Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Historie, które poruszą nawet największego sceptyka. Dziennikarz odbiera telefon z prośbą o opublikowanie historii, która uchroni kogoś przed śmiercią. Kilka miesięcy później nieznajoma kobieta dziękuje mu za uratowanie życia. Od tego czasu sceptyczny mężczyzna nie bagatelizuje sygnałów od losu i skrzętnie zapisuje opowiedziane mu przez ludzi historie, w których rzeczywistość odsłania swój głębszy, duchowy wymiar. Poczucie fizycznej obecności zmarłych, ostrzeżenia płynące z zaświatów, przedmioty, które chronią przed złem. Opowieści w stylu Edgara Allana Poego na przemian straszą i dodają otuchy. Zbiór gromadzi opowiadania rozproszone dotąd w trzech częściach cyklu "Zasłyszane historie".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 399
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Paweł Szlachetko
Saga
Duchy. Mroczne historie zwykłych ludzi
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2024 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727216805
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Przez wiele lat zapisywałem opowieści o dziwnych wydarzeniach, które stały się udziałem zwykłych ludzi. „Zasłyszane historie” to efekt mojej pracy. Aby lepiej się czytało, nieco uatrakcyjniłem fabułę, nie rezygnując z prawdy.
Paweł Szlachetko
Strażnicy miejscy przywieźli do szpitala nieprzytomną starą kobietę. Znaleziono ją w piwnicy, gdzie gnieździła się w jednej z komórek. Dostałyśmy telefon z izby przyjęć, żeby zająć się przygotowaniem bezdomnej do przeniesienia na oddział.
– Jej włosy i ubranie pewnie ruszają się od robactwa – w głosie starszej koleżanki brzmiało obrzydzenie. – Ja za nic nie pójdę.
Wszystkie pielęgniarki spojrzały na mnie, gdyż byłam najmłodsza.
Poczułam się nieswojo. Wzięłam rękawiczki jednorazowe i zjechałam windą do izby przyjęć. Lekarzy dyżurny wskazał na koniec korytarza. Kiedy zdejmowałam ze starowiny pierwszą warstwę lepiących się od brudu ubrań, kobieta westchnęła i otworzyła oczy. Zobaczyłam w nich lęk.
Ja byłam jeszcze bardziej przerażona, ale starałam się tego nie okazywać. Na szczęście nie mogła zobaczyć, jak trzęsą mi się ręce. W tłustych z brudu fałdach kilku warstw koszul, swetrów, spódnic oraz naciągniętych na nogi rajstop roiło się od wesz i innego robactwa. Zbierało mi się na mdłości. Chciałam uciec, ale przecież nie mogłam. Zamiast tego zaczęłam mówić łagodnie, że już jest wszystko dobrze.
Staruszka złapała mnie za rękę, gdy próbowałam rozpiąć kolejny sweter. W zmęczonych i wyblakłych wiekiem oczach pojawiły się łzy strachu. Zrobiło mi się jej strasznie żal.
– Tu nikt pani nie skrzywdzi – powiedziałam łagodnie. – Już nie trzeba się bać. Osobiście się panią zaopiekuję – zmusiłam się do uśmiechu i po chwili wahania babcia cofnęła rękę.
Myślę jednak, że uwierzyła w moje słowa, dopiero gdy zaczęłam delikatnie obmywać jej ciało gąbką z ciepłą wodą. Po godzinie bezdomną zabrano na oddział neurologiczny. Kiedy upychałam do worków jej ubrania, zwymiotowałem do jednego. Ale i tak wszystko szło do spalenia.
Tego wieczora, po zakończeniu dyżuru, odwiedziłam Babuszkę. Podeszłam do łóżka. Na białej poduszce, wśród nielicznych białych kosmyków włosów zobaczyłam przerażoną twarz starowiny. Miała półotwarte usta, jakby chciała krzyknąć o pomoc, ale bała się to zrobić. Nie mogłam jej tak zostawić. Usiadłam obok, wzięłam ją za rękę i zaczęłam szeptem opowiadać, że już świat się dla niej odmieni i odtąd nie zazna nieszczęścia. Czy sama wierzyłam w te słowa? Bardzo chciałam. Babuszka w pewnej chwili zacisnęła palce na mojej dłoni. Napięcie zelżało, usta z westchnieniem się zamknęły. Kilkanaście minut później spokojnie usnęła.
Przez kolejny tydzień codziennie odwiedzałam ją pod koniec każdego wieczornego dyżuru. Lekarze nie bardzo mogli jej pomóc, gdyż krzyczała histerycznie, gdy próbowano ją zbadać. Uspokajała się dopiero na mój widok.
Tamtej soboty skończyłam pracę później niż zwykle. Choć minęła północ, byłam pewna, że Babuszka na mnie czeka. Weszłam cicho do pokoju i zmęczona usiadłam przy łóżku. Na szafce nocnej paliła się lampka, delikatnie rozpraszając półmrok bladym światłem. Babcia już spała. W pierwszym odruchu chciałam wziąć ją za rękę, ale przyszło mi do głowy, że tylko ją tym rozbudzę. Wstałam ostrożnie i poszłam w stronę drzwi. Kiedy kładłam dłoń na klamce, po raz pierwszy usłyszałam jej cichy głos.
– Wypuść Mańkę w niedzielne przedpołudnie. Obiecujesz?
Mańka to był mój kot. Nie pamiętałam, bym jej o nim opowiadała, ale skąd inaczej by o nim słyszała? Ale co miała znaczyć ta prośba? Odwróciłam się i kiwnęłam potakująco głową.
Następnego dnia koło jedenastej przed południem przypomniałam sobie o Babuszce. Mieszkam na parterze, więc puściłam Mańkę do przybalkonowego ogródka. Ku mojemu przerażeniu spokojna dotąd kotka czmychnęła przez dziurę w płocie na ulicę. Pobiegłam za nią. Usłyszałam chrapliwe ujadanie. Zwęszył ją pies.
Mańka wdrapała się na pobliskie drzewo. Próbowałam ją stamtąd ściągnąć, ale nie potrafiłam wspiąć się tak wysoko, zaś przerażona kotka bała się zejść. Zadzwoniłam po straż. Chyba trafiłam na kogoś z dobrym sercem, bo przyjechali po kilkunastu minutach. Gdy strażak zdejmował Mańkę z najwyższej gałęzi, przypadkowo zajrzał w okna mieszkania na pierwszym piętrze. Zobaczył wisielca. Wkrótce pod domem pojawiło się kilka radiowozów i karetka.
Policja wyłamała drzwi, żeby dostać się do środka mieszkania. Jak się później dowiedziałam, nieopodal samobójcy stała dziesięciolitrowa butla z gazem z doczepionym zapalnikiem i materiałem wybuchowym. Zjawili się saperzy. Domowa bomba miała eksplodować w południe. Podobno mężczyznę rzuciła narzeczona, a on postanowił się zemścić na całym świecie. Napisał o tym na fejsbuku, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Kiedy tuliłam Mańkę w ramionach, uświadomiłam sobie, że koło południa zamierzałam położyć się na parę godzin przed nocnym dyżurem. Gdyby nie ucieczka Mańki… Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
Wróciłam do domu. Starałam się czymś zająć, żeby opanować nerwy. Skąd starowina wiedziała o szykującym się nieszczęściu?
Nieoczekiwanie zadzwoniła komórka. Usłyszałam głos znajomego lekarza.
– Wczoraj, przed północą, zmarła twoja Babuszka. Zwykle zaglądałaś do niej koło dwudziestej pierwszej, ale wtedy cię nie widziałem. Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć…
W redakcji zlecono mi zrobienie reportażu z wielkiego biznesowego przyjęcia. Miało się odbyć w nowo odrestaurowanym zameczku. Z radością dowiedziałam się, że spotkam na miejscu koleżankę z agencji aktorskiej. Nie znałam nikogo z gości, więc pomyślałam, że będzie mi raźniej.
Sekretarz wręczył mi eleganckie zaproszenie. Na końcu welinowego arkusika gospodarz skreślił odręcznie zapewnienie, że dla wszystkich wieczór będzie niezapomnianym przeżyciem. A goście proszeni są o stawienie się w strojach z XIX wieku. Czyli bal przebierańców, pomyślałam z ekscytacją. Nigdy wcześniej na czymś takim nie byłam.
Udało mi się wypożyczyć odpowiedni strój od znajomej pracującej w teatralnej garderobie i umówionego dnia zajechałam samochodem przed odrestaurowany i rozświetlony pałacyk. Lokaj w liberii skierował mnie przez główny hall do sali balowej. Musiałam przyznać w duchu, że właściciel nie skąpił pieniędzy na przywrócenie budynkowi dawnej świetności.
Pan domu wystąpił w stroju mickiewiczowskiego Gustawa, wzbudzając wśród pań okrzyki uznania. O trzydzieści lat młodsza żona wdziała suknię Świtezianki. A że kształtne to i owo prześwitywało tu i ówdzie, panowie również głośno chwalili kreację.
O dwudziestej zabrzmiały tony orkiestry. Kiedy zebrali się już wszyscy goście, na środek sali wystąpił gospodarz.
– Pierwszy toast – zawołał i zwrócił się w stronę jednego z wiszących na ścianie obrazów – chciałbym wznieść za hrabinę Eulalię Kronenberg, której wszyscy jesteśmy dziś gośćmi. To właśnie w tym dworku, przed stu sześćdziesięciu laty, spędzała urocze sam na sam z kochankiem. Miejmy nadzieję – uśmiechnął się tajemniczo – że i tym razem nie poskąpi swoich wdzięków i być może łaskawie wybierze jednego z obecnych tu panów.
Nie wyjaśnił, co miał na myśli.
Z dziennikarskiego obowiązku zanotowałam, że po dwóch godzinach zabawy pijana Świtezianka ledwo trzymała się na nogach. Wkrótce też zaszyła się w którymś z bardziej oddalonych od sali balowej pokoi.
W międzyczasie, jak podsłuchałam rozmowę kilku dam, pan Albin umówił się z dawną kochanką, piękną czterdziestolatką o krągłych kształtach, w jednej z sypialni na piętrze. Po wybiciu północy, kobieta dyskretnie wymknęła się do pościelowego gniazdka. Gospodarz też zniknął. No to wypiłam toast za udane miłosne tête-à-tête. Jednak kilka minut później z piętra dobiegł przeraźliwy krzyk. Na schodach ukazała się przerażona kobieta. Zbiegła na dół i, głośno szlochając, zaczęła chaotycznie się tłumaczyć, że przypadkowo znalazła się na górze i tylko z ciekawości otworzyła drzwi jednej z sypialni.
– Zobaczyłam jakiegoś mężczyznę z zakrwawionym nożem. Stał nad leżącą na łóżku kobietą, całą we krwi – łkała wystraszona. –Boże, jak on na mnie spojrzał. To szaleniec! A ona miała taką znajomą twarz. To na pewno któraś z zaproszonych. – Rozejrzała się wokół z paniką. – Zróbcie coś. Może ta biedaczka jeszcze żyje.
Goście zaczęli wołać jeden przez drugiego, żeby wezwano policję, pogotowie. Co bardziej śmielsi, po uzbrojeniu się w halabardy i miecze, które zdjęli ze ścian, weszli ostrożnie po schodach. A ja poszłam za nimi, bo ciekawość była silniejsza od strachu. Nigdy wcześniej nie widziałam zakrwawionego trupa, o mordercy złapanym na gorącym uczynku nie wspominając. Niestety, zawiodłam się, jak i inni – sypialnia na piętrze była pusta i w idealnym stanie. Uznaliśmy więc, że rozhisteryzowana kobieta miała alkoholowe przywidzenie.
Wtedy znów rozległ się jej przerażony krzyk. Tym razem dobiegał z dołu. Więc tam popędziliśmy. Brunetka stała w sali balowej przed obrazem hrabianki Kronenberg.
– Mówiłam wam – wołała, wskazując obraz drżącą ręką – że skądś ją znam. To była ona, ta zamordowana…
Przez salę przeszedł dreszcz ekscytacji i zdumienia. Powiało grozą i tajemnicą. I wtedy z jakiegoś zakamarka wyłonił się szeroko uśmiechnięty gospodarz, zaklaskał w dłonie i rzecz cała się wyjaśniła. Pan Albin przyznał się, że postanowił zaserwować gościom metafizyczny dreszczyk emocji. Dlatego wynajął aktorów do odegrania na piętrze sceny sprzed stu sześćdziesięciu laty.
– Jak głosi legenda – opowiadał – właśnie w tym zamku hrabia zamordował śliczną żonę, gdy odpoczywała w łożu po upojnej nocy z gachem.
Prócz przemyślnie wpuszczonej w maliny dawnej kochanki, która się na pana Albina obraziła, że tak ją przestraszył, wszyscy goście uznali zainscenizowaną scenę za gwóźdź przyjęcia.
Kiedy tydzień później kończyłam pisać reportaż, w którym oprócz opisu przyjęcia zawarłam legendę o krwawej zbrodni, zadzwoniła do mnie znajoma, która prowadziła agencję aktorską.
– Chodzi o kochanków, którzy mieli odegrać scenę mordu, pamiętasz? – Usłyszałam jej głos w słuchawce.
– Jasne, do tej pory przechodzą mnie ciarki na tamto wspomnienie.
– Zadzwoniłam do nich i spytałam, dlaczego nie zgłaszają się po honorarium. Powiedzieli, że bardzo przepraszają, ale w drodze na bal popsuł im się samochód i nie przyjechali do zamku, odegrać swoje role. Nie widzieli zatem powodu, żeby zgłaszać się po pieniądze.
Kiedy studiowałam we Wrocławiu, kilka razy słyszałam historię o Moście Zakochanych. Pierwszy raz od jednego z przyjaciół. Wracaliśmy właśnie z dyskoteki całą grupą. Był ciepły wieczór, wiał delikatny wiatr, a na niebie srebrzył się księżyc. Brakowało tylko zaczarowanej dorożki, konia i wierszy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Kiedy weszliśmy na most, przyjaciel zaczął opowiadać:
– Codziennie tędy chodzicie, a nie macie zielonego pojęcia, że właśnie w tym miejscu, głęboko pod nurtem Odry, kryje się błękitny czakram.
– Cóż to takiego? – zaciekawiłam się.
– Wir energetyczny, który dodaje odwagi i pomaga osiągnąć szczęście. Żeby jednak zadziałał, wcześniej trzeba pogłaskać po łapie lwa, który stoi nieopodal przed katedrą – wskazał za siebie.
– Jeśli pomaga zdać egzaminy – ktoś z tyłu zawołał rozbawiony – to jestem pierwszy w kolejce.
– Czakram działa tylko w sprawach miłości – przyjaciel objął ramieniem narzeczoną.
Mieszkałam we Wrocławiu przez kilka następnych lat. I za każdym razem, gdy przechodziłam przez Most Tumski, zastanawiałam się, czy kolega miał rację z tym wirem. To znaczy wiedziałam, że to tylko legenda, ale mimo wszystko ciekawiło mnie, ile w owej bajce może być prawdy. Może dlatego lubiłam zatrzymać się na środku mostu, wesprzeć o barierkę i gapić na przepływającą dołem wodę. Wyobrażałam sobie wówczas, jak może wyglądać mój przyszły mąż. Zabawnie było tworzyć postać niczym w grze komputerowej. Tylko że życie, zawsze wzdychałam pod koniec rozmyślań, nie ma nic z elektronicznej zabawy.
Któregoś dnia spotkałam na moście Ludwika. Oto pewnego popołudnia, kiedy już wystarczająco napatrzyłam się na płynącą dołem wodę, odwróciłam się. Kilka metrów dalej o barierkę opierał się jakiś chłopak. On też w tej sekundzie na mnie spojrzał. Już nie pamiętam, kto pierwszy nawiązał rozmowę. Najpierw on, a potem ja przyznaliśmy się, że lubimy tu przychodzić.
– Słyszałaś, że to miejsce podobno ma czarodziejską moc?
Kiwnęłam potakująco głową.
– Ale chyba nie wierzysz w te opowieści – spytałam i roześmiałam się głośno.
Jednak chłopak nie bardzo chciał przyznać, że to tylko bajka. W duchu myślałam podobnie, ale dziś już wiem, że wówczas trochę było mi wstyd się do tego przyznać, nawet przed sobą samą.
Od tamtej pory co jakiś czas spotykaliśmy się na moście. Wreszcie Ludwik się przemógł i zaprosił mnie na kawę.
– Już myślałam, że nigdy się na to nie zdecydujesz – powiedziałam.
Jednocześnie pomyślałam, że chyba spotkałam chłopaka, którego sobie wymyśliłam, gapiąc się w odmęty płynącej Odry.
Kiedy kilka miesięcy później Ludwik mi się oświadczał, przyznał, że wtedy poczuł to samo.
Wkrótce wzięliśmy ślub. Wyjechaliśmy z Wrocławia i zamieszkaliśmy na przedmieściach Poznania. Raz wiodło nam się lepiej, raz gorzej, ale przez długi czas czułam, że mój mąż jest moją drugą połówką, której nikt i nic nie może zastąpić. On zapewniał, że czuje to samo. Długo byliśmy ze sobą szczęśliwi.
Ale tak to już w życiu jest, że kiedy czujemy się zbyt pewni, przestajemy uważać na łączące nas z drugą osobą uczucie. Dziesięć lat później coś zaczęło się psuć w naszym związku. Między nas wkradł się cień obojętności. Trzy lata temu uznaliśmy, że czas się rozstać. Ludwik wrócił do Kielc, ja zostałam w Poznaniu. Długo nie mogłam otrząsnąć się z przekonania, że to niemożliwe, że nasza wielka miłość skończyła się tak… zwyczajnie.
Przed rokiem przyjechałam w sprawach zawodowych do Wrocławia. Poszłam na most, żeby przypomnieć sobie dawne studenckie lata. Kiedy stanęłam na środkowym przęśle, niemal poczułam, jak otacza mnie roztańczony wir energii. Wsparłam się o barierkę. Jak długo gapiłam się w wodę? Zastanawiając się nad minionymi wydarzeniami, zrozumiałam, jak wiele błędów popełniłam w swoim małżeństwie, i że nadal kocham Ludwika.
Zeszłam z mostu i stanęłam przed lwem przy pobliskim kościele. Pogłaskałam go po łapie, prosząc los, byśmy znowu byli razem. Wtedy usłyszałam za plecami głos byłego męża:
– Ja też go prosiłem, żeby los znowu nas połączył.
Odwróciłam się w stronę stojącego za plecami ukochanego, ale… nie zobaczyłam nikogo.
Sekundę później zadzwoniła komórka. Telefonował przyjaciel, żeby powiedzieć, że właśnie wraca z pogrzebu Ludwika.
W sali, gdzie spało ponad pięćdziesięciu bezdomnych, było duszno, ale przynajmniej ciepło. I choć był środek nocy, nie było cicho. W kącie ktoś chrapał. Kilka łóżek dalej inny pojękiwał przez sen. Po prawej stary mężczyzna dyszał, jakby właśnie skończył bieg maratoński.
Zasłonka nie była dociągnięta do ściany, dlatego mógł w szparze zobaczyć rozgwieżdżony kawałek nieba. A każda gwiazda to jedno życie. Ktoś kiedyś, dawno temu, tak mu powiedział. Nie pamiętał kto.
Czy gwiazdy tych, którzy nic o sobie nie wiedzą wciąż jaśnieją na niebie?
Już nie próbował dowiedzieć się, kim jest i skąd się tu wziął. Pogodził się ze stratą pamięci. Czasami tylko wracały kilkusekundowe obrazy i strzępki słów, których nie potrafił złożyć w całość. Najczęściej słyszał zapłakany głos kobiety (skądś wiedział, że ma na imię Magda), która prosiła, żeby anioł mu pomógł… Dlaczego on miałby potrzebować pomocy? Widział też wystraszone twarze starych ludzi, błagających go, żeby tego nie robił. Czego? Ale tak naprawdę nie chciał znać odpowiedzi. Czuł, że by mu się nie spodobała.
Jego wspomnienia zaczynały się dwanaście miesięcy temu, w chwili, gdy zorientował się, że stoi na chodniku. Był głodny. Nieopodal zobaczył pozostawionego na ławce niedojedzonego hamburgera. Ruszył do siedziska, ale uprzedził go jakiś obdartus, który triumfalnie chwycił bułkę. Z poczuciem przegranej zamierzał się odwrócić i odejść, gdy bezdomny przytrzymał go za rękaw. Potem przełamał bułkę na pół i podzielił się z nim zdobyczą.
Jakiś czas później usłyszał, że biedni, którzy niewiele mają, potrafią być najhojniejsi. Czy on miał kiedyś dużo? Na to wskazywał jego elegancki ciepły płaszcz, którym się okrywał, zanim w schronisku ktoś mu go ukradł wiele miesięcy temu.
Wczoraj w południe stał na ulicy i gapił się na kolorową choinkę. Dokąd powinien iść? Co zrobić? Jaki jest jego cel? Czuł, że zagubił się na drodze życia. Gardło ścisnęły żal, tęsknota i lęk. Skądś doleciały dźwięki kolędy o aniołach, co to opiekują się ludźmi. Anioły… bajka, w którą wierzą biedni i nieszczęśliwi. Tacy jak jego znajomi ze schroniska, którzy podają sobie z ust do ust opowieści o człowieku, który pojawił się wśród najbardziej potrzebujących.
– I dlatego te-en gość przychodzi do ta-akich biedaków jak my – mówił Bezręki, zacinając się z lekka. – Nie takich przy fo-orsie, co to mają sto złotych i zastanawiają się, jaki tu ba-ankiet za to urządzić, ale takich prawdziwych golasów. No i daje co im potrzeba, na chleb, parę groszy na gorącą herba-atę, papierosa. Albo też pomaga znaleźć buty, gdy w twoich przetarła się podeszwa. Wczoraj, jak leżałem w bramie na Żurawiej, podobno obok mnie prze-eszedł.
– I dał ci coś? – spytał jeden z przysłuchujących się bezdomnych.
– Nie, bo spałem, a to kulturalny czło-owiek i nie będzie drugiego wyrywał ze snu, jak wie, że taki ma trudności z zasypia-aniem. A ja mam.
Pomyślał, że przydałby mu się taki anioł. Miał przecież mniej niż inni. Stracił nawet samego siebie.
Rozgwieżdżone niebo w okiennej szparze przysłoniła ciemna chmura. Przed oczami znów pojawił się kilkusekundowy błysk z przeszłości. Siedział za kierownicą samochodu. Jechał drogą między domami. Na środku szosy pojawił się mężczyzna. Gwałtownie wcisnął hamulec. Co było dalej? Nie wie. Usłyszał płacz małej dziewczynki. Na mgnienie zobaczył załzawione oczy. Z jakiego powodu mała patrzyła tak żałośnie?
– Dlaczego coś dręczy mnie co noc? – Parę miesięcy temu zapytał kulawego Tadzika, który po tym, jak podzielił się z nim bułką, został jego kumplem.
– Pytasz, dlaczego coś cię dręczy i nie daje spać? – Zapytany schował za pazuchę opróżnioną butelkę po alpadze. – Na każdego przychodzi taka chwila, że pytania, niczym drogowskazy, prowadzą go za widnokres. Jeśli tam dojdziesz i zrozumiesz, jakie błędy popełniłeś, będziesz mógł wrócić i naprawić swoje życie.
– Ty tam byłeś?
– Właśnie tam razem idziemy.
Chmura zniknęła i rozgwieżdżone niebo znów rozbłysło w szparze zasłonki. Jutro Wigilia, pomyślał ze smutkiem i tęsknotą. Zamknął oczy i zasnął.
NA ŚNIADANIE zjadł suchy chleb. Kiedy przekładał między palcami ostatnią skibkę, pojął, że po dwunastu miesiącach bezdomności pogodził się z własnym losem. Stracił pamięć, ale już nie zamierzał odnaleźć dawnego siebie. Przez rok błąkał się po ulicach wielkiego miasta, aż parę dni temu kilka puzzli pamięci połączyło się ze sobą. W jednym olśnieniu zrozumiał, że był złym człowiekiem. To było jak smagnięcie biczem. Przestraszył się, że tamten zły może wrócić i ponownie zawładnąć jego myślami.
Zwierzył się z przerażenia Tadzikowi. Był wigilijny wieczór, szli pustą ulicą miasta, które szykowało się na przyjście Dzieciątka. Za oknami mijanych domów płonęły światła na choinkach. Gdzieś rozlegały się tony dzwoneczków, jakby za moment miały pojawić się sanie w zaprzęgu reniferów ze Świętym Mikołajem. W oczach zaszkliły mu się łzy.
– Jeśli już wiesz, jakim byłeś człowiekiem, to znaczy, że wróciłeś z dalekiej drogi za widnokres – powiedział łagodnie kumpel.
– Ale ja nigdzie nie poszedłem.
– Czasami nie trzeba iść setek kilometrów, żeby trafić do celu. Dobro zjawia się w nas, gdy pokuta zostaje spełniona. A to znaczy, że jesteś gotów zacząć życie od nowa.
Zatrzymali się przed jednopiętrowym domem. Przez duże okno zobaczył w salonie małą dziewczynkę, która z trzydziestoletnią kobietą stroiła choinkę.
To było tak, jakby ktoś gwałtownie odsunął zasłonę z jego pamięci. Kobieta miała na imię Magda i była jego żoną. Kiedyś ją krzywdził, ale teraz wiedział, że tamto już nie wróci. Dziewczynka obok była jego córeczką. Zacisnął dłonie w pięści. Nigdy już nie pozwoli, żeby przez niego płakała.
Tamtego feralnego dnia pędził autem od klientów, których zlicytował. Starzy ludzie prosili o prolongatę długu, ale był bezlitosny. W pewnej chwili na ulicę, wprost pod samochód, wszedł jakiś mężczyzna. W świetle reflektorów dokładnie przyjrzał się jego rysom. Teraz już wiedział – to był Tadzik.
W oszołomieniu odwrócił się do przyjaciela. Obok nie było nikogo. Jedynie śnieżny wir samotnie kręcił się pośrodku jezdni.
Z domu napłynęły pierwsze tony kolędy o wybaczeniu grzechu i radości nadchodzących świat. Wyprostował się, wszedł na ganek. Chwilę się wahał, ale w końcu nacisnął dzwonek.
Ostatniego dnia kamieniarskiego czeladnikowania wezwał mnie majster, postawił na stole pół litra i nalał pełną szklankę.
– Chcesz być dobrym rzemieślnikiem? – Zapytał i spojrzał mi prosto w oczy. – Przez te wszystkie lata bardzo się starałeś, ale to za mało.
– Co mam zrobić?
– Oddaj kamieniowi duszę – majster pokazał starą bliznę, która biegła przez wnętrze jego prawej dłoni. – A wtedy on cię poprowadzi.
Patrzył na mnie poważnym wzrokiem spod krzaczastych brwi. W pierwszej chwili sądziłem, że mam wypić alkohol, ale jemu chodziło o coś innego. Krótko wytłumaczył, co i jak mam zrobić.
Nie wahałem się nawet minuty. Przeciąłem nożem wnętrze prawej dłoni i ustawiłem ją nad szklanką. Skapujące krople zaróżowiły alkohol. Wziąłem naczynie i obaj podeszliśmy do dużego bloku białego marmuru. Zgodnie z poleceniem majstra powoli wylałem na niego cały alkohol. Z zaskoczeniem zauważyłem, że na ziemię nie spłynęła nawet jedna kropla, płyn jakby wsiąkł w kamień.
DWADZIEŚCIA LAT później byłem znanym kamieniarzem, którego klienci sobie polecali. Zwłaszcza ci, którzy chcieli, bym jak najlepiej oddał w kamieniu podobieństwo zmarłego. Gdy pokazywałem im wynik mojej pracy, długo stali i przyglądali się rzeźbie. „Jakbyś go/ją pan znał” – mówili z niedowierzaniem. I zawsze dziękowali za pracę.
Prawie zawsze.
Tamtego popołudnia w pracowni zjawiła się para klientów. Oboje liczyli sobie po trzydzieści lat. Elegancko ubrani, wyglądali na zasobnych. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni drogiego płaszcza i wyjął kopertę. Podał mi ją. W środku znalazłem kilka fotografii starej kobiety o miłej twarzy.
– Niech pan dobrze wykona swoją pracę. Bez pośpiechu, mama poczeka – westchnął klient ciężko, ze smutkiem. – Przecież wie, jak bardzo ją kochaliśmy.
Mimo słów o żalu i miłości, nie wyczułem w mężczyźnie żadnych emocji. To były tylko frazesy. Kobieta stała obok w milczeniu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Patrzyła gdzieś w dal. Wyglądała, jakby odseparowała się od świata pancerną szybą, żeby, jak sądziłem, nikt nie zobaczył jej cierpienia, nie usłyszał skargi rozpaczy.
Nigdy nie przyjmowałem zleceń od tych, którzy wzbudzali moją instynktowną niechęć. A tak było w tym przypadku. Trudno byłoby mi powiedzieć, co mi się w tym dwojgu nie podobało, gdyby ktoś spytał. Już chciałem zwrócić zdjęcia, gdy mój wzrok powędrował w głąb warsztatu, do bloku białego marmuru. Odniosłem wrażenie, że kamień czekał właśnie na tych ludzi. Jak więc mogłem odmówić?
Przyjąłem zlecenie. Kiedy klienci wyszli, rozłożyłem na stole fotografie kobiety i patrzyłem na nie przez długi czas, przyglądałem się twarzy zmarłej, próbując ją poznać. Dostrzec to, co chciała mi powiedzieć. Innymi słowy, czekałem na przypływ natchnienia. Pojawiło się jak zwykle nagle, w jednej chwili, i już wiedziałem, jaki kształt chce przybrać stojący w rogu pracowni blok białego marmuru.
Bywają dni, gdy czuję, że chociaż praca idzie opornie, klient będzie zadowolony. Ale zdarzają się też i takie, gdy kamień jest zimny jak lód, młot zbyt ciężki, a odpryski boleśnie ranią skórę. Kilka razy doświadczyłem też stanu, w którym dłuto traciło wagę, a marmur pod uderzeniami młota pulsował ukrytą energią. Kto wówczas pracował dłutem i bijakiem, ja czy tajemnicza ręka, która wychylała się z mroku i wsuwała w dłoń, którą niegdyś, za podpowiedzią starego mistrza, naciąłem w ofierze krwi?
I właśnie w takim stanie rzeźbiłem postać staruszki.
Miesiąc później zadzwoniłem do klienta, że pomnik jest gotowy. Kiedy małżeństwo przyjechało do pracowni, zdjąłem zasłonę z rzeźby. Na sekundę zapadła martwa cisza, potem kobieta krzyknęła gardłowo ze strachem i zemdlała. Mężczyzna zamarł w pół kroku, jakby odlano go w brązie.
Sięgnąłem po karafkę z wodą. Ukląkłem przy leżącej. Kiedy ją ocuciłem, przerażona kobieta zaczęła szeptać gorączkowo:
– Zabiłam ją. Stara nie mogła wstawać z pościeli, a ja miałam już dosyć podcierania. Pielęgniarki zjawiały się na kilka godzin, a potem zostawałyśmy same. Tak właśnie wyciągnęła do mnie rękę, kiedy odchodziłam – wskazała na pomnik. – Jakby błagała, żebym została. Ale nie mogłam. Chciałam, żeby umarła. Ciebie nigdy nie było – spojrzała z wyrzutem na męża. – Uciekałeś do pracy, uciekałeś ode mnie, od własnej matki. Ożeniłeś się ze mną, żeby mieć żonę czy służącą?
– Ale, kochanie – mężczyzna nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
Ukląkł obok, wyciągnął ramię, jakby chciał wziąć żonę za rękę.
– Nie dotykaj mnie! – krzyknęła i szarpnęła się do tyłu. – Kiedy zniknąłeś na miesiąc, zamknęłam ją w domu i też wyjechałam.
– Jak mogłaś! – Zerwał się na równe nogi.
Kiedy wzywałem policję i mówiłem o przyznaniu się do zabójstwa, małżeństwo kłóciło się głośno o to, kto jest bardziej winny. Nie przestali nawet wtedy, gdy policjanci zakładali im kajdanki.
Gdy zostałem wreszcie sam, spojrzałem w głąb pracowni. Dojrzałem tam cień staruszki, który towarzyszył mi w pracy. Zacząłem się modlić. Prosiłem, żeby kobieta odeszła w pokoju, gdyż winni jej śmierci głodowej zostaną ukarani. Cień wybaczył i zniknął. Bowiem kamień czasami ma w sobie więcej miłosierdzia niż ludzkie serce.
Na wystawie u jubilera leżały piękne wiekowe pierścionki, kolczyki, spinki i naszyjniki. Stałam przed szybą jak zaczarowana, chłonąc widok migoczącej starej biżuterii. Nawet nie pamiętam chwili, kiedy, zauroczona, przekroczyłam próg zakładu. Podeszłam do lady, jakby przyciągana syrenim śpiewem cennych precjozów. Mój wzrok natychmiast padł na prześliczną różę z ciemnorubinowego bursztynu, oprawioną w spatynowane złoto. Wyglądało to tak, jakby na moment przed zwiędnięciem karmin róży ściemniał, a ona sama zastygła w cudownym rozkwicie.
Jestem z natury oszczędna, jednak tym razem postanowiłam zaszaleć. Pomyślałam, że Daniel będzie zachwycony broszką. Dopiero co się poznaliśmy, ale w jego oczach zobaczyłam coś, co kazało mi myśleć, że nasz związek nie będzie jedynie przelotną miłostką.
Miałam rację. Kilka miesięcy później poprosił mnie o rękę, a ja podświadomie uznałam, że to właśnie cenna przypinka przyniosła mi życiową miłosną wygraną. Więc nosiłam ją stale i do wszystkiego.
W tamtym czasie nie zwracałam jeszcze uwagi na dopadające mnie z nagła dziwne odczucia. Po raz pierwszy zdarzyło się to, gdy szłam jedną z głównych ulic miasta. Nagle odniosłam wrażenie, że kiedyś na niej mieszkałam, tylko że wówczas nie jeździły nią samochody, a konne dorożki. Kiedy zaś weszłam do jakiegoś sklepu, poczułam, że już tu byłam, ale ubrana w długą suknię.
Ale to była tylko przygrywka do tego, co zaczęło się dziać nieco później w snach. Przeżywałam w nich drugie, jakby alternatywne życie. Spotykałam się w nich z mężczyzną, który również miał na imię Daniel. W jednym ze snów, żeby się mu spodobać, kupiłam u jubilera bursztynową różę, identyczną jak moja z realu. Innej nocy, kiedy przypięłam broszkę do sukienki i przeglądałam się w lustrze, zastanawiałam się, kiedy kochanek wreszcie mi się oświadczy.
Pamiętałam te sny dokładnie po przebudzeniu. Były tak niezwykle realne, jak wspomnienia. Uznałam, że w ten sposób mój mózg przetwarza moje życie na jawie, nieco je podkolorowując i zmieniając. Początkowo było to nawet zabawne. Z czasem jednak zauważyłam, że sny coraz bardziej różnią się od jawy.
W moim życiu Daniel mi się oświadczył i zaczęliśmy przygotowania do ślubu. We śnie czułam narastający smutek tej drugiej mnie, bo tamten Daniel nie śpieszył się do ożenku. Nadal był czarujący i co chwila powtarzał, jak bardzo mnie kocha. Ale kiedy spytałam, co z obiecanym ślubem, wzruszył tylko ramionami i powiedział ostro: „Chyba nie sądzisz, że moja rodzina zgodzi się, żebym popełnił mezalians?”. Chwilę potem wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami, a moja senna wersja długo w noc patrzyła z nienawiścią na trzymaną w dłoni bursztynową różę. Po tamtym rozstaniu przestałam śnić o podobnej do mnie kobiecie i nocach, które przepłakała, tęskniąc za kochankiem.
W moim realnym życiu odbył się huczny ślub. Byłam szczęśliwa, kochając i czując, że jestem kochana. W prezencie od obu rodzin dostaliśmy dwupokojowe mieszkanie, które powoli urządzaliśmy. To był początek najpiękniejszego okresu życia, a ja pragnęłam, żeby nigdy się nie skończył.
Dwa miesiące po ślubie sen z alternatywnego świata powrócił. Kobieta siedziała w dużym pokoju w kręgu zakreślonym na podłodze białą kredą. Na stojącym w rogu zegarze dziadka wskazówki przesunęły się na dwudziestą czwartą i zegar zaczął wybijać północ. Zapłonęło siedem świec. Za każdym razem, gdy tamta zapalała kolejny knot, szeptała z nienawiścią: „Przeklinam. Przeklinam. Po trzykroć przeklinam”. Potem sięgnęła po broszę z bursztynową różą. Nad płomieniem ostatniej, siódmej świecy ukłuła się zapinką głęboko w serdeczny palec. Na płomień skapnęło parę kropel krwi. Jedna spadła na karminowy kwiat.
Obudziłam się przerażona. W ciszy zegar rytmicznie odmierzał czas. Przez okno wpadało światło księżyca, które długą reflektorową smugą oświetlało śpiącego spokojnie Daniela. Ogarnął mnie irracjonalny lęk. Zaczęłam się modlić. Od tego też dnia przestałam nosić broszę.
Pół roku później mąż zaczął uskarżać się na złe samopoczucie i narastające osłabienie. Początkowo badania nie wykazywały żadnego zagrożenia. Aż w końcu lekarze uznali, że prawdopodobnie Daniel ma białaczkę. Mąż wylądował w szpitalu. Pierwsze wyniki nie napawały nadzieją. Wszystkie badania miały być powtórzone dwa tygodnie później.
Tamtego dnia odprowadzałam męża do szpitala. Wysiedliśmy z samochodu i weszliśmy do budynku szpitala. Wjechaliśmy windą na oddział. Daniel nie czuł się najlepiej. Co prawda próbował lekceważyć swój stan, ale nie wyglądał dobrze.
Chwilę czekaliśmy na korytarzu na pielęgniarkę. Mąż poprosił mnie o chusteczkę. Wsunęłam dłoń do kieszeni szmizjerki i poczułam bolesne ukłucie w palec. To była broszka, którą wiele tygodni wcześniej zdjęłam i schowałam do kieszeni. Miałam ją w domu wyjąć i włożyć do pudełka, ale zapomniałam. Wyciągnęłam gwałtownie dłoń. Brosza wypadła na podłogę wprost pod nogi przechodzącego obok lekarza. Chrupnęła rozgniatana butem róża. Lekarz bardzo się sumitował, ale zapewniłam go, że nic się nie stało. I że to nawet dobrze. Daniel patrzył na mnie zdziwiony, że nie martwię się utratą ulubionej ozdoby.
– To tylko przedmiot – wyjaśniłam i przytuliłam się do męża, czując przepełniającą mnie rozpacz. Nie mogłam go stracić.
Kilka dni później otrzymaliśmy wyniki badań, które dawały nadzieję, że mąż ma szansę na wyleczenie. Rok później po chorobie nie było śladu.
Jakiś czas temu w rozmowie z Danielem wspomniałem, że czasami myślę o tamtej broszce z bursztynową różą.
– Miałaś taką? – spytał zdziwiony, a w jego oczach zobaczyłam, iż rzeczywiście nie wie, o czym mówię.
Tamtego lata jechałem samochodem do znajomych, którzy mieli dom w górach. Kiedy przejeżdżałem przez jedną z wiosek, moją uwagę przyciągnęła pobudowana z sosnowych dylaków niedokończona chałupa, która stała na skraju osady. Wyglądała na niezamieszkaną. Z miejsca, gdzie posadowiono domostwo, rozciągał się zapierający dech widok na tatrzańską dolinę, którą okalały ostre szczyty Tatr. A że dodatkowo zachciało mi się sikać, zatrzymałem samochód obok walącego się płotu. Kiedy po kilku minutach wyszedłem zza chaty, zaskoczony zobaczyłem starą góralkę. Siedziała na ławce pod jabłonką i patrzyła na mnie przenikliwym spojrzeniem.
– Zgubiliśta sie, cy jak? – spytała.
Zamiast odpowiedzieć, wskazałem na napis na ścianie: „Na przedanie”.
– Chciałem się rozejrzeć w obejściu. A to może pani dom? – Odgoniłem dłonią brzęczącą osę, jednocześnie zastanawiając się, skąd starowina nadeszła.
– Może i mój, a może nie. – Zerknęła uważnie spod przymrużonych oczu.
Zaciekawiła mnie tajemniczość gaździny. W dodatku mógłbym przysiąc, że w pewnej chwili nad jej ramionami uniosły się siwe pasemka dymu. Ale skąd by się wziął w słoneczne południe? Uznałem to za przywidzenie. A że nigdzie mi się nie spieszyło, więc przysiadłem na sąsiednim dużym kamieniu.
– A jakby był wasz, to go sprzedacie?
– A na co wam kłopot? – Zerknęła na mnie wodnistymi oczami. – Teraz chałupa wiaterkiem przewiana, ale nocą spalenizną ciągnie z każdego kąta. Psie krwie przybili do ściany zawieszkę i myśleli, że zara znajdzie się kupiec.
– To tu się wcześniej paliło?
– Ano, stała tu trzyizbowa chata ze starych bierwion spleciona i na kamiennej podmurówce wsparta, kiejby stary gazda rozsiadły na zydlu. Ale przyszedł zły czas i Pan Bóg w chałpę piorunem prasnął. Widać miał swój zamysł, co by synowską miłość wypróbować. Bo matka z synem tu mieszkali. Dobrze im było i zasobnie. Ale przyseł dzionek dorosłości i Jasiek wzion se żonkę. I od tej pory cały czas nad nią cmokał i tańcował przed młodą, a przeca jałówki, póki taka nie da przychówku, nie ma co zawczasu obłaskawiać.
– Co to ma wspólnego z piorunem?
– Ano, za błyskawicą nastał ogień wielgaśny. W tem czasie stara z młodą w chacie gaździła, a chłop poszedł po sąsiedzku namawiać się, kiedy owce w kierdele zaganiać bedą. Ogień buchnął, jakby wcześniej beczkę bimbru rozlał po chacie. Stara i młoda krzyk podniosły. Na widok ognia ludzie się zbiegli z wiadrami. Ale co tu gasić, jak jeden war płomieni stanął na dachu. Chwila, moment i wszystko miało zapaść się do izb. Jasiek chlusnął na się wodę z wiadra i skoczył w ogień, gdzie stara z młodą krzycały o ratunek. Ale on tylko jedną mógł zabrać, bo Bóg, na wstrzymanie gorejącej zapaści, dał ino casu ziebełko. Juhas wyniesł młódkę w ramionach, no i zara za nim dach prasnął i syćko zwaliło się gorejącym warem do środka. Matka się spaliła. – Stara góralka podniosła na mnie oczy; niemal zahipnotyzowała mnie wodnistym spojrzeniem.
– Powiecie mi prawdę – syknęła – ale jak na spowiedzi.
– Proszę pytać – bąknąłem, niepewny celu gaździnej ciekawości.
– Wy byśta kogo wyciągli?
KIEDY ZAMKNĄŁEM za sobą skrzypiącą furkę i wróciłem do samochodu, zaskoczony zorientowałem się, że minęła dwudziesta i zaczyna powoli zmierzchać. Do celu miałem jeszcze spory kawałek drogi, postanowiłem zatem na noc zatrzymać się w którejś z chat po drodze.
Nawet kiedy już jechałem do centrum wioski, w głowie cały czas siedziało mi pytanie gaździny: „A wy byśta kogo wyciągli?”
– I CO JEJ RZEKLIŚCIE? – Baca, u którego znalazłem nocleg, pospiesznie się przeżegnał. Widocznie zauważył moje zdziwienie, gdyż szybko dodał, zniżając głos. – Dziś rocznica pożaru. U nas wszyscy wiedzą, co by w ten cas w nawiedzone miejsce nie chodzić. Spadkobierce na pogorzelisku dom zbudowali i chcieli go przedać, ale nie dało się w nim nocki w spokojności przeczekać. Ci, co tam spali, prawili, że dymem w oczy gryzło i ogień co raz to na ścianach tańcował. No i jeszcze stara Grażka w kuchni garnki głośno przestawiała.
– Grażka?
– Ta, którą syn zostawił na zatracenie. Podobno jak na jej pytanie złą odpowiedź się rzeknie, toś umarł, człeku, i już cię ludzie żywego nie obaczą. Czasami tak se myślę, czy ona tam – zerknął w sufit – już wie, że jak inni wioskowi pochopnie synka przeklęła.
– Jak to?
– Po tym pożarze niektórzy z miejscowych Jaśka paluchami wytykali, że matkę na śmierć ostawił. Nikt nie chciał słuchać jego usprawiedliwień. Ludzie spluwali na widok młodego i odwracali wzrok w inszą stronę. No i Jasiek z tej niesprawiedliwości wziął i we studni się utopił, a wdowa wyniosła się do rodziców w dolinę.
– Dlaczego niesprawiedliwości?
– Osiem miesięcy później żonka urodziła pogrobowca. Wtedy do ludzi doszło, że Jaśkowi nie chodziło jeno o młódki miłowanie, ale i nienarodzonego chronienie. Ale, ale… – gazda spojrzał na mnie z uwagą. – Nie rzekliście, jaką odpowiedź Grażce daliśta. Dobrze będzie wiedzieć na przyszłość.
Na skutek reorganizacji Piotr N. stracił pracę w laboratorium chemicznym. A na głowie miał kredyt i kosztowną próbę ratowania zdrowia tracącej wzrok żony w zagranicznym szpitalu. Miał jednak szczęście, gdyż tego samego dnia spotkał dawnego kumpla, którego przed laty wszyscy nazywali Belmondem.
Znajomek nie owijał w bawełnę, że chodzi o produkcję amfetaminy: „Potrzebujemy kogoś takiego jak ty na dwa, góra trzy miesiące. Nie jeż się. Spoko. To tak, jakbyś miał wykonać robotę na zlecenie, nic więcej. Przez ten czas zarobisz tyle forsy, że obecne kłopoty finansowe uznasz za przykre wspomnienie.”
Kiedy po siedmiu miesiącach Piotr N. powiedział „dość”, dotychczasowi partnerzy zgodzili się na zakończenie współpracy. Uregulowano z nim wszystkie należności i rozstano się w zgodzie. Tydzień później, kiedy wracał rano z zakupami, po wejściu do klatki schodowej dostał cios w głowę i stracił przytomność. Odzyskał ją w mrocznej piwnicy. Wkrótce pojawiło się dwóch drabów o kwadratowych karkach. „Kiedy, komu i za ile nas sprzedałeś?” – zapytał pierwszy. Ponieważ nie wiedział, o co pytają, zaczęli go okładać kijami do baseballa.
– W tydzień po tym, jak Piotr odszedł – zezna później aresztowany Belmondo – nasze laboratorium zlikwidowała policja. Co oznaczało, że między nami był zdrajca. Trzeba go było znaleźć i uciszyć. Wszystko wskazywało, że jest nim Piotrek. Kazałem go porwać. Egzekutorzy mieli pałami wbić mu do pustego łba, żeby przed sądem nie puszczał pary z gęby. Tylko tyle. Jednak oni za mocno przyłożyli się do roboty.
Bandyci byli pewni, że Piotr N. nie żyje. Dlatego ciało wyrzucili popołudniem na pobocze drogi w podwarszawskich Markach. Facet miał jednak szczęście. Przejeżdżający szosą kierowca zauważył nogi wystające z przydrożnych krzaków. Wezwał karetkę pogotowia. Mimo licznych złamań, w tym podstawy czaszki, w Piotrze N. tliła się resztka życia, które, jak orzekli lekarze, być może da się utrzymać.
– Kiedy dostałem informację, że nasi zatłukli Piotrka – Belmondo kończył zeznanie – jeszcze tego wieczora kazałem im jechać do jego domu. Żona mogła wiedzieć równie dużo co ten idiota. Ją też kazałem uciszyć.
– DOCHODZIŁA DWUDZIESTA druga – opowiadała Anna N. – Byłam zdenerwowana. Piotr wyszedł rano kupić pieczywo na śniadanie. Minęła godzina, dwie, a on nie wracał. Kilka razy do niego dzwoniłam, ale nie odpowiadał. Policji nie brałam pod uwagę, bo on ostatnio powtarzał, że popełnił jakiś straszny błąd, o którym lepiej, żeby nikt się nie dowiedział. Próbowałam nie poddawać się panice, a jednak czułam, że stało się coś złego. Minęło południe, a jego telefon nadal milczał. Wmówiłam więc sobie, że dzieje się coś ważnego i teraz nie może do mnie zadzwonić. Ale po wszystkim to mu powiem do słuchu, że tak nie można. I sobie w kółko powtarzałam, jak na niego nakrzyczę. To głupie, ale dzięki temu jakoś przetrzymałam do wieczora. Właśnie miałam włączyć radio, gdy usłyszałam, jak mąż wszedł do pokoju. W pierwszej chwili się przestraszyłam. Kiedy jednak wziął mnie za rękę, wrócił spokój. Piotr powiedział, żebym się ubrała, bo musimy jechać.
Co chwila prosił o pośpiech. Wyczułam, że stara się ukryć narastające zdenerwowanie. Spytałam, co się stało, ale on odpowiedział tylko: „Niedługo o wszystkim się dowiesz. Teraz nie mamy na to czasu. Oni zaraz tu będą”. Jacy oni? Piotr wyprowadził mnie na ulicę. Przeszliśmy kilka metrów, zawołał na przejeżdżającą taksówkę. Auto się zatrzymało. Wsiedliśmy. Przez całą drogę milczeliśmy. Trzymałam w swoich dłoniach jego rękę. Była dziwnie zimna, jej przenikliwy chłód wnikał w moje ciało. Ale nie potrafiłam się zmusić, by ją puścić. Wtedy pomyślałam, że oddałabym wszystko, by móc ujrzeć męża. Spojrzeć mu w oczy. Sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy z auta. Przeszliśmy chodnikiem i wkroczyliśmy do szpitala – takie miejsca od razu poznaję po zapachu, zbyt długo w nich przebywałam. Po co tam przyjechaliśmy? Piotr zbywał milczeniem moje pytania, co tu robimy. Wjechaliśmy windą na piętro. Mąż posadził mnie na krześle i kazał czekać. Nie wiem, jak długo siedziałam. Może kilka minut. W pewnej chwili dobiegł mnie odgłos kroków. Po zapachu perfum poznałam, że obok stanęła kobieta. Usłyszałam pytanie, co robię na OIOM-ie. Odparłam, że nie wiem. Przedstawiłam się.
Wtedy Anna N. dowiedziała się, że jej mąż przez kilka ostatnich godzin był operowany i teraz leży w śpiączce farmakologicznej. Ona zaś właśnie siedzi przed drzwiami jego separatki. Po powrocie do zdrowia Piotr N. nie potrafił wyjaśnić żonie, w jaki sposób zjawił się w ich domu i wywiózł do szpitala, ratując przed gangsterami, którzy zamierzali ją zabić.
TO NIE DZIĘKI chemikowi policja trafiła na trop amfetaminowego gangu. Grupę rozpracowaliśmy jeszcze przed jego zatrudnieniem przez Jerzego W., ps. „Belmondo”. Nieświadomy niczego Piotr N. wszedł w zastawianą przez nas i kolegów z niemieckiego Bundeskryminalamtu pułapkę. W sumie aresztowaliśmy ośmiu gangsterów i dwudziestu powiązanych z nimi dealerów. Zlikwidowaliśmy cztery laboratoria. Kiedy po dwóch miesiącach Piotr N. opuścił szpital, prokurator wydał nakaz jego tymczasowego aresztowania.
Kondukt uformował się przed domem pogrzebowym. Żałobnicy chwilę czekali, aż trumna zostanie wyniesiona na dwór i wstawiona do czarnego mercedesa, który miał zawieźć ją na cmentarz.
Teresa, podtrzymywana przez ojca, nie mogła opanować szlochu. Gdy wreszcie odjęła chusteczkę od oczu, przy drzwiach wejściowych do kaplicy dostrzegła Damiana.
– Przecież ty nie żyjesz – próbowała krzyknąć przez zaciśnięte gardło. Szok sprawił, że osunęła się bezwładnie na chodnik.
Gdy odzyskała przytomność, dłuższą chwilę płakała. Jeszcze nie mogła uwierzyć, że ocalał. Dopiero gdy wziął jej dłonie w swoje i zaczął całować, a w jego oczach pojawiły się łzy, uwierzyła, że to nie przywidzenie.
Wspierając się na jego ramieniu, towarzyszyła mężowi w ostatniej drodze. Po zakończeniu uroczystości pogrzebowych Damian zaoferował, że następnego dnia ją odwiedzi i wszystko spokojnie wyjaśni.
– Wpadnę wieczorem – podniósł kołnierz, żeby osłonić się przed zawiewającym śniegiem. – Na pewno będziesz zajęta przez cały dzień.
Uśmiechnęła się smutno i kiwnęła potakująco głową.
Do tej rozmowy przygotowywał się starannie przez ostatnie dni. Koło siedemnastej wsiadł do samochodu. Zapalił silnik i ruszył w stronę trasy wylotowej. Willa Marka znajdowała się w sąsiednim miasteczku.
W czasie jazdy jeszcze raz powtórzył w myślach każdy punkt historii, którą zamierzał opowiedzieć. Zwłaszcza musi przekonująco opisać szczęśliwy traf, który sprawił, że uniknął wypadku, w którym zginął przyjaciel. Był pewny, że Teresa mu uwierzy.
Interesy z Markiem rozpoczął w połowie lat dziewięćdziesiątych. Po pięciu latach byli już właścicielami prężnie prosperującej firmy przewozowej, która dysponowała czterdziestoma TIR-ami kursującymi na trasach krajowych i międzynarodowych.
Przed rokiem nawiązał romans z Teresą, żoną wspólnika. I nie dlatego, że się w niej zakochał. Jednak kiedy spółka się rozkręcała, i on się na swój sposób też „rozkręcał”. Chciał być coraz sprytniejszy i bogatszy. Każdy miesiąc musiał przynieść kolejną zdobycz, potwierdzenie, że jest lepszy od innych. W końcu stało się to jego obsesją. I zapewne to właśnie było powodem, że gdy pewnego dnia wpadł do Teresy wieczorem, by ją powiadomić, że mąż wróci dopiero następnego popołudnia, przemknęło mu przez głowę pytanie: „Czemu nie spróbować”? I tak został u niej do rana.
MINĄŁ TABLICĘ informującą, że wyjechał z Tarnowa. Na szosę powoli nasuwał się wieczorny mrok z pierwszymi nitkami mgły. Włączył światła mijania. Dodał gazu, chcąc jak najszybciej dojechać do celu.
Dwa miesiące temu na jego drodze stanął gangster o ksywie Fred i podsunął genialny pomysł.
– To może być interes naszego życia. – Damian próbował później przekonać Marka. – Do owoców wożonych na Zachód możemy dorzucać paczki z amfetaminą. Na każdym transporcie zarobimy kupę zielonych.
Wspólnik powiedział twardo: „Nie”.
Damian z doświadczenia wiedział, że dalsza dyskusja jest bezcelowa. Przyjaciel był zbyt uczciwy, a tacy, jak stwierdził Fred, długo nie żyją. Tak naprawdę Marek był sentymentalnym durniem, który zadawalał się byle czym. Przestał więc go namawiać i udał, że sprzeciw zmienił jego decyzję.
– Jak zwykle trzeźwiej ode mnie kombinujesz – klepnął kumpla po ramieniu. – Masz rację, to śmierdzący interes. Coś mnie zamroczyło, że zacząłem zastanawiać się nad takim g…
W głębi duszy był wściekły. Niemal fizycznie chciał tej leżącej na wyciągnięcie dłoni góry forsy. Im dłużej o niej myślał, tym coraz bardziej fizycznie jej pragnął.
DLACZEGO TERAZ wraca myślami do tamtych wydarzeń? Powinien skoncentrować się na drodze. Z trasy szybkiego ruchu skręcił w jednopasmową szosę. Miał do przejechania jeszcze dziesięć kilometrów.
Tydzień temu zadzwonił do Marka z informacją, że ich nietrzeźwy kierowca został zatrzymany przez drogówkę i muszą odebrać ciężarówkę z parkingu policyjnego. Rano towar musiał trafić do hurtowni klienta. Kiedy pół godziny później wsiadał do nissana Marka, wciąż trzymał się swojej roli.
– Cholerny baran – zaklął głosem pełnym złości. – Tyle razy mu powtarzałem, żeby uważał, bo siebie oraz innych wpędzi w kłopoty. No i wyszło na moje.
Ruszyli. Marek przycisnął pedał gazu. Koła zapiszczały, gdy wjechali na asfalt. Zawsze jeździł zbyt szybko. Godzinę później Damian dostrzegł zajazd. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga. Trzymał się planu Freda. Nie musiał długo przekonywać kumpla, by zatrzymali się na kawę. W końcu czekała ich nieprzespana noc. W tym czasie człowiek Freda miał wykonać swoje zadanie. Kiedy płacili rachunek, zaczął symulować rozstrój żołądka.
– Ruszaj beze mnie – zdecydował. – Nie mamy czasu. Jutro ktoś mnie podrzuci na miejsce. – Uścisnęli sobie mocno dłoń. – Jedź ostrożnie.
Chwilę śledził wzrokiem odjeżdżającego Marka. Wiedział, że po kilku kilometrach przewody hamulcowe mercedesa przestaną pracować. Stanie się tak akurat przed serią ostrych zakrętów, które wiodły nad stromymi górskimi stokami. Przy szybkości, z jaką jeździł Marek, to był wyrok śmierci.
Odwrócił się i, pogwizdując pod nosem, poszedł w stronę restauracji. Nie czuł nawet odrobiny żalu, nie gnębiły go najmniejsze wątpliwości, czy zrobił właściwie. Jego myśli już sięgały w przyszłość pełną szans i okazji, na które jego wspólnik nie był gotów.
RZUCIŁ WZROKIEM na tarczę zegarka. Powinien już dojeżdżać do celu. Rozmasował bolący kark, wsłuchując się w miarowy rytm silnika. Nie wątpił, że Teresa poszła z nim do łóżka nie tylko z chęci przeżycia przelotnej miłostki. Od dawna łapał jej ukradkowe spojrzenia. Podobał się jej. Teraz zamierzał to wykorzystać.
Uwiedzenie kobiety nigdy nie sprawiało mu kłopotu. Za pół roku weźmie z wdową ślub, a wtedy wszystko będzie należało już tylko do niego.
Szosa tonęła w gęstej mgle. Spojrzał na zegarek. Co jest? Już dawno powinien siedzieć w salonie i pocieszać tę spłakaną idiotkę. Czyżby pomylił drogę?
Przed maską pędzącego auta rozciągała się pusta mroczna szosa, cięta światłami reflektorów. Docisnął pedał gazu, przyspieszając do stu na godzinę. Koła zapiszczały na zakręcie.
– Jedź ostrożnie – usłyszał obok głos Marka.
Przerażony, wdepnął pedał hamulca. Toyotą zarzuciło na śliskiej jezdni. Jeszcze rozpaczliwie próbował wyprowadzić samochód z poślizgu. Rozpędzone auto ścięło łuk zakrętu i z hukiem przebiło barierkę odgradzającą szosę od przepaści.
Mój mąż umierał i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Pewnego dnia, pod koniec odwiedzin u mamy, ta szepnęła mi na pożegnanie: „Oby to stało się jak najszybciej”. W pierwszej chwili doznałam szoku, że mogła coś takiego powiedzieć. Ale sekundę później przyszło opamiętanie. Miała rację. Karol każdego dnia po tysiąckroć umierał od bólu nie do wytrzymania. A ja mogłam tylko bezsilnie patrzeć, jak gaśnie z dnia na dzień.
Na mój widok lekarz zawsze się kulił.
– Tramadol, który pan znowu przepisał, już dawno nie działa. Mąż potrzebuje czegoś mocniejszego.
– Niech bierze dwie tabletki.
– Teraz za każdym razem łyka ich sześć.
Po wzroku faceta zobaczyłam, że właśnie ogłuchł. Od tej chwili już tylko bezradnie powtarzał, że muszę iść do poradni specjalistycznej.
– W czasie pandemii? – Spojrzałam na niego jak na idiotę. – Dzwoniłam, wyznaczyli mi termin za dwa miesiące. A ból zadręcza go teraz.
Rozpętała się awantura. W efekcie ochroniarz wyprowadził mnie na zewnątrz przychodni. Kiedy załamana własną niemocą i bezdusznością innych miałam iść do autobusu, obok stanął młody chłopak z rzadkimi rudymi włosami na głowie. Nie wyglądał najlepiej, trzęsły mu się ręce.
– Słyszałem, co pani mówiła. Mogę pomóc. – Podał ulicę i nazwę kawiarni. – O siedemnastej niech pani pyta o Bajera. Taki łysy kurdupel z wielkimi słuchami, to znaczy uszami, w dżinsach. On sprzeda pani działkę czegoś mocnego. Ma różny towar, więc na pewno coś pani dla siebie znajdzie.
Odszedł, kuląc się przed chłodnym wiatrem. W końcu był dopiero początek kwietnia. Dwie godziny później weszłam do kawiarni. Nie czułam lęku. Musiałam zdobyć narkotyk i byłam tym zmotywowana na maksa.
Kiedy siadłam przy barze, w lustrze zobaczyłam wpatrzonego we mnie mężczyznę w popielatym kapeluszu. Dziwne, że nie zdjął go w lokalu. Dwa stoliki dalej siedział wielki, niemal kwadratowy facet z łysą głową. Obojętnie przesuwał w ustach z prawa do lewa wykałaczkę. Obok niego zobaczyłam łysego kurdupla w dżinsach. Był młody, nie miał nawet trzydziestki. Obaj popijali piwo i patrzyli znudzonym wzrokiem na salę. Podeszłam i powiedziałam, czego chcę.
Bajer spojrzał na mnie z drwiną. Najwyraźniej sądził, że albo jestem policyjną wtyką, albo wariatką. Odsunęłam krzesło, usiadłam i opowiedziałam o mężu i jego cierpieniu. Na koniec rzuciłam twardo, że nie wyjdę, dopóki nie sprzeda mi trzech dawek narkotyku, który pomoże, i nie powie, co mam z nim zrobić.
Kiedy mówiłam, widziałam, jak z twarzy dilera znika drwina. Nawet wykałaczka w ustach ochraniającego go byczego karku znieruchomiała, a w oczach pojawiło się współczucie. Gdy skończyłam, osiłek popatrzył na szefa z napięciem, jakby chciał przekazać mu telepatycznie: „Sprzedaj jej!”. Bajer przełknął ślinę.
– Najlepsza będzie morfina – powiedział. I podał cenę. Zapłaciłam.
Narkotyk pomógł i pierwszy raz od dawna zobaczyłam na twarzy Karola uśmiech. Tę noc przespaliśmy spokojni i wtuleni w siebie. Nigdy nie byłam tak szczęśliwa, jak wtedy, gdy wsłuchiwałam się w miarowy oddech męża.
Tydzień później, gdy kupowałam cztery kolejne działki, do lokalu wpadła policja. Zostałam aresztowana za posiadanie narkotyku. Odebrano mi jedyne lekarstwo, które mogło uśmierzyć ból umierającego. Od wściekłości większe było tylko moje przerażenie. Pomyślałam, że to koniec.
Prokurator patrzył na mnie obojętnym wzrokiem, zupełnie jak lekarz w przychodni. Był głuchy na słowa o umierającym mężu. Kiedy mijały kolejne godziny przesłuchania, w myślach widziałam już tylko ściągniętą cierpieniem twarz Karola, który z coraz większym bolesnym zawodem patrzy na drzwi wejściowe, w których się nie pojawiam.
Po dziesięciu godzinach zostałam zwolniona. Wyszłam z komisariatu i stanęłam bezradnie na pustej ulicy. Gdzie miałam szukać pomocy? Po policzkach płynęły mi łzy. Zarazem narastała we mnie gorycz i poczucie niesprawiedliwości. Chciałam krzyczeć w głos i przekląć cały ten obojętny, okrutny świat.
Wtedy obok stanął znany mi z kawiarni mężczyzna w popielatym kapeluszu. Podał mi dziesięć porcji narkotyku.
– Proszę już iść – szepnął. – Karol bardzo pani potrzebuje.
– Skąd pan wie? – Spojrzałam zaskoczona na ampułki.
– Bajer mi powiedział.
Wiedziałam, że kłamał, ale chciałam wierzyć w te słowa. Ruszyłam w stronę postoju taksówek, ale po dwóch krokach obejrzałam się, żeby podziękować nieznajomemu, bo przecież w oszołomieniu zapomniałam. Ale ulica była pusta.
Morfiny starczyło na dwa tygodnie. Po zażyciu ostatniej dawki Karol zmarł. Miał uśmiech na ustach. Nic go nie bolało.
Mężczyznę w popielatym kapeluszu zobaczyłam na pogrzebie męża. Chciałam do niego podejść, ale córka przytrzymała mnie za rękę, o coś pytając. Wtedy z modlitewnika wypadł obrazek anioła, do którego mąż modlił się o odjęcie bólu. Kiedy podniosłam z ziemi zdjęcie i spojrzałam w stronę mężczyzny, już go nie było.
Nasz klub grotołazów dostał zlecenie, żeby sprawdzić sztolnię, którą robotnicy odkryli przy kopaniu fundamentów pod nowy dom w starym centrum miasta. Z dawnych map z końca XVIII wieku wynikało, że kiedyś mieściły się tam podziemne magazyny na dojrzewające w beczkach wino.
Przygotowania zajęły dwa dni. Sprawdziliśmy sprzęt, a zwłaszcza radiostację. Pod ziemię miał zejść ze mną Zbyszek. Rekonesans nie był trudny, dlatego zabrałem ze sobą świeżaka.
Zjechaliśmy do głębokiej ocembrowanej cegłami studni. Ruszyliśmy w głąb otwierającego się przed nami korytarza, na którego końcu znajdowały się obite blachą drzwi. Stary zamek pod naporem paru uderzeń szybko puścił. Otworzyliśmy je z trudem, były ciężkie i skrzypiały.
Owiało nas stęchłe powietrze. Nic dziwnego, przez ponad sto lat nie docierał tu świeży powiew. Pół godziny później ostrożnie przeszliśmy ze dwieście metrów pustym podziemnym korytarzem. Niespodziewanie ceglana podłoga zarwała się pod naszymi nogami. Na szczęście nic mi się nie stało. Kask zamortyzował uderzenie głowy o ceglaną posadzkę.
Co ze Zbyszkiem? Gdy lecieliśmy w dół, usłyszałem jego krzyk. Wstałem. W świetle latarki zobaczyłem, że chłopak leży nieprzytomny w starej roztrzaskanej trumnie. Przestraszyłem się, że coś mu się stało, ale po chwili poruszył się i otworzył oczy. Pomogłem mu wstać.
– Chyba będzie lepiej, jak wrócimy – stwierdziłem.
Chłopak miał rozerwaną nogawkę i rozciętą skórę nad kolanem. Założyłem opatrunek.
– Wrócili? Gdzie? – Zbyszek miał zmieniony głos.
Zaświeciłem mu w oczy, ale on nawet nie osłonił się przed rażącym światłem.
– Spadliśmy. Nie pamiętasz?
Przeniosłem promień światła na wyrwę w suficie. Była dobre pięć metrów nad nami. Odpiąłem od paska radiostację i próbowałem nawiązać łączność. Nic, w głośniku nie usłyszałem nawet trzasku. Przesunąłem smugą światła z latarki po otoczeniu. Z mroku wyłoniły się drewniane zmurszałe drzwi. Obok w kamieniu wycięto krzyż o dwóch równych poprzecznych ramionach.
– Co to takiego? – mruknąłem do siebie. Pierwszy raz widziałem ten symbol.
– Karawaka, krzyż choleryczny – usłyszałem głos Zbyszka. Wciąż mówił jakby przez sen, głosem odległym i monotonnym. – Oznaczano nim miejsca, w których chowano ludzi zmarłych na cholerę. Tu pomór wybuchł w 1798 roku. Nikt nie wiedział, co było jego przyczyną. W miasteczku nie ostała się ani jedna rodzina, która nie pochowałaby paru bliskich. Mieszkańców ogarnął strach. Jedni nie wychodzili z kościoła, wierząc, że gdy będą blisko ołtarza, Anioł Zagłady ich nie dosięgnie. Inni zabarykadowali się w domach, pewni, że pomór nie przeniknie przez drzwi, na których nakreślili kredą krzyż święty. Ginęli jedni i drudzy.
Słuchałem chrapliwego mamrotania Zbyszka i zastanawiałem się, skąd u niego ta wiedza. Miał dopiero dziewiętnaście lat i raczej nie był typem mola książkowego. Zaniepokoił mnie też jego głos – obcy, z pozbawioną emocji głęboką chrapliwą intonacją. Ponownie przesunąłem światłem latarki po jego twarzy. Wzrok miał nieobecny. Stwierdziłem, że chłopak musiał podczas upadku nabawić się wstrząsu mózgu.
– Chodźmy – dotknąłem jego ramienia. – Może znajdziemy przejście.
Zbyszek sięgnął do rozbitej trumny. Z kości złożył krzyż o dwóch poprzecznych ramionach, które usztywnił. Na koniec powiedział słowa, które zabrzmiały jak dawna modlitwa:
– Przenayświętszy krwawy pot Pana naszego, Jezusa Chrystusa, na troyakiey modlitwie z Ciała yego wylany, niech będzie z nami. – Popatrzył na mnie obcym spojrzeniem i wskazał na drzwi. – Karawaka otworzy nam drogę. Inaczej nie przejdziemy.
Nie zamierzałem się z nim kłócić. Był totalnie oszołomiony.
Za drzwiami z zaskoczeniem zobaczyłem dziesiątki szkieletów, ułożonych jedne na drugich. Część spowijał jeszcze poszarzały całun. Na niektórych widać było resztki zetlałej odzieży. Dalej była kolejna sala i jeszcze jedna zapełniona setkami kościotrupów. Wreszcie doszliśmy do schodów, po których wspięliśmy się na długi korytarz, którym mogliśmy wrócić. Kiedy dochodziliśmy do wyrwy, przez którą wpadliśmy piętro niżej, Zbyszek mnie zatrzymał.
– Kiedy na cmentarzu zabrakło miejsc pochówku, to w obawie przed zarazą postanowiono z podziemnych składowisk wina zrobić zbiorowe mogiły dla dziesiątek codziennie umierających nieszczęśników. Wszystkich pochowano w pośpiechu, bez słowa modlitwy za spokój duszy. – Jego głos nadal był obcy i nawiedzony. – Zmarli przepuścili nas, gdyż przysiągłem im na karawakę, że będzie odprawiona msza za wieczny spokój ich dusz. Ty też musisz przysiąc na krzyż pański.
Spojrzałem w dziwnie mroczne oczy chłopaka, przez moje ciało przebiegł zimny dreszcz.
– Przysięgam – obiecałem.
Wtedy Zbyszek osunął się bezwładnie na posadzkę. Rana powyżej kolana zaczęła gwałtownie krwawić. Zaniosłem nieprzytomnego na plecach do wyjścia i wezwałem pomoc przez radiostację.
Chłopak odzyskał świadomość w szpitalu dwa dni później. Lekarze stwierdzili silne wstrząśnienie mózgu i pęknięcie podstawy czaszki. Głęboka rana groziła wykrwawieniem. Nic nie pamiętał z wyprawy.
Jakiś czas później w miejskich kronikach odnalazłem rysunek kościanej karawaki. Taki właśnie krzyż przed wiekami nosił ksiądz, który został pochowany na progu sal, żeby zatrzymać w podziemiach duchy pochowanych bez stosownej modlitwy. Napis na kościanych poprzeczkach głosił: Przenayświętszy krwawy pot Pana naszego, Jezusa Chrystusa, na troyakiey modlitwie z Ciała yego wylany, niech będzie z nami.
Skąd Zbyszek znał dawną modlitwę? I czy to on przeprowadził nas przez sale z ofiarami zarazy, które, nie pochowane w poświęconej ziemi, gotowe były rozedrzeć nas na strzępy? A może przeszliśmy dzięki duchowi księdza, do którego trumny spadł Zbyszek?
Zmarłych z podziemnych grobów pochowano w zbiorowej mogile. Trzech księży celebrowało specjalne egzekwie za spokój dusz setek czyśćcowych.
Moja przyjaźń z Markiem zaczęła się wiele lat temu od… przygody miłosnej. Nie miałam z kim iść na bal i zadzwoniłam do niego. Coś między nami delikatnie zaiskrzyło. Po maturze spotkaliśmy się jeszcze kilka razy. Zazwyczaj to on dzwonił do mnie i wyciągał na kawę. Może i zrodziłoby się między nami głębsze uczucie, ale w tamtym czasie stawiałam na naukę.
Kilka lat po skończeniu studiów wybrałam się na weekend do Mrągowa. Właśnie obroniłam doktorat i postanowiłam kilka dni spędzić na spacerach, czytaniu książki i totalnym lenistwie.
Pierwszego dnia wyszłam pospacerować po mieście. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w sklepie wpadłam na Marka. W pierwszej chwili oboje nie mogliśmy uwierzyć w ten przypadek. Postanowiliśmy uczcić szczęśliwe zrządzenie losu.
– Zjesz ze mną kolację?
– Myślisz o pobliskiej restauracji?
– O własnoręcznie przyrządzonej rybie. Mówią, że jestem w tym niedościgniony.
Niewidzialny mur, który dotąd nas dzielił, runął. Kupiłam wino. Wzięłam Marka pod ramię i poszliśmy do jego domu. Po drodze powiedział mi, że mieszka sam i uczy w miejscowej szkole.
Już nie widziałam w nim mężczyzny, z którym łączyła mnie tylko przyjaźń. Zobaczyłam kogoś, kto wpatruje się we mnie roziskrzonym wzrokiem. Przeniknął mnie dreszcz. A gdy wyznał mi, że od lat mnie kocha, niezmiennie i silnie, serce mocniej przyspieszyło rytm. I w pewnej chwili zrozumiałam, że wreszcie znalazłam tego jedynego. Zostałam u Marka na noc.
Kiedy następnego dnia się obudziłam, na szafce nocnej przy łóżku zobaczyłam bukiecik żółtych frezji. Obok leżała kartka: Na stole masz przygotowane śniadanie. Umyłam się, ubrałam i usiadłam przy stole w kuchni. Wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek, dochodziła dziewiąta rano. Poszłam otworzyć. Na progu zobaczyłam listonosza. Przyjęłam list polecony. Nie miałam wątpliwości, że napisała go kobieta. Na kopercie, która pachniała perfumami, zobaczyłam wyrysowane serduszka.
A ja, głupia, już sobie wyobrażałam…
Wściekła wróciłam do hotelu, spakowałam walizki, wsiadłam w samochód i ruszyłam w drogę do Poznania. Przez kilka następnych tygodni Marek kilka razy dzwonił, ale ja nie chciałam z nim rozmawiać i słuchać tłumaczeń. Wreszcie jego telefon umilkł.
Dziewiętnaście lat później skontaktowała się ze mną koleżanka z ogólniaka z informacją, że Marek nie żyje. To był dla mnie szok. Mimo dawnych nieporozumień, poczułam, jakbym straciła kogoś bliskiego.
– On stale ciebie wspominał – usłyszałam w słuchawce. – Jego siostra strasznie rozpacza. To było kochające się rodzeństwo. Kiedy długo się nie widzieli, pisali do siebie listy i jak dzieci obrysowywali je serduszkami. Zabawne, prawda?
Przed oczyma stanął mi tamten list. Siostra!? Poczułam w ustach gorycz. Serce ścisnął ból. Tamtego ranka poniósł mnie gniew, głupi i bezrozumny. Okazałam się zwykłą idiotką.
Na cmentarz pojechałam trzy tygodnie później. Długo stałam nad grobem Marka. Przypominałam sobie wszystkie dobre, radosne i szczęśliwe chwile, które spędziliśmy razem. Szkoda, że było ich tak niewiele.
Zerknęłam na zegarek. Do odjazdu autobusu miałam jeszcze pół godziny. Ruszyłam w drogę powrotną. Zaczęłam zastanawiać się nad swoim dotychczasowym życiem. Przez ostatnie lata spotkałam kilku mężczyzn, ale stale uciekałam w książki z obawy, że ponownie zostanę zraniona. Ponownie? To ja sama raniłam się własną głupotą. Czas skończyć z lękami, postanowiłam w duchu.
Kiedy dotarłam na przystanek, okazało się, że autobus odjechał i następny przyjedzie za godzinę. Zerknęłam na zegar na pobliskiej wieży kościoła. Zaskoczona stwierdziłam, że mój czasomierz spóźnia się o czterdzieści minut. Czyżby się popsuł?
Przypomniał mi się wieczór w Mrągowie. Znów żal ścisnął gardło.
Po kolacji Marek odprowadził mnie na przystanek. Wtedy też spóźniliśmy się na ostatni autobus. Kiedy zastanawialiśmy się, co zrobić, Marek przyznał się ze skruszoną miną:
– Wmówiłem ci, że twój zegarek się spieszy, stąd spóźnienie. Nie chciałem, żebyś odjeżdżała. Gniewasz się na mnie?
Przyciągnęłam go wówczas do siebie i pocałowałam. Potem wzięliśmy się za ręce i niczym para dzieciaków pobiegliśmy do niego do domu.
Poczułam, jak łza spływa mi po policzku.
Ruszyłam na powrót do grobu Marka. Może ukochany jeszcze nie chciał się ze mną rozstać? Chociaż to szalona myśl, ale było mi z nią dobrze.
Kiedy doszłam na miejsce, wstrzymałam oddech. Na płycie nagrobnej leżał bukiecik żółtych frezji, taki sam jak ten, który przed laty Marek zostawił mi na szafce przy łóżku.
Koło drugiej nad ranem ktoś zaczął dobijać się do drzwi mojego domu. Ki czort?
Znalazłem w mroku kapcie, naciągnąłem szlafrok. Wychodząc z sypialni, spojrzałem w okno. Nad wioską świecił jasno księżyc i wydawało się, że na dworze zaczyna świtać, choć to był środek nocy. Zszedłem na dół.
W progu zobaczyłem mieszkającego kilka chałup dalej starego Kanię. Spod naciągniętej głęboko na czoło wełnianej czapki spoglądały wystraszone oczy.
– Siwek wyłamał drzwi stajni i poooszedł w księżycowy galop – machnął ręką za siebie w niewiadomym kierunku.
– To go łapcie, co mnie do tego?
– Dwie godziny synowce szukali, aż z końca wioski zadzwonili, że leży na rozstajach pod krzyżem morowej zarazy i ledwo dycha. Dlatego tłukę się do was po nocy.
Wróciłem do sypialni, żeby się ubrać.
Weterynarzem w gminie byłem dopiero od roku. Myślałem, że opowieści o Noculach są zwykłym bajaniem poprzednika, który odszedł na emeryturę. Ostatniego dnia, przy pożegnaniu, wypił kieliszek, westchnął i powiedział:
– Jeszcze masz czas wybrać. – Zakąsił kawałkiem boczku. – Może lepiej będzie ci w sąsiednim miasteczku. Tu sami hodowcy koni, a tam spokojniejsza robota.
– Dlaczego? – Poszedłem w jego ślady i sięgnąłem po zakąskę.
Stary weterynarz patrzył na mnie chwilę z zastanowieniem.
– Może czas, żebyś dowiedział się o Noculach – powiedział w końcu.
– A cóż to takiego?
– Tak tutejsi nazywają konie, które zagubiły się w nocy.
Podniosłem wzrok na siedzącego za stołem pewien, że próbuje mnie w coś wkręcić. Ale on patrzył poważnie i widać było, że jest nieskory do żartów.
Dowiedziałem się, że dwadzieścia lat temu ludzi obudził tętent, który dochodził z drogi biegnącej przez całą wieś. Nikt pędzącego stada nie zobaczył, ale wszyscy czuli, jak ziemia drży pod dziesiątkami kopyt. Część nawet słyszała szalone rżenie. Od tamtej pory co jakiś czas przy pełni księżyca przez wioskę galopuje niewidoczny tabun. Nie wszyscy go słyszą, ale jeśli już, to strach takiego obezwładnia na amen. W tym czasie konie w stajniach robią się niespokojne, zaczynają tłuc jak oszalałe kopytami w zamknięcia, jakby chciały uciec przed idącym przez wioskę strachem. I zdarza się, że któreś ze zwierząt wyrywa się z boksu i rusza w księżycowy galop. Może ciągnie go do niewidzialnego stada i ze wszystkich sił próbuje je dogonić? A co interesujące, zabłąkanego po nocy konia zawsze można znaleźć pod karawaką na rozstajach na końcu wioski. Czasami można mu pomóc, uspokoić. Czasami już jest martwy, jakby serce ze strachu nie wytrzymało.
WYBIEGŁEM Z CHAŁUPY. Kania czekał już na drodze w samochodzie. Chwilę później dojechaliśmy na miejsce. Zobaczyłem powalone na ziemi, ciężko dyszące, pokryte pianą zwierzę. Ogier toczył wokół przerażonymi, przekrwionymi oczami. Zbadałem go, był wyczerpany, ale potrzebował tylko spokoju i odpoczynku. Podałem mu strzykawką środek nasenny. Synowce Kani pojechali do wioski po naczepę, żeby wywieźć konia do stajni.
– To wszystko przez tego głupka Jędrka. – Stary zaczął biadolić. – Że też los nas pokarał obesrańcem takim.
– Na kogo tak się złościcie?
Wtedy Kania opowiedział mi o głośnej swego czasu historii miłosnej.
– Wioskowy głupek niemowa zakochał się w dziewczynie. Co raz to przynosił jej pod próg nową rzeźbę konika z korzenia lub kawałka drzewa. Wszystkie pędziły z rozwianymi grzywami. Co trzeba mu przyznać – gospodarz przytaknął sam sobie – to wypierdek miał niemożebną smykałkę do strugania kozikiem w drewnie.
Kiedy dziewka miała już dość tych amorów, cichcem wyniosła się z wioski. Wtedy zrozpaczony pomyleniec naznaczył krzyż na rozstajach koślawymi bazgrołami i powiesił się na jednym z jego ramion. Pochowano go w odległym cmentarnym rogu, żeby Bogu samobójcę usunąć sprzed oczu.
– Odkąd Jędrek zadyndał – kontynuował opowieść – przez wieś galopują Nocule. Nasz proboszcz gada, że to przestroga, coby pohamować grzeszne rozpasanie umysłu i miłować, ale tylko ze statecznym umiarkowaniem.
Dwa miesiące później do wioski zjechały policyjne radiowozy. Ekipa śledcza rozkopała podstawę karawaki. W ziemi znaleziono szkielet kobiety. Okazało się, że właśnie do jej morderstwa przyznał się mężczyzna, który mieszkał w pobliskim miasteczku. Miał już żonę i był szanowanym obywatelem. Dziewczyna zaszła z nim w ciążę i próbowała szantażować skandalem. Pewnej nocy kochanek zwabił ją na skraj wioski, zabił i zakopał pod krzyżem.
Wiejski głupek, który często ukradkiem chodził za ukochaną, prawdopodobnie widział, jak została uduszona. Faktycznie, jak wspominają mieszkańcy, przez długi czas odgrywał przed nimi niemą scenę zbrodni, próbował przekonywać, że dziewka nie wyjechała. Ale wszyscy tylko się z niego śmieli, lekceważyli i przeganiali.