Przekręt z zaświatów - Paweł Szlachetko - E-Book

Przekręt z zaświatów E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2024
Beschreibung

Seria pechowych zdarzeń, tajemniczy nieznajomy i śledztwo pełne zabawnych wpadek. Dorota, młoda doktorantka, nagle traci pracę i dach nad głową. Mając środki na niecały miesiąc życia w Warszawie, próbuje znaleźć wyjście z beznadziejnej sytuacji. Okazuje się, że za jej nieszczęściami stoi tajemniczy prześladowca. Kim jest i dlaczego chce zniszczyć jej życie? Dorota musi odkryć prawdę. Jej naturalna spontaniczność i determinacja każą jej przybrać rolę detektywki. Nie odpuści dopóki nie dorwie drania odpowiedzialnego za jej niepowodzenia. Ta komedia kryminalna z pewnością przypadnie do gustu fankom i fanom Alka Rogozińskiego.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 491

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Przekręt z zaświatów

 

Saga

Przekręt z zaświatów Zdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2020, 2020 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727206196

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2020

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Prolog

Dochodziło południe. Maksymilian Stryczkowski siedział nieco znudzony w sportowym fordzie sierra, kiedy wreszcie dostrzegł Dorotę. Dziewczyna szła chodnikiem od biurowca wydawnictwa w stronę przystanku tramwajowego. Pomyślał, że gdyby ją ubrać w modniejsze ciuchy, byłaby z niej szałowa laska.

Dwudziestoparolatka z wyraźnym trudem niosła duże pudło, z którego wystawały przybory biurowe. Uśmiechnął się i sięgnął po telefon komórkowy. Chwilę czekał na połączenie.

– To ja. – Westchnął, jakby wykonał kawał ciężkiej pracy.

– No i…?

– Rozwiązali z nią umowę o pracę, ze skutkiem natychmiastowym. Pieniędzy powinno jej starczyć tylko na najbliższy miesiąc.

– Co z mieszkaniem?

– Jutro właścicielka wymówi jej lokum – stwierdził Stryczek. Potem dodał: – To rozsądna kobieta.

– Jak bardzo?

– Jej cena to półroczny czynsz z góry, plus pięć tysięcy premii.

– Czyli masz dwanaście dni na załatwienie wszystkiego z notariuszem. Starczy ci czasu?

– Aż nadto.

– Pamiętaj, o jaką stawkę gramy.

– Moje dwadzieścia procent śni mi się już od pół roku – powiedział Stryczek z lekką ironią. Nie znosił, jak mu przypominano o rzeczach oczywistych. Jego szef naprawdę miał go za idiotę.

– To muszą być cholernie męczące sny.

– Dlaczego? – spytał nieufnie.

– Od liczenia takiej forsy można dostać zawrotów głowy. – W słuchawce rozległ się śmiech.

Palant. Wydawało mu się, że jest dowcipny.

– Jakoś daję sobie z tym radę.

 

DOROTA SZŁA ulicą i zaciskała zęby. Gdyby nie było obok ludzi, z pewnością popłynęłyby z jej oczu łzy. Przecież jeszcze tydzień temu stawiano ją za wzór pracowitości, punktualności i koleżeństwa. Co się zmieniło?

Skręciła w stronę ławki, gdyż ciężkie pudło zaczęło wysuwać się jej z rąk. Postanowiła chwilę odpocząć. Usiadła. Dostrzegła stojącego nieopodal mężczyznę, który karmił gołębie. Chwilę przyglądała się, jak prószy okruchy, zasłuchany w radosne gruchanie. Może dlatego nie zauważyła przysiadającej się obok Cyganki.

– Powróżyć?

Stara miała niemal męski głos, zachrypnięty od ciągłego nawoływania i oferowania swoich usług. A może była to wina fajki, która zwisała z kącika jej ust.

Dorota pokręciła przecząco głową.

– Spotkało cię nieszczęście. – Tamta zajrzała jej w oczy ze współczuciem. – Ale niedługo wszystko się odmieni.

Wyciągnęła ku niej pomarszczone palce.

– Daj, powróżę. Tobie za darmo, bo nie masz za wiele pieniędzy.

Bezwiednie wyciągnęła rękę. Cyganka delikatnie ujęła ją za nadgarstek i spojrzała na wnętrze dłoni. Przez dłuższą chwilę przyglądała się w skupieniu. Potem zamknęła palce dłoni Doroty i odsunęła od siebie.

– Tobie nie potrzeba patrzeć w przyszłość. Ona już przy tobie jest. Otworzyła wszystkie drzwi. Musisz tylko zdecydować, przez które przejdziesz. Czy wybierzesz radość czy smutek? Łzy czy miłość? Ale pamiętaj, że najprostsza droga nie zawsze wiedzie do wybranego celu.

Cyganka wstała z ławki i ruszyła przed siebie. W pewnej chwili obejrzała się. Widać było, że waha się, czy nie wrócić i jeszcze czegoś nie dopowiedzieć. Cofnęła się.

– Los ci sprzyja. – Pyknęła z fajki. – Fortuna już dla ciebie otwiera sakwy. Więc się nie wahaj.

Kiedy została sama, pomyślała, że jeśli chodzi o fortunę, to stara kobieta musiała się pomylić. Właśnie zwolniono ją z pracy. Na szczęście miała swój kąt. Niewielki pokoik z kuchnią, który wynajmowała od pół roku na warszawskim Muranowie.

Miesiąc wcześniej

Minęła pierwsza w nocy. Ryk silników motocyklowych był ogłuszający. Oskar zatrzymał samochód na skraju parkingu. Pozostało jeszcze kilkanaście wolnych miejsc. W oczach przechodzącej obok dziewczyny zobaczył ironię zmieszaną z pogardą. Rzeczywiście, jego stare volvo nie prezentowało się najlepiej, ale miał w nosie opinie innych.

Sięgnął po komórkę. Wystukał numer.

– Jestem.

– Oki. Chyba masz dziurawy tłumik. Usłyszałem jak parkujesz.

Chciał wysiąść i rozejrzeć się w tłumie, ale ostatecznie został za kierownicą. Mimo późnej pory olbrzymi parking przed centrum handlowym w podwarszawskich Jankach był pełen samochodów. Na ich maskach i dachach siedziały dziewczyny. Między autami stały zaparkowane motory. Same superszybkie ścigacze. W tłumie kręcili się faceci ubrani w skóry, popijali piwo i wymieniali głośne pozdrowienia. Wśród nich biegali bukmacherzy z narzuconymi na marynarki karminowymi bluzami w odblaskowych barwach, żeby można ich było szybko zauważyć.

Drzwi otworzyły się i do samochodu Oskara wsiadł siwy czterdziestoletni mężczyzna. Oskar chodził za nim trzy miesiące i kusił coraz wyższą kasą, aż wreszcie tamten zgodził się pokazać mu nielegalne wyścigi motocyklowe. Reportaż z imprezy z pewnością będzie hitem, a Oskar potrzebował sukcesu. Ostatnim razem, jak dowiedział się od siwego, zakłady na finałowy bieg sięgnęły sumy pięćdziesięciu tysięcy złotych. Czy tym razem będzie podobnie?

– Lepiej – stwierdził przybyły. – Już na pierwszy bieg postawiono sześćdziesiąt. Założę się, że jubileuszowy finał przekroczy siedemdziesiąt.

– Tysięcy złotych?

– Dolarów.

Oskar poczuł mrowienie w palcach z ekscytacji.

– Od czego zaczynamy?

– Na razie spokojnie zajaramy. Pierwsze biegi ruszają za pół godziny.

Siwy wyciągnął papierosy i podsunął paczkę Oskarowi, ale ten odmówił.

– Późno. – Spojrzał na zegarek, na którym minęła pierwsza trzydzieści.

– Spieszysz się gdzieś? – Informator prychnął i przypalił sobie papierosa. – Na razie emocje rozgrzewają soliści. Nuda.

– Chcę ich zobaczyć.

Prawdę mówiąc, nie miał na to większej ochoty, ale nie chciał, by papieros zasmrodził mu auto. Wysiedli i ruszyli w stronę kręgu kilkudziesięciu dziewczyn i chłopaków. Kiedy do nich dochodzili, ludzie rozbiegli się na boki i spomiędzy nich wyjechał na motocyklu krępy chłopak ubrany w wojskowe battle dressy. Przeskoczył z rykiem silnika przez pasy dla pieszych i wkrótce słychać było tylko gwizd wchodzącego na coraz wyższe obroty BMW. Moment później z kręgu za pierwszym pogonił drugi, po nim trzeci i czwarty motocyklista.

– Po przejechaniu dziesięciu kilometrów robią szybki nawrót, pełen gaz i jadą z powrotem – wyjaśnił znudzonym tonem Siwy.

Ktoś z tłumu krzyknął, że minęła dziesiąta sekunda.

– To banda wariatów. – Czterdziestolatek zaciągnął się głęboko – Każdy rozpędza maszynę do dwustu kilometrów. I nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu ich ścigacze mogą pędzić dużo szybciej, gdyby nie to, że niemal całą trasę pokonują… – Tu zawiesił głos, jak wytrawny konferansjer chcący podgrzać nastroje publiczności, i dokończył: – Na tylnym kole.

A więc zabawa nie była tak nudna, jak mówił. Dwanaście sekund później cztery motory w odstępach pięciosekundowych dotarły do punktu startu i wszystkie jechały dęba.

Siwy pociągnął Oskara za rękaw skórzanej kurtki w stronę punktu startowego.

– Chodź, znajdziemy przyzwoite miejsca. Tylko niech nie przyjdzie ci do głowy robienie ukrytych fotek telefonem. – Wskazał na komórkę, którą trzymał w dłoniach. –Faceci, którzy robią na wyścigach szmal są bardzo nerwowi.

Oskar wiedział, że bez fotek w redakcji nikt mu nie uwierzy, że zdobył tak wystrzałowy materiał. Dlatego po drugiej stronie ulicy przy stacji benzynowej ustawił w samochodzie fotoreportera. Kazał mu ze sobą zabrać najlepszy obiektyw jaki mieli w redakcji.

– Dlaczego mówię o fotkach? – Siwy rzucił niedopałek, zdeptał nogą i spojrzał na Oskara. – Na stacji benzynowej skasowano jakiegoś podglądacza. Chłopak miał dużo szczęścia, że tylko rozbito mu baseballami sprzęt fotograficzny.

Zmusił się do lekceważącego wzruszenia ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Ktoś miał pecha, ale to nie moja sprawa”. Jednak skóra ścierpła mu na plecach i już nie był tak odważny jak wtedy, gdy wyruszał w stronę Janek. Prawdę mówiąc, już w czasie jazdy im bliżej był celu podróży, tym jego pewność siebie była coraz mniejsza. Teraz oscylowała w granicach zera. Ale wycofać się nie było jak.

Doszli do linii startu. Wokół zebrało się już sporo widzów. Ktoś krzyknął, że ostatni solista już zjechał z trasy. Czas na prawdziwe emocje!

– Ścigają się tylko pary. – Oskar słuchał tłumaczenia. – Wygrywa ten, kto szybciej dojedzie do dwudziestego kilometra Alei Krakowskiej, zawróci i pierwszy przekroczy linię mety. – Siwy wskazał na najbliższe pasy przejścia dla pieszych. – Obowiązuje system pucharowy, przegrany odpada, zwycięzca przechodzi dalej. No i za każdym razem zgarnia sześćdziesiąt procent puli pieniędzy, które postawiono na dany bieg.

– Co z resztą?

– Trafia do kieszeni organizatora, minus pięć procent na opłacenie zbierających zakłady boków.

Oskar spojrzał w stronę Alei Krakowskiej, na której można było zobaczyć wjeżdżające do Warszawy i wyjeżdżające z niej auta osobowe i ciężarówki. O tej porze nie było ich dużo, ale zawsze. Siwy dostrzegł spojrzenie Oskara.

– To tylko podkręca emocje i dodaje niepowtarzalnego ostrego smaku ryzyka. – Przytrzymał przebiegającego obok bukmachera. – Kto dziś startuje?

– Winyl, Rolex, Idol, Turbo, Perkun, Gento, Ramirez i Troll.

Siwy rozejrzał się w koło.

– Nie widzę Idola.

– On zawsze ma gwiazdorski wjazd.

Minutę później na parking, z rykiem silnika, wtoczyła się czerwona Yamaha. Maszyną kierował postawny dwudziestoczteroletni mężczyzna. Ostatnie kilkanaście metrów przejechał, stojąc na siedzeniu. Motor toczył się wolno, a on rozłożył ręce, jakby właśnie skończył spektakl i czekał na oklaski. Dostał je. Rozległy się też gwizdy, ale zagłuszył je radosny pisk dziewczyn.

 

MAKSYMILIAN STRYCZKOWSKI przywołał przechodzącego obok bukmachera. Zamierzał postawić na drugi bieg. Rywalizowała w nim para Turbo – Winyl. Od dłuższego czasu Maksymilian konsekwentnie obstawiał biegi, w których startował Turbo, właściciel czarnego Kawasaki Ninja. Zawsze typował go na zwycięzcę. Dlaczego właśnie jego? Wynikało to z prostych wyliczeń. W czasie wszystkich poprzednich wyścigów Turbo wygrywał, a Maksymilian zgarniał dużą kasę.

Słyszał o Idolu, ale wcześniej nie widział go w akcji. Dziś wreszcie go zobaczył. Rzeczywiście, miał szpanerski wjazd. Stryczek przyglądał się chłopakowi, gdy ten całował dziewczynę, którą przyciągnął do siebie z tłumu. Przystojny, pewny siebie i równie pewny wygranej.

– Co obstawiamy? – Bukmacher pokazał kupon. – Wszystkie biegi, wybrane, czy tylko finał?

– Trzecia gonitwa, Turbo. Piąta, Turbo. Finał Turbo.

– Należy się pięćset pięćdziesiąt. – Bok wyciągnął rękę po kasę.

– Dotąd trójka chodziła po pięćset – zdziwił się Maksymilian, podając sześć stów.

– Dochodzą zakłady specjalne na dwudziesty jubileuszowy finał. – Oświecił go bukmacher. – Tej nocy pula będzie największa, więc zjechali najlepsi.

– Słyszałem, że Idol jest niezły.

– Ostatnio mu się nie wiodło, ale dupencje i tak na niego lecą. Dziewczyny kochają takich drani.

Kilkanaście minut później w pierwszej parze wystartował Gento oraz Idol. Wygrał Idol z przewagą trzech sekund. W trzecim biegu triumfował Turbo z przewagą czterech sekund nad Winylem. W piątym Turbo wyeliminował Rolexa, a Idol Ramireza. Wreszcie nadeszła pora na finał.

Idol i Turbo. To miał być ich pierwszy bieg w nowym sezonie. Punktacja w rywalizacji między oboma w poprzednim wynosiła pięć do sześciu dla Turbo. Z okrzyków Idola wynikało, że w tym sezonie zamierza zdetronizować rywala. Turbo nie dawał się sprowokować. Trzymał nerwy na wodzy i udawał, że nie słyszy pokrzykiwań przeciwnika.

Wreszcie obaj stanęli na starcie. Między motocykle weszła naga dziewczyna, która moment wcześniej zrzuciła z siebie futro ze srebrnych lisów. W prawej dłoni trzymała czerwoną flagę. Uniosła ją do góry.

– Dziesięć! – zawołała starterka, a odpowiedzią był krzyk tłumu. – Dziewięć! – Otworzone przepustnice motocykli wtłoczyły do silników większą porcję benzyny. – Osiem! – Krzyczeli wszyscy. Idol wyjął butelkę wódki i spokojnie odkręcił nakrętkę. – Siedem! – Pociągnął spory łyk. – Sześć! – Odstawił flaszkę na beton. – Pięć! – Opadły szyby kasków. – Cztery! – Szczęknęły skrzynie biegów. – Trzy! – Palce zacisnęły się na manetkach gazu. – Dwa! –– Z tylnych kół poszedł dym. – Jeden! – Flaga opadła w dół.

Dwustukilogramowe potwory runęły z gwizdem przed siebie. Obok Stryczka ktoś wcisnął stoper.

 

– WIĘC JAK, WSIADASZ? Za chwilę miejsce będzie zajęte? – Idol uderzył dłonią w siedzenie za sobą.

– Jesteś pewien, że mamy się ku sobie?

– Zwycięzca bierze wszystko, więc i najładniejszą dziewczynę. – Jaromir widział, że blondynka tylko się z nim droczy, a on akurat miał na nią ochotę. – Nie wierzysz mi? – Dwudziestolatka pokręciła przecząco głową. – Spytajmy los. Orzeł, jedziesz ze mną. Reszka... – Zaśmiał się drwiąco. – Zabierasz się z przegranym Turbo.

Wyjął monetę. Podrzucił do góry i gdy spadała, złapał w locie. Podsunął zamkniętą dłoń pod nos dziewczyny i otworzył.

– Orzeł – powiedziała i uniosła brwi.

– Wygrałem.

– Zawsze wygrywasz?

– Jeśli mam ochotę iść do łóżka z najpiękniejszą dziewczyną nocy. – Przyciągnął ją do siebie i pocałował namiętnie. Nie wzbraniała się. Wręcz przeciwnie.

Pięciozłotówka wypadła z dłoni Idola i potoczyła się pod nogi Oskara. Podniósł ją. Obrócił w dłoni. Po obu stronach widniał wytłoczony orzeł. Fałszywka.

– Hej, moja kasa!

Oskar odrzucił monetę Idolowi. Palant, pomyślał.

 

– CHCIAŁEM ZOSTAĆ księdzem.

Golec westchnął głośno, wspominając lata, gdy jako pięcioletni berbeć nakładał na ramiona kocyk ze swojego łóżeczka i zmuszał rodzinę, by asystowała mu w odprawianiu mszy. Siostra dzwoniła łyżeczką w pokrywkę cukiernicy, gdy klęczała wraz z matką i ojcem, a on błogosławił pochylone przed nim głowy.

– I co? – Mucha nie mógł oderwać wzroku od ostatniej parówki, która leżała na wyszczerbionym talerzyku przed rudzielcem.

– Zostałem dziennikarzem… Niby to samo. Ludzie chcą ci wierzyć, ale podświadomie czują, że robisz ich w trąbę. Nie mają jednak wyjścia i codziennie kupują gazety, gdzie drukują twoje artykuły.

Mucha spojrzał z roztargnieniem na leżącego w barłogu przyjaciela. Niewysokiego wzrostu i chudej postury, zdawał się tonąć w fałdach trzech kołder. Jego płomiennoruda czupryna była swoistą boją, która w pościelowych odmętach wskazywała miejsce, gdzie akurat się znajduje.

– Ja zawsze chciałem zostać politykiem – wyznał.

– Chciałeś być politykiem, a zostałeś złodziejem. Jak się przyjrzysz temu bliżej, to znowu prawie wychodzi na to samo.

– Prawie? Jak?

– Srak! Jedni i drudzy kradną.

– To niby co? – Mucha podrapał się w głowę – Wychodzi, że nie ma między nimi różnicy?

– Jest!

– O!

– Złodziej trafia do pudła za sprawą kodeksu karnego, który uchwalił polityk.

– Cholera, nie pomyślałem.

– A widzisz. Ludzie to nie baranki, ani motylki, tylko hieny, ości i wilki.

– Dlaczego ości?

– Ości to końcówka wielu pejoratywów: niegodziwość, podłość, nikczemność. W tym jednym skrócie dopełniam i przepełniam sens wypowiadanej prawdy. No i trzymam rytm wiersza.

– Aha.

Golec dostrzegł głodne spojrzenie grubaska. Podniósł się, sięgnął po widelec, w którym pozostały już tylko dwa zęby. Nadział ziemiście wyglądający flak i w całości włożył go sobie do ust. Mucha głośno przełknął ślinę. Golec na powrót położył się w pościeli i podłożył pod głowę jasiek podobnego koloru, co właśnie zjedzona parówka.

Przez brudne okno do kawalerki wpadł jasny promyk słońca. Zdezorientowany panującym tu brudem, próbował znaleźć choćby kawałek szkła, żeby odbić się refleksem i czym prędzej prysnąć przez okno. Niestety, puste butelki i słoiki, zwane przez domowników pucharkami, leżały na podłodze w cieniu olbrzymiego stołu, przykrytego kawałkiem zielonej ceraty. Obok stały trzy krzesła. Jedno nie miało prawej nogi, drugie lewej, a trzecie było zupełnie ich pozbawione, więc stało na niewysokim ceglanym słupku. Właśnie to najbardziej stabilne siedzisko zajmował Mucha.

Na pierwszy rzut oka grubasek był mężczyzną w nieokreślonym wieku. Nieokreślonym ze względu na niezbyt częste golenie brody, która okalała jego pucołowatą twarz. W przeciwieństwie do Golca, Mucha był wysoki, o słusznej tuszy i obliczu, w którym zwracały uwagę wielkie niebieskie oczy. Stale malowało się w nich zaskoczenie podobne temu, które można zobaczyć w spojrzeniach dzieci, zaciekawionych, a zarazem zadziwionych otaczającym ich światem. Na łysej czaszce, tuż nad czołem, rosła rzadka kępa blond włosów, które często przeczesywał trzymanym w dłoni wyszczerbionym grzebieniem.

„No cóż, jednym Pan Bóg daje rozum, drugim duży brzuch, a trzecim... na wino” – stwierdził kiedyś filozoficznie chudy Golec. I dodał, wzdychając ciężko, że z chęcią zrzekłby się rozumu za stały dopływ gotówki na wino, ale jego życzeń nikt „na górze” nie bierze pod uwagę.

Kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze można było określić wiek Muchy, ten pewnego dnia zagapił się w okno sutereny, przez które widać było koła parkujących w pobliżu samochodów. Mucha był doskonałym programistą. Według niego świat w rzeczywistości był jednym wielkim oprogramowaniem, które należało sensownie zmodyfikować, żeby wszyscy mogli być szczęśliwi. Jednak choć poświęcił na udoskonalanie owych kodów sporo czasu i zapisał kilkaset stron różnorodnymi wzorami matematycznymi, nie bardzo wyszła mu nawet przeróbka własnego życiowego oprogramowania.

Kilka lat po studiach, w czasie dwudniowej, suto zakrapianej alkoholem prywatki zgodził się ożenić z dziewczyną, która wmówiła mu, że urodzona miesiąc wcześniej córeczka jest jego dzieckiem. Nie był pewien swojego ojcostwa, ale że od roku dużo pił, no i udzielał się towarzysko, zatem mogło mu się przydarzyć to wielkie szczęście. Mucha bardzo przejął się tym, że został ojcem i były dni, że nie kupował sobie nawet piwa. Niekiedy też wydawało mu się, że mała jest do niego podobna. Nowo poślubiona para zamieszkała w wynajętej kawalerce. Idylla trwała dosyć krótko. Kilka miesięcy później któryś ze znajomków wytłumaczył mu, czyj w rzeczywistości jest bachor i w jaki to koncertowy sposób jest przez ślubną dojony z pieniędzy.

Następnego dnia Mucha siedział w zadymionej papierosami pracowni, przed mrugającym do niego leniwie ekranem komputerowym. Ponieważ był programistą, to miał prawo do długich chwil bezmyślnej refleksyjności. W takich momentach pracujący obok byli przekonani, że rozmyśla nad „tylnymi drzwiami” do kolejnego oprogramowania, które po złamaniu kodów zabezpieczających ich szef sprzeda z zyskiem na czarnym rynku. Zatem Mucha tamtego popołudnia długo gapił się w okno. Rozmyślał o swoim ojcostwie, puszczalskiej żonie oraz talerzu pełnym gęstej zupy grochowej z wkładką mięsną w postaci żeberka z jasnymi kawałkami okalającego kość tłuszczu.

Mucha jadł niewiele, a mimo to miał bardzo słuszną posturę. Wszystko, jak mniemał, przez owe codzienne wyobrażenia sutych obiadów, w trakcie których nie żałował sobie niczego, zwłaszcza tłustego mięsa podsmażanego na pryskającym smalcu, i wypijanych między jednym kęsem a drugim kilku setek dobrze zmrożonej wódeczki. Prawdopodobnie miał rację, że tyje od imaginacyjnego obżarstwa, jako że gdy przeszedł na myślową dietę, po tygodniu spadało mu z wagi dwa kilo.

Właśnie o tym oraz innych ważnych sprawach Mucha myślał tamtego popołudnia. Wreszcie po godzinie patrzenia w widoczny w okienku wycinek nieba wstał z miejsca i głośno oznajmił wszystkim: „Ja to wszystko pierdolę”.

Jego oświadczenie wywarło piorunujące wrażenie na podobnych doń, pracujących na czarno programistach. Nie ze względu na bezpośredniość i stanowczość wyznania, ile na zdanie, w którym po raz pierwszy grubasek użył podmiotu, orzeczenia i dopełnienia. Dotąd bowiem porozumiewał się z otoczeniem monosylabami, które z czasem skarłowaciały do onomatopei, wyrażających dezaprobatę, gniew lub akceptację wręczanej mu co miesiąc pensji, którą jego żona uważała za głodową. Tak więc, po wyrażeniu głośnej opinii, Mucha trzasnął za sobą drzwiami zadymionej nory, która należała do firmy-krzak.

Co się potem z nim działo? Nikt, wraz z nim samym, nie mógł odtworzyć wydarzeń następnego roku, gdy odszedł z Eastern Media Global Corporation. Gdy dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni później odzyskał jasność umysłu, zorientował się, że leży na podłodze i kurczowo ściska w objęciach pustą butelkę po tanim winie. Na etykiecie można było podziwiać pięknie wyrysowaną dojrzałą truskaweczkę. Jakiś czas potem wstał i rozejrzał się zaciekawiony dokoła. Stał pośrodku zagraconego i zaniedbanego pokoju. Chociaż słowo „zaniedbany” odnosiło się jedynie do zakurzonego wazonu, który, biorąc pod uwagę kolor znajdującego się na jego dnie osadu i rozstawione wokół butelki taniego truskawkowego wina, z pewnością służył domownikom jako karafka.

Na prawo od wejścia stała olbrzymia trzydrzwiowa szafa. Mebel był pozbawiony zamknięcia, które zastępował zawieszony na rozpiętych sznurkach materiał ściągniętej niegdyś ze słupa flagi państwowej, teraz nieokreślonego koloru. Obok szafy dostrzegł tremo z wybitym lustrem, zardzewiałą dwupalnikową kuchenkę gazową oraz brązowy zlew. Dalej tapczan, stół i trzy krzesła, z których pierwsze nie miało prawej nogi, drugie lewej, a trzecie opierało się na ceglanym słupku.

Od dnia, kiedy po raz pierwszy rozejrzał się wokół, nic nie zmieniło się w wystroju wnętrza kawalerki. Podobnie jak rudzielec, nazywany Golcem, który leżał na wąskim tapczanie w skotłowanej pościeli. Właśnie wówczas się poznali.

– Ciekawe, w jaki sposób się tu znalazłem? – spytał Mucha i przeczesał grzebykiem rzadkie włosy.

Golec tylko machnął lekceważąco ręką.

Potem się okazało, że właściciel mieszkania był znajomkiem rudego. Mucha nigdy nie miał okazji go poznać. Według słów nowo poznanego przyjaciela, na piętnaście minut przed jego przebudzeniem tamten poszedł na melinę kupić trzy truskaweczki. Dlaczego nie wrócił? Nigdy nie zadali sobie tego pytania. Po prostu przejęli władanie mieszkaniem, o którym, dziwnym trafem, zapomniała również administracja. Elektrownia i gazownia wykreśliły jego istnienie z kartoteki już wiele lat wcześniej i odcięły dopływy energii. Lokum wpadło w czarną dziurę urzędniczego niebytu.

I dobrze.

Rozdział 1

Dorota zerwała kartkę z kalendarza z datą 9 maja 2018 roku. Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzała na zegarek. To pewnie właścicielka mieszkania, która umówiła się z nią telefonicznie. Czego chciała? Nie lubiła tej starej baby, ubierającej się, jakby niedawno skończyła osiemnaście lat.

Kiedy tylko otworzyła drzwi, Stefania Wichrowska bezceremonialnie weszła do środka, nie czekając na zaproszenie.

– Gdzie możemy porozmawiać? – spytała retorycznie, odsuwając jednocześnie Dorotę na bok i ruszając do pokoju.

Zwróciła uwagę na niezasłane łóżko. Potem zerknęła na uchyloną szafę, jakby czekała, że za moment wypadnie z niej nagi amant. Wreszcie usiadła przy stole i wyciągnęła paczkę papierosów, rozglądając się za popielniczką.

– Przepraszam. – Dorota odsunęła rozłożone na blacie rysunki. – Ale ja nie palę.

– Bardzo słusznie. – Przybyła kiwnęła głową, przypalając sobie papierosa. – Palenie szkodzi zdrowiu. – Wskazała na napis na paczce

Dorota podsunęła jej talerzyk, który nie sprzątnęła po śniadaniu.

– Otóż, par ekselans i że tak powiem, rzecz w tym, że od przyszłego miesiąca chciałabym, żeby pani opuściła moje mieszkanie. – Baba zaciągnęła się głęboko.

Dorota zastygła w pół ruchu.

– To niemożliwe… Wszyscy się zmówili, czy co? Umawiałyśmy się przecież...

– Z moim czwartym mężem też się kiedyś na coś umawiałam i drań zostawił mnie tylko z tym mieszkaniem. – Kobieta roześmiała się głośno i zgasiła w połowie wypalonego papierosa. – No to wszystko ustaliłyśmy. – Wstała z miejsca. – Nie jest tak źle. Ma pani trzy tygodnie na znalezienie nowego lokum.

Dorota z szuflady w szafce wyciągnęła umowę najmu i podała ją właścicielce.

– Tu jest napisane, że obie strony obowiązuje trzymiesięczny termin wymówienia.

Właścicielka wzięła dokument i przerzuciła oczami jego treść. Następnie z martwym wyrazem twarzy porwała kartkę na kawałki i rzuciła je na stół.

– Właśnie anulowałam naszą umowę.

 

DOROTA WYSZŁA przed biurowiec i zmrużyła oczy przed oślepiająco ostrym światłem słońca. Jeśli nie znajdzie pracy, nie pozostanie jej nic innego jak powrót do Wrocławia. Żadna tragedia. Tylko że miesiąc temu złożyła wniosek o otworzenie przewodu doktorskiego. Chciała specjalizować w warszawskiej secesji. Jej były promotor pracy magisterskiej zdziwił się.

– Pracuje pani w wydawnictwie i zamierza kontynuować studia na historii sztuki?

– Praca doktorska nie jest już tak absorbująca jak dwa kierunki studiów dziennych – uśmiechnęła się na wspomnienie szaleństwa nauki jednocześnie na Akademii Sztuk Pięknych i Uniwersytecie Warszawskim.

– To prawda, ale mimo wszystko wymaga nieco czasu.

– Zapewniam, że potrafię nim gospodarować.

– W porządku. – Podrapał się w głowę, jakby przyszła mu nieoczekiwana myśl. – Nie myślała pani o Wrocławiu? To też piękne i zabytkowe miasto.

– Wybrałam Warszawę.

– Oczywiście, tu również mamy sporo ciekawych zabytków… Jeszcze mamy – dodał z sarkazmem. – Jeśli w takim tempie będziemy burzyć pozostałą nam substancję starych budynków, wkrótce o warszawskiej secesji będziemy mogli już tylko dowiedzieć się z książek. Może ostatnią napisze właśnie pani.

To miał być żart, ale zabrzmiał niezbyt pogodnie.

Przeszła przez ulicę i usiadła na ławce na pobliskim skwerku. Spojrzała w okna biurowca. Przecież jeszcze miesiąc temu kusili ją wyższą pensją, żeby przeszła do nich na etat grafika. Co przez ten czas się zmieniło?

Czuła, że opowiadanie o kryzysie na rynku było jedynie zasłoną dymną. Pół godziny temu, gdy rozmawiała z szefem kadr, już miała na końcu języka pytanie o prawdziwe przyczyny odmowy. Ale co by to dało? Najwyraźniej miała pecha. Tylko dlaczego dopadł ją tak nagle i osaczył niemal z każdej strony?

Popatrzyła na stojącą nieopodal budkę, w której sprzedawano watę na patyku. Przypomniały jej się lata, gdy co niedziela chodziła z babcią do kościoła. Po mszy dostawała słodki puch przyczepiony do jasnego patyczka. Może przypomnieć sobie smak z dzieciństwa? Dwa złote to niewielki wydatek. Otworzyła torebkę i spojrzała na portfel. Miała w nim wypłatę, którą odebrała z wydawnictwa dwie godziny wcześniej. Nie chcieli przelać jej na konto, bo siadł im internet. Tysiąc osiemset sześćdziesiąt złotych. Cały majątek. Jakiś mężczyzna przeszedł obok. Za nim pojawił się chłopiec z watą w ręku. Zamknęła głośno torebkę. Żadnego dzieciństwa. Powinna wydorośleć, i to jak najszybciej.

 

MAKSYMILIAN STRYCZEK wszedł na skwerek. Było ładne, ciepłe piątkowe popołudnie i ludzie myśleli już tylko o nadchodzącym weekendzie.

Rozejrzał się wokół. Pod jednym z drzew zobaczył siedzącego na ławce starszego, może sześćdziesięcioletniego mężczyznę, który wspierał dłonie na lasce. Ubrany był w niemodny szary prochowiec, podobnego koloru spodnie i kapelusz. Ot, emeryt, który stara się dbać o swój wygląd zewnętrzny. Mimo przeciwności losu zachowuje pogodę ducha i życzliwie przypatruje się przechodzącym obok. Innymi słowy, pan Nikt, na którego nawet nie warto zwrócić uwagi, a jeśli się to zrobiło, minutę później już się o nim nie pamięta.

Stryczek ruszył w jego kierunku. Minął Dorotę, która właśnie zaglądała do torebki. Po przejściu kilkunastu kroków usiadł obok emeryta.

– Pan Niedzielak? – Maksymilian nawet nie odwrócił głowy w stronę siedzącego obok.

– Pan Stryczek? – Podobnym tonem odpowiedział pytany.

Obaj skłonili głowy, nadal patrząc obojętnie na leniwie snujących się po skwerze spacerowiczów.

– Wyobrażałem sobie pana inaczej – zaczął Maksymilian. Starszy pan poprawił podwiniętą klapę płaszcza. – Nie chodziło mi o ubiór – uściślił.

– Spodziewał się pan kogoś młodszego?

– Jeśli mam być szczery…

– W mojej pracy wiek nie ma znaczenia, ale jeśli uważa pan inaczej…

Pan Niedzielak zamierzał wstać, lecz Stryczek przytrzymał go za rękaw.

– Moje wyobrażenia nie mają najmniejszego znaczenia. Dla mnie liczy się fachowość! A ta, jak mnie zapewniono, w pana przypadku jest stuprocentowa.

– Miło mi to słyszeć. Zna pan moją stawkę?

– Czy pięć tysięcy nie jest zbyt wygórowaną sumą? W tym wypadku nie chodzi o zajęcie się kimś specjalnie ważnym. To prosta robota.

Uśmiech na twarzy sześćdziesięciolatka zrobił się jeszcze pogodniejszy, choć w kącikach ust zdawał się wyrażać drwiącą pobłażliwość.

– Nie ma prostych robót. Widzi pan tego młodego człowieka? – spytał. – Siedzi na ławce obok kobiety z dziecięcym wózkiem.

Stryczek przytaknął skinieniem głowy.

– Pracuje na wyrwę. Jest młody, szybki. Nosi ksywę Noga. Już cztery razy, gdy uciekał, wpadł na patrol policji. Za ostatnim razem kosztowało go to rok odsiadki. A teraz – rozejrzał się po skwerze – tamta młoda dziewczyna w kraciastej spódnicy.

– Ta tleniona blondynka? – upewnił się Maksymilian.

– Wołają na nią Palec. Pracuje brzytwą. Przed rokiem odcięła sobie część paliczka, tnąc w tłoku damską torebkę. Mam wskazać inną osobę?

– To jest tu ich więcej?

– Dziś jest dzień wypłaty. – Starszy pan popatrzył na stojący nieopodal wieżowiec wydawnictwa.

– Więc kto jeszcze?

– Syn z ojcem. Na prawo od tej rachitycznej lipy. Starego nazywają Kardiolog. W zatłoczonym autobusie, tramwaju czy metrze świruje atak serca. Ludzie ruszają mu na pomoc, a w tym czasie zalewający się łzami synek skubie każdego, kto spieszy na ratunek tatusia…

– A temu co się przytrafiło?

– Pewnego dnia dostał prawdziwego ataku serca. Synek przyzwyczajony do tego numeru nawet nie zauważył, że stary puka do bram raju. Na szczęście w tłumie znalazł się lekarz i chłop przeżył.

– A pan?

– Co ja?

– Panu nic się nie przytrafiło?

– Ja jestem zwykłym emerytem. Takich ludzi, ze względu na ich chudy portfel, los w ogóle nie zauważa. Jak zrozumiałem, chciałby pan, żebym zajął się jakąś konkretną osobą. Co to za obiekt?

Maksymilian leciutko wskazał ruchem głowy Dorotę.

– Tamta.

Pan Niedzielak obrzucił dziewczynę taksującym wzrokiem, którego nie powstydziłby się żaden kasjer.

– Nie wygląda na dzianą. Co pana interesuje?

– Jej portfel.

Pan Niedzielak po raz pierwszy zrobił zdziwioną minę.

– Tylko?

– Tylko.

– Kobiety noszą w nim karty kredytowe, dowód osobisty i Bóg wie co jeszcze.

– Ona nie ma karty kredytowej. A jeśli w pana ręce trafią jej dokumenty, muszą do niej wrócić jeszcze tego samego dnia. Tu jest jej adres. – Podał mu kartkę.

– Nie ma problemu.

Stryczek sięgnął do kieszeni po kopertę z odliczonymi pieniędzmi.

– Będzie pana stać na taksówkę. – W głosie Stryczka można było usłyszeć uznanie, że starszy pan zarobi tak dużą kwotę.

– Nie jeżdżę czymś takim. Przecznicę dalej zaparkowałem mercedesa.

Maksymiliana na sekundę zatkało.

– Powiedziano mi, że nie muszę żądać potwierdzenia wykonanej pracy – bąknął, starając się czymś pokryć zmieszanie.

– Na markę trzeba zapracować. Co z zawartością jej portfela?

– Należy do pana. To premia za… – Ugryzł się w język, gdy zobaczył drwiące spojrzenie.

Pan Niedzielak schował do kieszeni kopertę, a na widok wstającej z ławki dziewczyny, kiwnął Stryczkowi na pożegnanie głową i też wstał.

 

OSKAR NACISNĄŁ guzik domofonu i podniósł oczy na ładny fronton apartamentowca. Wynajem mieszkania musiał tu sporo kosztować .

– Kto? – W interkomie rozpoznał głos Idola.

– Oskar. Dzwoniłem wczoraj wieczorem.

– Sądziłem, że jesteś mądrzejszy. – Rozległ się brzęczyk zwalnianego automatu drzwi wejściowych.

Wszedł do przestronnego holu. W dyżurce siedział strażnik, ale najwidoczniej uprzedzony o gościu, tylko obrzucił go uważnym spojrzeniem i rzucił krótko:

– Drugie piętro. Numer osiem.

Oskar przywołał windę. Kiedy czekał, włączył komórkę i schował ją w kieszonce na piersiach. Stamtąd dobrze zbierała głos. Miał to już przećwiczone.

W redakcji zrobił się spory raban po tym, jak Grzesiek przyszedł z podbitym okiem i roztrzaskanymi aparatami. Ale burza szybko ucichła, gdy Oskar zrelacjonował przebieg nielegalnych wyścigów. Tamtej nocy zwycięzca zainkasował ponad czterdzieści tysięcy dolarów.

Wjechał na drugie piętro. Drzwi windy rozsunęły się z cichym sapnięciem. Znalazł numer osiem. Nacisnął dzwonek. Po pewnym czasie szczęknął zamek i w otwartych drzwiach zobaczył Idola. Sekundę później z łazienki wyszła naga blondynka i, nie zważając na gościa, zniknęła w jednym z otwartych pokojów.

– Jesteś samochodem? – Jaromir spojrzał pytająco na gościa.

Oskar kiwnął głową.

– W takim razie podrzucisz nas do Śródmieścia.

– Mieliśmy...

– Pogadamy po drodze.

 

JAROMIR WYSIADŁ z samochodu Oskara.

– Mieliśmy pogadać. – Dziennikarz był zły.

Jaromir cofnął się i zajrzał do środka. Chłopak był zielony i nie miał pojęcia, w co się pakuje. Dziennikarz śledczy z Bożej łaski. Jaro poczuł przypływ wielkoduszności.

– Gdyby pewni ludzie dowiedzieli się, że spotkałem się z pismakiem, to wyrwaliby ci serce razem z płucami. Więc za to, że uchroniłem cię przed nieszczęściem, byłeś mi winien przysługę. Właśnie z niej skorzystałem.

Trzasnął drzwiami i ruszył za dziewczyną w stronę pobliskiej kawiarni. Kiedy weszli do środka, jakiś facet podniósł dłoń. Dał tym znak, że to z nim są umówieni.

Podeszli do stolika. Czterdziestoletni wymuskany playboy ruchem głowy wskazał dziewczynę.

– Wyślij narzeczoną na zakupy – powiedział.

Jaromir zjeżył się wewnętrznie, ale zobaczył twardy wzrok faceta. Przypomniał sobie ostrzeżenie bukmachera, który przekazał mu „zaproszenie” na spotkanie, żeby z tym gościem nie szarżował. Wyciągnął z kieszeni cztery banknoty studolarowe i podał je dziewczynie.

– Kup sobie cztery kulki lodów.

– Widzimy się wieczorem? – spytała z nadzieją.

– Zadzwonię.

Kiedy dziewczyna wyszła, Jaromir usiadł tyłem do wejścia.

– Maksymilian Stryczkowski – powiedział, nie spuszczając oczu z wymuskanego fagasa. – Słyszałem, że jesteś ulubieńcem bukmacherów. Podobno niejeden się na tobie dorobił. A kilku przewiozło.

Oczy Stryczka zwęziły się.

– Znajomi mówią na mnie Stryczek. Nie bez powodu.

– A na mnie Idol. Podobno mamy interes do obgadania, wart dwadzieścia kawałków.

Stryczek przez chwilę milczał, taksując go wzrokiem. Jakby się zastanawiał, czy już teraz odstrzelić młodemu głupi łeb, czy jeszcze trochę poczekać. Wreszcie się zdecydował.

– Tyle wynoszą twoje długi, które zostały po spłacie kasą z niedawnej wygranej. Wykupiłem te zobowiązania.

– Więc teraz jestem twoim dłużnikiem. – Jaromir westchnął ze współczuciem, a w jego oczach można było wyczytać, że uważa Maksymiliana za pechowca. – Jeśli mógłbym ci coś poradzić, to...

– Widzisz tamtych dwóch? – Stryczek wskazał wzrokiem na stolik pod oknem, gdzie siedziały dwa kwadratowe klocki mięśni. – To oni młotkami wklepali motocykl i świętej pamięci Defraga w asfalt. Pamiętasz, jak wtedy wszyscy gadali, że przeszarżował z zaciąganiem długów? – Stryczek uśmiechnął się pogodnie. – Nadal masz ochotę coś mi radzić?

Jaromir przez chwilę spoglądał w oczy Stryczka, a potem pokręcił przecząco głową.

 

JENSEN–DRZYCKI siedział rozparty w fotelu. Wskazał dłonią krzesło na wprost biurka. Jaromir miał gdzieś dobre maniery. Rozsiadł się swobodnie, zakładając nogę na nogę. Stryczek usiadł w fotelu nieco z tyłu.

– Widzę, że nie jesteś przejęty zaproponowanym angażem.

– A powinienem? – Młody spojrzał bezczelnie w oczy mecenasa.

– Powiesz mi coś o sobie?

– Jestem grzecznym synem swoich rodziców. Wynajmuję skromne mieszkanie. Chciałbym się ożenić, mieć dwanaścioro dzieci... I żeby wszystkie były katolikami i patriotami.

– Dlaczego dwanaścioro?

– Tylu było apostołów. – Jaromir wypowiedział te słowa ze śmiertelną powagą.

Jensen–Drzycki pomyślał, że chłopak jest dobrym aktorem i że Stryczek wybrał właściwego amanta.

– Podoba mi się twoje CV.

Jaromir odwrócił się i spojrzał przelotnie na Stryczka.

– Słyszałem, że w ramach spłaty długu mam się zająć jakąś dupencją.

– Jeśli będziesz skuteczny, dług zostanie anulowany. – Podsunął przez biurko w stronę Jaromira fotografię dwudziestoparolatki, na pierwszy rzut oka dosyć przeciętnej z urody. – Dorota Derska. Z tyłu foty znajdziesz jej adres. Dasz sobie radę?

– Bułka z masłem.

– Ale zanim zrobisz jej dziecko, wcześniej musi jeść ci z ręki i podpisać pewien dokument.

– Jaki?

– Dowiesz się, kiedy przyjdzie stosowna pora.

– Czyli do tego czasu mam używać prezerwatyw.

W oczach prawnika zapaliły się złe błyski, choć usta nadal rozciągał jowialny uśmiech.

– Masz przede wszystkim używać głowy – wycedził lodowatym głosem. – Jeśli niewłaściwie się nią posłużysz, osobiście rozwalę ci łeb drewnianą pałą.

 

– POTRZEBUJĘ CZTERDZIESTU chłopa do zbierania jabłek.

Stojący w drzwiach otwartego samochodu mężczyzna był ubrany elegancko w marynarkę z jasnego przewiewnego materiału i spodnie z równo biegnącymi z przodu kantami na nogawkach. Na nosie miał okulary w złotej oprawce z przyciemnionymi na zielono szkłami. Jeśli do tego dodać świecący żółto na ręku zegarek i podobnego koloru sygnet z rubinowym oczkiem na małym palcu, można było mówić o przykładzie szczęśliwca, któremu w życiu się powiodło.

Wokół badylarza stała kilkuosobowa grupka zarośniętych, chuderlawych mężczyzn w równie przewiewnych co biznesmen ubraniach. No, może tylko nieco bardziej znoszonych i raczej nieupranych. Niektórzy osłaniali oczy daszkiem z dłoni i spoglądali spod przymrużonych powiek na stojącego przed nimi naganiacza. Każdy zastanawiał się w duchu, jak to możliwe, żeby stojąc w pełnym słońcu, facet miał siłę, żeby z takim ożywieniem machać rękami. Z twarzy sadownika można też było wnioskować, że zupełnie nie chce mu się pić.

Z tyłu, w pewnej odległości, stał Golec z Muchą. Zatrzymali się w tym miejscu bardziej zaciekawieni wynikiem naboru, niż samą ofertą.

– Daję pięćdziesiąt groszy od zerwanej skrzynki.

– A niby kto ją ma zerwać? – Niski suchotnik podrapał się pod pachą.

– Maszyna!

– To po co panu ludzie?

– Maszyna zrywa jabłka z drzewa, a wy odbieracie owoce z przesuwającej się taśmy za traktorem. Wszystkie pakujecie do skrzynek. Jak trafi się zgnilec, to odrzucacie do specjalnego pojemnika. Kto chętny? Zapraszam! – Wskazał otwarte drzwi minibusu.

Nikt nie ruszył się z miejsca.

– Może pojedziemy? – Mucha trącił w bok przyjaciela, który właśnie zajął się zdrapywaniem zaschniętej plamy z rękawa flanelowej koszuli. – Jabłka to podobno kopalnia witamin.

– Wypijesz jedną truskaweczkę i też masz komplet witamin. – Golec wzruszył obojętnie ramionami. – Przecież ona też jest na jabłkach.

Mucha był zaskoczony tą informacją.

– Truskawka na jabłkach?

– A co?

– Cholera, ale się teraz porobiło. No, ale jak jest sztuczna kukurydza, sztuczne zęby i jak sam mówiłeś, dmuchana kobieta, co to można z nią w nocy figlować, to… może być i jabłkowa truskawka. – Podrapał się w czubek łysej głowy. – No, ale chyba…

– Co?

– Chyba wcześniej przeciśnięta przez sitko i takie tam.

– Zgadłeś, i dlatego bardziej treściwa, pożywna i szybciej przez organizm przyswajalna.

– Więc dlaczego stale chce mi się jeść? – Mucha nie ustępował.

– Bo masz apetyt na dwa żołądki, a los obdarzył cię tylko jednym. – Odpowiedź była już bardziej opryskliwa. – Nie masz, Gargantuo, czym sobie czachy zawracać?

– Sam mówiłeś, że za mało interesuję się światem.

– Niby tak. – Golec zerknął na coraz wyżej wspinającą się tarczę słoneczną. – Ale dlaczego przypiliło cię z myśleniem w taki piękny dzionek?

– Więc co robimy?

– Idziemy do pani Stasi.

Golec odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę najbliższej uliczki.

– Daję sześćdziesiąt pięć groszy. – Dobiegło zza ich pleców nerwowe wołanie.

– I niby co miałbym za to robić? – Rozległ się ten sam głos suchotnika.

– Przecież mówiłem.

– Głuchy jestem.

Paru nygusów zaczęło się głośno śmiać i pokazało szerokie lufty w przednim uzębieniu.

 

Kiedy słońce docierało do zenitu na bezchmurnym niebie, Golec zatrzymał się przy ulicznym klombie. Przez jakiś czas przyglądał się krytycznie otoczeniu, wreszcie usiadł na ceglanym murku. Obok klapnął Mucha.

– Chcesz tak siedzieć na słońcu? – Grubasek sapnął głośno.

– Nie marudź. Uruchom sferę kojarzenia.

– Po co? – Mucha starannie przyczesał grzebykiem rzadkie włosy.

– Żeby sobie wyobrazić, że Eskimosi daliby wiele, żeby zamienić się z nami miejscami.

Gdy znajdujący się w pobliżu strażnik miejski wreszcie odszedł, rudzielec zerwał trzy różyczki. Potem wyciągnął przed siebie dłoń i krytycznie obejrzał bukiet. Podszedł do kosza na śmieci. Wygrzebał kawałek srebrnej cynfolii i owinął nią łodygi kwiatów.

– No to, mój Baranie de Bergerac, jesteśmy gotowi. – Westchnął z zadowoleniem.

Kilka minut później wkroczyli do niewielkiego sklepu spożywczo-warzywnego. Stojąca za ladą pięćdziesięciolatka na ich widok uśmiechnęła się. Choć los poskąpił jej wzrostu, za to obdarzył wielkimi piersiami z przodu, a z tyłu równie ogromnymi półdupkami. Jak sama mówiła, trzech świętej pamięci mężów nigdy nie narzekało ani na jedne, ani na drugie walory jej niewątpliwej urody.

– Całuję od progu atłasowe rączki – zawołał Golec i wyciągnął przed siebie bukiet. – Co prawda to jedynie skromne trzy kwiatki dla pięknej kobiety, ale na giełdzie poniosłem dziś straty, więc zamiast brylantów stać mnie tylko na tyle. – Zrobił zmartwioną minę.

Pani Stasia pozwoliła ucałować swoją dłoń.

– Z pana jak zwykle szarmancki mężczyzna. – Włożyła kwiaty do słoika po ogórkach konserwowych. Nie napełniła go wodą, tylko odstawiła na jedną z półek. – Jakie mamy dziś plany? – Zerknęła na zegarek. – Bo ja będę potrzebowała was dopiero za dwie godziny.

– Przywożą dziś ziemniaki? – zainteresował się Mucha.

– Buraki, marchew i włoszczyznę.

– W takim razie do tego czasu zajmiemy się biznesem samochodowym.

Pani Stasia schyliła się pod ladę i wyjęła nabijaną ćwiekami obrożę oraz długą smycz. Z zaplecza wyjrzał łeb olbrzymiego wilczura, jakby zwierzę chciało sprawdzić, kto pożycza jego własność.

– W razie czego – zażartował Golec – wystarczy na nas zagwizdać.

Wkrótce przez okno właścicielka sklepu mogła zobaczyć, jak Golec spaceruje wzdłuż chodnika pobliskiego parkingu. Kiedy nadjeżdżała jakaś maszyna, chudzielec wybiegał na środek jezdni i wskazywał wolne miejsce. Czasami udało mu się zainkasować kilka złotych za obywatelską opiekę nad pozostawionym autem. Przez cały czas z twarzy rudzielca nie schodził pogodny wyraz zadowolenia i swego rodzaju nonszalancji, jakby to, co robił, było tylko chwilowym zajęciem. Kaprysem, do którego nie warto przywiązywać najmniejszej wagi. Pogoda ducha i nieprzejmowanie się dniem dzisiejszym były pierwszą i drugą rzeczą, za które cenił go Mucha.

Prawdę mówiąc, Mucha zazdrościł przyjacielowi nie tylko tego. W duchu stale myślał o barwnych latach, które kumplowi dane było przeżyć. Dowiedział się o nim sporo już pierwszego wieczora, gdy rozpijali truskawkowego bełta. Ech, już nigdy później wino nie miało tak wybornego smaku. Obaj nie bardzo jednak wiedzieli, czy trunek wyszlachetniał od długiego leżakowania na sklepowej półce, czy też bukietu dodało mu ich pragnienie oraz nowo zawarta przyjaźń.

Choć Golec był marnej postury, na wyborze Muchy, by w chudzielcu szukać przyjaciela, zaważył fakt inteligenckiego pochodzenia, życiowe obycie i bezdyskusyjny spryt. Rudzielec przez długie lata był wziętym dziennikarzem kobiecych popołudniówek i tygodników, które zajmowały się tematyką sensacyjno-obyczajową. On sam zresztą nie ukrywał, że jest wnikliwym znawcą duszy kobiecej, czego w trzeciej kolejności szczerze zazdrościł mu grubasek. Jednak pewnego dnia Golec rzucił światowe życie i zaczął pić. Dlaczego? Golec był człowiekiem zbyt delikatnej natury, by roztrząsać ten bolesny dla niego okres w życiu. Tak więc wrodzona wrażliwość była czwartym powodem podziwu, którym Mucha darzył Golca. Choć nie zawsze decyzje przyjaciela były mu w smak. Na przykład ten pomysł sprzed miesiąca zupełnie nie przypadł mu do gustu.

– Jak to, ja mam siedzieć z obrożą nałożoną na szyję i w dodatku przywiązany smyczą do drzewa?

– To takie image.

– Co?

– Spójrz na tamten plakat – Golec wskazał ręką na rozwieszony na ścianie najbliższego domu olbrzymi bilbord. – Co ta kobitka ma na szyi? No?

– Obrożę nabijaną ćwiekami. – Sapnął zaskoczony grubasek.

– Takich plakatów są na mieście setki. Myślisz, że ona się tego wstydzi?

– Cholera ją wie.

– Więc ja ci powiem, że ani, ani.

– No, ale…

– Co?

– Ja nie jestem ta… – Mucha zmrużył oczy, żeby przeczytać imię gwiazdy. – Guga Techno.

– Dlatego, żeby cię z nią nie pomylono, dołożyłem smycz.

I tak już zostało. Grubasek siedział na murku z obrożą na szyi. Połączona z nią smycz była zawiązana wokół pnia pobliskiego rachitycznego drzewka. Golec zaś robił za parkingowego.

Na ulicy pojawił się nowiutki ford sierra. Kierowca najwyraźniej szukał miejsca do zaparkowania. Golec, jak to miał w zwyczaju, wybiegł na jezdnię, wskazując z ukłonem wolną lukę między dwoma samochodami.

Kierowca zaparkował, zgasił silnik, wysiadł i trzasnął za sobą drzwiczkami.

– Pan na chwilę, czy dłużej? – Golec znowu ukłonił się szarmancko.

Wymuskany czterdziestolatek obrzucił go spojrzeniem, które wydawało się błogosławić wszystko i wszystkich. Miał na sobie doskonały garnitur, pod kolor dobraną koszulę, krawat, piękne skórzane buty, które niedawno Golec oglądał na wystawie sklepu firmowego Enzo Peruzziego. Jednym słowem, stał przed nim syty i zadowolony z życia człowiek.

– Masz ochotę popilnować mojego samochodu? – Głos mężczyzny był równie lukrowato mdły, co jego wygląd. Taki… metroseksualny. Golec wreszcie zrozumiał, co znaczy to słowo, na które od czasu do czasu trafiał w gazetach.

– Ma się rozumieć, prze szanownego pana – odpowiedział równie pocukrzonym głosem.

– A ten tam… – Gość machnął ręką, jakby trzymał w niej batystową chusteczkę.

– Gość z obrożą?

– Aha!

– Na łobuzów, którzy mieliby ochotę coś zrobić pańskiej bryczce.

– A czemu jest przywiązany do drzewa?

– Wczoraj pogryzł takiego jednego, co próbował dobierać się wytrychem do wozu klienta. Dlatego, dla bezpieczeństwa, trzymam go na smyczy.

Golec gwizdnął i Mucha odwrócił się w ich stronę, szeroko się uśmiechając.

– Ugryźć? Niby czym? Przecież on z przodu nie ma dwóch zębów.

– Bo właśnie stracił je na tym łobuzie. – Golec dopowiedział szybko. – Ale ponieważ człowiek ma co najmniej dwadzieścia cztery zęby, więc jeszcze starczy mu na kilku frajerów.

Metroseksualny roześmiał się głośno i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej pięć złotych. Potem wręczył Golcowi datek z miną, jakby podawał mu opłatek z Najświętszym Sakramentem.

– Zaraz wracam.

– Ja nigdzie się nie ruszam.

Golec ruszył do cienia, w którym siedział Mucha.

– I jak stoimy z kasą? – spytał zaciekawiony grubasek.

– Ciężko tyram, mój Gargantuo, więc nie pomrzemy z głodu.

– Kto to był ten?… No?… Co powiedziałeś?

– Gargantua?

– Miał dwa żołądki? – Mucha sapnął zaciekawiony.

– Jeden, ale wielki.

 

KIEDY GOLEC rozwijał przed przyjacielem gargantuiczny wątek stworzony przez Françoisa Rabelaisa w literaturze XVI wieku, Maksymilian Stryczkowski wszedł do luksusowego apartamentowca, na którego drugim piętrze mieściło się biuro notarialne. Na drzwiach wisiała mosiężna tabliczka z nazwiskiem.

– Roman Peszek – przeczytał półgłosem i nacisnął dzwonek.

Nie czekał długo.

– Witam serdecznie. – Na widok klienta prawnik otworzył ramiona, jakby zamierzał przytulić go do piersi.

– Kawy?

– Z przyjemnością.

– Zapraszam. – Gospodarz poprowadził gościa do gabinetu i wskazał jeden ze skórzanych foteli. – Sekretarka ma teraz wolne, zgodnie z pana życzeniem zagwarantowania naszemu spotkaniu pełnej dyskrecji. Zaraz wracam.

Maksymilian rozsiadł się wygodnie, zastanawiając się, jak będzie lepiej wyglądał: gdy założy prawą nogę na lewą, czy też odwrotnie? Jego wzrok padł na kolekcję fotogramów poustawianych w ozdobnych ramkach na komodzie. Zdjęcia trzech pokoleń Peszków, bez wątpienia, biorąc pod uwagę rodzinny, genetyczny rys – dość wydatną brodę. A wnioskując po tużurkach, cylindrach i strojnych sukniach kobiet, a także zarozumiałych minach mężczyzn, Peszkowie od pokoleń utrzymywali się w wyższych rejonach stanów średnich społeczeństwa.

Poczuł zawiść. Nawet jego imię, Maksymilian, nie było prawdziwe. W metryce stało Antoni. Jak ktoś, kto chce zrobić karierę w wielkim biznesie może mieć na imię Antek? Jeśli musiał się przedstawić, używał nazwiska von Stryczkowski. Ci, którzy zetknęli się z nim bliżej, dość szybko rozpoznawali w nim wredną szuję, którą dla własnego bezpieczeństwa najlepiej omijać z daleka. Dlatego nazywali go Stryczkiem. Jak na razie na jego talentach poznała się tylko jedna osoba – Jensen–Drzycki. Swój zawsze rozpozna swego, bez względu na nazwisko, pseudonim, podrabiane drogie wody kolońskie czy ubrania z doszytymi metkami wielkich kreatorów mody.

– Już jestem. – Peszek wniósł na tacy porcelanową filiżankę wypełnioną dymiącą kawą. – Pamiętałem, że bez mleka i cukru.

Stryczek przytaknął. Prawnik wziął leżącą na biurku teczkę z dokumentami i siadł w fotelu obok.

– Co w naszej sprawie? – Maksymilian upił łyk mokki.

Notariusz pomyślał, że facet niewątpliwie pochodzi z małego miasteczka. Tylko jeszcze tam można było spotkać osoby, chociaż już coraz rzadziej, uważające za szczyt elegancji odchylanie w bok małego palca przy piciu z filiżanki.

– Właściwie wszystko jest już gotowe. Na dokumencie brakuje tylko podpisu burmistrza gminy.

– Mówił pan, że ma z nim dobre kontakty.

– Owszem, tylko że on właśnie jest na urlopie.

– Za granicą?

– Na Mazurach.

– Podobno bywał pan u niego na daczy.

Prawnik przytaknął głową.

– Więc co pan jeszcze robi w Warszawie?

W cherubinowo słodkim głosie Stryczka zaskrzeczały zardzewiałe tryby, a twarz ściągnął zły grymas.

– Rozmawialiśmy telefonicznie.

– …?

– Zaproponowana suma go nie zadowala.

– Mówiliście o tym przez telefon?

– Wiemy jak rozmawiać, żeby nikt postronny o niczym się nie dowiedział.

Maksymilian upił jeszcze łyk i odstawił filiżankę na stolik.

– Ile chce?

– Sto tysięcy.

– Sto? – Stryczek uśmiechnął się lekceważąco. – To nie są pieniądze.

– Ale euro.

– Nie za dużo?! – Tym razem w jego głosie pojawiło się oburzenie. – Podobno dotąd wyznawał zasadę, że małą łyżką też można się najeść.

– Nadal tak twierdzi. Jednak w stosunku do zbywanej przez miasto posesji wartej osiemdziesiąt sześć milionów złotych, sto tysięcy euro uznaje właśnie za odpowiednio małą łyżeczkę.

Stryczek udawał, że się zastanawia.

– Załóżmy, że się zgodzę.

– On chce mieć pieniądze do najbliższej środy.

– Skąd ten pośpiech?

– Następnego dnia rozpoczynają inwentaryzację zasobów lokalowych dzielnicy. Od środy zostają wstrzymane wszelkie transakcje dokonywane między miastem a osobami prawnymi, które chciałyby dochodzić swoich praw własności.

– Dużo jest takich?

– Niewielu zainteresowanych o tym wie. Ale burmistrzowie dzielnic zostali zobligowani przez prezydenta miasta…

– W porządku, to już nie moja sprawa

– Więc… co mam odpowiedzieć?

Gdyby gość zażądał dwustu tysięcy, Stryczek również zapłaciłby od ręki. W końcu nie były to jego pieniądze, a Jensen–Drzyckiego. Właściwie to również nie jego szefa, ale brytyjskiego zleceniodawcy. Czy Angol miał jeszcze kogoś nad sobą? Być może. W końcu w grę wchodził majątek wart miliony.

– We wtorek dostanie swoją forsę.

Rozdział 2

Mucha ocknął się ze snu. Był wieczór. Leżał na sienniku ułożonym na kilkunastu cegłach. Golec kimał rozwalony w pościeli na tapczanie w przeciwległym rogu malutkiego pokoju. Dopiero po pewnym czasie Mucha zorientował się, że trzyma w objęciach pustą flaszkę po winie. Na przylepionej do szkła nalepce widniała dojrzała truskaweczka.

Przez chwilę czuł się jak przed rokiem, kiedy pierwszy raz obudził się w tym mieszkaniu. Wtedy jednak leżał na podłodze. Gdy wystarczająco otrzeźwiał, usiadł i odstawił butelkę na pobliski stół. Teraz też zrobił podobnie, potem przeciągnął się z głośnym ziewnięciem.

Po raz kolejny przyszło mu do głowy, że znajduje się w miejscu, które musiały nawiedzić wszystkie żywioły i kataklizmy ostatniego stulecia. Niemniej, podobnie jak przed rokiem, fakt ten nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Mucha był z natury fatalistą, a że zawsze ciągnęło go do alkoholu, przypuszczał, że pewnego dnia wyląduje w takim jak to miejscu. Jego przewidywania się spełniły, zatem czemu tu się dziwić?

Podniósł się na nogi, zrobił kilka chwiejnych kroków. Obudził się Golec. Mucha rozejrzał się dokoła. Podobnie jak pierwszego dnia znajomości spytał:

– Ciekawe, jak się tu znalazłem?

Tym razem, zamiast machnąć lekceważąco ręką, Golec po dłuższym zastanowieniu stwierdził z powagą:

– Z pewnością jest w tym palec Opatrzności. Najwyraźniej los ma wobec nas dalekosiężne plany i dlatego się spotkaliśmy. Jakie i kiedy się spełnią? – Wzruszył ramionami. – No cóż, pozostaje tylko cierpliwie czekać, żeby się o tym przekonać.

– Ale jak długo? – zainteresował się Mucha. – Bo ja bym chciał już… teraz!

– Teraz?

– Aha.

– Wiesz chociaż, o czym mówisz?

Mucha zrobił zdziwioną minę.

– Wiem. Teraz… kurna… to znaczy… teraz. – Zaczął nerwowo zaczesywać grzebykiem rzadkie włosy na czubku głowy.

Golec westchnął głośno. Usiadł na tapczanie i spuścił nogi na podłogę.

– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?

– Bo co?

– Musisz wiedzieć, że „teraz” składa się z nieistniejącego już „wczoraj”. – Mucha spojrzał na przyjaciela zdezorientowanym wzrokiem, ale Golec się tym nie przejął. – Prawdę mówiąc, sam byłem kiedyś bardzo przejęty tym odkryciem. Było ono dla mnie równie zaskakujące, jak to, gdy jako pięciolatek dowiedziałem się od przedszkolanki, że nie wszystkie maluchy z mojej grupy mogą korzystać z tej samej łazienki.

– Możesz jaśniej?

– A propos tej łazienki?

– Nie, tego „teraz” i „wczoraj”.

– Proszę cię uprzejmie. Na „teraz” składa się dotyk zimnej powierzchni szkła, gdybyś wziął do ręki flaszkę. Poruszona wiatrem zasłonka. Dolatujący z ulicy klakson samochodu i świecące za oknem na niebie gwiazdy.

– Na razie wszystko jasne. – Mucha położył się na sienniku, słuchając z uwagą.

– Wszystko to, co opisałem, nazwalibyśmy „chwilą”. Tylko że takie podejście jest do bani, czyli całkowicie fałszywe.

– Zalewasz. – Zacuknął się Mucha.

– Ależ tak. Wszystko, co zarejestrowały nasze zmysły, już się stało w przeszłości. Obraz pokoju, który zanotowały moje oczy, istniał około dziesięciomiliardowej części sekundy temu; dobiegający z ulicy klakson miał miejsce czteromiliardową część sekundy; firankę poruszył wiatr jedną dziesięciotysięczną część sekundy wcześniej. Jednak zimno szkła poczułeś jedną tysięczną część sekundy temu; gwiazdy, które widzimy na niebie, wysłały do nas światło od kilku do milionów lat temu. Jak zatem widzisz, wszystkie te wydarzenia miały już swoje miejsce w różnych odcinkach przeszłości. Tylko my, nie wiedzieć czemu, mówimy, że wydarzyły się w tej lub tamtej chwili. Innymi słowy, świat wokół nas jest zagmatwany, a wszystko, co rejestrują nasze zmysły, jest względne i nieprawdziwe. Jak zatem mogę ci odpowiedzieć na pytanie, kiedy wydarzy się to „teraz”. Może nawet ono już się dawno skończyło, tylko my nic o tym nie wiemy?

Mucha ponownie usiadł, a z jego miny można było wywnioskować, że nic nie zrozumiał.

– Pamiętasz listy z administracji, które wyjęliśmy dziś rano ze skrzynki? – Golec wpadł na pomysł przystępniejszego wyjaśnienia przyjacielowi poruszonego zagadnienia. – Jeden nam dziękował za terminowe wpłacanie czynszu. Następny informował, że w przypadku nie uregulowania zaległości odwiedzi nas komornik. Wreszcie w trzecim, a może pierwszym, przepraszano nas. – Sięgnął do kieszeni po zmięty wydruk. – „…za wszystkie pomyłki i niedociągnięcia wynikające z katastrofalnego niedofinansowania budżetu administracji, który pomyślnie zamknięto dziesięcioprocentowymi oszczędnościami.” Powiedz sam, które z tych pism napisano jako pierwsze, a które jako ostatnie, czyli najbardziej dla nas wiążące?

Po dłuższej chwili zastanowienia Mucha spojrzał na przyjaciela, ale ten już spokojnie pochrapywał, odsypiając trudy poprzedniego dnia. Podrapał się w łysą głowę. Czyżby sen był najlepszym sposobem na rozwiązanie zagadki błędnego identyfikowania pojęć oraz rzeczy, które otaczały ich w czasie i przestrzeni?

 

– DZIEŃ DOBRY pani Doroto. – Właścicielka osiedlowego spożywczaka pozdrowiła wchodzącą do sklepu dziewczynę. – Co się stało? Ma pani dziś niespecjalną minę.

– Chwilowe kłopoty.

– Na pewno chwilowe? Moja propozycja jest nadal aktualna. Rzutka, młoda i ładna osoba na kasie to zawsze dobra inwestycja.

– Z tą urodą to chyba pani przesadza. – Dorota uniosła brew z ironią, ale komplement sprawił jej przyjemność.

– Żadna przesada. Już ja wiem, co mówię. Mamy ładne fartuszki. Jestem przekonana, że nie opędziłabym się od klientów.

Dorota wzięła koszyk i ruszyła między regały. Zatrzymała się koło stoiska z serami. Właśnie jedna ze sprzedawczyń wystawiała paczki lekkiego serowego fingerfooda. Jej ulubionego.

– Zaszalejesz innym razem – mruknęła do siebie pod nosem.

Sięgnęła po zwykły serek topiony. Potem do koszyka włożyła jeszcze chleb, masło roślinne i dwa pomidory. Ruszyła do kasy. Miała do zapłacenia niecałe osiem złotych. Otworzyła torebkę. Portfel powinien być na wierzchu. Pamiętała, gdzie go ułożyła. Może obsunął się niżej? Po minucie przeszukiwania torby poczuła, jak łzy zaczynają cisnąć się do oczu.

– Stało się coś? – Właścicielka sklepu zauważyła spanikowany wyraz twarzy klientki.

– Chyba zgubiłam portfel. – Ponownie zajrzała do torby. – Ale jak? Przecież dokładnie zasunęłam suwak. W dodatku miałam w nim wszystkie dokumenty. – Spojrzała na koszyk z zakupami. – Pójdę odłożyć wszystko na miejsce.

– Nie trzeba. – Właścicielka oderwała wybity przez kasę paragon. – Będzie mi pani winna siedem złotych i osiemdziesiąt sześć groszy. Miłego dnia.

– Wrócę za dwadzieścia minut. W domu mam sto złotych.

– Proszę się nie spieszyć. Zajrzy pani do nas przy kolejnych zakupach.

Dorota wyszła przed sklep i ruszyła w stronę bloku, gdzie wynajmowała kawalerkę. Kiedy dochodziła do wejścia na klatkę schodową, niespokojnie zerknęła w górę. Biorąc pod uwagę pech, który ją ostatnio prześladował, mogła się spodziewać, że za moment spadnie jej na głowę cegła.

Weszła do budynku. Nim ruszyła schodami na górę, zerknęła w stronę skrzynki na listy. W jej przegródce coś się bieliło. Wyjęła białą kopertę. Nadawcą listu była kancelaria notarialna. Sprawdziła adres, czy przypadkiem listonosz się nie pomylił. Wszystko w porządku. Otworzyła kopertę i wyjęła ze środka odręcznie zapisany papier firmowy. Znajdowała się na nim prośba o spotkanie w dniu jutrzejszym o godzinie 17.30. Ponownie zerknęła na nagłówek, gdzie widniało jej imię, nazwisko i adres. Bez wątpienia pismo było do niej adresowane. To na pewno nie była pomyłka.

W mieszkaniu wypakowała zakupy, usiadła na krześle przy stole i jeszcze raz zerknęła na list od notariusza. Czego może od niej chcieć? Może nie iść?

Tak, to będzie najlepsze rozwiązanie.

Jednak po chwili wyjęła list z koperty i po raz kolejny przebiegła oczami jego treść. Nic nieznaczące okrągłe zdania. Jednak nie grożono jej sądem… Może to nic groźnego? Cholerka! A gdyby nawet?

Zaczęła w duchu układać własną mowę obrończą, jakby właśnie siedziała na ławie oskarżonych, a sąd zezwolił jej na wygłoszenie ostatniego słowa. Jakiego ostatniego słowa? – skarciła się w duchu. Zejdź z chmur na ziemię!

– Pójdę. Dlaczego nie. – Zdecydowała, patrząc w pobliskie lustro.

 

DOCHODZIŁA GODZINA trzecia po południu. Mucha i Golec siedzieli na murku i obserwowali przechodzących ulicą ludzi.

– Gdzie oni tak łażą, zamiast siedzieć w pracy? – zdziwił się Golec. W odpowiedzi grubasek przechylił trzymaną w ręku butelkę wina i z nieukrywanym żalem dopił ją do końca. Golec zrozumiał. – Masz rację. Ludzka natura jest zbyt skomplikowana, żeby rozgryźć ją przy jednej butelce.

Zaskoczony tym odkryciem, które nawet nie przyszło mu do głowy, Mucha kiwnął potakująco głową. Dał tym do zrozumienia, że całkowicie podziela zdanie przyjaciela i gotów jest biec do sklepu po kolejną flaszkę napitku. W końcu tego dnia zarobili na parkingu prawie trzydzieści dwa złote.

Golec sięgnął do kieszeni. Nim jednak wyjął pieniądze, nieoczekiwanie ze starej kamienicy, która stała po drugiej stronie ulicy odpadł spory płat tynku i roztrzaskał się o chodnik. Na szczęście nikt tamtędy nie przechodził.

Choć dom wyglądał na zdewastowany, to po wnikliwszym przyjrzeniu się bryle frontonu można było jeszcze odkryć resztki dawnego przepychu, niewidoczne przy pierwszym pobieżnym oglądzie. Czteropiętrowa kamienica miała regularnie rozłożone okna, po dziewięć na piętrze, każde ozdobione trójkątnym tympanonem. Środkowy pionowy rząd doposażony był w obszerne balkony, których klatki wykuto w brązie, zdobiąc ich pręty finezyjnymi wzorami kwiatowymi. Wyjścia balkonowe dodatkowo upiększono kamienną ornamentyką pnącego się bluszczu, którego motywy powtórzono na narożnikach prawej i lewej strony budynku.

Na dole, pośrodku bryły, znajdowała się obszerna brama, zwieńczona od góry półkolistym łukiem. Wejście zamykały dwa drewniane skrzydła. Po obu stronach wjazdu strzegły wyrzeźbione w piaskowcu gryfy. Podobne mityczne stwory dźwigały na ramionach najobszerniejszy ze wszystkich balkon pierwszego piętra, który całkowicie wykuto w kamieniu.

Kiedy od tynku odleciał kolejny kawałek, Golec zawyrokował głośno:

– Ludzie to nie baranki, ani motylki, tylko hieny, ości i wilki. Materia bierze z nas przykład i dlatego świat zmierza ku zagładzie.

W czasie, gdy Golec tłumaczył przyjacielowi, jak doszedł do tego wniosku, pod rozpadającą się kamienicę zajechał samochód ciężarowy. Prowadzącą na podwórko bramę otworzono na oścież. Wkrótce zaczęto wynosić z budynku meble.

– To chyba ostatni lokatorzy. – Mucha kiwnął sennie głową w stronę kręcących się wokół samochodu ludzi.

– Ano, ostatni. Zawsze chciałem być kamienicznikiem.

– Że niby jak?

– Miałeś kiedyś taką chałupę?

– Taką? W życiu.

– To teraz mamy.

– A na cholerę? Na balangi nasza kawalerka jest w sam raz.

– Tylko że gościom dupy wystają na korytarz. Teraz to będzie kulturalnie. No i sąsiedzi nie będą już tak się pieklić.

Mucha nie zamierzał kłócić się z przyjacielem. Co raz to spoglądał na trzymaną w dłoni pustą butelkę po truskaweczce.

– Więc co z tą flaszką? – spytał.

– Chce ci się iść w taki gorąc?

Mucha kiwnął głową, że „tak”. Golec znowu sięgnął do kieszeni. To on nosił przy sobie ich wszystkie pieniądze. Kiedyś było inaczej, ale Mucha nigdy nie potrafił utrzymać przy sobie grosza. Golec więc zdecydował, że lepiej będzie, jak on zacznie sprawować pieczę nad wspólną kasą.

– Weź od razu dwie. – Wyliczył na dłoń przyjaciela złotówki. – Jak zwykle truskaweczkę. Lubię owoce leśne.

– Przecież truskawki nie rosną w lesie.

– Mój drogi, nie było nas, był las. Nie będzie nas, będzie las. Co według ciebie z tego wynika?

– Co?

– To ja się ciebie pytam, Marcowy Zajączku.

– Nie wiem.

– Że wszystko kiedyś, że się tak wyrażę, wyszło z lasu. Człowiek na ten przykład. A jak człowiek, to musiała i…no, no?

– Truskawka.

– No, to już znasz spory fragment naszej historii naturalnej. Aha… – zawołał za odchodzącym. – Tylko nie bierz butelki z białego szkła. Jakoś mnie od niego nerki bolą.

Mucha pobiegł do pobliskiego sklepiku pani Stasi. Wrócił po piętnastu minutach i usiadł na poprzednim miejscu.

– Działo się coś?

– Stłukli lustro. – Golec wskazał na zapełniony samochód meblowy. – Jak nic, czeka ich siedem lat nieszczęścia.

Od strony samochodu dobiegł krzyk malutkiej kobiety, która obsztorcowywała spoconego męża.

– Dasz wiarę, że ten facet kiedyś kochał się w tej jędzy? – Golec oderwał zębami plastikowy korek. – Cholera, życie jest straszne. – Przechylił flaszkę i pociągnął długi łyk. Odłożył butelkę i dodał. – Zresztą fakt ten, o wiele wcześniej, zauważył mój sąsiad. Nie uwierzysz, ale gość był w czepku urodzony. Kiedyś ci o nim opowiem.

Słowa zawisły w próżni, gdyż Mucha, który na raz opróżnił butelkę, spał już przewieszony przez murek.

Pół godziny później załadowana ciężarówka odjechała. Golec zaczął się zastanawiać, czy powinien skończyć na ostatnim łyku, który chlupotał na dnie butelki. W końcu ostatni dzień wiosny zapowiadał się tak pięknie.

Rozdział 3

– Rozumiesz coś z tego? – Lenka spojrzała pytająco na Joannę.

Ta machnęła lekceważąco ręką.

– Wszystkie wróżbiarki i wróże gadają dwuznacznikami, żeby potem nikt nie mógł im zarzucić, że czegoś nie przepowiedzieli.

Obie zerknęły na Dorotę, jakby oczekiwały rozwiązania zagadki, że już wkrótce w jej życiu wiele się odmieni. Jak na razie wyglądało na to, że wpadła w kanał, który nie miał dna, a jeśli już ono było, to znajdowało się po drugiej stronie Drogi Mlecznej.

– Prawdę mówiąc, ja też niewiele z tego pojmuję. Ale – dodała Dorota pocieszająco – z pewnością przyjdzie dzień, kiedy wszystko zrozumiem.