Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Pssst! Rzeczywistość, którą widać gołym okiem, to nie wszystko. Włączone światło, choć przecież było ciemno. Nagły ruch powietrza. Zbieg okoliczności. Każdego dnia wydarza się coś, co zatrzymuje i wytrąca z codziennej rutyny. Nauczyliśmy się ignorować takie sygnały, ale kto wie, gdzie by nas zaprowadziły, gdyby przyjrzeć im się dokładniej... W swojej dziennikarskiej karierze autor usłyszał wiele opowieści, które nie znajdują oczywistego wyjaśnienia. Ubrane w literacką formę, intrygują kolejnych czytelników. Piąty zbiór opowieści z dreszczykiem, w stylu Edgara Allana Poe.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 195
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Paweł Szlachetko
Saga
Zasłyszane historie. Tom 5
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright ©2023, 2024 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727176567
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
To już piąty tom „Zasłyszanych historii”! Wydając pierwszą książkę z tej serii, nie spodziewałem się takiego zainteresowania. Bardzo Wam dziękuję za wsparcie, pozytywne komentarze na Fejsbuku i podsyłane prawdziwe opowieści z Waszego życia, z których kilka – jak zwykle po literackim podrasowaniu – zamieściłem w tym tomie.
Mam nadzieję, że historie, które wybrałem, dadzą Wam trochę radości, a także wzbudzą refleksję nad niezgłębionymi tajemnicami świata.
Paweł Szlachetko
Przez wiele lat w naszym miasteczku życie przypominało leniwie płynący strumień. Ludzie sympatyczni, powietrze zdrowe. A i mnie poszczęściło się w małżeństwie. Chociaż nasza miłość z Anielą była dość krucha, zawsze łączyła nas serdeczna przyjaźń. Wzajemna tolerancja i wyrozumiałość pozwoliły przeżyć wspólne czterdzieści dwa lata w zgodzie i z uśmiechem na twarzy. Pewnie dlatego stawiano nas za wzór kochającej się pary. Ale czy ludzi musi jednoczyć tylko miłość?
Ponieważ nie mieliśmy dzieci, a oboje zarabialiśmy dość dobrze, to żyło nam się wygodnie w trzypokojowym mieszkaniu z widokiem na piękny renesansowy rynek.
Moje szczęście skończyło się, kiedy Aniela zmarła. Pochowałem żonę w dniu swoich sześćdziesiątych ósmych urodzin. Wkrótce się okazało, że moja emerytura nie starczy na utrzymanie dużego mieszkania, wyżywienie i coraz droższe lekarstwa. Wtedy wpadłem na genialny pomysł. Otóż od dziecka miałem serdecznego przyjaciela. On też żył samotnie w wynajętej klitce i ledwo wiązał koniec z końcem. Spytałem go więc, czyby ze mną nie zamieszkał. W końcu i tak każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem.
– Jak złożymy dwie emerytury, to damy radę – przekonywałem.
Michał nie zastanawiał się długo. No i zamieszkaliśmy razem. Tu dla lepszego zrozumienia wyklaruję, że prócz przyjaźni nic nas ze sobą nie łączyło. Po co o tym mówię? Bo jak baba z babą mieszka, to wszystkim jest to obojętne, ale gdy chłop z chłopem, to już plotkarom od trajkotania zaczynają sztywnieć języki. Co prawda plotkary nas akurat nie brały na warsztat, bo wszyscy nas w miasteczku dobrze znali i wiedzieli, jakie kierują nami powody.
Zresztą ludzie wówczas mieli w nosie, kto z kim i w ogóle. Plotkarki przez jakiś czas mieliły ozorami, że Maciejewska nocami otwierała drzwi przed mieszkającym obok samotnym sąsiadem. Ale kiedy oboje stanęli na ślubnym kobiercu, wszawe gadanie ucichło. Albo nasz wójt. Chłop lubił sobie popić tak, że czasami jak tylko wyszedł za próg urzędu, to na tym progu sobie przysnął. Ale wszyscy wiedzieli, że ma słabą głowę i już po dwóch kieliszkach było po chłopie, więc każdy miał zrozumienie tej przypadłości. A organista, który po pijaku swoją kobitę tak przetrzepywał, że pół miasteczka słyszało jej biadolenie? Ludzie gadali, że raz, góra dwa może się chłopu zdarzyć, ale żeby co tydzień pijak tłukł babę? Tak się nie godzi! Bracia kobity też mieli tego dość i pewnego dnia tak obili sztachetami szwagra, że ten wylądował na wózku inwalidzkim i teraz jest spokój, bo już nie ma jak wyskoczyć do kolegów na gorzałkę. Sprawiedliwości stało się zadość i nikt nie szukał winnych.
Tak więc zamieszkałem z Michałem i przez następne dwa lata żyło nam się spokojnie. A dokładnie to do pogrzebu starego proboszcza. Dwa tygodnie później zjawił się nowy księżowski gołowąs. No i jednej z najbliższych niedzieli usłyszeliśmy, że zło czai się w każdym kącie miasteczka. Na początku ludzie tylko burczeli. Gdzie tu niby u nas zła szukać? Był Głupi Heniutek, co to psy mordował. Wariatuńcio ubzdurał sobie pod skrzywioną pokrywką, żeby ich mięso na jarmarku sprzedawać. Ale że nikt nie kupował, to i przestał hyclować po nocach.
Ale pewnej niedzieli wybuchła bomba – proboszcz wytknął, że w mieście nieobyczajność się dzieje, i to pod samym nosem urzędu gminnego. Dwóch mężczyzn, co to pod jednym dachem mieszka, wodzi na pokuszenie zdrową moralnie większość.
Siedzieliśmy w ławce z przodu, kiedy zrozumieliśmy, że proboszcz mówi o nas. Jakie moralne pokuszenie? Że co, że razem obiady jadamy, rachunkami się dzielimy i w parku czasem na szachownicy w warcaby pogramy? A jak który zachoruje, to ten drugi herbatę poda? Już niemal tak drugi rok żyjemy i jakoś nikogo na złą drogę nie sprowadziliśmy. Michał poczerwieniał na twarzy, jakby go kto burakiem wysmarował.
Głupoty młokos gada, pomyślałem. Nikt uwagi zwracać na to nie będzie.
Jednak wkrótce zauważyłem, że ludzie jakoś na nas inaczej patrzą. Jak na dziwolągi jakie. Dotąd życzliwi i uśmiechnięci, zaczęli nas obchodzić, jakbyśmy sparszywieli. Wtedy do mnie dotarło, że ludzie lubią ze swoimi grzechami w cieniu siedzieć, a jak kto innego wskaże, to chętnie dołączają do chóru sprawiedliwych. Wystarczyło zatem, że raz ksiądz pierdnął na ambonie, a wszyscy zaczęli nas dwóch o smród posądzać.
Pewnej nocy na murze naszego domu ktoś nocą namalował farbą: „Pedały”. Michał zamknął się w sobie. Mówiłem, żeby się nie przejmował, że plotkary pomielą ozorami i przestaną. Próbowałem rozmawiać z ludźmi, do wójta nawet poszedłem. A ta pijanica nawet w oczy nie chciał mi spojrzeć.
– Panie Krystianie, co ja mogę? Takie nowe czasy nastały.
Po kilku tygodniach Michał wyprowadził się ode mnie na stare śmieci. Ale i tam nie dali mu spokoju. Jak już ci przypną brudną łatę, to umarł w butach. Po kolejnym księżowskim kazaniu i opowieściach o grzechu, co to ludzi gejowskim błotem oblepia, nocą w okna przyjaciela poleciały kamienie. Tydzień później sąsiedzi zobaczyli przez okno, jak Michał wisi pod powałą.
Na pogrzebie byłem tylko z grabarzami, bo ksiądz ogłosił z ambony, że samobójca nie zasługuje na asystę księdza, gdyż wbrew woli Pana odebrał sobie ofiarowane mu życie. Wróciłem do domu, po drodze kupiłem pół litra i upiłem się z rozpaczy, żeby chociaż tę jedną noc nie pamiętać o ludzkiej podłości.
Nad ranem obudziło mnie walenie do drzwi. Głowa mnie bolała, ale wolałem otworzyć, żeby dobijający się nie wywalił drzwi z futryną. W progu zobaczyłem sąsiadkę, Antosiakową.
– Jużem myślała, że pan też… No, jak pan Michał… – Zakreśliła palcem sznur przy szyi. – Ale na szczęście doczekał pan sprawiedliwości.
Głowa mnie bolała i nie bardzo wiedziałem, o czym kobieta trajkoce. Wreszcie do mnie dotarło. Kiedy spałem pijany, na plebanii wybuchł ogromny pożar. Najpierw w płomieniach stanęła księżowska chałupa. Nim strażacy zdążyli dojechać, poszła z dymem niczym sucha zapałka. Potem zapłonął kościół.
– Nijak nie mogli go ugasić. – Antosiakowa przeżegnała się po raz nie wiadomo który. – Strażacy przysięgali, że widzieli, jak po świątyni chodzi z pochodnią duch pana Michała. Co oni ugasili, to zjawa znowu w tym miejscu podkładała ogień, który wybuchał dwa razy większy. No i kościół też poszedł z dymem w diabły.
Po chwili zrozumiała, że się zagalopowała i tym razem aż trzy razy się przeżegnała.
Nowy proboszcz po pożarze jakoś zapadł się w sobie, ucichł i na mszach tylko kawałki z Nowego Testamentu czytał o przebaczeniu i pokucie za złe myśli. Kilka miesięcy później załatwił sobie widać przeniesienie, bo wyjechał pewnym rankiem i nie wrócił. A i ja zwinąłem się z miasteczka do DPS-u w gminie. Jakoś nie mogłem już mieszkać wśród tych ludzi, którzy okazali się… zbyt porządni jak na moje potrzeby.
Kiedy skończyłem osiemnaście lat – a było to dwadzieścia pięć lat temu – dostałem od ojca zegarek szwajcarski na rękę marki Universe. Do dziś pamiętam, co mi powiedział: „Niech prowadzi cię przez życie i wskazuje tylko dobre godziny. A gdyby, nie daj Bóg, miała nadejść zła, niech da ci znać, że czas wykaraskać się z kłopotów”. Przez następne dwadzieścia lat nosiłem na ręku mój universe, a po śmierci taty stał się dla mnie talizmanem. Teraz już nie działa, ale dzień, w którym przestał chodzić, zapamiętam do końca życia.
Przed czterema laty świętowałem kolejny sukces mojej firmy. Zdobyliśmy zagranicznego kontrahenta i otwierał się przed nami francuski rynek zbytu. Aby to uczcić, wydałem dla pracowników bankiet. Polało się sporo alkoholu. W pewnej chwili dostrzegłem zły wzrok Urszuli, mojej żony. Fakt, ostatnio często imprezowałem, choć zazwyczaj były to przyjęcia firmowe, oblewanie podpisanych umów czy zapoznawanie się z ewentualnymi kontrahentami. „Każdy powód jest dobry, by się nachlać, prawda?” – drwiła. Zaprzeczałem. I prawda, w ciągu ostatnich lat miałem kilka alkoholowych wpadek, a raz nawet wylądowałem w izbie wytrzeźwień. Ale w końcu każdemu może się zdarzyć, tłumaczyłem sobie i próbowałem uświadomić to Urszulce, ale ona nie chciała się ze mną zgodzić.
Tak więc zobaczyłem zły wzrok żony. A przecież się pilnowałem, piłem tylko co trzeci toast. Najwyraźniej było i tak za dużo, bo w pewnej chwili nie wytrzymała, wymówiła się pilnym telefonem od rodziców i zostawiła mnie samego. Kiedy wyszła, hamulce puściły i już piłem każdą kolejkę. W końcu należało mi się za odniesienie sukcesu.
Godzinę później wspólnik szepnął mi na ucho, żebym przystopował z piciem, gdyż zaczynam gadać od rzeczy. Wyprowadził mnie do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie miałem sobie chwilę odsapnąć. Kiedy się przebudziłem, nie usłyszałem już gwaru rozmów. Wszedłem do sali bankietowej, a tam kelnerzy sprzątali już po imprezie. Nalałem sobie kieliszek na wzmocnienie i poszedłem do domu. Mogłem wziąć taksówkę, ale mieszkałem trzy przecznice dalej, więc postanowiłem przewentylować zadymione papierochami płuca.
W połowie drogi z bramy nieoczekiwanie wytoczył się na mnie facet zalany w pestkę. Nie dałem rady uskoczyć w bok. Tamten chwycił mnie za ramiona i chwilę obaj kiwaliśmy się na środku chodnika. Moment później odepchnąłem go od siebie z okrzykiem:
– Paszoł mi won, łajzo jedna!
Gość stracił równowagę i poleciał na twarz na chodnik. Stanąłem nad nim, lekko się chwiejąc. Wyglądał żałośnie.
– Zrób coś ze sobą – powiedziałem z pijacko-pedagogicznym zacięciem, ale natchnienie szybko mnie odeszło. – Chociaż szkoda mi dziś na ciebie czasu. I tak wylądujesz w rynsztoku.
Ruszyłem w stronę domu, nie oglądając się już za siebie. Zaczynało świtać. Która to mogła być godzina? Spojrzałem na przegub dłoni i nie zobaczyłem na niej zegarka.
– O żesz ty, draniu! – zakląłem.
Już wiedziałem, że tamten gość tylko udawał pijanego. Okradł mnie!
Adrenalina zabuzowała mi w głowie. Ze złości niemal wytrzeźwiałem. Obróciłem się na pięcie i pognałem na poszukiwanie rabusia. Dopadłem go na sąsiedniej przecznicy, jak stał wsparty o murek. Niewiele myśląc, podskoczyłem i wyrżnąłem go prawym sierpowym. Gościem rzuciło w lewo, ale nim zdołał polecieć na bruk, poprawiłem z lewej pięści. Swego czasu trenowałem boks i wiedziałem, jak skutecznie i szybko załatwiać przeciwnika. Zwłaszcza że ten tylko pojękiwał: „Masz rację, należy mi się”.
Gdy złodziej obalił się na chodnik, zacząłem go obszukiwać. I proszę, w wewnętrznej kieszeni marynarki znalazłem zegarek. Schowałem go do kieszeni i poszedłem w stronę domu. Na miejsce dotarłem już całkiem trzeźwy. Wszedłem na paluszkach i cicho przekradłem się do sypialni gościnnej, gdzie zazwyczaj spałem, gdy byłem wstawiony. Ula nie znosi pijackiego chrapania. I podobno zieję nie gorzej niż smok. Rozumiem, nie ma sprawy. Rozebrałem się i położyłem na tapczanie, nastawiwszy uprzednio budzik. Zasnąłem.
Gdy się obudziłem rankiem, usłyszałem, jak Ula krząta się w kuchni, pewnie naburmuszona, jak to ona ostatnio. Cicho wstałem, w łazience wziąłem prysznic, a potem poszedłem do sypialni. Wyjąłem z szuflady bieliznę i usiadłem ciężko na łóżku (kac mnie męczył). I wtedy zobaczyłem go – mój universe leżał przy lampce na nocnym stoliku. Założyłem go na rękę – i wtedy do mnie dotarło. Skoro mój zegarek jest tutaj, to co ja zabrałem pijakowi? Poszedłem do pokoju gościnnego i przeszukałem kieszenie. Wyjąłem zegarek. No tak, tylko pijany nie zauważyłby różnicy. A ja w nocy byłem pijany. Ukradłem zegarek.
Zrobiło mi się głupio. Gdybym był trzeźwy, tobym zapamiętał, że przed wyjściem celowo zostawiłem zegarek w domu, bojąc się, że jak sobie wypiję, to gdzieś go zgubię. Co teraz powinienem zrobić? Odszukać faceta i powiedzieć mu: „Sorry, gościu, ale obrobiłem cię w nocy i dodatkowo pobiłem.”? Nie, to nie wchodziło w rachubę. Cóż, westchnąłem filozoficznie, może facet przestanie pałętać się po ulicach pijany w sztok.
A co ze mną, przebiegło mi przez głowę. To nie był pierwszy raz, gdy po wódce nie kontrolowałem swojego postępowania. Gdyby tamten mocniej się stawiał, z pewnością bardziej bym mu przyłożył. Zobaczyłem w myślach przewracającego się po ciosie faceta, który nieprzytomny wali się na chodnik i uderza głową o kamienny występ. Po czymś takim można zostać kaleką albo nawet pożegnać się z życiem. Co wtedy stałoby się z moją firmą, żoną i dzieckiem?
Mój wzrok ponownie powędrował w stronę ojcowego prezentu. „Niech prowadzi cię przez życie i wskazuje tylko dobre godziny. A gdyby, nie daj Bóg, miała nadejść zła, niech da ci znać, że czas wykaraskać się z kłopotów”. Przez dłuższą chwilę gapiłem się w jego tarczę i dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że zegarek nie chodzi. Nakręciłem go, ale nie chciał ruszyć z miejsca.
To był znak z przeszłości. Opamiętaj się.
Zacząłem się starać, ale dopiero pół roku później w pełni zrozumiałem, że jestem alkoholikiem. Uświadomiła mi to moja żona. Pewnej niedzieli przy śniadaniu powiedziała, że może pomóc mi w leczeniu, gdyż mnie kocha. Jeśli nie będę chciał tego zrobić, również dla mojego dobra odejdzie z dzieckiem. Wystraszony poszedłem do lekarza, a kilka dni potem przemogłem wstyd i zajrzałem do klubu Anonimowych Alkoholików. Akurat rozpoczynał się meeting, więc zostałem. Było nas około czterdziestu mężczyzn.
Najpierw wspólnie odmówiliśmy modlitwę, która bardziej brzmiała jak prośba o siłę niezbędną w utrzymaniu trzeźwości. Potem prowadzący zachęcał uczestników do mówienia o swoim nałogu i sposobach walki. Wreszcie, jakby na ośmielenie innych, opowiedział własną historię o tym, jak doszedł do granicy, gdzie zrozumiał, że albo zacznie walczyć o siebie i swoją przyszłość, albo stoczy się w otchłań i zapije na śmierć.
– Dwa razy próbowałem zerwać z piciem i dwa razy alkohol okazał się ode mnie silniejszy – opowiadał. – Za trzecim razem terapeuta też zapewniał mnie, że Bóg jest cierpliwy i nadal czeka na moje trzeźwe życie, ale ja już nie chciałem w to wierzyć. Powiedziałem mu: „Każdy z nas ma swoje przeznaczenie. Moim najwyraźniej jest przepić życie”. Tego wieczora poszedłem w tango, uwolniony od poczucia winy. I wtedy na ulicy spotkałem swoje przeznaczenie. Pojawił się anioł. Podtrzymał mnie, gdy upadałem, a potem powiedział: „Szkoda mi dziś na ciebie czasu. I tak wylądujesz w rynsztoku”. Gdy zniknął, opadli mnie złodzieje, poturbowali i zabrali zegarek, jedyną pamiątkę po moim ojcu. Tej nocy zrozumiałem, że moim przeznaczeniem było dosięgnąć dna, gdzie już nawet anioł nie chciał mi pomóc. I stracić wszystko, co było dla mnie cenne, co wiązało się z lepszymi czasami. I ten moment właśnie nadszedł. Następnego dnia przyszedłem do tego klubu. Nie piję już od pół roku i chcę w swoim postanowieniu wytrzymać do końca swoich dni. Może pewnego dnia spotkam moje dzieci, które nie będą już wstydziły się ojca. Jak wytrzymam w trzeźwości to wiem, że anioł, który po mnie przyjdzie, już mnie nie odtrąci.
Siedziałem jak zamurowany, słuchając tych słów. To był facet, któremu tamtej nocy ukradłem zegarek. Pomyślałem, że przeznaczenie ma dziwne poczucie humoru. I niezwykłe sposoby, by sprowadzić ludzi na właściwą drogę.
„Co się odwlecze, to nie uciecze”, stale powtarzał mój ojciec, a ja tylko wzruszałam ramionami. Ale to on miał rację.
W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku mieszkałam z rodzicami w niewielkim miasteczku na południu Polski. W takich miejscach czas płynie całkiem inaczej niż w wielkim świecie. Niczym rzeka przesuwa się leniwym rytmem, czasami zwalnia na zakolach lub gwałtownie przyspiesza na prostych odcinkach. Kiedy patrzę wstecz, dostrzegam, jak wszystko wówczas było zhierarchizowane, ułożone, ustalone i przyklepane. Jedyne, co wówczas starym matronom zwiastowało koniec świata, to koedukacyjne klasy w szkole. Jednak stara dyrektorka znalazła wyjście i dziewczęta siedziały po lewej stronie klasy, a chłopcy po prawej.
Jako mała dziewczynka słuchałam z wypiekami na twarzy opowieści Nastki, starszej siostry, jak należy pisać poszczególne litery i co to znaczy dodawanie i odejmowanie. Piękne lata, kiedy wszystko jeszcze wydaje się proste, ludzie dobrzy, a sprawiedliwość zawsze zwycięża.
Mimo pozorów czas jednak wszędzie biegnie tak samo i pewnego dnia moja siostra była już dorastającą pannicą, która w księżycowe noce opowiadała mi z przejęciem, że najwspanialsza na świecie jest miłość. Leżałyśmy w łóżkach, przez otwarte okna widać było gwiazdy, a ja słuchałam opowieści Nastki o Janku z drugiego końca miasteczka, który napisał do niej miłosny list. Kochali się bardzo, jak szaleńcy. Dziwiłam się potem, że rodzice, którzy niegdyś też przeżywali podobne uniesienia, nie zauważyli, co dzieje się z Anastazją. Może stało się tak z powodu brata, który bez pytania rodziców o zgodę postanowił wstąpić do milicji. Ojciec uznał to za policzek i hańbę dla domu.
– Bo przecież to te komunisty wytropiły w lesie twojego stryja – krzyczał ojciec do brata – i wraz z innymi zastrzelili go jak psa jakiego. Już zapomniałeś, jak stryj przychodził do nas nocami, żeby co zjeść i chociaż raz w miesiącu zażyć kąpieli? Sam mu nosiłeś ręcznik do piwnicy.
– Co ma ręcznik do tego, że chcę iść do milicji? – Stefek nie rozumiał ojcowego wywodu.
– Ano, że stryj walczył o wolną Polskę. To mało?
– Jak to o wolną – zjeżył się brat. – A kto kradł bydło i rozstrzeliwał ludzi?
– Nie kradł, a rekwirował.
– Przecież sam słyszałem, jak mówiłeś, że miał kochankę w mieście i musiał zdobyć na nią pieniądze. A kto spalił naszą plebanię, bo ksiądz chodził pomagać biedakom, którzy zapadli na tyfus? O mało nie spłonął kościół, a wszystko przez to, że ksiądz, jak nakazywała mu wiara, poszedł nieść pomoc potrzebującym. I nic go nie obchodziło, że to komuniści, ale ludzie, którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy.
Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, spokojna wymiana zdań zaczęła się zaogniać, głosy rozmawiających podnosić, aż w końcu brat nie wytrzymał i wypalił głośno:
– Lepiej już sobie pójdę, bo widzę, że nie jestem mile widziany w domu, gdzie zakłamanie stawiane jest nad obiektywną prawdę.
Nim ojciec zdołał zareagować, Stefek wyszedł z domu i przez następne dwa lata nas nie odwiedzał. Po szkole milicyjnej zaczął pracować w naszej miejscowości, ale mimo to wciąż do domu nie przychodził. Mnie i Nastkę często zapraszał do cukierni, ale to wszystko.
Tak więc rodzice nie bardzo mieli głowę, żeby zauważyć, co się przy ich boku święci. A święciło się dosyć mocno, gdyż pewnego dnia siostra wyznała mi w tajemnicy, że jest w ciąży z Jankiem.
– I co teraz? – wyjąkałam, wystraszona perspektywą, że zacznie być wytykana palcami przez całe miasteczko.
– Nic się nie stanie. – Nastka wzruszyła ramionami. – Myślisz, że mama z ojcem byli małżeństwem, gdy okazało się, że mam przyjść na świat? Ksiądz dał im ślub, a mama miała dużą wiązankę, za którą chowała ciążę.
Jednak sprawy nie potoczyły się tak prosto. Kilka dni później zaszlochana Nastka powiedziała mi, że Janek na wieść, że zostanie ojcem, stwierdził, że to na pewno nie jego dziecko. Dopiero wtedy rodzice dowiedzieli się o ciąży. Ojciec poszedł do rodziców Janka, żeby rozmówić się w kwestii „co dalej”. Tamci jednak uznali, że ciąża Nastki to jego zmartwienie, gdyż to on nie upilnował córki. Ich Janek jest porządnym chłopakiem i wczoraj w kościele przysiągł na krzyż święty, że nie tknął Anastazji. „Byli przyjaciółmi, to prawda”, usłyszał tata, „ale pewnie kiedy dziewczyna zorientowała się, że wpadła, postanowiła oczernić porządnego chłopaka i złapać frajera na ojcostwo”.
Jak łatwo się domyślić, gdy ojciec usłyszał tak wredną i zakłamaną odpowiedź, wpadł w szał i gdyby nie matka, zdemolowałby dom tym zaprzańcom. Już na ulicy krzyknął głośno, że on swojej krzywdy nie daruje, a Pan na niebiesiech już przyszykuje sprawiedliwą zapłatę.
Dla siostry nastały trudne dni. W tamtych czasach w małym miasteczku panowała jednoznaczna opinia, że panna z dzieckiem oznacza puszczalską, która z pewnością dorobiła się bachora, bo gziła się, z kim popadnie. Ludzie powtarzali takie bzdury, choć jeszcze niedawno Nastka pomagała siostrze zakonnej – kierowała dziewczętami, które w czasie procesji sypały przed księdzem kwiaty, i była dawana innym za przykład.
Z przerażeniem obserwowałam, jak siostra niknie w oczach. Nie mogła uwierzyć, że ukochany zrobił jej coś takiego.
Pewnego dnia pojechałam z rodzicami do cioci na imieniny. Nastka powiedziała, że źle się czuje i została w domu. Gdzieś pod wieczór mamę tknęło złe przeczucie i zarządziła natychmiastowy powrót do domu. Przyjechaliśmy o pół godziny za późno. Nastka otruła się gazem.
Kiedy brat dowiedział się o jej śmierci, wpadł w rozpacz, a potem postanowił wyrównać rachunki z tym, który doprowadził do tej śmierci. Pojechał do Janka. Zobaczył go, gdy ten wychodził z domu na ulicę. Krzyknął: „Odpowiadasz za jej śmierć, kanalio”, wyciągnął pistolet i strzelił. Kula chybiła o milimetry i zamiast w głowę mężczyzny, trafiła w rozłożysty klon, który ojciec Janka posadził w dniu narodzin syna. Chwilę potem brat został obezwładniony przez ojca Janka.
Podczas pogrzebu Anastazji nasz ojciec powiedział głośno do zebranych, kogo wini za nieszczęście. Na koniec stwierdził, że los, choć jest nierychliwy, to sprawiedliwy i przyjdzie dzień, gdy przeniewierca zapłaci za śmierć jego dziecka.
Dzień po pogrzebie Janek wyjechał cichcem z miasteczka. Dla ludzi był to wyraźny dowód, że przestraszył się klątwy ojca wypowiedzianej nad otwartym grobem córki. Od tego momentu wszyscy jakby bujnęli się w swoich sądach o Nastce w stronę przeciwną. Teraz to moja siostra była niewinną i skrzywdzoną, Janek zaś ostatnią kanalią. Ot, ludzie.
Wkrótce potem odbyła się przed sądem rozprawa przeciw mojemu bratu, który próbował zastrzelić człowieka. Sąd, uznając, że brat działał w stanie wzburzenia, orzekł karę pięciu lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Oczywiście Stefan został wydalony z szeregów milicji. Jakiś czas później ojciec pojechał do jego mieszkania na drugim końcu miasta. Pogodzili się i od tej pory każdego roku w dzień śmierci Anastazji chodzili razem na cmentarz. Tam ojciec stale powtarzał, że jeszcze przyjdzie dzień, gdy sprawiedliwy los pomści śmierć Nastki, chociaż niewielu już w to wierzyło.
Tak minęło dziewiętnaście lat, trzy miesiące i cztery dni. Jak potem obliczyłam, tyle właśnie czasu minęło od chwili narodzin siostry do momentu, gdy popełniła samobójstwo. Tamtego dnia rano, gdy wracałam ze sklepu z porannymi zakupami, zobaczyłam samochód, za którego kierownicą siedział Janek. To już nie był ten dawny ładny chłopak. Roztył się i wyłysiał. Ostatnio coraz częściej przyjeżdżał do starych i schorowanych rodziców.
Wieczorem na miasteczko spadła nieoczekiwana wichura, równie gwałtowna, co w dniu śmierci siostry. Podobno Janek wsiadł do samochodu i w tamtym momencie rozłożysty klon, posadzony w dniu jego urodzin, a w którym tkwiła kula, którą wystrzelił mój brat, z hukiem pękł i spadł na dach auta. Janek doznał poważnych obrażeń i zmarł w szpitalu po trzech dniach.
Co się odwlecze, to nie uciecze.
Kilka lat temu dostałem list od Czytelniczki z pewnego miasta na południu Polski.
„Szanowna Redakcjo. W naszym miasteczku pojawiła się wiedźma, która chce zabić moją przyjaciółkę. Ksiądz proboszcz, któremu o niej powiedziałam, tylko machnął ręką na odczepnego, a ludzie cierpią. Mojej przyjaciółce Kazi rzucane zaklęcia powykręcały stawy, a Urszulka, jej córeczka, to nie może spać nocami, bo zaraz coś strasznego przychodzi do niej we śnie. Kiedy przed tygodniem stanęłam w obronie koleżanki i wykrzyczałam do jej sąsiadki, żeby przestała z córką diabłować, to już następnego dnia obie zaczęły ćwiczyć na mnie swoje belzebubowe praktyki. Jeszcze się trzymam, ale jak długo? Nie wiem, gdzie szukać ratunku. Waszą gazetę czytam od zawsze i wiem, że pomagacie innym, dlatego proszę o pomoc”.
Na końcu widniał dopisek z imieniem, nazwiskiem i adresem, z zaznaczeniem, że owe dane są „przekazane w wyłączną redakcyjną tajemnicę”.
Zanim podjąłem decyzję, co zrobić z listem, zadzwoniłem do redakcji gazety w tamtym mieście, by się dowiedzieć, czy coś na ten temat wiedzą. Odebrał zastępca naczelnego.
– To znana historia. Dwie rodziny pokłóciły się o użytkowanie komórki czy też piwnicy. Starsza kobieta i jej córka, które uznały się za pokrzywdzone decyzją administracji, zaczęły sąsiedzką wojnę. Podobno na mieszkającą obok sąsiadkę z dzieckiem rzucają czary.
– Nikt się tym nie zajął? – spytałem nieco rozbawiony. – Może dałoby się z tego napisać ciekawy artykuł o zabobonach.
Redaktor tylko parsknął w słuchawkę.
– Wygląda jak sprawa dla lekarza od czubków – odparł. – To żaden materiał.
– Ale takie konflikty mogą eskalować.
– To możecie się tym zająć. My mamy ważniejsze sprawy. Powodzenia. – I odłożył słuchawkę.
Im dłużej myślałem, tym coraz wyraźniej słyszałem w myślach słowa: „zawiść”, „kłótnia”, „sąsiedzka wojna”. Z doświadczenia wiedziałem, że niby mało ważne scysje mogą wymknąć się spod kontroli i urosnąć do absurdalnych rozmiarów. Ludzie tracą mienie, zdrowie, a bywało i nawet życie z powodu źle zaparkowanego samochodu, psa, który nasikał na wycieraczkę sąsiadowi, zbyt głośno słuchanej muzyki. A potem wszyscy się zastanawiają, dlaczego wcześniej nikt nie przemówił zacietrzewionym do rozsądku.
Z listu starszej kobiety emanowała autentyczna obawa. Wziąłem więc delegację i pojechałem do M. Telefonicznie zamówiłem sobie pokój w pobliskim zajeździe. Wieczorem byłem już w M. Zjadłem kolację i poszedłem spać. Rano odwiedziłem autorkę listu, która na rynku prowadziła sklep z zabawkami. Przedstawiłem się. Choć byliśmy w sklepie sami, pani Sabina rozejrzała się wokół lękliwym wzrokiem.
– Nie liczyłam, że ktoś zareaguje na moje wołanie o pomoc – wyszeptała.
– Dlaczego mówi pani szeptem?
– Bo te wiedźmy mogą wszystko słyszeć, więc ostrożność nie zawadzi.
Przyjrzałem się kobiecie. Miała ponad pięćdziesiąt lat, wyglądała na inteligentną. Byłem pewien, że ten lęk zaburza jej zdolność logicznego myślenia.
– Proszę dokładnie o wszystkim opowiedzieć – poprosiłem.
Pani Sabina zamknęła sklep i na zapleczu poczęstowała mnie kawą.
– Zaczęło się od tego, że moja przyjaciółka, Kazia, od lat użytkowała dwie piwnice, swoją i dodatkową, która nikomu z lokatorów nie była potrzebna. Administracja nie wnosiła żadnych pretensji, zwłaszcza że Kazia za użytkowanie płaciła. Ale kiedy do kamienicy, do mieszkania obok lokalu Kazi, sprowadziły się nowe lokatorki, matka z córką, chciały w tej dodatkowej piwnicy upchnąć swoje graty. Poprzednio mieszkały gdzie indziej, w większym lokalu, ale zalegały z czynszem, więc administracja przesiedliła je do mniejszego lokum. No i zaczęła się wojna. Stara, znaczy ta matka, na schodach wykrzyczała Kazi, że diabeł jest na jej służbie i już następnej nocy napuści go na nią, a ten już zatańcuje w jej mieszkaniu. Na początku Kazia się nie przejęła, ale kilka dni później wokół drzwi Kazi ktoś namalował niebieską kredą dziwne znaki.
– Konkretnie jakie?
– Odwrócone krzyże, pentagramy, magiczne diabelskie trójkąty. Sprawdziłam je w internecie. Okropieństwo. Ale to nie wszystko. Obie zołzy, kiedy tylko widziały Kazię, krzyczały, że diabeł już sobie ją upatrzył i zacznie nawiedzać ją w snach, a jej bachora, czyli córcię, to udusi i rozdepcze. Byłam wtedy u przyjaciółki i tak się zezłościłam, że pogoniłam szczotką obie wiedźmy.
– W liście wspomniała pani, że sama też czuje się zagrożona.
– Po mojej interwencji w obronie Kazi wokół sklepu na murach też pojawiły się pentagramy i odwrócone krzyże. Dwa tygodnie temu na klatce schodowej przed drzwiami znalazłam magiczny kwadrat ułożony z rozbitych lusterek. Zaczęłam się bać. Wie pan, ja niby w takie rzeczy nie wierzę…, ale jeśli one rzeczywiście mają z diabłem konszachty? – Pani Sabina zrobiła ruch ramionami, który mówił, że ona sama nie wie, co o tym myśleć.
Godzinę później odwiedziliśmy panią Kazię. Była jednym kłębkiem nerwów. Kiedy przygotowywała nam herbatę, widziałem, jak trzęsą się jej ręce. Opowiedziała o strasznych snach, które nawiedzają ją co noc, i innych nieszczęściach.
– Całe życie byłam zdrowa, a teraz się rozsypuję – mówiła cicho. – Kości mnie bolą, mam wrażenie, jakby coś wykręcało mi stawy. Ciągle zapominam o różnych rzeczach. Dostałam gorączki, która nie chce minąć. Jestem słaba. Moja córeczka ma wysypkę, której lekarze nie są w stanie zdiagnozować. Wiem, że to działanie tej wiedźmy. I coraz częściej myślę, by ratując siebie i córkę, oddać im tę piwnicę.
Zastanowiły mnie te słowa. Przed wyjazdem zajrzałem do przyjaciela, który jest psychologiem i pokazałem mu list. Wyjaśnił mi, że stan umysłu bez wątpienia ma wpływ na kondycję ludzkiego ciała. Podobnie jak stres, który niszczy zdrowie, tak również nerwica psychosomatyczna może wywoływać objawy różnych schorzeń. Tak więc wystarczy sam stres, nie musi to być klątwa.
Wróciłem do hotelu i przez cały wieczór myślałem o tej sprawie. Wspomniałem myśl słynnego psychoanalityka, Karola Gustawa Junga, że cywilizacja jest tylko cienką skórką na naturze człowieka, który w głębi nadal jest istotą pierwotną, wierzącą w świat magiczny. Doszedłem więc do wniosku, że racjonalne myślenie czy zdroworozsądkowe argumenty w tym przypadku nie spełnią zadania. Tu trzeba zwalczyć ogień ogniem. Magię magią. Zanim poszedłem spać, wymyśliłem nawet, jak to zrobię.
Następnego dnia rano powiedziałem pani Kazi, że znam magiczny sposób, by ją i córkę ochronić. Umówiliśmy się na noc. Byłem pewien, że stosowna plotka szybko rozejdzie się po kamienicy i dotrze do diabelskich kum.
Poprosiłem panią Kazię, by kupiła siedem świec czarnych i siedem białych. O północy zaczęliśmy rytuał. Czarne świece rozmieściłem na klatce schodowej przed jej drzwiami, w półkolu. Nad wejściem wypisałem po łacinie początek wiersza Wergiliusza: Exegi monumentum aere perennius („Wzniosłem pomnik trwalszy od spiżu”), zapewniając głośno (tak by podsłuchujące osoby słyszały), że to jedne z najmocniejszych zaklęć ochronnych Kabały. Zapalając każdą świecę, mówiłem głośno: „Zło, powróć do źródła” lub „Diable, ukręć im łeb”, „Aniele, chroń dom mieczem ognistym”. Byłem pewien, że za pobliskimi drzwiami „wiedźmy” podsłuchują. Raz nawet usłyszałem coś jakby, „O Jezusie, ratuj”.
W dużym pokoju utworzyłem krąg z białych świec wokół pani Kazi, jej córki oraz pani Sabiny. Następnie ukłułem igłą ich serdeczne palce i odrobiną ich krwi porobiłem znaki na ich czołach. Od tej pory, oświadczyłem, wszystkie znalazły się pod ochroną potężnej magii, zaś kabalistyczne zaklęcie nad drzwiami przepędzi złe demony, a gospodyni przysporzy samego dobra.
Kobiety pożegnały mnie z łzami wdzięczności w oczach. Przyznaję, że byłem nieco tym zmieszany. Bo choć „czarowanie” trochę mnie bawiło, to zachowałem kamienny wyraz twarzy, a mój głos był stanowczy i poważny. Miałem nadzieję, że sugestia dotrze do ich podświadomości i uwolni od lęku. A tym samym przywróci im spokój i zdrowie. Po powrocie z M. wpadłem do przyjaciela psychologa po potwierdzenie. Nie zawiódł mnie.
– Twoja sugestia, która sama w sobie jest ogromną siłą, z pewnością zmieniła nastawienie kobiet i przywróciła im wiarę w bezpieczny ład i porządek otaczającego je świata.
Jakiś czas później dostałem list od pani Sabiny.
„Szanowny Panie Redaktorze. Spieszę donieść, że te dwie wiedźmy wyniosły się z kamienicy przyjaciółki już miesiąc po pana odjeździe. Po tym czasie Kazia zaś wróciła do zdrowia i humoru, czego również panu serdecznie życzę”.
Myślałem, że na tym cała sprawa się skończyła.
Kilka miesięcy później dostałem list od pani Kazi. „Drogi Panie Redaktorze. Wciąż jestem Panu wdzięczna, że uratował nas Pan od tych wiedźm. Często o Panu myślę i modlę się do mojego Anioła Stróża, by się Panem opiekował. No i właśnie dziś w nocy miałam sen o Panu. Ktoś, pewnie mój Anioł Stróż, powiedział mi, że musi Pan posłuchać dzwoneczka i stanąć. Bo jeśli zrobi Pan krok do przodu, zginie. Nie wiem, co to oznacza, ale przekazuję ostrzeżenie”.
Było mi miło, że pani Kazia za mnie się modli, ale ostrzeżenia nie wziąłem sobie do serca. Mało to głupot ludziom się śni?
Pół roku później pojechałem na wyprawę po słowackich jaskiniach z grupą przyjaciół z klubu grotołazów. W trakcie jednej z podziemnych wypraw, gdy badaliśmy chodniki, uderzyłem głową w skalny występ i rozbiłem latarkę na kasku. Wokół mnie zapadła atramentowa ciemność. Postanowiłem wrócić do głównego przejścia, ale chyba zabłądziłem w mroku. Szedłem powoli, badając rozłożonymi szeroko ramionami biegnące po obu stronach ściany.
W pewnej chwili, gdy miałem zrobić kolejny krok, gdzieś przede mną rozległ się dźwięk dzwoneczka. W jednej chwili przypomniałem sobie list i ostrzeżenie. Zamarłem w miejscu.
Zacząłem wołać kolegów. Kilka minut później za mną zjawiło się dwóch ze światłem. Blask jednej z latarek rozświetlił przede mną mrok. Po plecach przebiegł mi mróz. Gdybym zrobił krok dalej, wpadłbym w kilkudziesięciometrowy kamienny komin, na którego dnie sterczały ostre wierzchołki kamiennych stalagmitów.
Do dziś ten dźwięk dzwonka nie daje mi spokoju…