmyk, co chwilę przyklepywane i przyczesywane. Poprawiane w metrze, podczas wykładów, w toalecie, na randce w kawiarni, kiedy to kandydat na męża musi opuścić stolik za potrzebą. Układane zgodnie z wszędobylską, koreańską tradycją, wkradającą się cichaczem nawet w najbardziej rutynowe dziedziny życia nowoczesnych kobiet. Nie ma tutaj miejsca na romantyczny nieład, niekontrolowany rozwiew. Dokładnie tak jak i w życiu. Korea ciągle pozostaje w szczelnym uścisku ze zmurszałymi czasami, wydając na świat zahukane owoce swojej więziennej miłości. Rzadko która Koreanka wyjdzie na ulicę bez lśniącej zbroi z makijażu, obcasów i nienagannie ułożonych włosów. A jeżeli już, to tylko i wyłącznie w wielkich okularach słonecznych z głęboko nasuniętą na czoło czapką z daszkiem, która ma służyć za czapkę-niewidkę – na wzór hollywoodzkich gwiazd. Imperatyw zewnętrzny wiąże się nie tylko z koniecznością dostosowania się do społecznie akceptowalnych i surowych reguł wyglądu, ale z ogromną potrzebą przynależności do grupy społecznej ogólnie uznanej za wzorzec godny naśladowania. Wszechobecny kolektywizm podświadomie, ale bardzo silnie wpływa na sposób zachowania Koreańczyków w każdej dziedzinie życia. Jeżeli członek wynoszonej na szczyt grupy społecznej promuje określony wygląd, określony zespół zachowań, to większość Koreańczyków będzie się na tym człowieku bezkrytycznie wzorować. I tak, jeżeli aktorki lub piosenkarki noszą długie, rozpuszczone włosy, to większość Koreanek również będzie je tak czesała, w głębokiej wierze, że jest to jedyny autentyczny wyznacznik piękna. Co więcej, koreański przedstawiciel płci brzydkiej również będzie przekonany, że wyłącznie długie włosy partnerki są w stanie usatysfakcjonować jego poczucie estetyki, jak i przynieść mu szacunek ze strony kolegów i rodziny. Przynależność do grupy daje poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. Jedynie przynależność może zagwarantować awans w bardzo hierarchicznej strukturze koreańskiego społeczeństwa. Jakiekolwiek odejście od jasno wytyczonych norm, od tego co powszechnie uznane za właściwe, grozi społeczną dyskwalifikacją. A w Korei nie ma nic gorszego niż wykluczenie z kręgu. Odizolowany osobnik, wangtta, pozostawiony jest samemu sobie na pastwę niespełnionej samorealizacji, co w rezultacie równoznaczne jest ze skazaniem na zapomnienie.
W Korei indywidualizm, podobnie jak i ambicja, mają wyłącznie pejoratywne znaczenie. Włosy nie są manifestem osobowości tak, jak to zdarza się u nas. Nikt tutaj nie myśli o fryzurze w kategoriach innych niż utylitarne. Włosy bowiem również, jako jeden z podstawowych kanonów piękna, uwikłane są w trybiki tutejszej machiny społecznego determinizmu. Dla Koreanek uroda, i jej nieodłączny element – długie włosy, wydają się być jedną z wartości najwyższych w znaczeniu bardzo pragmatycznym. W większości przypadków to ona właśnie daje szansę na awans społeczny w kraju, gdzie w każdej dziedzinie życia dominuje głęboko zakotwiczony patriarchalizm. Najczęściej dzięki urodzie, a nie innym atrybutom, zdobyć można serce bogato urodzonego mężczyzny czy odnieść sukces medialny. Konkurencja na tym polu jest nadludzko ostra, ponieważ korzystne zamążpójście lub zaistnienie na scenie są niemalże wyłącznym narzędziem poprawy społecznej pozycji kobiety. W rezultacie kliniki chirurgii plastycznej, poradnie odchudzania, zakłady fryzjerskie i salony piękności wodzą na pokuszenie praktycznie na każdym rogu. Standardem jest powiększanie oczu lub ust na modłę kobiet z Zachodu. Furorę robi prezent w postaci sponsorowanej operacji plastycznej nosa, ofiarowywany przez rodziców na urodziny kilkunastoletnim córkom. Mniej drastycznym przykładem są powiększające oczy soczewki czy specjalne plasterki lub klej pozwalające podkleić górę oka do łuku brwiowego, przez co uzyskuje się zachodni „efekt powieki”. Koreanki zawdzięczają swoją niesamowitą figurę przyjmowaniu śladowych ilości jedzenia lub godzinom spędzonym w toalecie po przedawkowaniu środków przeczyszczających. Sama uroda to jednak nie wszystko. Atrakcyjność kobiety mierzy się również umiejętnościami zmiany jej sposobu bycia w obecności mężczyzny. A są to umiejętności godne kameleona. Nieśmiały i cichy głosik, zasłanianie ręką uśmiechu, ciągłe odwracanie się i spuszczanie wzroku, charakterystyczne dla małych dzieci przytupywanie i wydymanie ust, filuterne poklepywanie partnera po plecach przy jednoczesnym okrzyku „oppa” 1 – zachowanie mające na celu wyrażenie domniemanego oburzenia zachowaniem mężczyzny. A wszystko to w falbankowym ubraniu przypominającym wdzianka Barbie, na niebotycznie wysokich obcasach, w perfekcyjnie wykonanym makijażu, paznokciami prosto ze studia nail art, markową torebką na ramieniu (najczęściej Louis Vuitton, MCM lub Prada) oraz kokardkami, spineczkami lub innymi ozdóbkami w nienagannie ułożonych włosach. Nie należy jednak zbytnio ulegać złudzeniom. Koreanki potrafią być nieprzyjemne, a nawet wulgarne. W ich filigranowych, pięknych ciałach drzemie bardzo silna, zaradna i niezłomna osobowość, która z mrożącą krew w żyłach czytelnością wychodzi na jaw dopiero po zamążpójściu, a która na co dzień konsekwentnie dawkowana jest w stosunku do niezaprzyjaźnionych przedstawicielek tej samej płci. Koreanki ścinają włosy przeważnie po zamążpójściu, około trzydziestki, kiedy to trzymane w ryzach włosy stanowią już tylko wyraz rzeczowego podejścia do wymagającego statusu żony. Wraz z włosami odcina się wtedy lata społecznie wątpliwego stanu panieńskiego i wchodzi do panteonu koreańskich matron (ajumma), których obowiązki skupiają się wokół nieznającej litości rywalizacji o najlepsze wykształcenie dla potomka, spekulacji na rynku nieruchomości i prowadzenia domu. Dużo jeszcze szczęku fryzjerskich nożyczek przed nami zanim koreański włos zacznie gęsto ścielić się trupem jako wyraz prawdziwie niezawisłego wyboru i chęci wyróżnienia się z gawiedzi identycznych.
Dzisiaj jednym pociągnięciem nożyczek pozbawiono mnie kilkunastu centymetrów nawarstwionej przeszłości. Naprędce znalezionymi nożyczkami, w obskurnym pokoju koreańskiego akademika, posadzonej na samotnym stołku w samym jego środku. Z zaplecionymi dłońmi, jak urzeczona, spoglądałam na płytki szarej, gumolitowej podłogi, uściełanej jasnymi kosmykami. Na ziemi bezładnie tarzał się zapis minionych wydarzeń, mojego dawnego życia, który za krótki moment miał znaleźć się w koszu. Teraz stoję przed lustrem w korytarzu toalety, wpatrując się bez ruchu we własne oblicze. Migoczące, cicho buczące jarzeniówki, otulone przybrudzonymi kloszami, z wysiłkiem rozpraszają przygnębiający mrok pomieszczenia. Zmarniałe już owady wytrzepują w konwulsjach resztki swojego żywota. Wiem, że tam w środku ciągle jestem tą samą osobą; że trzon włosa nie zmienia swojej struktury, a co najwyżej odcień. Nawet jeżeli odetnie się go od tego wszystkiego, co już było. Z lustra jednak spogląda na mnie ktoś zupełnie inny. Nie mogę rozpoznać rysów tej twarzy, nie potrafię niczego wyczytać z tych oczu. Gdzieś się zagubiłam i nie mam pojęcia, jak odnaleźć to, co stanowiło o moim bycie. Moja głowa staje się nieznośnie lekka, przed oczyma widzę już tylko szybko postępującą, mrowiejącą ciemność. Jestem obok, gdzieś poza ponurą atmosferą łazienki. Rozmyślam o kolejnym początku.
czyli bezwzrokowe poruszanie się we mgle
Niewiele jest reklam, które cieszą błyskotliwością żartu. Takich, które pobudzają wyobraźnię, opierają się na intelektualnych skojarzeniach, czy po prostu wywołują niepohamowany śmiech. Reklama za reklamą pretendują do miana najbardziej przeciętnej i jeżeli ich jakość ma odzwierciedlać potrzeby społeczeństwa, to wyłaniający się na ich podstawie obraz niezbyt dobrze wróży nam na przyszłość. Z drugiej strony reklama wcale nie musi być odpowiedzią na to, czego potrzebuje potencjalny nabywca, a wręcz przeciwnie – właśnie swoją mizernością jednakowo mizerne potrzeby może celowo kreować. Im spoty lichsze, im bardziej odwołują się do niskich instynktów, tym prostsze w odbiorze. Jeżeli bezustannie jest się wystawionym na działanie reklam (i w ogóle wszelkich mediów), to każdy mimowolnie i nieświadomie staje w jednej kolejce do spełnienia wmówionych nam pragnień i rozwiązania nieistniejących problemów. Co gorsza, bezwiednie te potrzeby uwewnętrzniając w jednoczesnym przekonaniu o niezawisłości swojego myślenia. A podobnie myślące masy to najprzyjemniejszy adresat i dla szeroko rozumianego manipulanta – najtańszy. W tym kontekście myśleniowy kolektywizm Koreańczyków, jeżeli odpowiednio wykorzystany, jest wymarzonym narzędziem skutecznego oddziaływania.
Reklama z taką samą intensywnością nadszarpuje moje nerwy w Polsce, jak i w Korei. U nas dominują sanitarno-higieniczne problemy zahukanych gospodyń domowych, a w Korei większość reklam obraca się wokół ślicznych dziewczątek o landrynkowych ustach w dzióbek, reklamujących całą gamę produktów – od jogurtów wyzwalających z brzemienia złego metabolizmu, przez napoje o zerowych kaloriach, aż po kosmetyki zapewniające młodość po sześćdziesiątkę. Sama esencja zmartwień zaprzątających głowy koreańskiej płci pięknej. Liczne są też reklamy artykułów gospodarstwa domowego – przepastnych lodówek i pralek, których to projekt właśnie powstał na desce kreślarskiej któregoś ze sławnych desig nerów. Nie można też zapomnieć o telefonach coraz to nowszej generacji lub o jeszcze bardziej nasyconych kolorach telewizorów LCD. Dalej mamy młodzieńców w finezyjnie estradowych fryzurach, z wymalowanymi ustami i grubo przypudrowanymi twarzami, którzy aplikują maseczkę ze słodkich oczu, przyprawiając tym co młodszą widownię o szybsze bicie serca. Ci reklamują najczęściej marki ubrań, napoje, zupki instant z makaronem (popularny ramyeon) lub usługi telekomunikacyjne. Starsi, dystyngowani aktorzy rozpowszechniają bądź to preparaty na wypadanie włosów (koszmar koreańskich mężczyzn), bądź ubezpieczenia. Istnieje jeszcze trzecia grupa reklam, gdzie wszyscy straszliwie krzyczą, biegają we wszystkie strony i wykrzywiają twarz w irytująco niemądrych grymasach... Wszyscy koniecznie w niedorzecznym ubraniu. Mimo mojej wrodzonej natury badacza nigdy nie byłam w stanie obejrzeć takiej reklamy do końca. Do tej pory pozostaje dla mnie wielką tajemnicą, co mogłoby być jej przedmiotem. Równie drażniące w koreańskich reklamach jest częste powtarzanie tego samego sloganu dwa razy z rzędu i to bardzo głośno – tak, żeby ostatecznie zagłuszyć możliwe przejawy logicznego myślenia u krytycznego odbiorcy.
Na uniwersytecie często jestem proszona o różnego rodzaju przysługi. Najczęściej jest to pomoc z językiem angielskim lub wypełnienie ankiety skierowanej do cudzoziemców. Zazwyczaj godzę się, jako że moje doświadczenie w tym względzie wskazuje na prostoduszność intencji przyświecających takim prośbom. Tym razem jednak miałam wziąć udział w bliżej nieokreślonym projekcie. Brak precyzyjnego wyjaśnienia nie zdziwił mnie za bardzo – pomijanie podstawowego opisu sytuacji, objaśnienia założeń, motywów, celu czy wcześniej podjętych kroków, aby go osiągnąć, to nagminna cecha kontaktów z Koreańczykami. Z tego powodu mają one bardzo często charakter wielkiej improwizacji. Rano, z lekka niemrawa po sobotniej nocy „na mieście”, szybko wykąpałam się, od niechcenia pomalowałam i poszłam na spotkanie. W umówionym miejscu kręcono jakiś film. W Korei trudno o przyjazne oku miejsca, które mogłyby być wykorzystane jako tło niezwykle popularnych tutaj oper mydlanych. Architektura i zielono zagospodarowana przestrzeń kampusów uniwersyteckich jest dosyć atrakcyjnym miejscem dla tego rodzaju przedsięwzięć. Wszędzie aż roiło się od różnego rodzaju sprzętu: wielkie kamery na rozłożonych dookoła planu szynach, oślepiające światła, puchate mikrofony i pogmatwane okablowanie. Wokół kręciła się liczna ekipa. Miałam jeszcze kilka minut, więc zdecydowałam się poobserwować z bliska pracę prawdziwych aktorów. Wtedy właśnie podszedł do mnie reżyser, ukłonił się, a następnie bezceremonialnie zaciągnął przed nieprzyjazne oka kamer. Moje gorące zapewnienia o jakiejś pomyłce nie zadziałały. Reżyser nie mówił po angielsku.
Rozpoczął się cały dzień kręcenia filmu. Przez większość czasu nie miałam bladego pojęcia, o co chodzi. Sytuacja ta przypominała mi absurdalną atmosferę filmów Davida Lyncha, kiedy to zupełnie przypadkowym osobom przytrafiają się niedające się racjonalnie wytłumaczyć zdarzenia. A konsekwencje takich sytuacji, spotęgowane równie niedorzecznymi wydarzeniami z życia innych, równie przypadkowych osób, pozostają poza jakąkolwiek kontrolą ich uczestników. Zupełnie jednak nie przeszkadzało mi to świetnie się bawić. I tak jak na filmach wielkiego reżysera nie mogłam doczekać się zakończenia. Dużym wyzwaniem okazała się dla mnie scena w bibliotece uniwersytetu, w otoczeniu studentów szykujących się do zbliżających się egzaminów. Tam wścibskie oko kamery podsuwało się na wysięgniku na odległość dziesięciu centymetrów od mojej twarzy, łypiąc na mnie złowrogo mrugającą na czerwono diodą. Wczucie się w rolę w otoczeniu wpatrujących się we mnie dziesiątek oczu wcale nie było takie łatwe, nie wspominając już nawet o kontroli nad zdradliwym tikiem lewego oka.
Dotąd byłam przekonana, że granie jest sprawą relatywnie prostą. Wystarczy odrobina pewności siebie, umiejętność zapomnienia o bożym świecie, inteligencja emocjonalna oraz odrobina talentu. W sumie to i może jest to prosta sprawa, jeżeli tylko zna się scenariusz, wie się, dlaczego robi się to, co się robi, kiedy rozumie się wskazówki reżysera oraz ma się czas na przygotowanie do kolejnej sceny. Musiałam działać w rytm koreańskiego „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”), popychana z jednego miejsca na drugie, pozostawiana sama sobie z niewypowiedzianym pytaniem na końcu języka. Miałam niejasne przeczucie, że tak właśnie będzie wyglądać moje życie przez kilka następnych lat. Niczym życie człowieka, który nagle stracił wzrok i słuch – kiedy to najmniejszy krok zależy od interpretacji na poziomie nieużywanych dotąd zmysłów i intuicji; kiedy wszystko zależy od kolosalnej cierpliwości, umiejętności powstrzymywania się od pochopnych i prostych wniosków, a co nawet ważniejsze – od ich zbyt częstego i dosadnego artykułowania. Szczególnie w momentach niespodziewanego, bolesnego i niedającego się uniknąć zderzenia z jakąś przeszkodą – niekoniecznie fizyczną. A to wszystko w sytuacji ciągłego zagrożenia pożarowego „ppalli, ppalli”. Jest to położenie bardzo niebezpieczne, bo otwiera drogę manipulacji, przed którą przynajmniej początkowo nie sposób jest się bronić.
Korea otwiera obcokrajowcom drzwi normalnie zaryglowane dla przeciętnego śmiertelnika na trzy spusty. Jako nauczyciel języka angielskiego zarabia się tutaj krocie, pracując kilkanaście godzin w tygodniu. Tylko z racji koloru swojej skóry (a chodzi w dużej mierze niestety o ten jej bledszy ton) można wziąć udział w programie telewizyjnym, a następnie wystąpić w serii reklam. Nie ma też przeszkód, by zostać sfotografowanym w hanboku2 ze znanym aktorem, o którego spotkaniu marzą wszystkie nastolatki. Lub tak jak ja – zupełnie przypadkowo przeobrazić się w główną bohaterkę reklamy jednego z trzech najważniejszych uniwersytetów w Korei. Reklamy, która nie tylko zamieszczona jest w Internecie na głównej stronie uczelni, ale też transmitowana w telewizji publicznej. Również na co dzień, jedynie z racji swojego wyróżniającego się wyglądu, traktowanym się jest jako ktoś zupełnie wyjątkowy. W restauracjach dostać można dodatkową porcję przystawek, w norebangu3 z łatwością otrzyma się za darmo dodatkową godzinę nocnych śpiewów. Może nawet dwie. Zarówno mężczyźni jak i kobiety nienaturalnie będą się zachwycać urodą nawet tych niezbyt grzeszących nią cudzoziemek – wystarczą oczy koloru innego niż gorzka czekolada i włosy w mniej antracytowym odcieniu. Znajdą się też na pewno osoby, które zapytane o drogę lub na sam widok zdezorientowanego obcokrajowca studiującego mapę, z zaangażowaniem i pełnym poświęceniem swoich wcześniejszych planów zaoferują odprowadzenie zagubionego pod same drzwi domu.