Adwokat spraw ostatnich. Śmierć na żywo - Paweł Szlachetko - E-Book

Adwokat spraw ostatnich. Śmierć na żywo E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

Śmierć jest może końcem życia, ale na pewno nie kłopotów. Co łączy coraz popularniejszą w internecie grę z serią brutalnych morderstw w świecie rzeczywistym? Zgorzkniały adwokat Maks Werben i ambitna policjantka Tamar Sarnecka łączą siły, by rozwikłać zagadkę brutalnego morderstwa zanim życie straci kolejny pacjent szpitala psychiatrycznego. Ani się obejrzą, a wyścig z oprawcą zamieni się w walkę o ich własne życie. Dla miłośników ciemnych historii w stylu Raymonda Chandlera czy Stephena Kinga. Maks Werben to typ adwokata, który przeżył zbyt wiele i widział zbyt dużo, by wciąż wierzyć w sens polskiego wymiaru sprawiedliwości. Stara się trzymać na uboczu i nie wchodzić we współpracę z Policją, ale co pewien czas rzeczywistość nie pozostawia mu wyboru. Kolejne zagadki kryminalne rozwiązuje ramię w ramię z funkcjonariuszką Tamar Sarnecką. Ona i on tworzą duet równie kontrastowy co skuteczny.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 313

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Adwokat spraw ostatnich. Śmierć na żywo

 

Saga

Adwokat spraw ostatnich. Śmierć na żywo

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2022, 2023 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727049144 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Jeśli po śmierci dopadną cię dawne kłopoty, znajdź adwokata spraw ostatnich. Bo w świecie żywych nie poradzisz sobie sam.

Prolog

– Światła zgasły i zapadła ciemność. Telefony, radio i telewizja zamilkły. Zakłócenia i przerwy w dostawie prądu uniemożliwiały połączenie z internetem. Nie działało ogrzewanie, ani klimatyzacja.

Głos wypowiadający te słowa był mechanicznie równy i pozbawiony emocji, stwierdzał jedynie fakty, co było jeszcze bardziej przerażające.

– Na początku ludzkość odmawiała uznania, że nastał czas zagłady. W wielu tliła się nadzieja, że to chwilowe, że po kilku dniach blackoutu świat wróci na dawne tory. Ale tak się nie stało. Wtedy wybuchła panika. Ludzie rzucili się do sklepów po towary pierwszej potrzeby. Początkowo kraje próbowały wprowadzić reglamentację. Przez pierwszy miesiąc społeczeństwo podporządkowywało się nakazom rządów. Kiedy jednak strach zaczął narastać, puściły wszystkie tamy i zaczął się armagedon.

 

...Uciekinier w srebrzystym kombinezonie, w pleksiglasowym hełmie na głowie i z butlą tlenową na plecach, szedł ostrożnie szerokim korytarzem. Właśnie przedarł się przez usypisko sczerniałych okładzin i płyt. Oddarte z lica ściany i podłoga ukazywały stalowe kratownice przetykane kolorowymi ciągami biegnących między nimi przewodów elektrycznych.

Po drugiej stronie zwałowiska trafił na luk windy, której srebrne drzwi były szeroko rozwarte. Zajrzał w ciemną czeluść. Światło reflektorów zamontowanych po obu stronach hełmu wyłowiło trzy piętra niżej zablokowaną klatkę szybu windy...

...Uciekinier stał chwilę nad automatem, któremu po długiej walce strzaskał kwadratowy czerep. Załamały się pod nim zmęczone nogi. Wsparł się zadyszany o iskrzący tors, podczas gdy mechaniczny strażnik coraz wolniej domagał się okazania mu jakiejś przepustki.

Po krótkim odpoczynku uniósł się ciężko na nogi i, zataczając, poszedł dalej w poszukiwaniu wyjścia...

 

...Po trzech godzinach i pięćdziesięciu czterech minutach błądzenia w podziemnym labiryncie zawalonych korytarzy, porwanych klatek schodowych, szybów wind, przejść i tuneli, Uciekinier stracił siły. Nie mógł już iść, czołgał się więc po posadzce zasypanej plastikowym śmieciem i metalowym złomem. Wydawało się, że każdy kolejny ruch – przełożenie ramienia, podciągnięcie na rękach i przesunięcie się kilkanaście centymetrów do przodu – będzie ostatnim. On jednak walczył, chociaż na wygraną nie miał już żadnej nadziei.

Wreszcie jego oddech stał się rwący, świszczący i z trudem wymuszany. Zaczął się dusić. W butli zabrakło tlenu. Ze złudną nadzieją, że na zewnątrz znajdzie zbawienny haust powietrza, nieszczęśnik zerwał z głowy kask.

Z pleksiglasowej kuli wyłoniła się głowa mężczyzny w średnim wieku, z rudą kępą włosów na czubku łysej czaszki. Z szeroko otwartymi ustami rozglądał się wokół gasnącym wzrokiem. Każdy oddech parzył. Przysłonił usta rękawem. Sięgnął po leżącą na podłodze laskę grafitu i desperacko dźwignął się na chwiejne nogi. Stanął przy stalowej ścianie, z której została oderwana szerokim płatem gąbczasta osłona. Zaczął pospiesznie pisać krzywymi literami: Przeszedłem dwa poziomy. Na trzecim czekała na mnie śmierć. Jeśli dotrzesz w to miejsce, zmów modlitwę za spokój mej...

Grafit wypadł z dłoni, a Uciekinier osunął się na kolana. Wysokie stężenie trujących gazów dusiło płuca i świadomość. Zakasłał krwią, której czerwone rozbryzgi naznaczyły stalową powierzchnię. Potem, niczym manekin, który stracił podparcie, sztywno przewrócił się na bok i po kilku sekundach przedśmiertnych drgawek ostatecznie znieruchomiał.

Rozdział pierwszy

Nienawiść przeniknęła każdy atom jego ciała, nakazując lekceważyć ostrożność i odrzucając najmniejsze wahanie. Zdania, które słyszał w głowie, redukowały się do jednego słowa – zabić!

Na chodniku dzieci wykrzykiwały wyliczankę berka:

Nóż raz,

nóż dwa,

nóż trzy.

Gonisz ty.

Przebiegł przez jezdnię. Nie zareagował na trąbienie samochodu i bolesny pisk hamulców. Dopadł do wejścia na stację kolejki. Przecisnął się za młodym mężczyzną, który wsunął bilet do czytnika. Bramka właśnie się odchyliła, a on skoczył w rozwierające się metalowe skrzydła, potem przeskakiwał po dwa, trzy stopnie schodów w górę. Zza pleców dobiegł krzyk, ale już zapomniał o okularach, które spadły z nosa odtrąconego łokciem.

Szybciej.

Ktoś uskoczył mu z drogi. Jeszcze tylko wahadłowe drzwi. Wbiegł na peron stacji Redhill, na którym stał pociąg podmiejski. Nad drzwiami wejściowymi do wagonów zapaliły się światełka. Za moment automat wypowie sakramentalne: Mind the gap, rozlegnie się przeciągły sygnał i za kolejne trzy sekundy drzwi się zsuną. Wtedy skład ruszy w drogę do podlondyńskiego lotniska Gatwick.

Przed drezyną zapaliło się zielone światło sygnalizatora, które dało znak wolnej drogi.

Przyspieszył biegu. Wiedział, że zdąży.

– Mind the gap.

Trzy, dwa... Skoczył między schodzące się płaszczyzny drzwi. Za plecami sapnął mechanizm blokujący. Wagonikiem lekko szarpnęło. Chwycił się poręczy. Dopiero teraz na rękawie jesionki dostrzegł zaschnięte plamy krwi. Skąd się wzięły?

Moment później zapomniał o pytaniu. Miał jeden cel: zabić mężczyznę, który na jego widok wstał z siedzenia w głębi wagonu.

Pociąg przyspieszył. Rytm turkoczących kół stawał się coraz szybszy.

Kobiecy głos z głośników poinformował, że pociąg zatrzyma się na stacji Salfords z pominięciem Earlswood. Od lotniska dzieliło ich siedem minut jazdy.

Przez głowę przeleciały słowa dziecięcej wyliczanki. Przeskakujące za oknami promienie słońca znaczyły każdą klatkę zaokiennego pejzażu ostrymi blikami rozbłysków. Koła jeszcze bardziej przyspieszyły takt:

Trafiony raz,

trafiony dwa,

trafiony trzy.

Nóż bierzesz ty.

Wsunął dłoń do kieszeni. Chwycił trzonek. Wyszarpnął ostrze i uśmiechnął się zimno. W całym wagonie nie było pasażerów. Tylko on i Maks Werben, który stał między pustymi rzędami foteli i patrzył pytająco.

– Best był mój, a ty mi go odebrałeś – krzyknął Kroll chrapliwie. – Nie tak miało być.

Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści noża. Zrobił krok do przodu. Nie musiał się śpieszyć. Siedem minut to aż nadto, żeby poderżnąć adwokatowi gardło.

Zza okien dobiegł stukot kół rozpędzającego się pociągu, które wybijały coraz szybszy rytm:

Zabity raz,

zabity dwa,

zabity trzy.

Trumnę niesiesz ty.

Rozkoszował się każdą sekundą, której upływ przybliżał go do celu. Maks Werben najwyraźniej go lekceważył. Kroll nie widział na jego twarzy lęku. Wręcz przeciwnie, tamten hardo patrzył mu w oczy.

Zbielały kostki palców zaciśnięte na rękojeści noża.

– Wypełniłem warunki umowy – rzucił Maks krótko.

Kolejny promień, który rozbłysnął w szybie, jakby przeciął Krolla na pół. Kipiąca w nim mroczna materia niemal eksplodowała nienawiścią.

– Jak śmiesz kłamać.

– Besta aresztowano. – Adwokat drwiąco skrzywił wargi. – Trafił do więzienia. Przecież tego chciałeś.

Uniósł nóż do zadania ciosu.

Od tego momentu czas zwolnił przesuw klatek rzeczywistości, które dotąd migały za oknem w coraz szybszym takcie kół. Dzięki temu wiedział, że zawczasu dostrzeże i skontruje każdą blokadę lub unik adwokata.

– To była tylko część umowy. – Wyszczerzył wściekle zęby. – Wycofałeś powieść od wydawcy. Dlaczego?

W oczach adwokata pojawiła się pogarda.

– Nie zasługujesz, żeby o tobie pamiętano.

– Nasz kontrakt mówił o publikacji – wycharczał.

Maks cofnął się i oparł plecami o ścianę wagonika. Nie miał dokąd uciekać. Krolla ogarnęła euforyczna radość.

Werben wyciągnął z kieszeni książkę.

– Oto twoja powieść. Wydałem ją. Ma numer ISBN. Kontrakt został wypełniony.

Z odległości kilku kroków Kroll, niczym pies gończy wyczuł, że okładka jeszcze pachnie farbą drukarską. U góry widać było wyraźny tytuł: Ghost writer. Pod nim zdjęcie klawiatury komputerowej, po której klawiszach skapywała krew.

– A że wydrukowano ją tylko w jednym egzemplarzu... – dopowiedział Maks drwiąco i wzruszył ramionami.

– Miało być inaczej. Nie pozwalam! – krzyknął Kroll rozdzierająco.

Rzucił się do przodu z uniesionym nożem, jednak przed nim wyrosła niewidzialna bariera. Warunki kontraktu zostały wypełnione. Przegrał. Mimo to próbował się przez nią przebić, ale ostrze ugrzęzło w lepkiej mazi gęstniejącego powietrza i zatrzymało cios.

Wagonem szarpnęło na rozjeździe. Pociąg zwolnił przed stacją.

Tym razem Maks krzyknął:

– Idź precz!

W tej sekundzie puściły więzy trzymające dotąd serce w niewoli. Przestrzeń, która je oblepiała i unieruchamiała, zaczęła z trzaskiem pękać. Przytrzymał się poręczy, żeby nie upaść. Nóż wypadł z dłoni i potoczył się pod jedno z siedzeń.

Cofnął się zdezorientowany. Jednocześnie coraz szybciej kruszył się opinający go gorset mroku. Skorupa wreszcie pękła i odpadła.

Jeszcze gotowała się w nim wściekłość, ale w końcu i ona zapadła się w lodowatą nicość. Zwolniony czas znów popłynął zwykłym tempem.

Pociąg przystanął. Drzwi otworzyły się z sykiem rozprężającego się powietrza. Wściekłość szarpnęła się w nim w ostatnim spazmie:

– Nie!

 

ZATOCZYŁ SIĘ do tyłu. Przytrzymał najbliższego oparcia, żeby nie upaść. Miał wrażenie, że po raz pierwszy od dłuższego czasu niczym tonący wychylił się z samego siebie nad powierzchnię wody i odetchnął głęboko. Wreszcie odzyskał siebie po tym, jak uwięziło go obce zło. Kręciło mu się w głowie. Nie był już Krollem. Więc kim? Co to za miejsce? Ogarnął go strach.

Rzucił się w otwarte drzwi wagonu. Potknął się na stopniach. Upadł na płyty peronu.

– Mind the gap.

Powoli podniósł się na nogi. Zza pleców dobiegł stukot kół ruszającego pociągu. W pobliżu nie było nikogo. Co robił w wagonie? Rozmasował stłuczone kolano. Spojrzał na dłonie. Skąd wzięła się krew na rękawie? Czyżby zrobił coś strasznego?

Odgłos odjeżdżającego pociągu stawał się coraz cichszy i odleglejszy.

Drżał w nim każdy mięsień. Zataczając się, zrobił kilka kroków w stronę pobliskiej ławki. Usiadł. Zacisnął mocno powieki, żeby jak najszybciej otrząsnąć się ze snu Edwarda Krolla, który, nie wiedzieć czemu, przyśnił się właśnie jemu.

Kiedy ponownie je otworzył, zorientował się, że jest na pustym peronie. Jak się tu znalazł? Odjeżdżający pociąg skojarzył mu się z bagażem. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł obok torby lub walizki. Jego uwagę przyciągnęły brudne, poobcierane dłonie. Przewrócił się. Tylko gdzie? I dlaczego nie pamięta?

Przez cały czas zadawał sobie dziesiątki pytań, jednak w głowie miał mroczną pustkę, która nie zachęcała do szukania jakiejkolwiek odpowiedzi. A jednak nie przestawał. Co robił na stacji? Gorzej – kim jest? Wiedział tylko, ze coś się z niego wyrwało, coś mrocznego, i gdy uciekło, zabrało ze sobą jego pamięć.

Brak świadomości własnego imienia i nazwiska sprawiły, że poczuł się nagi i mało rzeczywisty. Spanikowany pomyślał, że powinien szybko coś z tym zrobić. Musi jakoś się określić, żeby poczuć własne istnienie. Spojrzał na siebie, na swoje dłonie, wczuł się w siebie. Mężczyzna, pomyślał. Jestem mężczyzną. Odetchnął z ulgą. Odkrycie tego pierwszego pewnika zakotwiczyło go w rzeczywistości, której nie znał. Postanowił w duchu, że będzie nazywał się ON.

Chwilę gapił się na małego ptaka, który usiadł na gałązce pobliskiego rachitycznego drzewka. Też pewnie był zdezorientowany, gdyż machał łebkiem na boki, jakby czegoś szukał.

Kątem oka dostrzegł ruch na końcu peronu. Policjant. Jeszcze nie zwrócił na niego uwagi, czytał coś w telefonie. Chyba powinien unikać stróżów prawa. Nie wiedział, kim jest, co z pewnością wzbudzi podejrzenia mundurowego. No i ta krew...

Wstał i poszedł do wyjścia. Miał ochotę biec, ale wtedy mógł być zauważony. To byłoby nierozsądne. Kiedy nigdzie się nie śpieszysz, obserwująca cię osoba może przypuszczać, że znasz kierunek marszu, czyli jesteś kimś tutejszym, komu nie warto poświęcać większej uwagi.

Minęły go dwie osoby, skupione na rozmowie ze sobą. A może tylko udawały, odwracając głowy, żeby nie patrzeć na mijającego ich żebraka. I dobrze, dzięki temu stawał się jeszcze bardziej niewidzialny. Blokada wyjścia była popsuta, więc bez problemów wydostał się przez kaleko wahające się metalowe skrzydła zapory.

W narożniku niewielkiego parkingu zobaczył sporą kałużę. Wokół drobiły gołębie, które popijały wodę. Coś mu podpowiedziało, że powinien zająć się swoim wyglądem.

Klęknął, nachylił się. W pomarszczonym lustrze dostrzegł swoje odbicie. Był zaskoczony. Czy to na pewno on? Przemył ręce, potem zajął się rękawami. Trąc materiał o materiał sprawił, że plamy stały się bardziej szarobrudne i mniej rzucały się w oczy.

Poczuł głód. Jak dawno temu jadł? Odpowiedzi na to niby proste pytanie też nie znalazł w pustce swojej głowy. Przeszedł kilkanaście kroków w stronę najbliższej wolnej ławki. Jakiś mężczyzna też szedł, żeby na niej usiąść, ale na jego widok zrezygnował.

Obok zobaczył pojemnik na śmieci. Na wierzchu papierowej sterty leżał plastikowy pojemnik do połowy wypełniony serkiem homogenizowanym. Wziął go, zanurzył palec w waniliowej mazi i oblizał ze smakiem. Głód był na tyle dojmujący, że chwilowo stłumił niepokój o to kim jest i co się z nim stało. Szybko wyjadł serek.

– Nigdy cię tu nie widziałem. Jak masz na imię?

Odwrócił się wystraszony.

– Albert – wymamrotał automatycznie.

Poczuł ulgę. Więc utrata pamięci nie była ostateczna. Zrozumiał, że gdzieś w głębi wszystko jest, tylko musi znaleźć sposób, by to wydobyć. Albert. Co dalej?

Skoncentrował się na tu i teraz. Pytanie zadał ciemnoskóry mężczyzna w schodzonym płaszczu. Przewyższał go o głowę i miał szersze od niego bary. Ale na dziecięcej twarzy nieznajomego malował się przyjazno-naiwny uśmiech głupka. Można więc go zlekceważyć. Wzruszył obojętnie ramionami. Zerknął na trzymany w dłoni pusty pojemnik po serku.

– Skaleczyłeś się?

Głupek wskazał na rękaw jego jesionki z plamami krwi. Więc jednak nie roztarł ich dokładnie.

– Nie wiem – mruknął apatycznie.

Wstał i wrzucił do śmieci wylizany pojemnik. Kiedy ruszył przed siebie, dryblas poszedł za nim. To też było mu obojętne.

Po kilku minutach milczącej marszruty przyszło mu do głowy, że też mógłby spytać swojego towarzysza o imię. Ten, po dłuższym zastanowieniu odpowiedział, że Forsyth.

– Forsyth to chyba nazwisko? – rzucił za siebie.

– Jakie to ma znaczenie?

To stwierdzenie zaskoczyło go swoją oczywistością. Rzeczywiście, Forsyth było równie dobre co Albert.

Dopiero w tej chwili zorientował się, że język, którym rozmawia z ciemnoskórym dryblasem jest inny niż ten, w którym myśli.

Kolejny kawałek układanki.

 

DO LONDYNU przyjechali przed godziną. Mieli problem z wejściem na stację metra, ale w końcu udało im się oszukać automat na bramce przejściowej.

Teraz szli szerokim chodnikiem. Było nawet zabawnie, że ludzie schodzili im z drogi, jakby byli jakimiś ważniakami. Ale wesołość szybko znikła. Nadszedł lęk. Nie znał miasta, zawierzył swój los nieznajomemu, który miał problemy z głową, no i szedł ulicami, na których przechodnie nie chcieli go znać. Nie był ważniakiem, ale facetem porzuconym na bezludnej wyspie, który nie ma świadomości, jak wielki jest otaczający go ocean i kiedy go w końcu pochłonie.

– Dokąd idziemy? – spytał Albert.

– Tam jest schronisko. – Ciemnoskóry Anglik wskazał głową w głąb ulicy. – To znaczy, za domami jeszcze trzeba przejść dwie ulice, jedną przecznicę i będziemy prawie na miejscu, w sumie jakieś trzy mile. A może i dalej.

Forsyth trzymał w obu dłoniach plastikowe torby. Wystawały z nich różne rzeczy: rękaw marynarki, długi trzonek od drewnianej łyżki, parasol, dwie rączki od patelni. Wyglądało, jakby niósł ze sobą cały dobytek. Albert zaproponował, że może mu pomóc, ale dryblas tylko pokręcił przecząco głową.

Kilkadziesiąt metrów dalej Forsyth przystanął przed wystawą sklepu RTV, pełną włączonych telewizorów. Na każdym nadawano inny program. W pewnej chwili wszystkie zgasły i zaczął się blok reklamowy. Owoce, samochody, dymiący owal pizzy, meble...

– Strasznie tego dużo. – Forsyth niczym dziecko otworzył zdziwiony usta. – To jest kolorowe. – Wskazał palcem. – I tamto.

– Coś byś chciał najbardziej? – zapytał Albert.

– Co?

– No, z tych rzeczy.

Półgłówek wzruszył ramionami.

– Chyba nic.

– To niedobrze. Jak się nie ma pragnień, to jakby się nie żyło.

Nie miał pojęcia, skąd te słowa przyszły mu do głowy. Ale wiedział, że usłyszał je kiedyś od kogoś bardzo dla niego ważnego.

– A ty? – zaciekawił się włóczęga.

Albert zmarszczył brwi, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Czyżby również nie miał wszystkich klepek? Równocześnie odniósł niejasne wrażenie, że za grubą pancerną szybą jego przebudzone stare „ja” coś do niego krzyczy. Jednak nie potrafił usłyszeć słów.

Na telewizyjnych ekranach pojawiła się reklama pizzy, a on poczuł mdły zapach ryżu, który doleciał z pobliskiej chińskiej restauracyjki. Zrobiło mu się niedobrze.

– Co bym chciał?... Chyba też nic. – Patrzył bezradnie na ekrany.

– To w porządku. – Ucieszył się towarzysz. – Bo już myślałem, że tylko ze mną jest coś nie tak.

 

Do schroniska dotarli późnym popołudniem. Zaraz za drzwiami w obszernym holu zobaczył dwóch sanitariuszy, grubego i chudego, którzy siedzieli za wysokim kontuarem. Nad nimi wznosiły się puste półki. Albertowi widok skojarzył się z ogołoconym barem, w którym już nigdy nic nikomu nie podadzą.

Chudy poprosił, żeby się nachylił, i sprawdził mu włosy. Jednocześnie obwąchal go niczym pies gończy. Potem Albert rozpiął koszulę, żeby gruby mógł zajrzeć mu pod pachy. Usłyszał, że nie ma wszawicy. Dostał numerek łóżka, które mógł zająć. Drugi sanitariusz wręczył mu czysty ręcznik, który miał zwrócić przy wyjściu.

– Mydło jest w umywalni. – Gruby wypowiadał słowa automatycznie, jak ktoś, kto już nawet nie zastanawia się nad słowami, powtarzanymi dziesiątki razy dziennie. – Po wyjściu spod prysznica w przebieralni znajdziesz proszek na wszy.

– Ale ja nie mam...

Chyba dopiero teraz facet go zauważył.

– Profilaktyka. Słyszałeś kiedyś to słowo? – I nie czekając na odpowiedź, dodał: – Na wypadek gdybyś miał.

Został zapisany jako nowy pensjonariusz. Na przegubie dłoni zapięto mu plastikową opaskę z numerem.

– Jak trafisz do innego schroniska – tłumaczył gruby – to wystarczy, że podasz te cyfry, a wtedy będzie wiadomo, jak znaleźć twoją informację medyczną w bazie danych. – Wskazał ruchem głowy drzwi w końcu korytarza. – Jutro po śniadaniu zgłoś się do lekarza. Ale czekaj pod drzwiami, aż wywołają twój numer.

– Jaki?

– Ten, który właśnie przydzielił ci system: „Cztery, siedem, siedem, osiem, trzy, M”. – Wskazał na plastikową opaskę.

 

– Jak się nazywasz? – spytał lekarz następnego dnia.

– Albert.

– A na nazwisko?

Rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu. Kiedy wszedł do gabinetu, brzydka pielęgniarka w średnim wieku posadziła go na obrotowym żelaznym stołku i usiadła przy niewielkim biurku, na którym stał stary komputer. Wpisywała jakieś dane. Lekarz, jeszcze starszy od pielęgniarki, siedział za drugim, nieco większym biurkiem, i patrzył na niego zmęczonym wzrokiem.

– Więc? – Medyk upomniał się o odpowiedź.

Spojrzał na kobietę, jakby oczekiwał, że mu podpowie, ale w jej oczach znalazł tylko obojętność. Gdyby powiedział, że król Barnaba, z pewnością bezrefleksyjnie zaczęłaby pisać w jednej z rubryk.

– To ważne? – spytał niepewnie.

Lekarz wstał, obszedł biurko i stanął na wprost. Wyciągnął rękę w chirurgicznej rękawiczce i obrócił mu głowę do światła, które padało zza okna, jakby miał do czynienia z kukłą. Chwilę patrzył mu oczy, ale najwyraźniej nie dostrzegł w nich tego, czego szukał. Westchnął z zawodem. Potem końcem długopisu odchylił mu wargi i sprawdził zęby. Ich dobry stan go zaskoczył. Znów westchnął. Na koniec sięgnął po niewielki młoteczek i puknął nim w środek jego czoła. Czemu to miało służyć?

– Słyszysz coś?

Przełknął ślinę.

– Co?

Ta odpowiedź najwyraźniej wystarczyła, żeby lekarz nie kontynuował tematu.

– Masz problemy z pamięcią, czy się czegoś boisz?

– Czego? – Znowu przełknął niespokojnie ślinę.

Na nieruchomej dotąd twarzy lekarza pojawił się grymas niechęci.

– To ja pytam.

Gadka plotła się niczym ta z Forsythem.

– Nie mam problemów i się nie boję – powiedział powoli z oczami uniesionymi do sufitu.

Już zdążył się zorientować, że tak mówią ludzie, którzy się zastanawiają, a lekarz chyba chciał, żeby odpowiadał rozumnie.

– Więc jak z tym nazwiskiem?

Nabrał w płuca głęboko powietrze... Już miał rozłożyć bezradnie ręce, kiedy nieoczekiwanie znalazł odpowiedź. Prawdę mówiąc, sam był nią zaskoczony.

– Gmitruk. – Sapnął triumfująco i uśmiechnął się szerzej. – A tamten facet z pociągu Maks Werben.

– Jaki?

– Który odjechał – dopowiedział jakby mniej pewnym głosem.

– Z jakiego kraju pochodzisz?

„Z jakiego?”, chciał powtórzyć, ale w porę ugryzł się w język. Potem o mało ponownie nie spytał: „Czy to takie ważne?”, ale mina lekarza kazała mocniej zamknąć usta. Wzruszył więc ramionami, że nie wie.

Lekarz kazał zdjąć koszulę i zaczął badać go w milczeniu. Dokładnie sprawdził wewnętrzne zgięcia ramion i stan żył. Nawet zajrzał między rozchylone palce u nóg.

– Nie ma nakłuć – zwrócił się do pielęgniarki. Potem zerknął na niego. – Bierzesz coś? – Medyk, widząc jego nierozumiejące spojrzenie, zaczął wyliczać: – Amfa, koka, eska? Może łykasz koks, rolki, albo jarasz skuna lub afgana?

– Nie.

– Dużo pijesz.

Pielęgniarka zabrała się za wypełnianie kolejnej rubryki formularza.

– Nie lubię wódki.

– A wino?

– I piwa też niewiele – dopowiedział, żeby uniknąć zajmującej czas gradacji trunków.

Kobieta najwyraźniej myślała o czymś innym i tylko mechanicznie zakreślała rubryki. Albert zorientował się, że w tym miejscu słowo „niewiele” zostanie uznane za kłamstwo.

– No, może trochę. – Skrzywił usta w niepewnym uśmiechu.

– Trochę co? – Lekarz już chyba zapomniał, o co pytał.

– Czy dużo piję piwa. Odpowiedziałem, że trochę.

– Nie wolno ci pić. Od dawna jesteś w stanie bezdomności?

Wzruszył ramionami.

Potem były pytania o najbliższych. Nie potrafił nic powiedzieć o rodzinie. Próbował sobie przypomnieć, ale w głowie w tym miejscu była ciemna pustka. Chyba nie miał nikogo bliskiego. Zacisnął dłonie w pięści.

– Denerwują cię moje pytania? – Wbrew pozorom lekarz zwracał uwagę na zachowanie pacjenta.

– Raczej moje dziury w pamięci.

– Od dawna?

Znów wzruszył ramionami. Nie znał odpowiedzi również na to pytanie, i to zaczęło go naprawdę wkurzać.

Starszy mężczyzna wrócił za biurko, usiadł, położył ręce na blacie i na krótką chwilę zamarł w tej pozie z martwą twarzą. Wyglądało, jakby właśnie odłączono go od prądu. Tuż za nim na ścianie wisiał sporej wielkości plakat, na którym uśmiechnięta młoda kobieta wręczała pieniądze kloszardowi. Pod spodem był napis: „Pomoc psychologiczna. Zapytaj o Fundację MedCare International”.

Wreszcie lekarz się poruszył, zamrugał powiekami i stwierdził stanowczo, żeby Albert na siłę nie szukał odpowiedzi na nurtujące go pytania.

– Jak będziesz na coś patrzył, lub nad czymś się zastanawiał, pomyśl, z czym ci się to kojarzy. Może podobną rzecz widziałeś gdzieś w przeszłości? Na przykład pokój w twoim domu, z którego okien mogłeś zobaczyć ulicę, która się nazywała...

„Tamta ulica nie miała nazwy”, przebiegło mu gdzieś z tylu głowy. Sekundę później zrozumiał uradowany, że ten sposób może być skuteczny na pamięciowe luki. Ale nie powiedział tego na głos.

– Dzięki temu powoli wszystko sobie przypomnisz – dokończył medyk.

– Myśli pan? – spytał niepewnie.

– Możesz mi wierzyć, takie ćwiczenia dobrze robią. – Starszy mężczyzna w białym kitlu rozciągnął usta w udawanym uśmiechu. – A na pewno nie będziesz się nudził – dopowiedział z ironią. – Ale zero... pamiętasz czego?

– Alkoholu.

– Więc nie jest z tobą tak źle.

Lekarz mrugnął powiekami i ponownie zamarł w bezruchu. Sekundę później wyłączyła się również pielęgniarka.

 

Forsyth podpierał ścianę na korytarzu i szczerze uradował się na jego widok.

– Czekam i czekam. Już myślałem, że może... albo coś... Co tak długo?

– Gość próbował pytać, a ja odpowiadać.

– To tak jak ja. – Uradował się włóczęga. A potem dodał: – Dziś jadę do zachodniego Londynu, zabierzesz się ze mną? W Fulham można obłowić się towarem. Tylko trzeba uważać, bo jak policja cię przyuważy, to... – Skulił się, jakby nie raz już dostał pałą przez plecy. – Ale w sumie da się żyć.

 

KIEDY DWA tygodnie później grzebał z Forsythem w śmieciach, trafił na starą fotografię. Były na niej plamy błota, więc wytarł ją w leżące nieopodal papiery. Zdjęcie przedstawiało dwóch chłopców, którzy uciekali przed starszym mężczyzną z opaską na oczach. Gonił ich z szeroko rozłożonymi ramionami. Najwyraźniej bawili się w ciuciubabkę.

Patrzył na tę niewinną fotkę, a z podświadomości wypłynęła fala strachu. Zalała go i zdusiła swobodny oddech. Sparaliżowany, dłuższy czas stał w bezruchu i gapił się na uciekające, roześmiane dzieci. Nie mógł się poruszyć w obawie, że coś gorszego wypełznie z podświadomości i go pożre. Dopiero kiedy Forsyth szarpnął go za ramię, wydobył się ze stuporu.

W dużym ułamku lustra, które stało oparte z boku pojemnika, zobaczył własną bladą twarz. Jak powiedział tamten lekarz? „Jak będziesz na coś patrzył lub nad czymś się zastanawiał, pomyśl, z czym ci się to kojarzy. Może podobną rzecz widziałeś gdzieś w przeszłości ...”

Z czym skojarzyła mu się czarno-biała fotografia i dlaczego się jej przestraszył?

Odrzucił ją i poszedł za dryblasem. A jednak coś kazało mu wrócić po zdjęcie. Ukradkiem wsunął je do kieszeni, udając sam przed sobą, że nic o tym nie wie.

 

W nocy w schronisku, gdy leżał już w łóżku, a wszyscy wokół spali, wyciągnął spod poduszki fotkę. Przez cały dzień o niej myślał. Czasami dla pewności dotykał w kieszeni końcami palców, jakby chciał się upewnić, że jej nie zgubił.

Przez świetlik w suficie do wnętrza wpadała długa smuga księżycowego światła. Niczym nocny reflektor oświetlała kawałek podłogi obok. Zawahał się. Coś w nim ostrzegało, by nie ulegał ciekawości, ale w końcu uznał, że chce wiedzieć. Mocniej się wychylił i oświetlił zdjęcie. Wpatrywał się w nie intensywnie, i znów z podświadomości wypłynęła fala strachu. Coś w nim krzyczało nakazująco, żeby zamknął oczy i poszedł spać. Że tak dla niego będzie bezpieczniej.

Pojękiwanie śpiącego obok przeszło w bolesne zawodzenie. Czy tak będzie z nim, gdy zrozumie?

Ale nie potrafił przestać patrzeć. W uszach słyszał narastający odgłos dudniącego mu w piersiach serca. Skulił się na łóżku. Czuł, jak strach powoli wysuwa się spod koca i podchodzi aż do gardła.

Najbardziej przejmującym wspomnieniem z dzieciństwa było uczucie pewności, że nikt go nie chce. Skąd się brało, nie potrafił wyjaśnić. W Biblii na początku było Słowo. W Biblii jego osobistego wszechświata na początku była zimna obojętność. Może zobaczył ją w oczach rodziców, gdy podpełzał do nich na czworakach? Sens owego spojrzenia wreszcie do niego dotarł, gdy siedział w domu nad lekcjami. Miał dwadzieścia razy napisać w zeszycie dużą i małą literę „A”. Niezbyt mu to wychodziło. Kiedy po raz kolejny zboczył za linie wykreślone na zeszytowej stronie, podniósł wzrok na siedzącą po drugiej stronie stołu matkę. Patrzyła na niego i dopalała papierosa, który zaczynał parzyć jej palce.

Ich oczy spotkały się. Nikt nie musiał mu tłumaczyć, co znaczyło nieruchome skupienie źrenic na jego postaci, gdy tak dobrze współgrało z pogardliwym grymasem jej ust. Potem ze wspomnień wyłonił się budynek sierocińca – szara bryła na tle szarego porannego nieba.

Czy to wtedy, tam, postanowił nienawidzić świat tak mocno, jak świat pogardzał nim? Z podświadomości wypłynęło kolejne wspomnienie. Właśnie gapił się przez okno sierocińca na burzowe niebo, gdy opiekunka wprowadziła do sali nowego chłopca. Usłyszał, że nazywa się Maks Werben.

Serce zabiło jeszcze mocniej. Facet z pociągu też nazywał się Maks Werben. Czyżby przeszłość połączyła się z teraźniejszością? Dlaczego tamten go nie poznał? Przypomniał sobie własne odbicie w kałuży, gdy płukał dłonie. Sam był zaskoczony własnym widokiem.

Poprawił się na łóżku i podłożył ręce pod brodę. Patrząc na zdjęcie, widział samego siebie w przeszłości. Zaskoczony odkrył, że nie było to aż takie trudne.

Pamiętał, że zaprzyjaźnił się z Maksem. Odkryli, że są do siebie w pewnym stopniu podobni – Maks też nienawidził sztucznego mleka, do którego picia zmuszano ich każdego dnia. Obaj mieli bujną wyobraźnię. Lubili budyń śmietankowy i obaj moczyli się w łóżko. Z czasem stali się nierozłączni. Albert przestał czuć się samotny, znalazł kogoś, komu mógł zaufać, z kim mógł dzielić się tajemnicami i marzeniami. Często obaj zapewniali się wzajemnie, że już nigdy się nie rozstaną. Zawarli nawet braterstwo krwi, niczym Indianie, bohaterzy ich ulubionych książek.

Początkowy strach wywołany zdjęciem gdzieś się ulotnił. Albert rozluźnił się i uśmiechnął na wspomnienie widzianego z okien sali do zabaw parku, który przylegał z jednej strony do budynku sierocińca. Gmatwanina zieleni urosła w ich wyobraźni do rangi magicznego miejsca, gdzie wszystko jest możliwe. Choćby nawet to, że w podcieniach najwyższych drzew stoi Brama, którą będą mogli dojść do różnych, mniej lub bardziej nieprawdopodobnych, światów i przeżyć wspaniałe przygody: zapolować na galopujące przez prerię mustangi, przemierzać skutą lodem Antarktydę, czy też ruszyć na odkrywczą wyprawę w głąb dżungli. Obaj opowiadali sobie nawzajem niestworzone historie, które działy się w zielonym gąszczu. Aż w końcu uwierzyli, że Brama istnieje naprawdę.

Pewnego dnia Albert znalazł wyjście z sierocińca wprost do tajemniczego zakątka. Przez kilka dni zbierali prowiant na wyprawę, a kiedy byli już gotowi, wymknęli się z budynku przez drzwi kotłowni. Wróciło wspomnienie radości, gdy po wyjściu z budynku znalazł się z Maksem na parkowej ścieżce.

Albert gwałtownie skulił się na łóżku, gdy z podświadomości doleciał do niego dawny dziecięcy krzyk. Krótki. Gardłowy. Pełen bezbrzeżnego strachu. Chciał chwycić fotografię, żeby wyciągnąć ją ze świetlnego kręgu projektora, ale nie był w stanie tego zrobić. Miał wrażenie, że scena uwieczniona na zdjęciu nabiera życia, więcej, wciąga go w swoją głębię, i nagle tamci dwaj uciekający chłopcy to on i Maks, a ten goniący ich mężczyzna to Robal, stary śmierdzący włóczęga, który nagle wypadł na nich zza krzaków, chwycił Maksa i uniósł do swojej obrzydliwej, zarośniętej twarzy o skórze szarej od brudu. Smród przetrawionego alkoholu, niemytego ciała i zepsutych zębów dotarł mdlącą falą nawet do Alberta.

Maks krzyczał i wierzgał nogami, którymi nie mógł sięgnąć ziemi. Stary zachichotał. „I co powiesz, wróbelku?” – wycharczał, a potem zaczął Maksa obwąchiwać. Polizał go w policzek, jakby próbował, czy jest smaczny, zanim zacznie pożerać go na żywca. Przerażenie i wstręt zwyciężyły i Albert czmychnął w bok. Schował się za jednym z krzewów. Słyszał tylko piski przyjaciela: „Puść mnie, słyszysz? Puść!” I powtarzane coraz bardziej podnieconym głosem słowa: „I co mi powiesz, wróbelku”, jakby dziadyga zahaczył się na tym zdaniu jak zdarta płyta.

Przyszło mu do głowy, że powinien pognać do sierocińca i wezwać pomoc. Ale wtedy zostanie ukarany za wyjście z budynku bez zgody wychowawcy. Nic się nie stanie, zaczął sam siebie przekonywać. On chce nas tylko przestraszyć. Zaraz puści Maksa i wrócimy do domu.

Rozchylił kilka gałązek. Rozradowany włóczęga wciąż potrząsał wierzgającym w powietrzu przyjacielem. „I co powiesz wróbelku?”

Albert drżał jak osika. Postanowił zejść z pola widzenia włóczęgi, żeby tamten go przypadkiem nie zauważył. Ostrożnie przekradł się zaroślami za plecy dziada. O coś uderzył stopą. Spojrzał pod nogi. Z piasku wystawał koniec metalowej rurki. Wygrzebał ją. Była ciężka, ale nie na tyle, żeby nie mógł ją unieść i machnąć kilka razy w powietrzu. Poczuł się bezpieczniej. Znów wyjrzał zza krzewów na Maksa. Przyjaciel szarpał się coraz słabiej w uchwycie pijaka. Albert prawie krzyknął, gdy stary nagle uderzył pięścią w głowę Maksa i nieprzytomnego rzucił na ziemię. A potem zerwał z chłopca spodenki, odwrócił bezwładnego na brzuch i zaczął rozpinać swoje spodnie. Albert zobaczył szarego penisa, którego tamten próbował pobudzić do wzwodu i wcisnąć między białe pośladki nieruchomego chłopca.

Albert nie wiedział, co naprawdę dziadyga chce zrobić. Przeczuwał tylko, że zamierza skrzywdzić przyjaciela. Jedyną osobę, która odwzajemniła jego uczucie i uznała za brata. Zalał go gniew, który zdławił strach. Wyszedł zza krzaków. Zajęty Maksem obwieś nawet go nie usłyszał. Albert mocniej objął palcami metalową rurkę. Zacisnął wściekle zęby i skoczył z krzykiem do przodu. Podniecony dziadyga dopiero w ostatniej sekundzie zorientował się, że ktoś stanął za plecami. Kiedy się odwracał, Albert z całej siły uderzył metalową rurką w prawy policzek mężczyzny. Skóra pękła. Jej krwawe fałdy śmiesznie rozeszły się w górę oraz dół i odsłoniły czarne pieńki zębów wewnątrz jamy ustnej. Chrupnęła pękająca kość.

Stary wrzasnął boleśnie i wyciągnął w jego stronę rozcapierzone palce, jakby zamierzał chwycić go za gardło. Przed oczami Alberta pojawiła się dłoń, na której, między palcem wskazującym a kciukiem, wytatuowano rozwartą paszczę atakującej kobry.

Uniósł metalową rurkę, żeby zadać cios.

Zatopiony w niemej histerii Albert patrzył na rozgrywające się przed oczami wydarzenia, a jego mózg rejestrował ich następstwo – klatka po klatce, w zwolnionym tempie.

Trzasnęły łamane palce. Dłoń zniknęła sprzed oczu.

Kolejny cios. Ostry metalowy koniec dosięgł oczodołu. Prawe oko wysunęło się z zagłębienia. Wypchnięty od spodu owal wyskoczył do połowy. W kolejnym ułamku czasu zakończony ostrym końcem brzeg metalu rozorał od spodu gałkę oczną, która pękła i rozchlapała się po skórze. Trzasnęła kolejna kość.

Bolesny krzyk starego dotarł do Alberta jakby z opóźnieniem. Dziad przechylił się bezwładnie na bok i, nie wypuszczając penisa z dłoni, upadł. Z rozwalonego oka sterczał zakrwawiony glut, a z gardła dobiegało cichnące bulgotanie. Bieg wydarzeń wrócił do normalności.

Alberta przepełnił histeryczny strach, że za moment włóczęga poderwie się na nogi i z wrzaskiem rzuci się na niego. Doskoczył do leżącego i z całych sił zaczął walić rurką w jego głowę. Raz po razie. Miał wrażenie, że krzyczał. Coś na niego bryznęło. Nos włóczęgi zapadł się po kolejnym uderzeniu. Wreszcie, zdyszany, znieruchomiał. Patrzył na zmiażdżoną twarz. Jego uwagę przyciągnęła strużka jasnej krwi. Zahipnotyzowany obserwował, jak zsuwa się po fałdach brudnej skóry na szyi i znika pod wytłuszczonym kołnierzem flanelowej koszuli.

Metalowa rurka zaciążyła mu niemiłosiernie w dłoni i powoli wysunęła się spomiędzy palców. Czuł jej chłodną szorstką powierzchnię, która ślizgała się po skórze. Wreszcie uderzyła w ziemię. To go wyrwało z zapatrzenia.

Klęknął koło Maksa. Podciągnął przyjacielowi spodenki. Przewrócił na plecy i zapiął guziki. Potrząsnął za ramię. Bez rezultatu. Co teraz powinien zrobić?

Przyszło mu do głowy, że może lepiej będzie, jak nikt nie dowie się prawdy o tym, co się tu wydarzyło. Nawet Maks. Kiedy zobaczy zmasakrowaną twarz starego, z pewnością pobiegnie przerażony do sierocińca. Inni się dowiedzą. Dorośli... To nie będzie dobre dla nikogo. Albert nie ufał dorosłym. Ale jak ukryć prawdę?

Rozejrzał się wokół. Jego wzrok spoczął na metalowej rurce. Była zakrwawiona i oblepiona szarym piaskiem. Krew była też na jego dłoniach. Albert pomyślał, że jego i Maksa właśnie połączyło na wieki prawdziwe braterstwo krwi. Tamto nakłucie na serdecznym palcu było tylko dziecinną zabawą. Wreszcie zostaną prawdziwymi braćmi.

Już wiedział, co robić. Bez wahania przetarł zakrwawioną dłonią policzek Maksa, wymazał krwią koszulkę przyjaciela i zacisnął jego palce na metalowej rurce. Potem dłuższy czas siedział w bezruchu, kiwając się w przód i tył. Wreszcie Maksowi zaczęła wracać świadomość. Kiedy otworzył oczy, najpierw spojrzał na swoje palce, które zaciskał na zakrwawionej rurce. Zobaczył krew. Poderwał się i przerażony odrzucił rurę. Krew miał również na ubraniu. Wstrząsnął się z obrzydzeniem. Otworzył usta, jakby chciał zapytać Alberta: „Co się stało”, ale wtedy jego wzrok padł na leżącego obok dziadygę.

– Nikomu nie powiem, że go zabiłeś – powiedział Albert spokojnym głosem.

Maks spojrzał z niedowierzaniem na swoje zakrwawione dłonie.

– To ja mu to zrobiłem? – Strach w jego głosie mieszał się z niedowierzaniem.

Wtedy Albert opowiedział ze szczegółami, co się stało. Dokładnie, jak było. Tylko w jego opowieści Albert był Maksem, a Maks Albertem. Mówił spokojnym monotonnym głosem, nie przestając się kiwać w przód i tył, jak stary go złapał i polizał go po policzku, a potem rzucił na ziemię i zamierzał ściągnąć mu spodnie. A wtedy Maks z krzykiem wybiegł spomiędzy krzaków z metalową rurką i zabił dziada.

– Nie wierzyłem, że wrócisz i mnie uratujesz. – W oczach Alberta pojawiły się łzy, świadectwo horroru, który przeszedł. Dokładnie opisał, co działo się z twarzą włóczęgi po kolejnych uderzeniach Maksa. Każdy krwawy szczegół. – Myślałem, że się uduszę, gdy stary zwalił się na mnie. Ledwie się spod niego wydostałem. To dlatego też jestem cały we krwi. Ty leżałeś obok. Postanowiłem poczekać, aż oprzytomniejesz. Jak to możliwe, że niczego nie pamiętasz?

Maks tylko kręcił przerażony głową, jakby chciał powiedzieć, że to wszystko jest niemożliwe.

Albert miał wrażenie dziwnego rozdwojenia jaźni, mówił z żarliwym przekonaniem i jednocześnie słuchał sam siebie zaskoczony, że jego słowa brzmią tak przekonująco. Ale to nie była chęć zrzucenia z siebie winy. Było mu obojętne, że zabił starego. To tak, jakby urwał łeb pluszowemu misiowi. Jego jedynym celem było mocniejsze przywiązanie do siebie Maksa. Za to był dziadowi wdzięczny. Dzięki niemu jego brat nie będzie już mógł się go wyprzeć, jak to zrobił jego ojciec, który przyprowadził go do sierocińca dwa lata wcześniej i porzucił jak niechciane zwierzątko.

– Co teraz?

Pytanie przyjaciela przywróciło Alberta do rzeczywistości.

– Wszystko przemyślałem – pogłaskał Maksa uspokajająco po ramieniu. – Nikomu nic nie powiemy. To będzie nasza tajemnica.

Rozdział drugi

W progu kancelarii adwokackiej pojawiła się przygarbiona staruszka.

– Słyszałam, że mecenas Maksymilian Werben pomaga ludziom, którzy potrzebują pomocy – powiedziała i zdecydowanie stuknęła laską w podłogę. – Ja potrzebuję pomocy.

Sekretarka sięgnęła po interkom i poinformowała adwokata o klientce. Kiedy za staruszką zamknęły się drzwi gabinetu, Brygida przysiadła przy włączonym interkomie.

Okazało się, że starsza pani oraz jej sąsiedzi – równie wiekowi jak ona – są nękani przed nowego właściciela, który kupił kamienicę wraz z lokatorami i teraz, nie zważając na jakiekolwiek normy społeczne, postanowił się ich pozbyć. Nikt z urzędu dzielnicowego nie może, lub nie chce, im pomóc. Kiedy sąsiedzi pani Leokadii, starsze małżeństwo, straszone codziennie przez najemników nowego właściciela popełniło samobójstwo, stara kobieta postanowiła sama szukać ratunku. Stąd jej obecność w gabinecie adwokata o złotym sercu, jak powiedziała. Werben tylko chrząknął, nieco zażenowany.

Brygida nie zdziwiła się, że jej pryncypał natychmiast wziął sprawę i ledwie za staruszką zamknęły się drzwi, zlecił jej kilka spraw do wykonania. Uruchomił także swoich zaufanych informatorów, którzy mieli zebrać wszelkie dostępne dane na temat sytuacji prawnej kamiennicy i jej właściciela o wszystko mówiącej ksywie „Szczur”. Wkrótce to od nich dowiedział się, że kiedy wieść o samobójstwie lokatorów dotarła do kamienicznika, ten skwitował to krótkim: „Jebać ich”.

Miesiąc później, kiedy rano Brygida zajechała samochodem pod kancelarię, zobaczyła, jak pani Leokadia przytula się do Maksa, potem on się schyla, a kobieta kreśli mu na czole krzyżyk. Na koniec Maks pocałował starszą kobietę w rękę i odprowadził do czekającej przy krawężniku taksówki. Koszt przejazdu pokryła ich kancelaria, jak wyczytała Brygida z rachunków, które pod koniec dnia wpisywała do dziennych wydatków firmy. Sekretarka uśmiechnęła się lekko, ucieszona, że sprawa została zakończona po myśli wiekowych lokatorów, i o niej zapomniała.

Jednak historia ze Szczurem miała ciąg dalszy. Kilka dni później Brygida dowiedziała się z prasy, że deweloper uległ podejrzanie nieszczęśliwemu śmiertelnemu wypadkowi. Dziennikarze zaczęli się zastanawiać nad dziwnością owego zgonu. Następnego dnia do kancelarii zapukała policja. Młody gliniarz, który przedstawił się jako podkomisarz Jakiśtam, miał minę szeryfa, który nie tylko w samo południe, ale choćby i co godzina gotów był rozprawiać się z bandytami.

Na pytanie o szefa, Brygida wskazała drzwi gabinetu na wprost.

– Nie powie mu pani, kto przyszedł? – W głosie młodego gliniarza usłyszała nutę żalu, że odbiera mu możliwość efektownego wejścia.

Już chciała powiedzieć, że nie ma zwyczaju anonsować byle kogo, ale uznała, że gość nie zasługuje na aż taki słowny wysiłek, więc tylko wzruszyła ramionami. Policjant bez pukania nacisnął klamkę. Z tego co zdążyła zobaczyć, zanim zamknął za sobą drzwi, Werben siedział z nogami na biurku i ze słuchawkami na uszach, gdyż o tej porze zawsze słuchał metal rocka.

 

PODKOMISARZ WOŹNIAK doznał zawodu, gdy za biurkiem zamiast wielkiego faceta, który pretendowałby do miana Supermana (po tym, co słyszał na temat Werbena tak go sobie wyobrażał), zobaczył przeciętnego, szczupłego mężczyznę w typie intelektualisty. Adwokat miał niczym niewyróżniającą się twarz, nieco za duży nos i odstające uszy. To było jego pierwsze spotkanie z ewentualnym podejrzanym po tym, jak przed miesiącem przyjęto go do wydziału kryminalnego. Skończył policyjną akademię z wyróżnieniem i postanowił, że tak samo będzie oceniany przez nowych przełożonych.

Werben ściągnął z uszu słuchawki, wstał – był dość wysoki, ale lekko się garbił, jakby z obawy, że za chwilę uderzy o coś głową – i spojrzał pytająco na gościa.

Gliniarz podsunął mu pod nos legitymację służbową

– Podkomisarz Woźniak. Musimy porozmawiać – oznajmił tonem, jakby chciał powiedzieć: „Przyszedłem cię aresztować”, i bez zaproszenia usiadł na wprost biurka.

Ćwiczył ten ton od dłuższego czasu i wreszcie miał sposobność, by go zastosować. Zamierzał też rozwalić się nonszalancko w fotelu („nigdy nie siadaj sztywno, półdupkiem jak petent, bo tak cię będą traktować”, uczył go starszy kolega w komisariacie), kiedy dostrzegł lodowate spojrzenie Werbena. Odruchowo wyprostował się.

– Czym zatem mogę służyć? – Uśmiech adwokata był wymuszony i pozornie grzeczny.

– Znalazłem pańską wizytówkę. – Sięgnął do kieszeni i pokazał Werbenowi kartonik w foliowej torebce.

– Niepotrzebnie osobiście pan się fatygował z jej oddaniem. Trzeba było zostawić w sekretariacie i ewentualnie powiedzieć, ile należy się za fatygę.

Adwokat powiedział to z poważną miną i podkomisarz Woźniak dopiero po chwili się zorientował, że z niego zadrwiono. Miał ochotę ostro odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy.

– Znaleźliśmy ją przy trupie. Chcę wiedzieć, skąd się tam wzięła i jakie są pana powiązania z denatem – wyjaśnił i rzucił prawnikowi kolejne wyćwiczone spojrzenie, mówiące, że jeśli ten nie wytłumaczy się natychmiast, odczuje na ciele chłodny dotyk kajdanek.

 

MAKS CHWILĘ przyglądał się młodemu policjantowi spod przymrużonych powiek. Chłopak najwyraźniej niedawno skończył Szczytno. Ilu już w życiu widział takich chłystków, którym władza rozsadza czachę, a potem jeden z drugim długo główkują, dlaczego inni się z nich śmieją.

Pochylił się nad biurkiem, jakby chciał powiedzieć coś w sekrecie.

– Mógłby pan szerzej rozwinąć temat? Przy czyim trupie? I dlaczego sądzi pan, że mógłbym służyć wam w tej sprawie pomocą?

Wrócił na oparcie fotela, nie spuszczając wzroku z gościa. Widział, jak tamtemu powoli robi się jakby niewygodnie na zajmowanym miejscu.

– Przed tygodniem, po godzinnych wysiłkach strażaków, udało się wydobyć z ulicznego kanału ściekowego niejakiego Radosława Kasprzyckiego. – Policjant zamilkł i z pewnością oczekiwał, że Maks zapyta zaskoczony: „Tego Kasprzyckiego?” Ale kiedy adwokat nie zareagował, kontynuował: – Wiemy, że jedna z lokatorek kamienicy, której był właścicielem, zwróciła się do pana o pomoc, gdyż denat próbował eksmitować ją z zajmowanego mieszkania. To znaczy, kiedy jeszcze żył – dojaśnił bez sensu.

Maks zmarszczył brwi, jakby starał się coś sobie przypomnieć. Wreszcie się rozpogodził.

– Pamiętam. Dwa tygodnie temu odwiedziłem tego pana. – Maks zrobił minę winowajcy. – Zagroziłem mu, że jeśli nie poniecha niezgodnych z kodeksem karnym działań przeciw lokatorom, sprawa trafi do sądu. Tam, za naruszenie prawa może być skazany na dwa lata bezwzględnej odsiadki w zakładzie karnym. Nie wspominając o wypłacie odszkodowania.

– I co?

– Facet kazał mi wynosić się do diabła i obiecał, że w przypadku następnej wizyty wyrzuci mnie przez okno. Perspektywa niezbyt przyjemna, gdyż siedziba jego firmy mieściła się na dziewiętnastym piętrze biurowca. Myśli pan, że nie powinienem z nim tak grzecznie rozmawiać?

Tym razem podkomisarz Woźniak nie dał się nabrać.

– Ciekawy zbieg okoliczności. Kasprzycki ma pana groźby gdzieś, więc nie zamierza się wycofać, a tydzień później ktoś wciska go do studzienki ściekowej i to tak, że biedak zaklinował się metr nad głównym kolektorem ściekowym. Szczury obgryzły mu nogi aż do kolan. Na żywca. W końcu jego jęki zwróciły uwagę przypadkowego bezdomnego, który wezwał pogotowie. Kasprzycki zmarł wkrótce po przewiezieniu do szpitala. Z upływu krwi, no i odniesionych ran... – Policjant skrzywił się, jakby ten widok wciąż tkwił mu pod powiekami.

– A to pech – zasępił się Maks. – Wyobrażam sobie, że wtedy znaleźliście przy nieboszczyku moją wizytówkę?

Podkomisarz puścił pytanie mimo uszu.

– Uważamy, że mógł pan mieć związek z tą śmiercią.

Maks spoważniał.

– Zdradzi mi pan, jaki?

Policjant poruszył się na krześle i nieco przesunął się do przodu. Wyglądało, że jeszcze trochę, a przyjmie pozę petenta zawsze niepewnie siedzącego na brzegu.

– Chodzą słuchy o zemście – powiedział. – Trudno podejrzewać staruszków, że wcisnęli faceta do studzienki...

– Więc niby zrobił to ich adwokat, bo przy denacie znaleziono jego wizytówkę? – Drwina aż skapywała ze słów Werbena. – Naprawdę spadliście już tak nisko? Kiedy jeszcze byłem policjantem, standardy mieliśmy wyższe. Najpierw ustalaliśmy fakty, potem tworzyliśmy teorie.

– Co pan robił wczoraj około siedemnastej? – wymamrotał policjant, nie patrząc adwokatowi w twarz.

– Nie ma pan szczęścia – odparł Werben i uświadomił młodego policjanta, że jego alibi może potwierdzić kilku ogólnie szanowanych obywateli, w tym szef jednej z prokuratur rejonowych.

 

Kiedy gliniarz wychodził z gabinetu Werbena, nie miał tęgiej miny. Nie szedł też tak sprężystym, pewnym siebie krokiem. Szczerze mówiąc, wyglądał, jakby adwokat obił go kijem. Brygidzie trochę zrobiło się żal młodego napaleńca, którego nie ostrzeżono, że będzie miał do czynienia z gościem kutym na cztery nogi.

– Jak będzie pan miał jeszcze ochotę o coś spytać, lub wyjaśnić jakąś wątpliwość, to proszę wpadać. – Brygida zawołała za wychodzącym. – Nasze drzwi są zawsze dla pana szeroko otwarte.

 

ZAPADŁ PIERWSZY zmierzch. Na ulicach zapłonęły latarnie.

Cham Burger zatrzymał samochód przy krawężniku. Zerknął na zegarek. Choć do siedemnastej było jeszcze kilka minut, słońce już dawno zaszło. Nie lubił jesieni. Nie lubił też marudzenia Reseta. Jego narzekania na Werbena znał na pamięć.

– Przecież to gangster w przebraniu adwokata. A jeszcze nie tak dawno był gliniarzem. Nie można mu ufać.

– Facet działa niekonwencjonalnie – jak zwykle odpowiadał Resetowi. To też było już nudne. – Nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek przesadzono go z miejsca obrońcy na ławę dla oskarżonego.

Ale to Reseta nie przekonywało.

Wysiadł za samochodu i podszedł do najbliższego parkometru. Wrzucił odpowiednią kwotę i dostał wydrukowany bilet. W samochodzie wsunął go za przednią szybę i sięgnął po tekturową teczkę z siedzenia pasażera obok kierowcy.

Doszedł do pobliskiego budynku, pchnął ciężkie skrzydło bramy. Przywołał windę, której ażurowa konstrukcja wspinała się między stromo kręcącymi się do góry schodami. Wsiadł do ciasnego pomieszczenia, gdzie mogły się zmieścić najwyżej dwie osoby, i wcisnął guzik. Po drodze mechanizm dźwigu nieoczekiwanie zaskrzypiał. Metalową klatką coś szarpnęło, jakby przeskoczyła na inną szynę, ale mechanizm nie zaprzestał mozolnego dźwigania całości w górę.

To nie była jego pierwsza wizyta w nowym miejscu, gdzie przed trzema miesiącami adwokat przeniósł kancelarię. Z pewnością wiele osób było ciekawych, dlaczego nie przeprowadził się do bardziej prestiżowej lokalizacji, lecz wybrał lokal z dala od Śródmieścia. Burger doskonale rozumiał Werbena. Dla wielu ważne były pozory zamożności, które dawały złudną pewność, że solidny rachunek będzie gwarantem obsługi na najwyższym poziomie. Jakże często się mylili. Ale ci, którzy przekraczali próg kancelarii Maksymiliana Werbena doskonale wiedzieli, do kogo przychodzą i co prawnik może im nie tylko obiecać, ale i zagwarantować. Jego klienci nie nosili ubrań od Armaniego, Versace, czy Gucciego, a jeśli już, to kupowali je na wyprzedaży w ciucholandach. Nie dlatego, że byli biedni, ale że woleli się nie obnosić ze swoją zasobnością ze względu na urząd podatkowy czy nie zawsze grającą fair konkurencję. Poza tym oni doskonale wiedzieli, że to nie ciuchy świadczą o człowieku.

Winda ze zgrzytliwym szarpnięciem zatrzymała się w miejscu i wyrwała Burgera z zamyślenia. Szybko wydostał się z ciasnej klatki. Za każdym razem, kiedy tu był, miał wrażenie, że jak tylko zamilknie metalowy zgrzyt, winda z hukiem się urwie i zwali w dół. Wolał więc jak najszybciej znaleźć się przed drzwiami kancelarii.

Już miał nacisnąć dzwonek, gdy przypomniał sobie, że ten nie działa. Zapukał i sekundę później rozległ się szczęk zwalnianych zapadek mechanicznego zamka. Brygida, sekretarka adwokata, miała dobry słuch. Gdyby nawet nie usłyszała pukania, to na pewno docierał do niej szczęk zatrzymującej się na piętrze windy. A był tu tylko jeden lokal. Kancelaria mieściła się w przedwojennej kamienicy w czteropokojowym mieszkaniu, które w metrażu wynosiło jedynie sto siedemdziesiąt osiem metrów.

Burger przeszedł przez krótki przedpokój i znalazł się w wielkim salonie przerobionym na sekretariat i poczekalnię w jednym.

– Ja na siedemnastą. – Cham próbował uśmiechnąć się do Brygidy, która obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.

Na pewno wiedziała o spotkaniu z Werbenem, ale pomyślał, że lepiej będzie, jak powie godzinę na głos. Cham miał problem z sekretarką, która, choć rodzaju żeńskiego, sprawiała wrażenie, że za małym biurkiem siedzi masywnie zbudowany bokser. Może dlatego wołał, żeby jego uśmiech nie został odczytany dwuznacznie.

Usiadł na wskazanym mu wzrokiem fotelu. Na stoliku na wprost odnalazł ostatnie wydanie gazety. Nagłówek na pierwszej stronie krzyczał rozstrzelonym drukiem: „Szczur w pułapce”.

Cham sięgnął po gazetę i zagłębił się w lekturze. Nie dane mu było jednak dokończyć artykułu, gdyż drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich Werben. Uśmiechnął się szeroko na widok gościa. Kiwnął głową na powitanie.

– Już jesteś? Trzeba było od razu wchodzić.

Cham Burger wstał z miejsca i odłożył gazetę.

– Nigdy nie sądziłem, że sprawi mi satysfakcję czytanie o czyjejś śmierci.

– Czyjej? – Zaciekawił się adwokat.

– Jakiegoś Szczura. Ponoć wpadł do studzienki kanalizacyjnej i pobratymcy go napoczęli.

Werben pokiwał głową refleksyjnie.

– Zawsze powtarzam, że trzeba patrzeć pod nogi.

– Podać coś do picia? – spytała Brygida.

Burger podziękował i wszedł za Werbenem do gabinetu.

Brygida podeszła do okna i chwilę wyglądała na zewnątrz. Zauważyła nastolatkę, która zajęta rozmową przez komórkę, idąc, uderzyła głową w latarnię. Aparat wypadł jej z ręki i rozbił się na chodniku.

– Rzeczywiście – mruknęła półgłosem. – W życiu trzeba cholernie uważać.

 

MAKS WERBEN dłuższą chwilę przeglądał na ekranie monitora przyniesione przez Burgera na pendrivie pliki. Niektóre były niekompletne i częściowo nieczytelne, jak na przykład fotografia. Miał na niej chyba siedem lat. Prawa strona kadru była niedoświetlona.

Maks zatrzymał się dłużej przy zdjęciu grupy chłopców. O ile dobrze zapamiętał, fotę zrobiono w holu głównym, gdzie szerokie schody wspinały się na pierwsze piętro sierocińca. Ustawione na stopniach dzieciaki wyciągały szyje, żeby wyjrzeć zza kolegi i zobaczyć, co takiego pan fotograf zamierza zrobić. Szukał swojej postaci – niestety stojący przed nim chłopiec właśnie wspiął się na palce i całkiem go zasłonił.

Przez kolejne dwadzieścia minut czytał notatki pedagogiczne o jego zachowaniu, postępach w nauce i kontaktach z rówieśnikami w grupie wychowawczej. Cham Burger czekał w milczeniu i dopiero kiedy Maks oderwał wzrok od ekranu, uznał, że może mówić.