Najwięksi polscy zbrodniarze - Paweł Szlachetko - E-Book

Najwięksi polscy zbrodniarze E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

Mroczny true crime o najbrutalniejszych polskich zbrodniarzach PRL-u.Od krwawych napadów na banki, przez ciemne zaułki narkotykowego podziemia, aż po morderstwa z zimną krwią, autor analizuje zbrodnie, które wstrząsnęły powojenną Polską. Przenosząc czytelnika w miejsca zbrodni, umożliwia zrozumienie modus operandi morderców oraz sposobu rozumowania śledczych.Idealna dla słuchaczy Kryminatorium i fanów Mindhunter!Seria \"Największe\" składa się z powieści non-fiction o najgłośniejszych polskich kradzieżach dzieł sztuki, najbrutalniejszych polskich przestępcach i najkrwawszych światowych zamachach.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 188

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Najwięksi polscy zbrodniarze

Wstąpił we mnie demon

Saga

Najwięksi polscy zbrodniarze Zdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2007, 2020 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727135687

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2020

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

WSTĘP

Oddaję dziś do rąk Czytelników kolejny tom z cyklu „Największe...”.

W poprzednim – „Śladami złodziei aniołów” – opisałem najbardziej spektakularne kradzieże dóbr sakralnych dokonane w ostatnim pięćdziesięcioleciu na terenie naszego kraju.

Obecnie prezentuję największe przestępstwa kryminalne zanotowane w powojennej Polsce.

Przedstawione w tej książce wydarzenia zostały potwierdzone przez policyjne dokumenty lub sądowe akta procesowe i wyroki. W czasie dziennikarskiej pracy przez wiele lat przeglądałem tomy akt prokuratorskich, czytałem protokoły, notatki, spotykałem się z funkcjonariuszami wydziałów dochodzeniowo-śledczych i kryminalnych, czytałem uzasadnienia wyroków oraz jeździłem do zakładów karnych, aby osobiście porozmawiać z „bohaterami” opisanych przeze mnie historii.

Jaki zastosowałem klucz przy doborze spraw?

Istotnymi elementami, które zadecydowały o tym, że dane wydarzenie winno znaleźć się w tym zbiorze było to, że po raz pierwszy miało miejsce w naszym kraju, a także charakteryzowała je porażająca bezwzględność sprawcy, niespotykana wcześniej ani później konsekwencja, precyzja i bezczelność tropionego przestępcy, wreszcie ilość środków i czas poszukiwań włożony w jego (ich) ujęcie.

W kilku przypadkach nie zdecydowałem się na ujawnienie prawdziwych nazwisk osób skazanych prawomocnymi wyrokami ze względu na dobro i spokój ich rodzin.

Dlaczego postanowiłem opowiedzieć historię tylu zbrodni, niekiedy prezentując drastyczne, wcześniej nieznane szczegóły? W żadnym przypadku nie powodowała mną chęć wywołania niezdrowej sensacji. Próbowałem jedynie ukazać ciemną stronę ludzkiej natury i dowieść, że mimo tak wielu osiągnięć cywilizacyjnych bestia nadal mieszka w niektórych z nas! Nie wolno nam o tym zapominać. Nadal powinniśmy się jej bać, eliminując ją wszystkimi dostępnymi środkami – w przeciwnym wypadku rzuci nam się do gardła!

Lata 80. i 90., czasy powstania i rozwoju w naszym kraju przestępczości zorganizowanej, ująłem szerzej, prezentując mechanizmy jej działania. W tym przypadku nie możemy już mówić o pojedynczych osobach, lecz całych grupach. Z tego też powodu wskazanie głównego sprawcy najczęściej nie jest możliwe.

Ze względu na drastyczność niektórych opisów pitawal ten nie powinien trafić do rąk osób poniżej 18. roku życia!

Paweł Szlachetko

POLSKI SKOK STULECIA

Wlatach 50. i 60., czasach Bieruta i Gomułki, Polacy byli jeszcze zbyt biedni, a pamięć niedawno zakończonej II wojny światowej zbyt świeża, by ktokolwiek próbował naśladować wyczyny Szpicbródki lub organizować chicagowski syndykat w stylu Ala Capone’a. Wpływ na to miała jeszcze jedna istotna rzecz – powszechna inwigilacja i ubezwłasnowolnienie społeczeństwa przez wszechobecną Milicję Obywatelską i Służbę Bezpieczeństwa.

Panującą sytuację doskonale obrazuje krążący wtedy dowcip.

Oto gdzieś w Polsce do hoteliku trafia przebywający w delegacji pracownik zaopatrzenia. Jak to bywało w tamtych latach, dostał łóżko w czteroosobowym pokoju zajmowanym już przez podobnych mu mężczyzn. Wcześniej przybyli panowie przy butelce wódki opowiadają sobie kawały polityczne o pierwszym sekretarzu partii. Wystraszony nowo przybyły próbuje ich ostrzec, że narażają się na więzienie. Bez skutku. Ponieważ następnego dnia musi wstać wcześniej od pozostałych, a libacja trwa w najlepsze, sugeruje, że w pokoju mogą być zainstalowane urządzenia podsłuchowe. Jego słowa nie wywierają jednak najmniejszego wrażenia. Desperat schodzi do recepcji i prosi o podanie czterech herbat punktualnie o godzinie 23.

Kiedy nadchodzi właściwa pora, zwraca się w kierunku lampy wiszącej w pokoju następującymi słowami: „Panie kapitanie, czy mógłbym prosić o podanie czterech herbat?”. Moment później do drzwi puka recepcjonistka. Wystraszeni biesiadnicy rozchodzą się szybko do łóżek.

Następnego dnia rano wypoczęty zaopatrzeniowiec zauważa, że jego współmieszkańcy zniknęli, mimo że mieli wstać nieco później. Po uregulowaniu rachunku pyta recepcjonistkę, co się z nimi stało. W odpowiedzi słyszy, że aresztował ich Urząd Bezpieczeństwa za opowiadanie wrogich politycznie dowcipów.

– Dlaczego mnie nie aresztowano? – pyta.

– Bo panu kapitanowi bardzo spodobał się pański dowcip o herbacie.

Historia największych przestępstw kryminalnych w powojennej Polsce zaczęła się w roku 1962 w Wołowie, niewielkim wówczas miasteczku na Nizinie Śląskiej. Wtedy to dokonano zuchwałego włamania do oddziału Narodowego Banku Polskiego.

Wiadomość o skoku stulecia, jak nazwała go ówczesna prasa, wstrząsnęła wszystkimi w kraju. Organizacje partyjne wielu zakładów pracy zorganizowały otwarte wiece, podczas których mówcy żarliwie nawoływali do „zaostrzenia kontroli odradzającego się, za sprawą kapitalistycznych podżegaczy, przestępczego podziemia, które wyciąga swe brudne łapska po zdobycze socjalizmu”.

Nie można się dziwić takim reakcjom. Jeśli w tamtych latach pisano o przestępcach, to byli nimi jedynie podstępni burżuje z Europy Zachodniej, zatrudnieni w ośrodkach dywersyjnych, wspieranych finansowo przez CIA. Starali się oni zakłócić spokojny sen polskiego robotnika, który po wyrobieniu 200 procent normy wypoczywał w otrzymanym od państwa mieszkaniu kwaterunkowym, przed kupionym na raty telewizorem, leżąc na zakupionej na raty wersalce, wpatrzony w zatwierdzony przez cenzurę program jedynego kanału Telewizji Polskiej.

A jednak z rozprutej kasy wołoskiego NBP skradziono ponad 12 milionów złotych. Dziś tamta suma wyniosłaby kilka miliardów.

A w tamtych latach?

Średnia płaca oscylowała w granicach 750 złotych. Samochód warszawa w 1962 roku kosztował tylko 23 tysiące 800 złotych. Willę można było już postawić za 70 tysięcy złotych, wliczając w to również jej wyposażenie.

Tylko po co było to robić?

Zaraz zainteresowałby się tym urząd skarbowy i Milicja Obywatelska, węsząc nielegalne źródło spekulacyjnego dochodu. Prawdę powiedziawszy, w tamtym czasie nawet nie bardzo było na co wydać pieniądze. Po co komu kolejne koślawe buty albo następny płaszcz ortalionowy – w tamtym okresie obiekt pożądania warszawskich modnisiów.

Mimo to kilku wołoskich rzemieślników zdecydowało się dokonać rabunku do dziś określanego w kryminalistyce jako największy napad bankowy ostatnich 50 lat.

W maju 1962 roku Mieczysław F. w rozmowie z Józefem S. zaproponował włamanie do Narodowego Banku Polskiego w Wołowie.

Fragment listu Mieczysława F. do rodziny.

„Do dziś nie rozumiem, dlaczego ten pomysł przyszedł mi do głowy. W końcu niczego nam nie brakowało. Miałem dobrze prosperujący warsztat, sporo odłożonej w PKO gotówki. Od momentu kiedy zatrzasnęła się za mną więzienna brama, codziennie zadaję sobie to samo pytanie i nie potrafię znaleźć na nie sensownej odpowiedzi”.

Początkowo Józef S. uznał propozycję znajomego za dobry żart. Przecież obaj nie narzekali na brak pieniędzy, byli właścicielami przynoszących godziwy zysk zakładów rzemieślniczych – elektrotechnicznego i rymarskiego.

Przy każdym kolejnym spotkaniu Mieczysław F. stale wracał do poprzedniego tematu – zorganizowania wielkiego skoku.

Józef S., początkowo niechętny tym namowom, zaczął okazywać coraz większe zainteresowanie planami kolegi.

Z podobną propozycją Mieczysław F. zwrócił się do taksówkarza Wiktora K. Tydzień później nad sposobem włamania do banku zastanawiali się już we trzech. Godzinami dyskutowali nad kolejnymi wariantami, pozostawiając wąski margines niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.

„Wtedy nikt z nas nie myślał o tym – powiedział Mieczysław F. podczas późniejszego przesłuchania – że skok może się nie powieść. W czasie licznych spotkań nieraz kilkakrotnie dyskutowaliśmy o tym samym punkcie planu, wyszukując najlepsze warianty rozwiązań. Im dokładniej precyzowaliśmy zamierzenia, tym bardziej umacnialiśmy się w przekonaniu, że wpadki nie będzie i nikt nigdy nie dowie się o nas”.

Późniejsze śledztwo wykazało, że – jak na tamte czasy – amatorzy okazali się zawodowcami w każdym calu.

Zastanawiając się nad sposobami zorganizowania całego przedsięwzięcia, trzech mężczyzn doszło do wniosku, że grupie brakuje jeszcze jednej osoby. Dlatego też pewnego dnia czerwca 1962 roku odwiedzili właściciela zakładu mechanicznego w Obornikach Śląskich, Jana T. Ten początkowo z dystansem odniósł się do inicjatywy znajomych. Przypierany do muru, kategorycznie odmówił udziału w bandyckim przedsięwzięciu. Choć namawiany nie zamierzał ryzykować, w trakcie rozmowy nie szczędził przyjaciołom fachowych porad, jak otworzyć kasę. Co więcej, za procent w przyszłych zyskach, zobowiązał się dostarczyć specjalistyczne narzędzia do cięcia i rozpruwania stalowych blach. Podrzucił też nieco fachowej literatury i wycinków prasowych relacjonujących największe przedwojenne napady na banki. W trakcie późniejszej rewizji w domu jednego z podejrzanych milicjanci odnaleźli jeden z nich. Na pierwszej stronie gazety z 1936 roku informowano o zuchwałym włamaniu do lwowskiej firmy ubezpieczeniowej. Wielki tytuł artykułu głosił: „Planowo budowali techniczny gmach włamania”.

Nie inaczej postąpili bohaterowie tej historii. Najpierw szczegółowo rozpoznali teren okalający budynek banku, jak również (na ile było to możliwe) dokładnie zapoznali się z rozkładem jego pomieszczeń. Okazało się to nie takie trudne.

Dyrektor wołoskiego oddziału Banku NPB w trakcie przesłuchania oświadczył z rozbrajającą szczerością:

„Dzięki mądrości naszych przywódców na czele z towarzyszem Wiesławem Gomułką, pierwszym sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, już dawno wypleniliśmy w naszej Ojczyźnie wszelkie elementy przestępcze. Sama świadomość robotniczo-chłopska, że wszystko jest dobrem wspólnym, dotychczas była gwarantem bezpiecznego przechowywania przez nas pieniędzy. Dlatego w banku nie zatrudniliśmy strażnika. Uznaliśmy, że czujki, jak też obecność wartownika, dyżurującego na parterze w oddziale Banku Rolnego, jest dostatecznym gwarantem naszego bezpieczeństwa”.

Dziś nie bardzo wiadomo, czy towarzysz dyrektor rzeczywiście tak myślał, czy też partyjną nowomową próbował zatuszować niedociągnięcia w odpowiednim zabezpieczeniu powierzonej mu placówki.

Podczas częstych wizyt w wołoskim banku Mieczysław F. i Wiktor K. nie tyle zwracali uwagę na dokonywane wpłaty i wypłaty, ile na rozmieszczenie czujników systemu alarmowego.

Tymczasem Józef S. zajął się rozpracowywaniem zwycząjów rodzin mieszkających w budynku sąsiadującym z bankiem.

Kilka tygodni później podczas wspólnej burzy mózgów trzej mężczyźni sporządzili dokładny plan czasowy otwierania i zamykania pomieszczeń bankowych i harmonogram dyżurów strażników, pełniących służbę na parterze w oddziale Banku Rolnego.

Dość szybko okazało się, że materiały są niepełne i nadal istnieje potencjalnie duże ryzyko wpadki. Dlatego podczas narady postanowiono dokooptować do grupy znanego im na gruncie towarzyskim kasjera Rudolfa D. Wszyscy trzej wiedzieli o jego skłonności do alkoholu oraz o tym, że ma na utrzymaniu sporą gromadkę dzieci i często przed pierwszym nie może związać końca z końcem.

Pewnego dnia Mieczysław F. zaprosił pana Rudolfa do swojego warsztatu. Na stole pojawiła się butelka wódki, a kilka plasterków szynki znalazło się na talerzu obok kiszonych ogórków. O czym początkowo rozmawiali? Z pewnością nie o tym, że 15 lutego Sejm uchwalił ustawę „O obywatelstwie...”, którą odebrano prawo posiadania podwójnego obywatelstwa polskim emigrantom, żyjącym po drugiej stronie żelaznej kurtyny.

Być może, po którejś z rzędu pięćdziesiątce pan Rudolf wyraził żal, że nie stać go na kupno telewizora, nie mówiąc o tak modnym wówczas płaszczu ortalionowym, o którym żona marzyła od kilku miesięcy.

Jak to przy wódce, na pewno narzekali na brak towarów w miejscowych sklepach, mówili o wyprawach do większych miast, gdzie czasami udawało się upolować buty.

Kiedy gospodarz upewnił się wreszcie, że rozmowa pozostanie między nimi dwoma, wyłożył karty na stół. Rudolf D. bez najmniejszego wahania zgodził się zrobić odciski kluczy do sejfu NBP, jednocześnie wymuszając na kompanie przyrzeczenie, że jego nazwisko nie będzie znane pozostałym członkom grupy.

Fragment protokołu przesłuchania podejrzanego Rudolfa D.

„Kiedy dopijaliśmy pół litra – zeznał później – Mietek pokazał mi plan, wedle którego mieli wejść do środka. Za bardzo go przekombinowali. Od razu zwróciłem uwagę, że nie dostaną się do banku przez drzwi główne. Chyba powiedziałem mu wówczas, że tylko brakuje orkiestry i dzieciaków z kwiatami, co to by ich przywitali, jak będą iść na ten włam.

– Dlaczego odradziliście im tę drogę?

– To proste dla każdego dziecka. Główne wejście było dobrze zabezpieczone działającymi czujkami alarmowymi.

– Były w banku nieczynne czujki?

– W Narodowym Banku Polskim nie, ale w Banku Rolnym, który mieścił się w tym samym budynku na parterze, kilka by się znalazło, Czasami mijało parę dni, aż przyjechał fachowiec żeby je naprawić. Potem majstrował przy nich pół dnia i znowu działały przez kilka miesięcy.

– Zatem odradziliście podejrzanemu Mieczysławowi F. wtargnięcie do banku przez główne wejście?

– Co by nie mówić, to właśnie tak było.

– Co dalej?

– Podsunąłem inny pomysł.

– Mówcie, tylko szczerością możecie podratować waszą skórę.

– No to, obywatelu poruczniku, powiedziałem, że według mnie jedyną szansą dostania się do Narodowego Banku Polskiego jest najpierw wejść od tyłu do pomieszczeń Banku Rolnego, który jak wspomniałem mieścił się na parterze. Dopiero stamtąd, przez wybity w stropie otwór, można było dostać się do narodówki”.

Rudolf D. pomógł kolegom w uściśleniu czasów pełnienia przez strażników służby. Opisał im również ze szczegółami nawyki wartowników pilnujących rolniczego skarbca.

Podczas jednego z kolejnych spotkań z Mieczysławem F. kasjer zwrócił mu uwagę na kolejną istotną sprawę.

Fragment protokołu przesłuchania podejrzanego Rudolfa D.

„Parę dni później spytałem Mietka, czy wie kiedy chcą zrobić ten skok i na ile gotówki liczą?

– I co?

– Powiedział, że właściwie to jeszcze się nad tym nie zastanawiali. Prostuję swoje poprzednie wyjaśnienie. Zastanawiali się, ale niczego konkretnego nie ustalili. No to ja im powiedziałem, że najlepiej będzie jak zrobią ten napad przed dniem wypłaty.

– Możecie opowiedzieć to bardziej szczegółowo?

– No, powiedziałem im, że jak już robią ten skok, to przynajmniej niech wszyscy mamy z tego dobrą forsę. Podpowiedziałem im, że każdego miesiąca przed pierwszym do NBP przywożone są pieniądze z warszawskiej Fabryki Papierów Wartościowych. Potem są one zabierane przez kasjerów z różnych przedsiębiorstw. Tak więc przez kilka dni w banku jest grubsza gotówka. Była w tym tylko jedna niedogodność.

– Co tak ciągle mówicie zagadkami?

– Chodziło mi o te, że serie tych nowych pieniędzy mogą być zanotowane.

Należało zatem – zasugerował Rudolf D. – zachować daleko posuniętą ostrożność w wydawaniu zrabowanych pieniędzy.

– Poradziłem, że najlepiej będzie jak po wszystkim zakopiemy gdzieś te pieniądze i odczekamy trzy lata. A jak wszystko przycichnie, to powoli będziemy mogli korzystać z naszej fortuny”.

W końcu panowie ustalili sposób dokonania włamania. Zdecydowali się wejść do pomieszczeń Banku Rolnego od zaplecza i przez otwór wybity w suficie dostać do sejfu Narodowego Banku Polskiego. Żeby uniknąć nieprzewidzianych okoliczności, Jan T., który mimo pierwszych oporów coraz aktywniej współpracował z szykującymi się do skoku włamywaczami, kupił podnośnik hydrauliczny oraz przygotował odpowiednią betonową płytę, na której zamierzano go wypróbować.

„Zamiast przebijać się kilofami przez strop – zeznał Jan T. – wpadło mi do głowy, że można to zrobić mechanicznie. Wystarczyło uruchomić wysięgnik, a ten przebiłby ileś tam centymetrów zbrojonego betonu”.

Ponieważ pierwsza próba nie powiodła się, Mieczysław F. skontaktował się z Rudolfem D., a ten podpowiedział rozwiązanie. Wskazał miejsce, gdzie strop oddzielający pomieszczenia Banku Rolnego i Narodowego Banku Polskiego był najcieńszy.

Jan T. wkrótce zgromadził właściwy sprzęt: kupił mocniejszy podnośnik hydrauliczny, wiertarkę elektryczną, łomy, palniki do cięcia metalu oraz nóż do kas pancernych. Wszystkie narzędzia ukrył w warsztacie. Modyfikując sposób przebicia stropu podnośnikiem, wreszcie udało mu się osiągnąć zamierzony cel – betonowa płyta, na której przetestowano sprzęt, pod wpływem nacisku rozpadła się na drobne kawałki.

Mimo aktywnej pomocy, Jan T. nie chciał wziąć bezpośredniego udziału w skoku. Nadal więc poszukiwano osoby, która bez obawy rozpoznania mogłaby obezwładnić strażnika, trzymającego wartę na piętrze.

W rezultacie termin włamania trzeba było przełożyć. W końcu poszukiwania Mieczysława F. zostały uwieńczone powodzeniem. Edward Ch., po zapoznaniu się ze szczegółami planowanego skoku, zgodził się wziąć w nim udział.

„Byłem wtedy w trudnej sytuacji finansowej – zeznał w późniejszym śledztwie. – No, a kiedy Mietek powiedział, że będę miał z tego kilkaset tysięcy złotych, to zupełnie straciłem rozum”.

Nowy termin włamania wyznaczono na noc z 11 na 12 sierpnia. W ciągu następnych kilku dni do grupy dołączyło jeszcze dwóch mężczyzn – Mikołaj K. i brat Mieczysława F. – Alfred F. Pierwszy miał wejść do Banku Rolnego od strony podwórza i ukryć się we wnęce przy schodach, prowadzących do piwnicy. Drugi, pod koniec urzędowania banku, miał ukryć się w toalecie, tuż obok drzwi prowadzących na podwórze. Jego zadaniem było otworzenie zamków i wpuszczenie wspólników do środka.

Dokonaniem wyłomu, rozbiciem kasy, zabraniem gotówki i zatarciem śladów mieli zająć się Mieczysław F. z Józefem S. Na Jana T. spadał obowiązek podstawienia własnej taksówki o umówionej godzinie na pograniczu Wołowa. Tam łup miał być przeładowany z samochodu Wiktora K. którym włamywacze zamierzali odjechać spod banku. Pieniądze postanowiono tymczasowo ukryć w domu Józefa S.

Do sterroryzowania strażnika zdecydowano się użyć pistoletu kaliber 6.35, będącego własnością Jana T. oraz pistoletu TT, który wraz z pięcioma sztukami amunicji jeszcze od czasów wojny przechowywał ojciec Mieczysława F.

11 sierpnia, w ostatniej chwili, odwołano napad, gdyż Rudolf D. przybiegł z wiadomością, że w kasie Narodowego Banku Polskiego są zaledwie trzy miliony, w większości w nowych banknotach.

Do trzech razy sztuka, jak mawia przysłowie. Postanowili włamać się tydzień później, w sobotę 13 sierpnia.

Fragment protokołu przesłuchania podejrzanego Alfreda P.

„Ja to im mówiłem, żeby wszystko przesunąć jeszcze o tydzień. Wiadomo, że trzynastka jest pechowa. Ale mnie wyśmieli.

– Czy w waszych domach nikt nie zauważył, że coś po cichu szykujecie?

– Wie pan, obywatelu poruczniku, jak to jest. Przez cały dzień człowiek biega za tym groszem, więc kto tam by pytał dlaczego przyszedłeś godzinę później albo dlaczego siedzisz po nocach w warsztacie Mietka.

– Czy wiedzieliście ile pieniędzy będzie znajdowało się w kasach Narodowego Banku Polskiego w dniu waszego włamania.

– Rudolf powiedział, że na pewno będzie tego więcej, ale ile... nie bardzo potrafił powiedzieć”.

Tuż przed godziną 18 Alfred F. ukrył się w toalecie. Dwadzieścia minut później budynek zamknięto. Na parterze został jedynie wartownik, pilnujący kasy oddziału Banku Rolnego. Godzinę później Alfred F. zajął miejsce przy schodach. Prócz broni miał przy sobie wcześniej przygotowany sznur, którym miał związać wartownika.

Ciąg dalszy protokołu przesłuchania podejrzanego Alfreda F.

„W jaki sposób zamierzaliście obezwładnić strażnika?

– Po tym jak Mikołaj wpuścił mnie do budynku tylnymi drzwiami zaczailiśmy się na niego na parterze. W budynku była tylko jedna toaleta, więc wcześniej lub później musiał zejść na dół.

– Zamierzaliście użyć broni?

– Po co? Narobiłaby tylko niepotrzebne huku. Chcieliśmy go tylko nastraszyć, żeby nie stawiał oporu. Jak przewidzieliśmy, gdzieś koło dwudziestej pierwszej usłyszeliśmy kroki idącego do toalety. Musiało mu się nieźle spieszyć. Nie miał na sobie paska z kaburą i pistoletem”.

Kiedy wartownik przechodził obok Alfreda F., ten wyskoczył z ukrycia i rzucił się na niego. Z pomocą pospieszył Mikołąj K. Grożąc pistoletami bez najmniejszego trudu zdołali obezwładnić zaskoczonego mężczyznę.

„Zawiązaliśmy mu oczy znalezionym w toalecie ręcznikiem i zakneblowaliśmy. Trochę było kłopotu ze zniesieniem go do piwnicy. Jakby to powiedzieć, żeby nie skłamać. On się ze strachu żsikał tak, że wszystko na sobie miał mokre. Na wszelki wypadek zamknęliśmy go związanego w komórce. Ponieważ nie było pod ręką żadnej kłódki zablokowaliśmy skobel kawałkiem drutu.

– Groziliście mu wtedy?

– Na odchodne Alfred tylko powiedział, żeby niczego nie kombinował, gdyż jeden z nas będzie siedział obok komórki z pistoletem gotowym do strzału.

– A klucze, które strażnik miał przy sobie?

– Zabrał je Alfred. Ale zrobił to jeszcze przy toalecie jakeśmy go wiązali”.

Po tym wszystkim obaj napastnicy wyłączyli światło przed budynkiem banku. Na ten sygnał Mirosław F. przeciął siatkę od strony zaplecza i wraz z Józefem S. wnieśli do środka przywiezione w workach narzędzia oraz bańkę z olejem pędnym.

Odebranymi strażnikowi kluczami otworzyli drzwi prowadzące do pomieszczeń oddziału Banku Rolnego. Stamtąd Alfred F. i Mikołąj K. mieli dogodny punkt obserwacyjny na wszystkie strony budynku. W jednym z pokoi szczelnie zasłonili okna przyniesionymi kocami. Miejsce, w którym planowali przebić strop, zaznaczyli kredą. Tam, jak wynikało z wyliczeń, miał być najcieńszy.

Najpierw rozstawili na podłodze dębowe klocki. Na nich zbudowali konstrukcję z rur, zakończoną metalowym stożkiem. Dochodziła godzina 22.20, gdy zaczęli kruszyć strop. Otwór prowadzący do pomieszczenia kasowego Narodowego Banku Polskiego początkowo miał średnicę 20 centymetrów. W ciągu następnej godziny poszerzyli go tak, że mógł się przecisnąć przez niego dorosły mężczyzna.

Pierwszy do skarbca wszedł Józef S. Wykręcił w lampie sufitowej żarówkę. W jej miejsce zamontował kontakt, do którego można było podłączyć wiertarkę. Chwilę później Mieczysław F. wywiercił w ścianie kasy pierwszy otwór, o który zaczepił ramię raka. Podczas cięcia blach nożyce pękły. Wówczas obaj włamywacze użyli łomów, którymi oderwali stalową listwę przyspawaną do prawego boku kasy. Potem odgięli pancerną blachę i odsłonili miejsce schodzenia się rygli zamka. Od tego momentu otwarcie kasy było już tylko kwestią minut.

Fragment zeznań podejrzanego Alfreda F.

„Kiedy dostałem sygnał od brata, że wszystko się powiodło, zadzwoniłem do Wiktora K. i kazałem mu podjechać na tyły banku. Spojrzałem wtedy na wiszący na ścianie zegar. Dochodziła 1.30. Wszyscy wyszliśmy na podwórko. Idący za nami Mieczysław przez cały czas polewał drogę ropą naftową, żeby uniemożliwić psom tropiącym znalezienie naszych śladów. Wszyscy przez cały czas napadu mieliśmy na dłoniach rękawiczki, więc byliśmy pewni, że nie pozostawiliśmy odcisków palców. Na dworze wsiedliśmy do samochodu marki Warszawa, która była własnością Wiktora. Nieśliśmy ze sobą worki z pieniędzmi i narzędziami, więc z trudem upchaliśmy się w środku. Kiedy ruszaliśmy, usłyszałem jak podwozie skrobnęło o bruk. Na szczęście jadąc powoli dotarliśmy wreszcie do drugiego samochodu, który czekał na nas na granicy Wołowa.

– Która to mogła być godzina?

– Może gdzieś koło godziny trzeciej w nocy.

– A dokładniej?

– Może wcześniej. Trudno mi powiedzieć.

– Co powiedzieliście waszym rodzinom, kiedy wychodziliście z domu na włamanie?

– Nie wiem jak inni. Ja powiedziałem, że mam spotkanie w męskim towarzystwie. Trochę kart, jakaś wódka. Moja nie jest o te sprawy zazdrosna.

– Rozmawialiście o czymś w trakcie jazdy?

– Wszyscy byliśmy zmęczeni. Właściwie to mówił tylko Mietek.

– O czym?

– No, tak ogólnie... Że dobrze nam poszło... Że już do końca życia nie musimy martwić się o forsę i takie tam głupstwa.

– Co dalej?

– Kiedy dotarliśmy w umówione miejsce na granicy Wołowa, przenieśliśmy się z pieniędzmi do samochodu Jana T. Część narzędzi została w aucie Wiktora. Jeszcze ten samej nocy miał je utopić w pobliskim stawie. Wziął też worek z jednym milionem złotych, który miał schować w umówionym miejscu”.

Wiktor K. zlekceważył wcześniejsze ustalenia i zamiast do stawu, wyrzucił narzędzia przy drodze prowadzącej z Wołowa do Mińska. Po powrocie do domu ukrył milion złotych w kurniku, w zabudowaniach swojego gospodarstwa.

Fragment zeznań podejrzanego Józefa S.

„Kiedy Wiktor K. zniknął w ciemności, my pojechaliśmy do mojego domu. Tu wypakowaliśmy worki z pieniędzmi. W pewnej chwili zauważyłem, że w domu sąsiada zapala się światło, a on wygląda na zewnątrz. Chyba nas widział. Bardzo się przestraszyłem”.

Fragment zeznań świadka Rajmunda C.

„O której godzinie usłyszeliście warkot nadjeżdżąjącego samochodu?

– Musiało być koło czwartej

– Nie spojrzeliście na zegarek?

– Ja mam zegarek w głowie. Od małego budzę się koło czwartej. Wie pan jak to jest, bydło trzeba przygotować, krowy wydoić, jak to na gospodarce.

– I co wtedy zauważaliście przez to okno.

– Że pod domem sąsiada stoi jego samochód, a wewnątrz chałupy jest kilku mężczyzn. Następnego dnia Józef S. przyszedł do mojego domu i położył na stole dwadzieścia tysięcy złotych w nowiutkich banknotach.

– Przyszedł i tak sobie dał wam tyle pieniędzy?

– Ano nie tak sobie, jeno mi powiedział, że ma nie do końca czyste sumienie i nie chce, by ktokolwiek w okolicy dowiedział się, że tamtą nockę spędził poza domem.

– Nie interesowało was co wtedy robił?

– Ja tam, panie władzo, nie interesuję się cudzymi sprawami. Widocznie bardzo mu zależało, żeby nie rozgadywać tej sprawy, to co, miałem gardzić pieniędzmi?

– Nie zaciekawiło was skąd stać go na danie wam aż dwudziestu tysięcy?

– Ja już mówiłem, że nie interesuję się cudzymi sprawami”.

Pierwszego podziału zrabowanych pieniędzy dokonano jeszcze tej samej nocy. Pozostała część miała być rozdzielona 7 października, nomen omen w dniu święta Milicji Obywatelskiej.

20 sierpnia 1962 roku około godziny 5 rano do Komendy Powiatowej MO w Wołowie przybiegła sprzątaczka Joanna Lisowska. Zdyszana kobieta oznajmiła, że w piwnicznej komórce znalazła związanego strażnika.

Jak wynika z pożółkłego protokołu oględzin sprawdzanie miejsca zdarzenia ekipa dochodzeniowo-śledcza rozpoczęła o godzinie 5.16. Jednocześnie informację o włamaniu przesłano teleksem do Komendy Wojewódzkiej MO we Wrocławiu. Oficer dyżurny KW MO zarządził natychmiastową blokadę wszystkich dróg województwa, stacji kolejowych i przystanków PKS. Blokadę utrzymywano aż przez miesiąc, bez rezultatu.

Ekipa kryminalistyczna, badająca miejsce zdarzenia, odkryła ślady kilku linii papilarnych i jeden odcisk całej dłoni. W innym pomieszczeniu znalazła odciśnięty ślad buta. Pobrała również do analizy płyn, rozlany w kilku pomieszczeniach i na korytarzu banku.

Na dworze milicjanci sporządzili kolejny gipsowy odlew buta oraz dobrze zachowany w mokrej glinie odcisk opony samochodowej.

Podczas dalszej penetracji terenu na cegle, stanowiącej podłoże jezdni, natrafili na świeżą, głęboką rysę. Jak przypuszczali, mogło ją pozostawić podwozie znacznie obciążonego samochodu. Dodatkowo w podwórzowym śmietniku znaleźli nowe banderole od banknotów, które prawdopodobnie zostały oderwane z paczek ukradzionych pieniędzy.

Szczególnie cenne, jak początkowo sądzili śledczy, były odciski palców zdjęte z pięciu butelek po winie i wódce oraz z drzwi toalety. W celu wyeliminowania śladów linii papilarnych pracowników banku, od każdego pobrali materiał porównawczy. Niebawem stwierdzili, że wszystkie odciski (w tym i na butelkach po alkoholu) należą do... strażników.

Bardzo istotne dla rozwikłania sprawy okazały się dębowe klocki z widniejącymi na nich odciśniętymi śladami podnośnika. Dzięki nim już wkrótce zidentyfikowano jego rodzaj.

Czas włamania eksperci ocenili na cztery godziny. Opinia biegłych z Narodowego Banku Polskiego mówiła o jednej godzinie.