Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Kim byli pierwsi polscy gangsterzy? Który rodzaj działalności przestępczej przez długie lata był polską specjalizacją w Europie? I w jaki sposób w mafię byli zaangażowani przedstawiciele władzy? Ta książka to fascynująca analiza mechanizmów społecznych, socjologicznych i kryminalnych, które umożliwiły rozwój struktur mafijnych w Polsce. Jej autor – doświadczony dziennikarz, z dokumentów milicyjnych sprzed kilkudziesięciu lat wydobywa na światło dzienne mroczne historie o tym, jak w ubiegłym wieku kształtowały się procedury przestępcze. Od handlu kobietami, przez kradzieże samochodów na międzynarodową skalę po zawodowe morderstwa na ulicach miast — oto obraz rodzimego półświatka, który zaskakuje i przeraża. Gratka dla fanów kanału "Mafia PL" oraz książek Janusza Szostaka.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 104
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Paweł Szlachetko
Saga
Początki polskiej mafii
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2023 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727143064
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Materiały do tej książki zacząłem zbierać pod koniec 1988 roku. Fakty, cytaty, omówienia i wydarzenia, które zapisałem na poniższych kartach, znalazłem w milicyjnych dokumentach wpiętych w akta kontrolne lub w aktach prokuratorskich. Część wypisów pochodzi z tomów akt sądowych spraw, które w tamtym czasie zaczynały się toczyć na wokandach w całym kraju.
Do wielu informacji dotarłem dzięki aktom operacyjnym. Zezwolono mi do nich zajrzeć nie dlatego, że byłem sympatycznym facetem, ale ze względu na artykuły, które miałem na ich podstawie napisać. Istniała bowiem szansa, że teksty te wykurzą z ukrycia kilku ściganych przestępców lub nawet sprowokują ich do działania. Tak więc posłużono się mną w sposób czysto instrumentalny, o co oczywiście, biorąc pod uwagę zebrany materiał, nie miałem pretensji.
Po lekturze akt kontrolnych postanowiłem porozmawiać z milicjantami (formacje policji powstały w Polsce dopiero uchwałą Sejmu 6 kwietnia 1990 roku). Wówczas kilku śledczych nieoficjalnie odsłoniło mi kulisy przestępczego procederu, w który byli zamieszani ówcześni polityczni i… milicyjni oficjele. Nie mogłem jeszcze nikomu udowodnić, że bezpośrednio czerpie korzyści z przestępczych procederów. Jednak na podstawie rozmów i zebranych dowodów mogłem wykazać, że wydawane przez wielu decydentów przepisy, jak i proponowane, a potem uchwalane ustawy sejmowe służą legalizacji przestępstw dokonywanych w Europie Zachodniej przez rodzącą się w Polsce mafię.
W tamtych dniach członkowie gangów Pruszkowa czy Wołomina dopiero rozkręcali się w przestępczym fachu: „Pershing”, „Parasol”, „Słowik”, „Masa”, „Wańka”, „Malizna”, „Kajtek” czy „Bolo” stawiali pierwsze kroki w scalaniu i budowaniu mafijnych struktur. Napiszmy to wyraźnie – mafijnych, czyli takich, gdzie w przestępczym procederze biorą udział również ludzie, którzy działają na różnych szczeblach administracji lokalnej i państwowej.
O tym, że mój dziennikarski nos prowadził mnie we właściwym kierunku, zaświadcza fakt, że po napisaniu artykułu pt. „Paserzy Europy” (tekst znajdziecie w książce) zostałem wezwany do… Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej.
Paserami nazywano wówczas w europejskiej prasie polskich złodziei samochodów, którym przestępczy proceder ułatwiały oficjalne rodzime przepisy wwozowe. Czyli zadziałał najważniejszy mechanizm, który pozwala mówić o mafii – przestępcy i niektórzy przedstawiciele władzy grali do jednej (bankowej) bramki. Tak właśnie rodzi się i funkcjonuje mafia.
Dziś patrzę na tamte wydarzenia z większym luzem, jednak latem roku 1993, gdy jechałem do Komendy Głównej, byłem trochę wystraszony. Z biura przepustek zostałem zaprowadzony do jednego z zastępców komendanta głównego. Facet miał minę podrażnionego buldoga. Kiedy tylko wszedłem do jego gabinetu, krzyknął na mnie złym głosem: „Dlaczego k… piszecie, że w Polsce jest mafia, kiedy u nas jej nie ma!”.
Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że boleśnie nadepnąłem na kilka odcisków. Na szczęście w artykule przedstawiłem dowody, którym nie można było zaprzeczyć. I to mnie uratowało.
Wszystkie materiały, które tu znajdziecie, pochodzą sprzed trzydziestu lat. Wtedy zawarte w nich informacje szokowały. Wysnuwane wnioski prowadziły do zaskakujących konkluzji, które potwierdził upływający czas. Rozpoznane wówczas przeze mnie mechanizmy społeczne, socjologiczne i kryminalne mogę dziś uznać za trafne w prognozowaniu zbliżających się przemian, chociaż przed laty nazywałem to jeszcze gdybaniem.
Jako społeczeństwo w latach 90. ubiegłego wieku byliśmy kompletnie nieświadomi zbliżających się zagrożeń. Co prawda po kraju snuli się już rodzimi narkomani, którzy warzyli makiwarę lub zaczynali produkować polską herę. To był jednak margines ówczesnego życia społecznego. Z czasem stał się on na tyle duży i niepokojący, że Marek Kotański, organizator wielu przedsięwzięć wymierzonych w zwalczanie patologii społecznych i pomaganie osobom uzależnionym, założył Monar i Markot. Co nie znaczy, że państwo dostrzegło wagę problemu i rodzące się zagrożenia. Świadczą o tym choćby sprawdzalne fakty, że działalność niezapomnianego społecznika najpierw budziła drwinę, a potem, po uzyskaniu społecznego wsparcia, była spychana na margines informacyjny, o którym (wicie, rozumicie) lepiej nie mówić za głośno. W tamtych dniach nikt nie przewidywał nadejścia narkotykowej nawałnicy w postaci dziesiątków kilogramów kokainy, heroiny, LSD, syntetyków czy ton marihuany, które wkrótce miały ruszyć polskim szlakiem.
„Początki polskiej mafii” to zapis kształtowania się, wzrostu i krzepnięcia mechanizmu przestępczego biznesu, w który bardzo ochoczo angażowało się wielu gangsterów. Polska mafia nie narodziła się w rok, trzy czy siedem lat. To był powolny proces destrukcji, który zaczął obezwładniać struktury państwa od połowy lat 70. XX wieku, by w czasach politycznego przełomu i rozpadającego się systemu komunistycznego objawić się w pełni ukształtowany i niesłychanie groźny.
„Początki polskiej mafii” pokazują z różnych perspektyw rodzące się wówczas specjalizacje rodzimego świata przestępczego, jak: handel kobietami, kradzieże samochodów na międzynarodową skalę czy produkcja amfetaminy, która na długie lata stała się polską specjalnością w Europie. To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o zawodowych mordercach, którzy zaczęli strzelać na ulicach naszych miast do wskazanych im ofiar, a także o wymuszeniach, haraczach i porwaniach, które na pewien czas stały się naszą codziennością.
Na koniec chciałbym serdecznie podziękować wszystkim milicjantom, a potem policjantom, których wiedza, informacje, sugestie, podpowiedzi i nieformalne dopuszczenia do akt wielu śledztw pozwoliły mi zebrać materiał do niniejszego opracowania.
Macie ochotę zajrzeć za kulisy świata przestępczego i poznać mechanizmy rodzącej się przed ponad trzydziestu laty polskiej mafii?
Zapraszam.
W początkach PRL mafia jako taka praktycznie nie istniała. W latach 40. i 50. przeważały zabójstwa, rozboje, fałszerstwa, oszustwa lub nierząd. Jednak o gangach w stylu Al Capone’a nikt nie słyszał.
Począwszy od 1951 roku statystyki przestępczości w Polsce oscylowały w granicach stu tysięcy czynów przestępczych. Najbardziej piętnowane w owym czasie były tzw. „przestępstwa urzędnicze”, w których poprzez niedopełnienie przez urzędnika obowiązków szkodę ponosił interes publiczny lub prywatny. Ten ostatni, w pierwszym dwudziestoleciu PRL, niezbyt interesował ówczesne władze i był jedynie odnotowywany ze względów statystycznych.
Z czasem, gdy Polska rosła w siłę, a ludziom (czasami) żyło się (trochę) dostatniej, pojawili się przestępcy, o których mówiło się w całym kraju.
W latach 60. głośno było o Jerzym Paramonowie, którego przestępcza kariera rozpoczęła się od zdobycia pistoletu wzór TT i morderstwa przypadkowo zatrzymującego go milicjanta. Zabójca stał się legendą, rozmawiano o nim szeptem w sklepach, pracy i na ulicy. I chociaż bandytę schwytano już po dziesięciu dniach, na praskich podwórkach uliczni grajkowie wyśpiewywali:
Rabują sklepy, więc forsę mają
Nocami dziwki na nich czekają
Gorzałka leje się kolorowa
Bawi się banda Paramonowa
20 sierpnia 1962 roku cała Polska mówiła tylko o jednym: o skoku na bank w Wołowie. Skradziono wówczas niewyobrażalnie wielką jak na tamte czasy kwotę dwunastu i pół miliona złotych. Przypomnijmy, że średnia płaca oscylowała wówczas w granicach siedmiuset pięćdziesięciu złotych, a samochód marki Warszawa kosztował tylko dwadzieścia trzy tysiące osiemset złotych.
To były najgłośniejsze sprawy lat 60. Kolejne dziesięciolecie zaowocowało już bardziej znanymi nazwiskami – wszyscy słyszeli o Zdzisławie Najmrodzkim, dwudziestodziewięciokrotnym uciekinierze z więzień i aresztów.
Wtedy też pojawili się w Polsce pierwsi gangsterzy. Najgroźniejszym z nich był Jerzy Maliszewski. Popełnił on ponad dwieście przestępstw, od włamań poczynając, a na próbie zabójstwa milicjanta kończąc. Z więzień uciekał dwadzieścia siedem razy, z czego szesnaście z powodzeniem. Jego mir w świecie przestępczym rósł z miesiąca na miesiąc i nie bez przyczyny nadano mu pseudonim Kaskader. W życiu codziennym uważany był za miłego człowieka. Ja rownież odniosłem takie wrażenie po kilku rozmowach, które odbyłem z nim w więzieniu we Wronkach. Dostałem nawet od niego list, w którym odniósł się do artykułu opublikowanym przeze mnie w 1988 roku na temat jego kryminalnej przeszłości.
Szanowny Panie
Rozmawiał Pan ze mną w więzieniu i tę całą rozmowę opisał zgodnie z prawdą. Uważam Pana za człowieka sprawiedliwego, bo zgadzam się z tym, co Pan o mnie napisał…
Po warunkowym zwolnieniu z więzienia Jerzy Maliszewski zginął w pierwszej wojnie gangów, 13 marca 1995 roku, w podwarszawskich Markach, gdy naciskał klamkę drzwi wejściowych willi Czesława K., ps. „Cerber”, na której założono ładunki wybuchowe z trotylu. W tym czasie polscy przestępcy byli już dobrze zorganizowani w kilkudziesięcioosobowe grupy, których przywódcy nie wahali się wydawać na konkurencje wyroków śmierci.
Żeby jednak mogli zgromadzić ogromny majątek i realną władzę, wcześniej musiały przyjść lata gierkowskiej małej stabilizacji, kiedy to ludzie zaczęli zdobywać (początkowo) małe fortuny. Wówczas to najbezpieczniej i najszybciej można się było dorobić na handlu zachodnią walutą, która, w przeciwieństwie do złotówki, w oczach niepewnych jutra rodaków nigdy nie traciła na wartości.
A zaczęło się to mniej więcej tak…
Boom gospodarczy lat 70., możliwość wyjazdu na Zachód, pozbycie się sztywnego gorsetu gomułkowskich zasad wychowywania społeczeństwa stworzyły szansę wzbogacenia się w nielegalnym wówczas, choć powszechnie uprawianym, handlu zachodnimi walutami, z których najwyżej w Polsce ceniono: dolary, funty, szwajcarskie franki i zachodnioniemieckie marki.
To właśnie wówczas słynny – może lepiej: osławiony – przedsiębiorca Lech Grobelny zrobił (nie mylić z zarobił) pierwszy tysiąc dolarów. Zresztą nie był jedynym człowiekiem, który dostrzegł szansę szybkiego dorobienia się na handlu walutą małej fortuny, którą – jak liczyli najostrożniejsi – będzie można następnie przejadać w cichości czterech ścian, żyjąc na posadzie urzędnika. „Sałaciarzy”, jak wówczas nazywano handlujących walutą, czyli „sałatą”, były setki.
Pierwszy raczkujący okres podziemnego (przestępczego) cudu gospodarczego z połowy lat 70. miał lokalny zakres. Rodzimi „przedsiębiorcy” prowadzili interesy głównie w kraju. Dolar i uzyskane z jego obrotu złotówki krążyły między Warszawą, Krakowem, Katowicami, Gdańskiem i Wrocławiem. Z jednych pęczniejących kieszeni przepływały do drugich. Na jednym dolarze pośrednik zarabiał dziesiątą część wartości – trzy, cztery złote. Dopiero od końca lat 70. na tym samym dolarze zarabiano trzy-, czterokrotnie więcej.
Dla wielu późniejszych bossów polskiego podziemia przestępczego tamte lata były błogosławione. Izolacja państw komunistycznych sprawiała, że nie mieli prawdziwej konkurencji świata przestępczego kwitnącego po drugiej stronie Muru Berlińskiego. W przeciwieństwie do gospodarki narodowej lat 90., czekającej na wykupienie przez zachodni kapitał (bo nasz raczkujący biznes nie miał wystarczających środków na rozwój i unowocześnienie przemysłu), polskie podziemie przestępcze było tak silne finansowo i organizacyjnie, że nie musiało się obawiać, że jego interesy przejmie pierwszy lepszy geszefciarz zza Łaby. Dlatego lata 70. można traktować jako błogi okres przyuczania się do zawodu. Wówczas w pełni też potwierdziła się i sprawdziła w praktyce zasada, że pieniądz robi pieniądz. Najsilniejsi waluciarze Wrocławia, Katowic czy Gdańska ustalali kursy kupna-sprzedaży, których drobni handlarze rygorystycznie przestrzegali. A jeśli ktoś się wyłamał, dostawał tęgie baty, które na kilka tygodni zmieniały jego fizjonomię, wypielęgnowaną kosmetykami z Pewexu lub Baltony. Czarnorynkowy kurs dolara mógł być wówczas ustalany niezależnie od zasad rządzących prawdziwym rynkiem. Zaniżając bądź podwyższając kurs waszyngtonów, grano na panikarskich nastrojach zwykłych ciułaczy, drenując ich kieszenie.
Jak to działało, możemy zobaczyć na przykładzie „Grubego”, największego waluciarza grodu Kraka lat 70. Spędził on kiedyś jedną noc na wesołej zabawie w hotelu Cracovia w towarzystwie wesołych panienek. W restauracji wypito morze szampana (podawanego paniom) i koniaków (serwowanych panom). O trzeciej nad ranem cinkciarz wylądował z dwiema figlarkami w wynajętym apartamencie. Ponieważ zmorzył go sen, panienki uznały, że klient jest nie do użytku i każda zainkasowała za fatygę z jego portfela po sto „papierów”. Po przebudzeniu koło południa dnia następnego „Gruby” przeliczył gotówkę i wpadł we wściekłość. Uznał, że damy zbyt daleko posunęły się w swojej zachłanności, pobierając zapłatę, która im się nie należała. Jeszcze tego samego dnia w Krakowie, a następnie w przylegającym do miasta regionie, kurs dolara z siedemdziesięciu złotych spadł do niebywale niskiego poziomu sześćdziesięciu dwóch złotych i twardo stał tak przez trzy dni. Nikt nie ośmielił się podbić „zielonego” do góry.
W ten sposób główny macher Krakowa postanowił ukarać nierzetelnie panienki, które zamiast siedmiu tysięcy złotych zarobiły na sprzedaży dolarów tylko sześć tysięcy dwieście...
Najistotniejsze jest jednak to, że lata 70. były okresem powstawania wielkich fortun. Pan Ireneusz – jeden z głównych warszawskich macherów handlu złotem i brylantami – zgromadził wówczas niebagatelne zasoby finansowe, które pozwoliły mu pod koniec 1990 roku tylko w jedną noc w hotelu Marriott przegrać w ruletkę sto tysięcy dolarów, co w przeliczeniu na złotówki (przed denominacją) dawało ponad miliard sto siedemdziesiąt milionów złotych. Po grze pan Ireneusz podziękował krupierowi, wręczył mu odpowiedni napiwek i spokojnie wyszedł z kasyna, by następnego dnia ponownie zasiąść przy zielonym stoliku. Rzecz jasna owe fortuny nie powstawały z dnia na dzień. No i nie każdy miał farta. Można było dorobić się majątku, by go potem stracić. A miejsce pechowca już zajmowali kolejni cwaniacy.
Dawni wrocławscy waluciarze wciąż wspominają Ryśka ze Śródmieścia. Ten niepozornie wyglądający pan, wiecznie drepczący ze skajową torbą na zakupy, stroniący od kolegów, którzy zaczepiając przechodniów, szeptali sakramentalne: „kupię dolary”, dorobił się majątku szacowanego wówczas na około pół miliona dolarów. Inny duży cwaniak tamtych lat na początku nowego tysiąclecia został szanowanym właścicielem kilkunastu warszawskich kantorów wymiany walut. Jak bardzo musiał być bogaty, skoro po napadzie na jeden z jego punktów, z którego zrabowano ponad sto milionów złotych (przed denominacją), pan B., średnio przejęty, powiedział policjantowi Komendy Głównej Policji: „Stało się. Za pięć miesięcy odrobię wszystko”.
I tak doszliśmy do wyjątkowo ważnego elementu budowy przestępczego podziemia, nie tylko w gierkowskiej Polsce – do selekcji naturalnej. W cinkciarskim biznesie poczęli dominować najsprytniejsi i najobrotniejsi. Podział środowiska cinkciarzy stawał się coraz wyraźniejszy w latach 1977–80. Najmniej przewidujący i obrotni, których bawił jedynie szpan, powoli stawali się klientami najbogatszych macherów. Inaczej mówiąc, ze współpartnerów w grze w „zielone” stali się pośrednikami w interesach wielkich bądź wykonawcami ich zamierzeń finansowych. A strofowanie nieuczciwych współpartnerów bądź konkurentów do zysku, kończące się kiedyś na zmianie fizjonomii, z czasem zaczęło mieć swój finał w szpitalu, a potem kostnicy. Coraz częściej prasa donosiła o napadach jednych bandytów na drugich lub też krwawych porachunkach w przestępczym świecie.
Mieczysław P. w końcu lat 70. wszedł w handel brylantami. Już wtedy jego dochód przewyższał kilka tysięcy razy urzędniczą pensję. Kiedy po prawie dziesięciu latach złodzieje włamali się do jego warszawskiego mieszkania, wynieśli z niego dwanaście kilogramów złota. Uszczerbek w majątku znaczny, jednak nie tak duży, by zagrozić podstawom finansowym Mieczysława P. Nie był to jednak koniec jego kłopotów. W sierpniu 1990 roku pan Mieczysław został znaleziony w jednej ze śródmiejskich bram Warszawy z ośmioma ranami kłutymi klatki piersiowej. Tamtego dnia, jak się przypuszcza, szedł dobić targu w kolejnym interesie. W niesionym neseserze miał podobno pół miliarda złotych. Pieniędzy przy zwłokach nie znaleziono. W grę, jak oceniła policja, mogła wchodzić zemsta za nieuczciwe wywiązanie się z przyjętych na siebie zobowiązań bądź wyeliminowanie niewygodnego partnera przez konkurencję.
Dziś z całą pewnością można stwierdzić, że przyszli bossowie polskiego świata przestępczego w większości wywodzili się z cinkciarzy. Jako przykład można podać karierę Nikodema Skotarczaka, ps. „Nikoś”, który przez pewien czas był cinkciarzem. Ów „biznesmen” sprzedawał waluty i kantował „zagranicznych” nie tylko w Polsce, ale również na Węgrzech, w Budapeszcie, na wajchę, gumkę czy zakładkę. (Patrz słowniczek na końcu).
Ponieważ zasada, że pieniądz robi pieniądz, sprawdziła się w praktyce, duży szmal robił jeszcze większy, a po kolejnym obrocie lokowany był w złoto, antyki, brylanty, a na koniec w produkcję narkotyków. Duży kapitał zaangażowano również w handel kradzionymi na Zachodzie samochodami. W taki to sposób w latach 90. ubiegłego wieku wykreowały się dwie polskie specjalności w Europie: kradzież samochodów, które przez nasz kraj wędrowały dalej na wschód, oraz produkcja amfetaminy, którą zalaliśmy zachodnie rynki.
Listopad 1991 roku, hol eleganckiej, gdyńskiej restauracji. Jej kierownik, Karol M., rozmawia właśnie przez telefon, gdy szklane drzwi otwierają się gwałtownie i wchodzi wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Trzymając prawą rękę w kieszeni, zbliża się do pana M., po czym bez słowa wyciąga z kieszeni rękę z pistoletem i strzela. Błyskawiczny unik pana M. powoduje, że kula przechodzi po boku głowy, raniąc go tylko nad uchem. Atakujący wybiega na ulicę, Karol M., krwawiąc, osuwa się po ścianie i siada na podłodze. Podbiega do niego jeden z pracowników.
– Natychmiast dzwoń po doktora Z. – szepcze ranny.
– Trzeba wezwać policję – mówi przerażony pracownik.
Karol M. podnosi się i prawie krzyczy:
– Nie chcę tu żadnych glin! Rób, co ci mówię!...