7,49 €
Napisałam tę powieść ponieważ się wkurzyłam. Od średniowiecza dzieli nas tyle wieków, a ja mam wrażenie jakby się nic nie zmieniło.
Kobieta jest spychana na margines - jej prawa, jej seksualność, jej możliwość decydowania, jak i z kim ma żyć. Polska staje się coraz bardziej homo i ksenofobicznym krajem, w którym mniejszości są dyskryminowane i zastraszane, ludzie podzieleni jak dawno nie byli. To jest złe.
W tej powieści pokazałam dużo Zła, sami stajemy się złem chodzącym. Ale ta powieść ma w sobie także wiele Dobra. Bo "piękno jest płaszczem dobra" i jak pisał Platon "na początku jest dobro".
Monika Sawicka
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
© Copyright by Monika Sawicka & e-bookowo
Fotografia na okładce: enriquelopezgarre (pixabay.com)
Korekta: Katarzyna Krzan
Skład: Katarzyna Krzan
ISBN e-book: 978-83-8166-107-2
ISBN druk: 978-83-8166-108-9
Patronat medialny:
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2020
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Miłość sama w sobie jest „nie do pojęcia”,
ale dzięki miłości możemy „pojąć wszystko”.
Ks. Józef Tischner
Książkę dedykuję moim Rodzicom.
Mamo, dziękuję, że wychowałaś mnie na dobrego
człowieka. I nawet fakt, że gdy byłam niemowlęciem
chciałaś udusić mnie poduszką, bo przeraźliwie
wrzeszczałam, nie zmieni tego, że Jesteś Moim Wszystkim.
Wypada też podziękować Tacie, że od tej poduszki mnie uratował. Być może dzisiaj tego żałuje ;)
Świat straciłby całkiem niezłą
(a na pewno zdystansowaną i pełną autoironii) pisarkę ;)
Kocham Was.
– Będę cię kochał do końca życia. A jeśli jest coś potem, będę cię kochałtakże po śmierci.
Tak powiedział, gdy byłam bliska uznania, że moje życie to porażka, że przeszłość zdominowała teraźniejszość i sprawiła, że nie mam przed sobą przyszłości. Że życie nie ma mi nic do zaoferowania.
Tym jednym zdaniem sprawił, że powzięłam postanowienie: przyjmę, co podarował mi los. Drugą szansę.
– Każdego dnia będę przynosił ci kwiaty i nosił na rękach.
– Nie kwiatów chcę, lecz pewności, że jestem dla ciebie kwiatem i będziesz o mnie dbał, jak o najdelikatniejszą różę. Nie noś mnie na rękach, noś mnie w myślach i sercu, w każdym milimetrze skóry.
Każdego wieczoru, kiedy już leżę, układam głowę między jego prawym a lewym ramieniem.
Każdego ranka zanim otworzę oczy dotykam dłonią drugiej połówki łóżka, a gdy ta jest pusta, wpadam w panikę. Boję się, że całe to szczęście mi się tylko przyśniło i właśnie ten piękny sen się skończył. Ale po chwili do moich nozdrzy dolatuje zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy. Nigdy wcześniej jej nie lubiłam, wolałam herbatę z miodem, ale jak zmiany, to zmiany. Kocham kawę, ale tylko tę, którą on przyrządza. Jest mi dobrze. Jest mi tak dobrze, że gdyby teraz z czajniczka wyskoczył Dżin i spytał, czego pragnę, powiedziałabym, że ze wszystkich moich sił pragnę zatrzymać tę chwilę. A jeśli mogłabym mieć drugie życzenie, chciałabym, aby moje życie już zawsze tak wyglądało. Nie wiem tylko, co zrobiłabym z trzecim życzeniem. Myślę, że podarowałabym je Ince, mojej córce. Siedzę, a właściwie wyleguję się na wygodnym fotelu na tarasie góralskiej chaty i uwierzyć nie mogę, że bajecznie piękny krajobraz przed moimi oczami to nie trójwymiarowa fototapeta, ale prawdziwe, żywe góry. Są wspaniałe. Szczególnie zimą. Majestatyczne, groźne, wręcz przerażające dają jasny przekaz wszystkim, którzy mają zamiar się z nimi zmierzyć, zdając się mówić: Zastanów się czy jesteś na nas gotowy.
Ale i wiosna potrafi sprawić, że w zachwycie wstrzymasz oddech. Maluje wszystko na zielono, a Pan Bóg koniuszkiem wskazującego palca stawia białe kropki na najwyższych szczytach gór, zatrzymując w ten sposób resztki zimy. Wiosna to życie, to powolne i leniwe budzenie się z długiego snu. W głowie wybrzmiewały mi dźwięki „Jeziora Łabędziego” Piotra Czajkowskiego, jakby grała tylko dla mnie obecna w moim salonie Orkiestra Kameralna Filharmonii Narodowej.
Otulona w pled, siedziałam na tarasie i od wielu miesięcy codziennie z takim samym wzruszeniem obserwowałam jak pory roku ustępują sobie miejsca.
Wszystko to jest dla mnie nowe, do tej pory widziane jakby przez szybę. Teraz stało się namacalne, realne, można tego dotknąć, poczuć, zaciągnąć się górskim powietrzem, zachwycić się, zapomnieć.
Każdy człowiek ma przypisane miejsce na ziemi.
Czuję, że to jest moje i wiem, że jestem gotowa na wielkie zmiany. Miałam dużo czasu na przemyślenia – tutaj złapałam oddech, ułożyłam prawie wszystkie puzzle w nową układankę, wiedziałam, że tak chcę żyć. Właśnie tak, właśnie tu i właśnie z nim. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że życiowe decyzje można podejmować tak szybko. Ładowałam akumulatory po zakończeniu najdziwniejszego i zarazem ostatniego śledztwa w mojej zawodowej karierze. Zrezygnowałam z pracy, w której spędziłam ponad piętnaście lat, a wliczając w to lata szkoły, dwadzieścia. Jestem szczęśliwą czterdziestojednoletnią emerytką i mam to, o czym nawet nie marzyłam. Miłość mężczyzny, uzdrowione relacje z ukochaną córką, rozwiązane wszystkie rodzinne zagadki z przeszłości. Mam też plecak pełen doświadczeń. To mój kapitał. Dobrze go zainwestuję.
Z chaty dobiegały odgłosy rozmowy – to Inka dyskutowała o czymś z pewnością ważnym z mężczyzną mego życia.
Mój wzrok padł na prezent od córki – zawieszoną nad drzwiami drewnianą tabliczkę z wypalonym napisem:
Miłość zaczyna się w domu, w rodzinie. W naszych rodzinach jest wielu samotnych ludzi. Nie mają czasu na uśmiech. Miłość zaczyna się tam.1
Inka. Uśmiechnęłam się do siebie. Ile ta dziewczyna przeżyła? Z czym musiała się zmierzyć? Jest dojrzała i dzielna. Wszystkie te tajemnice między nami były jak zaćma na oku. Poprawiłam pled, zmieniłam położenie fotela wygodnie opadając do pozycji leżącej, zamknęłam oczy i po raz ostatni wyruszyłam w podróż po całkiem nieodległej, ale jakże zaskakującej i dynamicznej przeszłości...
Tak wiele rzeczy wydarzyło się w czasie ostatniego roku, że można by napisać kilka życiorysów. Choć do niedawna wydawało mi się, że mało może mnie zaskoczyć, to przekonałam się o słuszności powiedzenia „nigdy nie mów nigdy” Oraz o prawdzie zawartym w drugim: „nigdy nie mów zawsze”. Nareszcie czułam, że żyję na nowo, że od początku zapisuję nowymi danymi korę mózgową.
Zamyśliłam się, lekko przekręciłam się na bok i zupełnie zapomniałam o leżącej na kolanach książce, ważnej książce. Czytałam ją po raz trzeci, lecz wciąż z takim samym zainteresowaniem jak wtedy, gdy po raz pierwszy dotknęłam jej wiele miesięcy temu. Upadła na podłogę. Delikatnie ją podniosłam, jak bezcenną relikwię.Ta powieść to także moja historia. Zerknęłam z czułością na okładkę. Wodziłam palcami po wypukłych literach tytułu. Był kwintesencją mojego życia. Tytuł brzmiał: Skąd miałam wiedzieć? Odłożyłam na chwilę książkę na drewniany stolik i poszłam do domu po okulary.
Gdy z nimi wracałam, spojrzałam na stojącą na kominku porcelanową figurkę, podeszłam, by ją nakręcić. Baletnica zatańczyła. Orkiestra w mojej głowie znowu zaczęła grać. Ta figurka, laleczka z saskiej porcelany – to była replika, oryginalna pozytywka wróciła do prawowitej właścicielki. Oryginał ma tyle lat, ile mam ja i wciąż działa.
Ja też znowu zaczęłam działać, choć było ze mną krucho.
Mam nawet siłę, by tańczyć ze szczęścia. Mam siłę i mnóstwo powodów, by wirować w powietrzu. Baletnica nie pasuje do wnętrza tego domu, ale do mojego pasuje doskonale.
Przysiadłam na oparciu fotela, zamknęłam oczy, ożywiłam wspomnienia. Zobaczyłam małą dziewczynkę. To był uroczy widok. Siedmiolatka stoi na puentach i nieporadnie wykonuje baletowe figury: Plié, Demi-plié, Grand-plié, a potem Relevé, w końcu Jeté2. Najbardziej lubiłam, gdy wykonywała Chasse au3. Patrzę na nią z rozbawieniem, ale i podziwem dla jej uporu i miłości do pasji, którą odkryła w sobie kilka miesięcy wcześniej. Mogła się jeszcze tak wiele nauczyć...
Słyszę, jak mówi:
– Zobaczysz, gdy dorosnę, zostanę sławną baletówką. Tak mówiła – „baletówką” zamiast „baletnicą”.
A ja odpowiadałam:
– Będziesz jak Odetta, Biały Łabędź. Będziesz najwspanialszą baletówką na świecie. Będziesz jak Sylvie Guillem!4
Zamyśliłam się. Kto wie, może moja Mała gdzieś tam jest i kręci piruety?
Opowiem ci historię mojego życia. Opowiem ci o wszystkich naszych tajemnicach.
Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc.
Dalajlama XIV
Ten cytat otworzył moje serce. Nie on jeden spośród wielu, których autorem jest Dalajlama XIV. Bardzo cenię filozofię buddyjską. Głównie za to, że tak pięknie szerzy miłość, współczucie i zrozumienie. Słowa tego buddyjskiego przywódcy – Tenzina Gjaco przeczytać i zignorować. Można potraktować jako mało znaczącą myśl, która tylko nieźle brzmi. Jednak, jeśli sami sobie damy szansę i podarujemy sobie nieco czasu by głębiej zastanowić się nad prawdziwym znaczeniem treści, znajdziemy tam dużo więcej.Jak ja to rozumiem? Każdy z nas ma swój czas tutaj na Ziemi. Nikt nie wie ile.Każde serce i tak kiedyś przestanie bić. Gdy nasz czas będzie dobiegał końca, każda sekunda będzie na wagę złota… ale teraz gdy wydaje nam się, że mamy go dużo, nie doceniamy go. Jesteśmy bardzo rozrzutni i niedbali. Aroganccy i butni. Myślimy, że ze wszystkim zdążymy. Wszystko załatwimy. Że odwiedzimy chorą babcię, pójdziemy z dzieckiem na lody, porozmawiamy z mężem, przytulimy przyjaciółkę, pomyślimy o swoich potrzebach, spełnimy marzenie. A gdy nagle zachorujemy, w panice próbujemy zdążyć, by odwiedzić chorą babcię, pójść z dzieckiem na lody, porozmawiać z mężem, przytulić przyjaciółkę, pomyśleć o swoich potrzebach, spełnić marzenie, zdążyć żyć naprawdę. Oczywiście tyle szczęścia mamy, przy założeniu, że płomień naszej świecy nie zgaśnie nagle. Bo jeśli tak, to wtedy nie dostaniemy żadnej szansy. Na nic te wszystkie zarobione w pocie czoła pieniądze, bo za nie wprawdzie można kupić wiele, ale ani jednego uderzenia serca, ani jednego oddechu.
Żyjemy w biegu. Każdego ranka biegniemy do łazienki, często jeszcze zaspani, z jednym otwartym okiem, potem w biegu pijemy kawę, gdyby to było możliwe to bieglibyśmy nawet stojąc w ulicznym korku. Biegiem do pracy, biegiem w pracy i biegiem do domu. W domu też wszystko robimy szybko – szybki obiad, szybka rozmowa z rodziną, szybki prysznic i szybki, krótki sen.
Żyjemy coraz dłużej, a jednocześnie coraz mniej mamy czasu, by to poczuć. Wpadamy w rutynę codziennych spraw. Z jednej strony narzekamy na monotonię zdarzeń, pragniemy przygody, szalonej zmiany, a z drugiej, gdy coś nowego pojawia się na horyzoncie, ogarnia nas strach i najchętniej schowalibyśmy się w mysią dziurę. Kiedy spoglądam wstecz, nie widzę człowieka z emocjami, potrzebami, pragnieniami, marzeniami. Widzę robota mechanicznie wykonującego zadania, do których został zaprogramowany. My, ludzie, pochłonięci codziennymi sprawami tracimy czujność, zmysły nie pracują jak kiedyś, choćby sto lat temu. Nie zauważamy tego, co dzieje się obok. W naszym domu. Oddalamy się od bliskich, bliscy od nas, a gdy orientujemy się w sytuacji, wydaje się nam, że jest już za późno. Za późno, by przytulić, by cofnąć wypowiedziane w złości słowa, by zapomnieć o wyrządzonych krzywdach. Za późno, by przeprosić, by powiedzieć o swoich pragnieniach, o żalu, który tkwi w naszych sercach jak drzazga. Wydaje się nam. Właśnie. Tylko tak nam się wydaje. Nigdy nie jest za późno na podjęcie próby poprawy swojego życia. Ostateczna jest tylko śmierć. Póki żyjemy, możemy wszystko.
Moje życie nie było łatwe, ale nikt mi nie obiecał, że będzie. W zasadzie z uwagi na moje dzieciństwo, miałam pod górkę już na początku. Jakoś jednak dawałam radę. Był nawet taki czas, gdy uważałam się za szczęśliwego człowieka. Ciekawa praca, mąż chirurg, zdrowa, fajna córka. Przyszedł jednak taki moment, kiedy straciłam kontrolę nad swoim życiem i zupełnie nie byłam tego świadoma. Pozornie wszystko było dobrze, ale zawiodła mnie intuicja. Zawsze powinniśmy jej słuchać.
Mówią na mnie Cicha, nie tylko dlatego, że potrafię chodzić jak kot, ale po prostu, nazywam się Ciszewska. To ksywa, imię też mam, mama jest wielbicielką Fredry, zwłaszcza Ślubów Panieńskich. I co? Wszystko jasne? Niezupełnie, mogła dać mi na imię Albin, Radost lub Gustaw, ewentualnie Aniela, ale zostałam Klarą. Aniela bardziej mi się podoba, ale Klara pasuje do mojej pracy i do mojego charakteru. Mamie bardzo imponowała ta feministka i przeciwniczka instytucji małżeństwa. W końcu jednak i ona uległa potędze miłości, choć nie obyło się bez intryg i komplikacji – wszak to hrabia Fredro. Mama – gdy tylko jej ojciec, a mój dziadek wywierał presję, by wyszła za mąż, przez całe swoje młode życie powtarzała za Klarą: „Ależ ja zawsze na przekór mu zrobię; on tak – a ja siak; on sobie – ja sobie...”5 Jednak i moja mama uległa i dzięki temu pojawiłam się ja. Nie powiem żebym nie była z tego zadowolona. Chciałam kontynuować rodzinną tradycję i migać się od małżeństwa, twardo twierdząc, że niezależność i brak kajdan jest najlepszym pomysłem na życie, ale gdy prawie odcięłam sobie nożem palec usiłując otworzyć wino (nie miałam korkociągu) i musiałam skorzystać z pomocy łódzkiego SOR, a dyżur miał rezydent o wyglądzie amanta filmowego... wystarczyło jedno spojrzenie na niego – mego przyszłego męża – bym z zimnej Klary zamieniła się w romantyczną Anielę. Smaczku całej tej mojej miłości dodawał fakt, że lekarz miał na imię Albin, w co na początku uwierzyć nie mogłam, ale identyfikator na białym fartuchu nie kłamie. Na szczęście mam ogromne poczucie humoru oraz inne, fajne cechy charakteru Klary. Ja odziedziczyłam je po mamie, a po mnie moja córka. Przez wiele lat byłam pracownikiem państwowym ciągle na służbie. Świadomie wybrałam sobie taki zawód. I nic mnie nie usprawiedliwia. Może jedynie fakt, że dopóki nie zaczniemy czegoś robić, to może nam się co najwyżej wydawać, że wiemy, jak to wygląda. Fakt, że mój ojciec był starszym sierżantem w wydziale zabójstw, nie czynił mnie specjalistką w tej dziedzinie, od znajomości realiów tej pracy dzieliły mnie lata świetlne. Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuję swojej decyzji, absolutnie nie. Może niech to będzie przestroga dla innych zapaleńców, którym się wydaje, że ta praca wygląda tak jak w filmach i serialach kryminalnych. Podstawowa różnica jest taka, że w życiu wszystko dzieje się naprawdę. Naboje są ostre, mordercy prawdziwi, trupy także. Prawdziwa jest krew i rany, prawdziwe są codzienne ludzkie tragedie. Pewnie, że praca jest fascynująca, ale nigdy nie wiadomo czy wychodząc rano z domu wróci się do niego wieczorem. Niby nigdy nie wiadomo, zawsze może spaść ci cegła na głowę, ale w tej robocie ryzyko utraty życia jest duże większe. W domu jestem się gościem, bywa, że wracam dopiero nad ranem, albo wieczorem następnego dnia. Nie można niczego zaplanować, nawet zwykłej kolacji z rodziną. I tu przechodzę do sedna – rodzina ma szansę przetrwać tylko wtedy, gdy łączy ją bardzo silna więź. Bo nie jest łatwo żyć z policjantką z wydziału kryminalnego. Nie jest też łatwo żyć z chirurgiem, ale nam jakoś szczęśliwie udaje się spotykać gdzieś w połowie drogi. Mamy fantastyczną córkę, prawie już dorosłą, choć „prawie” robi wielką różnicę.
Po maturze poszłam do Szkoły Podoficerskiej w Słupsku i to była wielka lekcja życia. Jeśli ktoś myśli, że tam nie ma fali lub że kobiety nie są molestowane i zmuszane do wszelkich nieprzyzwoitości – ten jest w błędzie. Trzeba mieć mocną psychikę i skórę nosorożca, żeby to przetrwać. Mnie się udało, choć w połowie nauki chciałam zrezygnować. Wytrwałam dla Niej, jednak nie bez uszczerbku na zdrowiu. Moja wrażliwość dostała potężny wycisk i musiała uciekać gdzie pieprz rośnie, jeśli chciałam wykonywać ten zawód. Po ojcu odziedziczyłam silny charakter, to znaczy on taki miał, zanim wydarzyła się w naszym życiu tragedia, po której wszystko się zmieniło. On stał się kimś innym. Kimś, w kim nie umiałam rozpoznać taty. Wszyscy się zmieniliśmy, szybko i dramatycznie, ale największe konsekwencje nieszczęścia, które nas dotknęło, odczuwam po dziś ja. Pod swoim pancerzem bardzo głęboko schowałam emocje. A przynajmniej chciałam wierzyć, że tak jest. Ale ukrywanie uczuć to niestety miecz obosieczny. Odstrasza, czasem nawet rani wroga zewnętrznego, nie pozwalając mu nas skrzywdzić, ale i nam, wewnątrz, sprawia ból. Każdy człowiek nosi w sobie przynajmniej jedną tajemnicę. Ja także. Mój największy sekret był powodem, dla którego podjęłam pracę w policji. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że wielką naiwnością było myśleć, iż dzięki temu, że będę strzec prawa i porządku, odkupię swoje winy. Miałam znikomy wpływ na bezpieczeństwo innych, a moje wyrzuty sumienia rozpychały się łokciami – miały się świetnie. Do tego wszystkiego chwilami zachowywałam się nieprofesjonalnie, kiedy trafiała mi się sprawa związana z zaginięciem dziecka, moja przeszłość nie pozwalała mi na obiektywizm. Emocje brały górę nad rozsądkiem, nie pozwalały myśleć logicznie i analitycznie, byłam zwykłą rozedrganą, rozemocjonowaną matką, zamiast sprawną policjantką. Skoro ja to dostrzegałam, mój przełożony też musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ale Mocarny nigdy nikogo nie zwolnił, miał gołębie serce. O, mógłby pracować w Tybecie albo w żłobku. Ma anielską wręcz cierpliwość i spokój tybetańskich mnichów. O dziwo jednak, nigdy nie było na mnie żadnych skarg, niczego nie zawaliłam, dostawałam nawet pochwały, więc może byłam wobec siebie zbyt krytyczna, oceniałam siebie poprzez pryzmat przeszłości? Nie wiem, ale robiłam co do mnie należy starając się niczego nie zaniedbać. Do tej pory, przez te wszystkie lata udawało mi się być matką, żoną i nie zwariować, choć coraz częściej mój mąż miał obiad w książce kucharskiej zamiast w lodówce, a córka częściej oglądała mamę na fejsbukowym Messengerze, niż w domu. Na szczęście w szpitalnym bufecie karmili całkiem nieźle, w policyjnym nieco gorzej, ale za to szkolna stołówka dawała radę, poza tym, że... jedzenie było bez smaku. Problem przygotowywania obiadów odpadł, choć to fatalnie dla rodziny. Wspólne posiłki zbliżają i są okazją do rozmowy. Ubolewam, że mamy tak mało czasu dla siebie, by spotykać się częściej przy stole i pomówić bez pośpiechu o tym, co u kogo słychać.
U mnie ostatnio coraz częściej, nie wiem dlaczego, słychać było przeszłość. Najpierw stukała cicho, dość nieśmiało. Nie usłyszałam. Albo może udawałam, że nie słyszę. Gdy stała się niecierpliwa, natarczywa i gdy ciche pukanie zamieniło się w głośny łomot, było już za późno.
Nie sposób przygotować się na koszmary nocne. Dopadają cię, gdy jesteś najbardziej bezbarwna siejąc spustoszenie i raniąc dotkliwie, a ty jesteś wobec nich zupełnie bezradna.
Sylvia June Day, „Płomień Crossa”
Mam czternaście lat. Jestem młodą dziewczyną. Powinnam być nastolatką z głową pełną marzeń i planów, przede mną wybór szkoły średniej, myślę już też o studiach. Pragnę zostać aktorką. Uwielbiam deklamować wiersze, uczę się ich na pamięć, zawsze na języku polskim dostaję piątkę z recytacji i interpretacji. Kocham język Puszkina, fragmenty „Anny Kareniny” mówię w oryginale z pamięci. „Bagnet na broń” Broniewskiego przedstawiam z taką energią, że moje koleżanki i koledzy z ławki drżą ze strachu lub płaczą ze wzruszenia. Gdyby mi z aktorstwem nie wyszło, miałam też plan B – dziennikarstwo. Wypracowania piszę hurtem dla połowy kolegów z klasy, co jest nie lada wyzwaniem, bo to same orły i sokoły. I oto pewnego dnia ktoś postanowił, że zniszczy mi resztę dzieciństwa i naznaczy mnie na całe moje przyszłe życie. Nie, nie pytał, czy może, nie – nie miał zaproszenia. Wszedł w moje życie i w sercu zostawił drzazgi. Nikt mnie nie pytał, czy tego chcę. Jednak tak właśnie się stało. Mam czternaście lat. Jestem młodą dziewczyną. Powinnam stać na scenie szkolnego amatorskiego teatru i wypowiadać kwestię Julii, tuląc się do Romea. Lecz zamiast słów: „Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo? Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub jeśli tego nie możesz uczynić, to przysiąż wiernym być mojej miłości, a ja przestanę być z krwi Kapuletów.”6 cicho wypowiadam inne: „Mamo, gdzie jesteś, mamo? Co tu się stało?” Stoję na środku dużego salonu w moim rodzinnym domu. Właśnie ją zobaczyłam, leży na podłodze, nieruchomo. Lekarz próbuje ją ocucić, bezskutecznie. Podbiegam i walę ją mocno w klatkę piersiową, krzyczę na nią tak jak ona na mnie w górach. Z rany na głowie płynie cienka strużka krwi, rozcięta warga puchnie i krwawi. Mama jest zdezorientowana tak, jak ja, bo zupełnie nie wiem, co się dzieje, wokół pełno obcych ludzi, niektórzy w mundurach, inni nie. Nikogo nie znam. Jest ze mną tata. Rozmawia z kimś, nie wiem, z kim. Klęka przy mamie, płacze. Drugi raz w życiu widzę płaczącego tatę. Pierwszy był na pogrzebie. Płacze teraz, składając na dłoni mamy czuły, delikatny pocałunek. Mama nie odpycha taty, tak jak robiła to przez ostatnie pół roku. Głaszcze go po policzku, jej dłoń jest mokra od jego łez. Oddalali się do siebie z każdym dniem, tygodniem, miesiącem. Każde uciekało do swojego, naprędce zbudowanego świata, w którym na wyciągnięcie ręki obowiązkowo musiała stać gotowa do spuszczenia na wzburzone morze, szalupa ratunkowa. Teraz mama uśmiecha się do taty łagodnie, ma w oczach spokój, którego od dawna u niej ani u niego nie widziałam, głaszcze swojego męża po policzku. Jeśli miłość ma formę i kształt, to wtedy ją zobaczyłam. Wtedy nie wiedziałam, że tamte łzy miały wiele znaczeń. Dziś wiem, że tata wtedy natychmiast zrozumiał, co zaszło. Wiedział, że zawiódł jako mąż i jako ojciec. Płakały jego wyrzuty sumienia i poczucie winy. Ale ja wtedy odbierałam to co widziałam dosłownie, tak jak robią to dzieci. Nie doszukiwałam się drugiego czy trzeciego dna. Mama patrzy na mnie, przez kilka sekund na jej twarzy pojawia się uśmiech, który znika, a w jej oczach pojawia się strach. Mama właśnie sobie coś uświadomiła. Podążam za jej spojrzeniem – spogląda w kąt pokoju, na miejsce tuż przy wersalce, wtedy dopiero dostrzegam zwłoki mężczyzny. Chyba go nie znam. Nie przypominam sobie, żebym go wcześniej widziała. Skąd wiem, że nie żyje? Bo ma wielką dziurę na środku czoła, wokół jego głowy pojawiła się ogromna kałuża krwi. Może nie powinnam tego robić, boję się, ale podchodzę i patrzę w jego szeroko otwarte oczy, w których widać zdziwienie. Nie spodziewał się śmierci. Patrzę i powoli zaczyna docierać do mnie, że jednak nie jest mi obcy. Już go gdzieś widziałam. Szukam w pamięci twarzy mężczyzny i po krótkiej chwili znajduję. Widziałam jego zdjęcie w mamy torebce. Ja i cała Polska widzieliśmy go w telewizyjnych wiadomościach, prowadzonego przez policjantów, skutego w łańcuchy. To ten człowiek wszedł do naszego domu i zabrał mi marzenia. Zabrał nam wszystkim też coś znacznie ważniejszego. Staram się zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazłam, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Nagle czuję obecność kogoś jeszcze. To mała dziewczynka. Stoi i przygląda się z zaciekawieniem temu, co tu się dzieje. W przeciwieństwie do mnie, wcale nie jest przestraszona. Po chwili dociera do mnie, że ją dobrze znam. Chcę do niej podejść, robię krok w przód, ale ona ucieka, biegnie z salonu do kuchni, a potem wraca i szybko z kuchni wbiega na schody. Zupełnie jakby się chciała ze mną bawić w berka albo w chowanego. Słyszę jej śmiech. Śmiech szczęśliwego, beztroskiego dziecka. Ta mała doskonale zna ten dom. Zupełnie nie zwraca uwagi na mamę, tatę, na zwłoki faceta, na mnie. Wydaje się być całkiem pochłonięta zabawą, nie sprawia wrażenia gościa, lecz gospodarza tego domu. Podskakuje, kręci się dookoła, śmieje w głos. Ale nikt, poza mną jej nie widzi. Przyglądam się jej dokładnie i zauważam, że jej ciało nie jest materią, jest mgiełką. Mała rozpędza się, biegnie prosto na ścianę, chcę krzyknąć, by ją ostrzec, że zaraz zrobi sobie krzywdę, ale ona gładko wnika w mur. Wybiega z drugiej strony i przebiega przez ratownika. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę – dziewczynka wchodzi plecami mężczyzny, wychodzi jego klatką piersiową. Uszczypnęłam się w rękę, ale to naprawdę się działo. Rozglądam się, szukając jej, bo gdzieś zniknęła. Nagle pojawia się nie wiadomo skąd, tuż obok mnie i mówi: „Chodź pobawić się z Agniesią. Agniesia stęskniła się za swoją starszą siostrą”.
Wyciągam do niej rękę, ona podaje mi swoją dłoń, ale zanim nastąpi dotyk, znika, rozmywa się w powietrzu. Zostają po niej tylko coraz mniej słyszalne słowa – to nie twoja wina, to nie twoja wina, to nie twoja...
Budzę się zlana potem. To już kolejna taka noc, wciąż ten sam powracający, męczący sen. Minęło tak wiele lat, myślałam, że to wszystko już jest za mną, ale od jakiegoś czasu Ona znowu do mnie przychodzi. Jakby chciała mi o czymś powiedzieć. Czy jest jeszcze coś do zrobienia? Coś, co ja powinnam zrobić?
Dzieci jak są małe to są takie słodkie, że chciałoby się je zjeść. Jak dorosną to się żałuje, że się tego nie zrobiło.
Autor nieznany
Miałam ogromne szczęście – pierwszy urlop od lat i trafiła nam się wymarzona pogoda. Błękitne bezchmurne niebo, spokojne, leniwe fale.. Najbardziej lubię przychodzić tu przed zachodem słońca. Mój mąż, córka, krzyk mew i spacerujący ludzie. Ubieramy się w ciepłe swetry, zawsze dbamy, by mieć jakieś nakrycie głowy, bo wiatr potrafi wiać naprawdę mocno. Tylko wtedy, gdy plaża jest niemal pusta, można nacieszyć oczy pięknem, które rozciąga się aż po horyzont. Trzymamy się za ręce, niespiesznie spacerując wzdłuż brzegu, brodząc w wodzie. Gdy słońce chyli się ku zachodowi, siadamy na wydmach i czekamy. Słońce znika za horyzontem, by rano pojawić się znów. Czasem wymykam się bardzo wcześnie, gdy moja rodzina jeszcze smacznie śpi, po cichutku wychodzę, biegnę na plażę, pustą o tej porze, spieszę się, by zdążyć, zanim wzejdzie. Z mocno bijącym sercem, jakbym czekała na przyjście ważnego gościa obserwuję horyzont. I oto jest. Mówię wtedy: „Witaj, nowy dniu. Bądź dla nas dobry.”
Dni zaczynały od śniadań, które wykupiliśmy w pensjonacie, naprawdę były bardzo urozmaicone i smaczne. Podobno nawet jajka, masło, twarożek, pomidory, ogórki i kiełbasa były własnej roboty. Ja tam żadnych biegających kur ani świń, tym bardziej pasących się krów nie widziałam, ale faktycznie wszystko było pyszne. Jeśli będę dalej pochłaniać takie ilości jedzenia, to nie zmieszczę się w dmuchane koło ratunkowe. Po posiłku pakowaliśmy koce, ręczniki, parawan, książki, kapelusze, okulary, emulsje przyspieszające opalanie, mleczko łagodzące skutki opalania, olejek po opalaniu i tak uzbrojeni ruszaliśmy, gdzieś po drodze dołączając do reszty karawany zmierzającej do oazy, czyli na plażę, która, jak się okazało, rozszerza się pod wpływem ciepła. Podobno kobiety przed czterdziestymi urodzinami wpadają w depresję. Jeśli o mnie chodzi, to ja w depresji jestem od czternastego roku życia, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, więc nie miałam w co wpaść. W tej chwili musiałam jedynie uważać, by nie wpaść w dołki wykopane przez dzieci, które uzbrojone lepiej niż nasi drogowcy budujący autostrady, okupowały każdy centymetr kwadratowy nadmorskiego raju. Lawirując pomiędzy parawanami, omijając przeszkody, niosłam swoim bliskim urodzinowe lody. Zawsze przykładałam się do zajęć sprawnościowych, więc jedynie to pozwoliło mi dotrzeć do celu w całości i rekordowo krótkim czasie, zanim lody się rozpuściły. Depresji urodzinowej nie miałam, ale specjalnej ochoty, by to wydarzenie jakoś szczególnie celebrować też nie. Zresztą, za następnym parawanem miałam wszystko, co mi do szczęścia potrzebne. Moją rodzinę. Na wieczór planowałam, jednak mimo niechęci do celebry, przygotować kolację i kupić jakieś dobre wino, seksu nie uprawiałam dłużej niż moja mama swojego ogródka na działce pracowniczej, liczyć trzeba w miesiącach, żeby nie powiedzieć, w latach, rosnę sobie więc wszerz, niestety nie wzdłuż, jak nasza Puszcza Kampinoska sprzed rządów ministra Nyszki. Takie sobie oto erotyczne plany na wieczór snułam, powoli znikając pod kolejnymi warstwami piasku, którym zasypywała mnie Inka.
Ten wyjątkowy dzień obchodziłam w sposób, jaki mogłam sobie tylko wymarzyć, bo z najbliższymi mi osobami na świecie. Nieważne, gdzie, mniej ważne w jaki sposób, najważniejsze z kim. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio dane mi było w ten sposób świętować. Jeśli ja miałam wolne, to Albin – mój mąż, miał dyżur. Ten dzień choćby z tego powodu był wyjątkowy. A teraz cieszyliśmy się wspólnym urlopem, pierwszym od niepamiętnych czasów. Odganiałam złe myśli, miałam bowiem przeczucie, że ktoś zechce nam ten urlop zepsuć. Wiedziałam nawet kto, ale miałam nadzieję, że to tylko przeczucie, nic więcej. Od rana nuciłam piosenkę z „Czterdziestolatka”, a teraz moja licealistka, Karolina, w skrócie Inka zasypywała mnie piaskiem i niewiele jej już brakowało do zakończenia pracy. Jest uparta i konsekwentna, wdała się we mnie. Choć to już niemal dorosły człowiek, ciągle mieszka w niej dziecko i mam nadzieję, że tak pozostanie. Wciąż uwielbia zabawy w piasku i każde nasze wyjście na plażę kończy się prawie zawsze dla mnie tak samo. A odkąd przegrałam zakład, musiałam godzić się na wszystko, co Inka wymyśli. Patrzę na nią z miłością i wzruszeniem, naprawdę nie wiem, kiedy z dziecka stała się nastolatką, a potem młodą kobietą stojącą u progu dorosłego życia. Praca, ta moja cholerna praca spowodowała, że przegapiłam moment, kiedy z larwy narodził się motyl. Tego czasu nie da się nadrobić. Moja córka... Najlepiej niech nigdy nie wyrasta z dzieciństwa. Zawarłyśmy z Karoliną umowę, że ręce będę miała wolne. Tak na wszelkim wypadek. Obydwie wiedziałyśmy doskonale, że ten „wszelki wypadek” to ewentualny dzwonek telefonu. Miałam urlop, całkiem zasłużony, ale jak każdy funkcjonariusz państwowy, byłam zawsze na służbie. Tylko dlatego nie mogłam pierwszego dnia utopić komórki w Bałtyku. Chociaż okrutnie mnie kusiło. Stało się odwrotnie. Podświadomości pokazała, że naprawdę ma wielką moc. Myślałam, myślałam i ściągnęłam myślami ten cholerny dzwonek. Telefon zagrał muzyką filmową z mojego ulubionego serialu „07 zgłoś się”. To mógł być tylko mój szef. Miałam jeszcze nadzieję, że dzwoni, by mi pogratulować, że pracując w policji dożyłam czterdziestki, ale nadzieja okazała się płonna. Wiedziałam kto telefonuje, ale nie zdawałam sobie sprawy, że ten niewinny dźwięk da początek mojej największej zawodowej porażce, że zmieni całe moje życie.
Albin zaczął składać koc, a Inka książki. Niczym potwór z Loch Ness z wody (szczerze to wolałabym użyć innego porównania: niczym Afrodyta z morskiej piany, ale jestem na to zbyt szczera) ja wyłoniłam się z piasku, starałam się otrzepać z niego sama, choć okazało się to niemożliwe. Z pomocą pospieszył mąż, zwany przeze mnie pieszczotliwie Aniołem. Delikatnie strzepnął z pleców, pośladków i ud resztki żółtych ziarenek (pomimo że byliśmy w miejscu publicznym, robił to tak zmysłowo, że nie chciałam by przestał) i najwyraźniej się gdzieś wybierał, bo oprócz koca spakował wszystkie nasze rzeczy. Zadziwiające, w jaki sposób rodzina reaguje na moją pracę.
– A ty dokąd? – spytałam Anioła.
– No jak to? Przecież wracamy, tak?
– Nie, kochanie. Ja wracam. Ty z Inką możesz zostać. Jadę tylko na jeden dzień.
– Jasne. Jeden dzień. Kochanie, dajże spokój. Dobrze znamy ten twój jeden dzień. Jeśli nie wrócimy z tobą teraz, to zobaczymy się za dwa tygodnie, akurat, gdy urlop się skończy. Zamiast szumu Bałtyku wolę słuchać twojego oddechu, obojętnie, o której godzinie do naszego łóżka się położysz.
Wzruszał mnie jak zwykle. Co za facet! W dodatku cały mój! Tak czy siak, z moich wieczornych planów nici, nie wiem, o której wrócę do domu. Ale, co się odwlecze...
Nagle staliśmy się mimowolnymi świadkami krępującej rozmowy, która toczyła się za parawanem obok:
– Czy naprawdę wciąż musimy do tego wracać? – pytał męski głos.
– A co ty sobie wyobrażasz, że przejdę nad tym do porządku dziennego i będziemy żyli jakby nic się nie stało? – mówiła roztrzęsiona kobieta.
– Dokładnie tak sobie to właśnie wyobrażam. Cóż takiego się stało?
– Jak możesz tak mówić! Zdradziłeś mnie! – Kobieta rzucała coraz ostrzejsze oskarżenia.
– Nie dramatyzuj, wielkie mi rzeczy, zdrada.Nie cofnę czasu. Stało się i już. Ona nic dla mnie nie znaczy. Zresztą, to już skończone.
Wymieniliśmy z Albinem spojrzenia i bez komentarza wyruszyliśmy slalomem ku naszemu pensjonatowi. Czułam się zażenowana rozmową, której byłam świadkiem. Nie widziałam ani jej ani jego, ale nigdy nie zapomnę smutku w głosie kobiety i obojętności w głosie mężczyzny.
Nie przypuszczałam, że za jakiś czas będę mówić tak samo jak ta kobieta zza parawanu.
Ustaliliśmy, że Anioł i Inka skoczą jeszcze na deptak kupić parę absolutnie niepotrzebnych pamiątek, magnesy, muszelki i inne pierdoły, a ja pójdę do pensjonatu, by w spokoju spakować walizki. Słowo ciałem się stało, najpierw wrzuciłam swoje ubrania, następnie spakowałam męża i córkę i za pół godziny byłam gotowa do wyjazdu. Gdy moi bliscy wrócili, rzuciliśmy okiem na pokój i upewniwszy się, że niczego nie zapomnieliśmy, pożegnaliśmy smutnym wzrokiem miejsce, w którym było nam naprawdę dobrze. Wróć! Tak wygląda to zazwyczaj, gdy ludzie opuszczają miejsce, w którym przebywali przez jakiś czas. W naszym przypadku obowiązuje specjalna procedura i jest ona bardziej skomplikowana – my wychodzimy ze wszystkimi bagażami, a wchodzi Inka i zaczyna przeczesywać teren, centymetr po centymetrze. Zagląda wszędzie, w każdą dziurę. Otwiera szufladę po szufladzie, szafkę po szafce, odsuwa meble i wybebesza sejf, jeśli jest. To bywa irytujące i czasochłonne, ale bardzo skuteczne – kiedy byliśmy na Majorce (sto lat temu) zdarzyło się, że znalazła w nim moje złote kolczyki, które schowały się pod wykładziną, bransoletkę zostawioną przy umywalce czy zapomniane spinki do koszuli. Inka opuszczała pokój z miną pod tytułem: a nie mówiłam? I mogliśmy wyruszać w drogę do domu. Przez kolejne pół godziny słuchaliśmy wyrażanych na głos wątpliwości Inki: Ale czy nic nie zostawiłam? Czy na pewno wszystkie wzięłam? Mamo, myślisz, że na pewno niczego nie zostawiliśmy. Mamo, boję się, że czegoś nie zabrałam. Mamo, chyba jednak o czymś zapomniałam. W tym momencie miałam ochotę podać jej ziołowy środek nasenny, żeby przestała gadać. Zdecydowałam, że ja poprowadzę auto i pomknęłam A1 w stronę Łodzi. Dziękuje ci, Unio, za autostrady. Ruch na drodze niewielki, mimo pory urlopowej, jak dobrze pójdzie powinniśmy dotrzeć na miejsce popełnienia przestępstwa najpóźniej za pięć godzin.
Zanim dojechaliśmy, porucznik Borewicz, a w zasadzie mój szef – Mocarny, zadzwonił do mnie pięć razy, czyli i tak niewiele, bo wyszła mu średnia – jeden telefon na godzinę, co nie jest jego rekordem. Cel wykonania telefonu zawsze był ten sam – czy daleko jeszcze masz do nas? Mój szef zachowuje się jak osioł ze Shreka.
Powiedziałam mu wreszcie, że mógł po prostu wysłać po mnie helikopter policyjny, to już bym lądowała, że jego telefony nie sprawią, że dystans się zmniejszy, natomiast jeśli da mi spokojnie prowadzić, to jest szansa, że dojadę w jednym kawałku. Uspokoił się i mogłam zwolnić Albina z przykrego obowiązku odbierania mojego telefonu i pośredniczenia w rozmowie. Nie wzięłam zestawu słuchawkowego, w końcu urlop to urlop.
Wisława Szymborska, „Kot w pustym mieszkaniu”
Gdy dojechałam na miejsce, wszyscy już byli. Gapie niestety też, z dość marnym skutkiem przepędzani przez moich kolegów. Mąż dał mi całusa na pożegnanie, córka przytuliła i pojechali do Łodzi, a ja zostałam z ekipą z firmy. Miałam nadzieję, że po oględzinach do domu zabiorę się z kumplami. Technicy nie mieli łatwego zadania, a każdy ślad był na wagę... zakończonego sukcesem śledztwa. Co bardziej pomysłowi gapie robili zdjęcia i nagrywali filmy. Założę się, że w sekundę lądowały na fejsbuku. Nic dziwnego, że ludzie tak się zachowują, skoro swego czasu pracownicy firmy pogrzebowej robili sobie selfie z nieboszczykami. Dziwny świat, dziwni my. Rozejrzałam się wypatrując kogoś znajomego. No tak, oczywiście byli także dziennikarze, tych zawsze pełno, węszą sensację. Rozumiem, taka robota. Chore natomiast jest to, że im więcej krwi, tym lepsza sprzedaż gazety, wyższa oglądalność programu w telewizji, większa liczba wyświetleń. Ludzie pragną krwi. Dajmy im igrzyska i chleb. Ech, od Nerona w ludzkiej mentalności nic się nie zmieniło. Od grupki dziennikarzy odłączyła się bardzo atrakcyjna kobieta, w której rozpoznałam moją namolną szwagierkę. Była tu, chociaż tym razem to nie ja dałam jej cynk. Już od dawna podejrzewałam, że oprócz mnie ma jeszcze jakiegoś informatora w wydziale. Co ja plotę, właśnie zrobiłam z siebie dziennikarskie ucho. A przecież tak nie jest. No, może trochę. Czasami przekazuję jej tak naprawdę nieistotne dla śledztwa informacje, ona się cieszy, bo ma materiał na artykuł, ja się cieszę, bo mam spokój. Justyna Bednarska, z domu Ciszewska. Moja szwagierka. Zjawiskowo piękna, inteligentna (choć mówią, że to nie idzie ze sobą w parze), ale przede wszystkim niesłychanie tajemnicza, z przeszłością, którą udaje jej się ukrywać przez nami ponad dwadzieścia lat. Oprócz urody, ponadprzeciętnej inteligencji, poczucia humoru i niesamowitego wewnętrznego spokoju, którego też jej zazdroszczę, Justyna ma także talent aktorski. Bez zbędnych wstępów powiedziałam:
– Justa, niczego ode mnie się nie dowiesz. Przyjechałam prosto z urlopu, jeśli chcesz dostać oficjalne oświadczenie, to idź do Szefa – powiedziałam i wskazałam jej Mocarnego.
Żeby była jasność – Mocarny to on jest tylko z nazwiska, bo straszna z niego pierdoła. Tak straszna, że od dziesięciu lat zastanawiam się jak ktoś taki został szefem wydziału. To najlepszy człowiek jakiego znam, prawdziwy gołąbek pokoju. Jest jak kwiat lotosu na spokojnej tafli jeziora, jak pociąg pełen medytujących tybetańskich mnichów. Powinien pracować w żłobku, nie wydziale kryminalnym, ale chyba już o tym wspominałam..
– Wiesz, że Mocarny nic mi nie powie, a ja muszę mieć coś do porannego wydania.
Nic nie powie, bo pewnie guzik wie – pomyślałam i autentycznie zrobiło mi się żal mojego szefa. Od lat zachodziłam w głowę jaka tajemna siła sprawia, że Mocarny wciąż siedzi na swoim naczelnikowskim stołku. Musi być to siła tajemna, ale niezwykle potężna. Bo on się jakoś specjalnie tego stołka nie trzyma, a nikt go z niego nie strąca. Mocarny przeżył już czterech naczelników, wszyscy stracili stanowiska po zmianie władzy, a on tkwi na swoim jak zapomniany żołnierz w okopach.
Tak się zamyśliłam, że zapomniałam o Justynie, która teraz dyskretnym chrząknięciem przypomniała, że nadal tu jest. Ta dziewczyna bywa strasznie upierdliwa, ale rozumiem, taką ma pracę. Kocham ją jak siostrę, choć jest tylko, a może aż – siostrą mojego męża. Mam do niej słabość. Kiedy patrzę na tę piękność, sama czuję się jak Miss Świata. Mam poczucie, że część jej urody spływa na mnie. Staram się szybko z tego poczucia otrząsać, bo jeszcze gotowa będę uwierzyć, że bez makijażu, w wytartych dżinsach i wyciągniętym tiszercie, z włosami od tygodnia mytymi suchym szamponem o zapachu egzotycznych owoców, można być atrakcyjną dla kogoś więcej niż dla psa, który leci na ciebie, tylko dlatego, że z policyjnego bufetu wracasz z niezjedzonym schabowym. Dziwię się, że mój Anioł mnie jeszcze nie zamienił na atrakcyjną pielęgniarkę w seksowym fartuszku, z przypadkiem niedopiętymi dwoma guzikami i zbyt kusą spódniczką, w drewniakach lub kroksach. Taki miałam stereotyp pielęgniarki, choć moja ostatnia wizyta w szpitalu, gdy odwiedzałam koleżankę z pracy, nieco go złamała, okazało się, że rzeczywistość dalece od niego odbiegała. W związku z tym poprawiło mi się samopoczucie, a samoocena poskoczyła. Sama nie wiem, dlaczego, ale myśli o niewierności mojego męża zdarzały mi się coraz częściej. Na szczęście wypierał je głos mojej nawet na chwilę nie przestającej mówić, szwagierki. Wypełniała całą sobą mój czas i moje myśli.
– Klaro, zlituj się, że mój naczelny ma obsesję na punkcie tej sprawy, jeśli nie wrócę z czymś do redakcji, wywali mnie. Tak w ogóle to wydaje mi się, że mi gdzieś tu mignął w tłumie.
– Namolny? Tutaj?
– No tak, Namolny. Swoją drogą nazwisko ma adekwatne do charakteru.
– W przeciwieństwie do mojego przełożonego. Nie martw się. Nie wywali cię, nie wywali. – Spojrzałam na Justynę i coś mnie w jej wyglądzie zastanowiło. To głęboki smutek, nie tylko na jej twarzy, ale cała była ze smutku utkana. Wydawało mi się także, że miała zaczerwienione od płaczu oczy. W ogóle była jakaś taka nieobecna albo, jak kto woli – obecna nieprzytomna. Nie miałam czasu teraz tego analizować, powiedziałam tylko: – Czy coś się stało? Płakałaś?
– Nie, nie, coś ty – odpowiedziała szybko Justyna. Za szybko. Byłam pewna, że płakała.
– To tylko alergia, znowu coś pyli, wiesz, że jestem uczulona na pyłki.
– To coś nowego. Znam cię dwadzieścia lat i pierwsze słyszę.
– W takim razie zapomniałam ci powiedzieć.
– Myślałam, że z alergią człowiek się rodzi.
– Nie z każdą. Na pyłki na przykład możesz się uczulić nawet w dojrzałym wieku. Klara, nie gadajmy o alergiach tylko obiecaj mi, że gdy skończysz, zadzwonisz do mnie.
Westchnęłam ciężko przyjrzałam się uważniej szwagierce. Najwyraźniej coś ją trapiło. Ale znając Justynę, nie dowiem się, co to jest. Ewentualnie za jakieś ćwierć wieku.