Cienie śmierci - Sam Christer - E-Book

Cienie śmierci E-Book

Sam Christer

0,0

Beschreibung

 Londyn 1899 rok.  Simeon Lynch prowadził dostatnie życie, służąc jako zabójca rodzinie Moriartych, która kierowała najpotężniejszą organizacją przestępczą ówczesnego świata. Teraz, stojąc prawie na stopniach szubienicy, dowiaduje się mrocznej prawdy o swoim pracodawcy, o Sherlocku Holmesie i swojej własnej przeszłości. Ta wiedza sprawia, że Simeon postanawia za wszelką cenę uciec z więzienia i zabić raz jeszcze…   Po jego krwawych śladach podążamy przez brukowane londyńskie uliczki, zapuszczone hale fabryczne oraz krzykliwe tawerny, gdy krzyżuje szpady z Sherlockiem Holmesem oraz najgroźniejszymi zbirami londyńskiego półświatka. 

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 486

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



CIENIE ŚMIERCI

Cienie śmierci

© Sam Christer 2015

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: The House of Smoke

ISBN: 978-9979-64-602-0

Nakładem Wydawnictwa Jentas ukazały się następujące powieści tego autora:

Dziedzictwo Stonehenge

Tajemnica Całunu Turyńskiego

Bractwo Camelotu

Droga Myło.

Niech życie, które dopiero przed Tobą, będzie piękniejsze od wszystkich historii napisanych przez człowieka.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Szukałem śmierci, choć była w moim łonie,

Szukałem życia, choć było tylko cieniem,

Po własnym szedłem grobie, gdym okrążał ziemię.

Elegia, Chidiock Tichborne

LONDYN, 31 GRUDNIA 1899 ROKU

Sylwester. Niezwykła noc.

Spędziłem tę noc samotnie w miejscu najgorszym z możliwych. Nigdy bym nie przypuszczał, że akurat tam upłyną mi ostatnie godziny dziewiętnastego stulecia — w trzydziestym szóstym roku mojego życia.

Na więziennej pryczy w cuchnącej celi.

Zamknąłem oczy, próbując zapomnieć o czekających mnie potwornościach. Nawet jednak w mrocznych zakamarkach umysłu nie znajdowałem wytchnienia. Bo czaili się w nich oni.

Ci, których zabiłem.

Młodzi i starzy. Kobiety i mężczyźni. Ich twarze pojawiały się i znikały jak płatki śniegu opadające za kratami w moim oknie. Zabici nożem. Zabici garotą. Zabici gołymi rękami.

O północy w całym Londynie uderzono w dzwony. Wyobrażałem sobie ludzi w różnym wieku całujących się i życzących sobie wszystkiego dobrego. Hołubiących nadzieję na lepsze jutro. Podejmujących noworoczne postanowienia.

Głupcy! Ludzkiej natury odmienić się nie da. Bóg wie, że próbowałem! Potrafimy w najlepszym razie sterować naszymi nawykami i instynktami, a nawet przez jakiś czas nad nimi panować, co pozwala ukryć albo przynajmniej zamaskować stare słabości. W końcu jednak i tak weźmie górę nasze prawdziwe ja. Okaże się, kim jesteśmy naprawdę.

Ja jestem mordercą. Odbieram ludziom życie.To właśnie definiuje mnie i sprawia, że chcę się wyrwać z tej potwornej nory. Nie zaznam spokoju, dopóki nie dokonam bezlitosnej zemsty na człowieku, który skrzywdził moich najbliższych i zrujnował mi życie.

Oskarżonego skazuje się na karę śmierci przez powieszenie.

Wyrok zapadł w sądzie Old Bailey, a słowa sędziego dźwięczały w moich uszach głośniej od londyńskich dzwonów. Bez cienia emocji ten stary łajdak wyznaczył datę i miejsce mojej egzekucji, czym wywołał oklaski publiczności na galerii, uśmiech na twarzy Sherlocka Holmesa oraz grymas złości na twarzy Jamesa Moriarty’ego, największego antagonisty sławnego detektywa.

O świcie osiemnastego dnia stycznia roku Pańskiego tysiąc dziewięćsetnego wyrok zostanie wykonany na szubienicy w więzieniu Newgate.

Zostało mi więc trochę ponad siedemnaście dni. Czterysta osiem godzin. Niewiele, ale musi wystarczyć. Znajdę sposób, żeby się wyrwać poza te cholerne mury, a wtedy krwią spłynie i słońce, i księżyc. Przysięgam, że tak będzie!

Przepraszam za szpetny język i ten nieelegancki wybuch. Nie w takim świetle chcę się postawić. Nie taki obraz siebie pokazać światu.

Nazywam się Simeon Lynch. W dniu aresztowania policja określiła mój wzrost na sto osiemdziesiąt centymetrów, a wagę na osiemdziesiąt kilogramów i trzysta siedemdziesiąt gramów, opisując mnie jako „mężczyznę muskularnej budowy ciała o ciemnych włosach i brązowych oczach”.

Ci, którzy znali mnie jako dziecko, określiliby mnie mianem „łobuza z robotniczych slumsów”. Okoliczności sprawiły, że w wieku dwudziestu paru lat zyskałem wykształcenie i ogładę. Nabrałem manier oraz zacząłem się poprawnie wysławiać, dzięki czemu mogłem uchodzić za człowieka życzliwego, uprzejmego i solidnego.

Ale powiem bez ogródek, kim jestem.

Mimo najszczerszych wysiłków jestem dzieckiem ciemności. Groźnym cieniem, który się kładzie na ludzkiej drodze. Dłonią niespodziewanie opadającą na ramię. Dreszczem, od którego krew się w żyłach ścina.

Jestem posłańcem Śmierci.

17 DNI DO EGZEKUCJI

LONDYN, 1 STYCZNIA 1900 ROKU

Noc odeszła w ciszy, zabierając ze sobą resztki starego roku. Ani się obejrzałem, jak za oknem mojej nędznej celi nastał dziewiczy świt dwudziestego wieku.

Więzienie Newgate jest tak samo zdradzieckie jak przestępcy, którzy do niego trafiają. Na pierwszy rzut oka, zupełnie jak ja, wydaje się szacowne i miłe. Przyodziane w szarość marmurów, zdobne posępnymi rzeźbami stoi o rzut kamieniem od kopuły katedry Świętego Pawła — niczym morderca, który w najlepszym ubraniu wmieszał się między wiernych podczas niedzielnej mszy.

Wewnątrz jednak znikają wszelkie pozory ogłady i ucywilizowania. Spod maski wyłania się prawdziwe oblicze, przed którym kaci wrzucali ścięte głowy do kotłów wrzącej kamfory. Oblicze, które nadal patrzy, jak skazańcy gniją w piekielnych czeluściach.

Tak wielkie było ostatnio zapotrzebowanie na katowskie usługi, że stary zakamarek więzienia, zaniedbany i śmierdzący bardziej jeszcze od całej reszty, przywrócono do użytku. Zrobiono to specjalnie na moją cześć.

Przemierzałem tam i z powrotem zatęchłą, przyprawiającą o klaustrofobię celę, przesuwając palcami po wilgotnych murach. Łuk sklepienia przecinała ściana, co kazało mi sądzić, że pomieszczenie było kiedyś obszerniejsze. Niewiele więcej dało się zobaczyć: wiadro na odchody, zakratowane małe okno wysoko nad podłogą, zamknięte na mocny zamek drzwi.

Oględziny potwierdziły, że mimo opłakanego stanu stara część więzienia miała wszelkie cechy współczesnej fortecy. Architekci dobrze się postarali, żeby więźniom utrudnić ucieczkę. To jednak nie mogło mnie zniechęcić. Moje życie do łatwych nie należało, a zdarzało mi się już pokonywać przeszkody trudniejsze od stert spojonych zaprawą murarską cegieł pilnowanych przez tłustych i leniwych dozorców.

Nie przejmując się brudem ani karaluchami, usiadłem na podłodze, żeby zerknąć na chmury przemieszczające się po szarym porannym niebie. Światło i Mrok zawsze dopomagały mi w morderstwie, miałem więc nadzieję, że nie inaczej się stanie teraz. Mniejsza liczba dozorców więziennych nocą oznaczał a mniejszą liczbę ludzi do zabicia, a wraz ze światłem dnia pojawiały się sposoby na szybką ucieczkę — automobile, pociągi i statki, które przez pół świata potrafią przejechać nieledwie w tydzień. Wiele się zmieniło od dnia, kiedy pierwszy raz przelałem ludzką krew i musiałem uciekać z Londynu.

MANCHESTER, JESIEŃ 1884 ROKU

Nie ukończyłem jeszcze dwudziestego roku życia, kiedy przeszedłem na drugą stronę — przekroczyłem krwistoczerwoną granicę między światem ludzi przyzwoitych a tych, którzy się targnęli na czyjeś życie. Ale zdziczałem już wcześniej.

Popełniłem morderstwo, choć go nie planowałem. Krew przelana w ułamku sekundy splamiła moją duszę na całą wieczność. Przyjdzie jeszcze czas, żeby to wszystko opisać w szczegółach, spojrzeć na moje życie z dystansu, teraz jednak poprzestańmy na stwierdzeniu, że popełniwszy ten potworny czyn, czmychnąłem ze stolicy, jak zaszczute zwierzę przedarłem się przez środkową część Anglii, aż w końcu dotarłem na północny zachód, gdzie mogłem odetchnąć poza zasięgiem metropolitalnej policji.

Podróż była długa. Zanim pojawiłem się na przedmieściach Manchesteru, angielskie drzewa zamieniły zieloną szatę na odzienie w kolorach miedzi, złota i cyny. Pierwsze jesienne podmuchy przywiały ze sobą chłód. Nadchodziła zima i życie pod gołym niebem robiło się coraz bardziej nieznośne.

W olbrzymim gospodarstwie rolnym, do którego zaszedłem, zatrudnienia nie znalazłem. W pobliskiej kopalni także nie. Pracownika nie potrzebowali w fabryce kół i łożysk, ani u cieśli, ani u stolarza, ani nawet u przedsiębiorcy pogrzebowego, choć z kartki w witrynie jego zakładu wynikało wręcz odwrotnie.

Wszyscy odprawiali mnie z tego samego powodu: byłem obszarpany, brudny i zawszony. Widziałem swoje odbicie w oknach powozów, domów oraz sklepów. Wyglądałem na dzikusa. Jeśli miałem znaleźć uczciwe zajęcie, to musiałem się ostrzyc, ogolić i umyć, a także wyprać ubranie, które cuchnęło tak bardzo, że ludzie się krzywili, ilekroć podchodziłem bliżej.

Płynąca na uboczu rzeka obrzeżona szpalerem dębów i klonów dała mi okazję, żeby się umyć. Zdjąłem ubranie i powoli zanurzyłem się w zimnej, orzeźwiającej wodzie, żeby wyszorować włosy i twarz. Unoszące się na powierzchni nenufary zastąpiły mi gąbkę, dzięki nim udało mi się usunąć smród ze skóry. Wróciłem na brzeg, gdzie drżąc z zimna, wycierałem się do sucha trawą i liśćmi.

Byłem na wpół ubrany, kiedy męski głos sprawił, że odwróciłem głowę.

— To niebezpieczne miejsce na kąpiel. — Mężczyzna mówił nosowo, z wyraźnym północnym akcentem. — Wygląda spokojnie, ale prądy pod powierzchnią wody mogą porwać i pociągnąć za sobą aż do samej tamy.

Był niski i krępy. Co najmniej pięć lat starszy ode mnie. Miał brodę i duże brązowe oczy, które pasowałyby do niedźwiedzia bardziej niż do człowieka, i długie kręcone czarne włosy. Na palcach dłoni nosił pierścienie, o które ocierały się smycze dwóch zaślinionych czarnych buldogów.

— Co panu do tego, gdzie się kąpię? — Sięgnąłem po koszulę i wciągnąłem ją na grzbiet.

— Nic. — Pozwolił psom podejść bliżej mnie. — Ale wolałbym, żeby w okolicy nie zaroiło się od gliniarzy, kiedy trzeba będzie wyciągać z wody ciało. — Podszedł na tyle blisko, że psy mogły mnie obwąchać. — Mam na imię Sebastian.

— No i dobrze — odparłem, odpychając od siebie jego kundle.

— Ludzie mówią na mnie Żyd Sebastian.

— Też nieźle.

— Moje imię z niczym ci się nie kojarzy?

— Może trochę z Żydami. — Zapiąłem ostatnie guziki koszuli. — To pańska żydowska banda? — Skinieniem głowy wskazałem grupę młodych ludzi zbierających się za jego plecami.

Obejrzał się przez ramię.

— I tak, i nie. Należą do grona moich znajomych, ale Żydami nie są.

— Grono znajomych! — powtórzyłem sarkastycznie. — Zamierza pan kazać temu gronu się ze mną bić? — Podwinąłem rękawy i zacisnąłem pięści, aż kości strzeliły jak łamany pa tyk. — Czy może mają pozbierać to, co po mnie zostanie, kiedy spuści pan psy, żeby się mną porządnie zajęły?

— Te psy? — Zaśmiał się i pociągnął za smycze. — Dee i Dum mogą co najwyżej porządnie wylizać.

— Dziwne imiona dla psów.

— Bo i psy są dziwne. Są braćmi, jak Tweedledee i Tweedledum. Wyglądają tak samo, ale bardzo się różnią. Jeden jest leniwy, a drugi nigdy nie odpoczywa. Wspólne mają tylko to, że szczeknąć groźnie nie potrafią, a co dopiero ugryźć. — Wzrokiem taksował mnie jak farmer bydło, które zamierza kupić na targu. — Intrygująca jest ta blizna na policzku.

— Trzeba chyba mieć bardzo nudne życie, żeby się zainteresować taką blizną.

— Racja, gdyby chodziło o samą bliznę. Ale widzę tu znacznie więcej. Opalona na brąz skóra świadczy o tym, że nie pracowałeś w żadnej z tutejszych fabryk i mieszkałeś pod gołym niebem. Buty masz pościerane, a to oznacza, że nogi do kolan uchodziłeś. Twoje ubranie śmierdzi gorzej niż dupy moich kundli, a w dodatku mówisz z nietutejszym akcentem. Całkiem nietutejszym. Jak więc widzisz, mam kilka powodów, żeby się tą blizną zainteresować.

Sięgnąłem po buty, patrząc na niego podejrzliwie. Nie należał do wyższych sfer, ale też nie był zwyczajnym zbirem bez pomyślunku i charyzmy. Za jego plecami stawali kolejni członkowie gangu, gapiąc się na mnie złowieszczo. Było ich już ośmiu, może dziesięciu — nie miałem pewności, ponieważ ciągle się przesuwali i nie mogłem ich policzyć.

— To racja, że dużo podróżuję ostatnio. A to dlatego, że szukam pracy i pożywienia.

— Mogę dać ci pracę. Z zamieszkaniem. — Przyklęknął, żeby potarmosić psa za ucho. Spojrzał mi w oczy. — Dach nad głową, ciepłą strawę, a nawet czyste ubranie.

— A to niby dlaczego?

— Ponieważ człowiek, który ucieka przed konsekwencjami czegoś, co zostawiło na jego twarzy taką bliznę, mógłby mi się przydać. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu i dodał: — W zamian wymagam ciężkiej pracy i nie toleruję stawiania się ani pijaństwa.

— Nie upijam się, jestem zdyscyplinowany i nie boję się uczciwej pracy.

— Uczciwa praca? To ostatnie, czego mi trzeba. — Spojrzał na swoich ludzi. — Słyszeliście, chłopcy? On chce pracować uczciwie.

Rozległy się śmiechy, nikt się jednak nie odezwał. Znali swoje miejsce. Szefowi się nie przerywa. Należy się trzymać blisko niego i czekać na wezwanie.

Dwóch z nich zwróciło moją uwagę: drugi z lewej i ostatni z prawej strony. Prawdziwi twardziele. Tacy, którzy nie muszą się nadymać i krzyżować ramion, żeby groźnie wyglądać. Nie muszą niczego udowadniać.

Sebastian wyciągnął do mnie rękę.

— Uściśnij moją dłoń i dołącz do nas albo się wynoś. A jeśli odrzucisz moją gościnę, to pamiętaj, żeby się trzymać z daleka. To nasz teren i łatwo możesz się przekonać, że dla obcych mili nie jesteśmy.

Chwyciłem jego rękę. Była miękka i delikatna. Nie nawykła do pracy cięższej niż ściskanie psiej smyczy.

— Terry — przedstawiłem się, podając pierwsze imię, które przyszło mi do głowy. — Terry Perch. Kim jesteście, jeśli wolno zapytać?

— My? — Uśmiechnął się swobodnie. — Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jesteśmy najlepszymi facetami w całej Anglii.

Szarpnął węszące psy i ruszył wolnym krokiem wzdłuż brzegu rzeki, a ja za nim, cały czas myśląc o grupce mężczyzn za naszymi plecami. Zastanawiałem się, czy może mnie spotkać coś gorszego niż tylko solidne cięgi.

Przystanęliśmy na tyłach dużej fabryki z czerwonej cegły. Przez ciągnące się bez końca rzędy wysokich okien widziałem szkielety mechanicznych krosien, pajęczą sieć wielokolorowej przędzy, bele bawełny oraz armię zapracowanych kobiet.

W chłodnym cieniu budynku Sebastian przedstawił mnie swoim ludziom. Niemal wszyscy byli w moim wieku lub młodsi i nosili imiona, które natychmiast zapomniałem — z wyjątkiem tych dwóch stojących najbliżej szefa. Danny był mojego wzrostu oraz wagi, ale miał jasne włosy i zielononiebieskie oczy. Często głaskał dłonią swoją rzadką woskowaną bródkę, a gest ten najwyyraźniej go uspokajał. Drugi był niski, nerwowy i mówili na niego Moneta, chyba dlatego, że nieustannie obracał między palcami półpensówkę, która zawsze wędrowała od małego palca do wskazującego, po czym Moneta łączył dłonie, by z taką samą wprawą przekładać półpensówkę palcami drugiej ręki.

— Na dole mamy swoje pomieszczenia — oznajmił Sebastian. Odpiął psom smycz, a te natychmiast puściły się wielkimi susami po stromym, porośniętym trawą brzegu rzeki. Wskazał na czarne żelazne schody. — Tędy będzie chyba bezpieczniej.

„Pomieszczenia” okazały się niczym innym niż nieużywaną i niezagospodarowaną przez fabrykę częścią podpiwniczenia. W przeciwległym końcu ustawiono rzędy piętrowych łóżek, a pośrodku otoczone ławami stoły z surowego drewna, przy których ludzie Sebastiana zbierali się na posiłki, grali w karty albo rozmawiali. W tylnej ścianie znajdowały się lakierowane dębowe drzwi strzeżone przez młodego, dobrze zbudowanego mężczyznę.

— Tam mieszkam ja — wyjaśnił Sebastian, podążając wzrokiem za moim spojrzeniem. — Ty i reszta moich ludzi macie dla siebie to pomieszczenie, ale nic poza nim. — Dźgnął się kciukiem w pierś. — Pomieszczenia na tyłach i wszystko to, co jest w nich przechowywane, należą do mnie. Nie wolno ci tam wchodzić, chyba że cię zaproszę. To kolejna zasada.

— Dużo tych zasad — odparłem, przebiegając oczami po wysokich zimnych ścianach i ogromnej podłodze.

— Tylko jedna — zaprzeczył. — Rób, co ci każę. Jeśli się zastosujesz do niej, to nic ci nie grozi.

— A jeśli się nie zastosuję?

Jego oczy zrobiły się wielkie od ekscytacji.

— Wtedy, mój nowo znaleziony przyjacielu, będziesz miał szczęście, jeśli ujdziesz z życiem.

17 DNI DO EGZEKUCJI

NEWGATE, 1 STYCZNIA 1900 ROKU

Piętnaście lat po ostrzeżeniu, które padło z ust Żyda Sebastiana, zastanawiałem się nad nim w samotności mojej celi.

Nieczęsto miałem w życiu szczęście, a już na pewno nie za sprawą Sebastiana. Gdybym znał jego prawdziwą naturę w dniu, w którym go spotkałem, to przysięgam, że odszedłbym znad rzeki i nigdy więcej się nie pojawił na jego terenie.

Gdybym tak postąpił, to moim pierwszym gościem w tym nowym roku mogłaby być jakaś piękna niewiasta. Niestety. Odwiedził mnie więzienny strażnik w średnim wieku z czerwonym nosem i gęstą czarną brodą, która pięła się po jego szczupłej twarzy tak wysoko, że niemal docierała do wklęsłych orbit jego bezdusznych oczu. Z hukiem otworzył skrzypiące na zardzewiałych zawiasach drzwi, po czym wszedł do celi wyraźnie dumny ze swojego wielkiego entrée.

Przystanął przy mojej pryczy, kopnął mnie w stopę i wrzasnął:

— Wstawaj, Lynch! Odwróć się twarzą do ściany i oprzyj o nią swoje brudne łapy, podły skazańcu!

W jednej chwili byłem na nogach. Nie z posłuszeństwa, ale ponieważ dostrzegłem okazję, żeby go obezwładnić. Niewątpliwie stał wysoko w więziennej hierarchii, mógł więc mieć przy sobie klucze, które umożliwiłyby mi ucieczkę.

Myliłem się. Brodacz nie przyszedł sam. Tuż za nim wpadła do celi banda niższych rangą strażników. Jak tylko oparłem dłonie o ścianę, pałka jednego z nich uderzyła mnie w nogi.

Opadłem na kolana i przez zaciśnięte zęby rzuciłem:

— Zdaje się, że nie przyszliście z noworoczną wizytą? Chociaż może macie tam, chłopcy, jakieś piwo i drobne prezenty?

— Stul pysk! — wrzasnął mój nieproszony gość. Ciężkie dłonie przycisnęły moją twarz do ceglanej ściany. — Nazywam się pan Tobias Johncock i jestem zastępcą dozorcy tego więzienia, albo wicezarządcą, jak chcą moderniści. — Ostatnie słowo wymówił z wyraźną pogardą. — Odwróćcie go. Miejmy to już za sobą.

Nie podnosząc mnie z kolan, strażnicy obrócili mnie twarzą do niego.

Johncock podszedł bliżej i złośliwie się uśmiechnął.

— W ramach służbowych obowiązków będę miał przyjemność zorganizować twoją egzekucję. — Szeroko rozłożył ramiona, po czym zwrócił się do podkomendnych. — To ja zlinczuję pana Lyncha.

Spełnili jego oczekiwania, reagując gromkim śmiechem.

— Zaprowadziłem na szubienicę więcej drani i szubrawców niż którykolwiek inny klawisz w Londynie — przechwalał się. — Potrafię wyliczyć wszystkich katów do czternastego wieku wstecz, począwszy od Thomasa de Warblyntona, włącznie z tym partaczem Jackiem Ketchem, który zniesławił księcia Monmouth tępym toporem. W historii zdarzały się różne problemy, a ja problemów nie lubię, Lynch. Bardzo ich nie lubię.

Spuściłem głowę. Karaluchy zebrały się wszystkie w jednym rogu celi, jakby Johncock je wystraszył. Rozbawiła mnie ich reakcja. W innych okolicznościach wykończyłbym tego chełpliwego głupca szybciej niż karaluchy.

— Patrz na mnie! — krzyknął.

Ludzie Johncocka szarpnęli mnie za włosy i nie miałem wyboru: musiałem spojrzeć mu w oczy.

— Kiedy trzeba założyć stryczek takiemu podwójnemu mordercy jak ty, kaci ostro między sobą rywalizują. — Sięgnął do kieszeni bluzy mundurowej i wyjął z niej całkiem ładną fajkę. — Najrozsądniej byłoby postawić na Jamesa Billingtona, choć ja prędzej sam bym się powiesił, niż pozwolił to zrobić katowi z północy kraju. — Z uśmiechem uniósł brew. — To właśnie Billington obsługiwał tę sukę Amelię Dyer, Producentkę Aniołków, jak ją nazywali. Poszła na stryczek tylko za jedno morderstwo, ale mam przyjaciół w policji, którzy twierdzą, że zabiła setki niemowląt. Setki, do jasnej cholery!

Johncock wyjął kapciuch i napełnił tytoniem główkę fajki.

— Potem odbyła się egzekucja Rozpruwacza. Był lekarzem i nosił nazwisko Thomas Cream. Stanął na zapadni w tym samym miejscu, w którym ty będziesz się trząsł ze strachu. — Wyciągnął ramię w geście ilustrującym następny fragment jego opowieści. — Billington ciągnął za dźwignię, kiedy Cream krzyknął: „To ja jestem Kuba...”.Wtedy trach! Zapadnia opadła z trzaskiem i Cream zadyndał. Nie dane mu było wypowiedzieć tych słów do końca. Gdyby wyrzekł całe to zdanie, być może padłoby wyznanie stulecia.

Przerwał, żeby potrzeć zapałką o draskę. Kwaśny zapach siarki pozwolił na chwilę zapomnieć o panującym w celi smrodzie. Johncock kilka razy szybko się zaciągnął, żeby powiększyć żar w kominie fajki, wypuścił dym i oznajmił:

— Słyszałem, że jesteś niesforny, Lynch. Ze masz niezły temperament. To nie jest pożądane u więźnia. Oj, nie jest. — Sprawdził, czy tytoń nie zgasł, po czym dodał: — Uznałem, że dla wzajemnej korzyści złożę ci wizytę i zapoznam cię z moim regulaminem. Jest bardzo prosty i ma tylko jeden punkt: ty nie sprawiasz mi kłopotów, to ja nie spuszczam ci manta. A możesz być pewien, że każde manto zaboli cię dwa razy bardziej, niż mnie dopieką problemy, które spowodujesz.

Skinął na swoich podwładnych i ruszył do wyjścia. Uniósł się nad nim obłok dymu tytoniowego, kiedy dochodził do drzwi. Jeszcze zanim wyszedł przez nie na korytarz, jego ludzie zaczęli mnie okładać. Kolano któregoś z nich trafiło mnie w skroń. Zaraz potem but wylądował na moich żebrach, a pałka rozpaliła ogień bólu w moich plecach.

Nie mogłem wstać z klęczek, chwyciłem więc za pierwszą lepszą nogę i przewróciłem jednego z napastników. Jego koledzy zasypali mnie ciosami. Ja z kolei sprawiałem jak największy ból temu, którego obaliłem na podłogę. Jego śmiertelne wrzaski zaalarmowały Johncocka, który natychmiast zagwizdał, żeby wezwać posiłki.

Wpadli do celi, na oślep wymachując pałkami. Wiedziałem, że zostało mi niewiele czasu, zanim mnie obezwładnią. Nie miałem najmniejszej szansy, żeby ich wszystkich pokonać.

Poderwałem się, stanąłem na palcach, ale wgnietli mnie w ścianę. Czyjaś dłoń chwyciła za nasadę mojej. Ktoś szarpnął mnie za nogę tuż nad stopą. Ciężkie buciory zaczęły mnie kopać po brzuchu i genitaliach. Potem któryś z napastników wykręcił mi ramię za plecami. Inny uderzył mnie w twarz głową.

— Cofnijcie się! Zostawcie go już! — rozkazał Johncock. — Chętnie zatłukłbym tego łajdaka, ale musimy zostawić tę przyjemność katu.

Wokół mnie rozległy się głosy. Stopy uderzały o kamienną podłogę. Zabrzęczały klucze.

Ogarnęła mnie ciemność, potem czas się cofnął i powędrowałem do lat mojej młodości, kiedy byłem wolny, a dopiero co poznany Żyd Sebastian ostrzegał mnie, że mogę nie ujść z życiem.

MANCHESTER, 1884 ROK

Z ludźmi Sebastiana dogadywałem się bez trudu, szybko więc odkryłem, że ich banda różni się od wszystkich, które wcześniej spotkałem na mojej drodze.

Żyli z kradzieży, co oczywiście wcale mnie nie zdziwiło. Potrafili z zimną krwią stosować najokrutniejszą przemoc, ale to też nic nadzwyczajnego. Od innych gangów odróżniał ich Sebastian. Był metodyczny. Opanowany. Spokojny. Doświadczenie uczyło mnie, że przywódca bandy jest w niej najtwardszy i najgłośniejszy, najsilniejszy i najbardziej brutalny, najbardziej zarozumiały i najagresywniejszy.

Sebastian do tego opisu nie pasował.

Wątpię, czy kiedykolwiek kogoś uderzył. Przywództwo zdobył dzięki inteligencji i przebiegłości. Mówił cicho, ale zawsze zyskiwał pełną uwagę wszystkich słuchaczy.

Niedługo musiałem czekać, żeby się przekonać o naturze władzy, którą piastował ten nieduży facet. Zaraz po moim przybyciu wyszedł wcześnie rano, nie zabierając ani swoich psów, ani żadnego ze swoich ludzi. Kiedy wrócił około południa, promieniał radością. Był elegancko ubrany w szary kraciasty tweed i wypolerowane brązowe kamasze. Pod pachę miał wetknięty długi, przewiązany wstążkami beżowy rulon, który podtrzymywał dłonią.

Udał się prosto do swojego pokoju, gestem przyzywając Monetę i Danny’ego, a oni posłusznie podążyli za nim. Resztę popołudnia spędził za zamkniętymi drzwiami z nimi dwoma oraz innymi, których jednego po drugim wzywał do swojego sanktuarium.

Przed wieczorem w dużym pomieszczeniu zostałem tylko ja i niezbyt rozgarnięty chudzina imieniem Zack.

— Co tam się dzieje? — zapytałem.

— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Nikt mi nic nie mówi.

Mówili mu wiele, ale nie były to słowa, które Zack chciał słyszeć. Miał za zadanie sprzątać. Opróżniał wiadra na mocz. Przepychał kible. Zamiatał podłogę. Zmywał naczynia i sztućce.

— Aleja pytam o twoje zdanie — naciskałem. — Oni coś planują, tak?

— Pracę — odpowiedział. — Szykują się do pracy.

Domyśliłem się, że chodzi o jakiś skok, którego szczegóły prawdopodobnie zawiera beżowy papier przyniesiony skądś przez Sebastiana.

Po chwili w drzwiach stanął Danny.

— Terry, jesteś nam tu potrzebny — oznajmił.

Szybko podniosłem się z krzesła i kilkanaście metrów dzielących mnie od drzwi do kwatery Sebastiana pokonałem niemal biegiem.

Zobaczyłem wnętrze eleganckie, ale niemal całkiem ciemne, jeśli nie liczyć snopów światła rzucanych do góry przez lampy gazowe. Choć w całym budynku ściany były z gołej cegły, tutaj przykrywała je tania dębowa boazeria, a gdzieniegdzie zdobiły nawet obrazy olejne przedstawiające sceny polowania. W małym otwartym kominku palił się świeżo dosypany węgiel, a po obydwu stronach długiego stołu na kozłach ustawiono ławki, które wyglądały na kradzione z kościoła.

— Czas, żebyś zapracował na swoje utrzymanie — oznajmił Sebastian. — Dołącz do nas.

Usiadłem w kręgu żółtawego światła kopcących lamp.

— Może tak byście odsłonili? — skarcił swoich ludzi.

Jeden po drugim cofnęli dłonie, fajki i łokcie, żebym mógł obejrzeć rozłożony na stole plan.

— To rezydencja Goddard Grange — wyjaśnił Sebastian. — Aż po spróchniały dach wypchana perskimi dywanami, holenderskimi olejami, rzymskim srebrem stołowym i indyjskimi klejnotami.

— To bardzo miło — rzuciłem.

— Bardzo pięknie — poprawił mnie Sebastian. — Właściciel rezydencji, niejaki pan Wilberforce Singleton, handluje antykami. Za kilka godzin w Southampton wejdzie na pokład statku, który przywozi mu cenne etruskie artefakty. W tym samym czasie my wejdziemy w posiadanie wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość w tym przepysznie urządzonym domu, którego plan widzisz przed sobą.

Wszyscy wpatrywaliśmy się w olbrzymi rysunek, na którym krzyżykami zaznaczono miejsca przechowywania rodzinnych sreber, biżuterii, obrazów i rzeźb.

— Czego ode mnie oczekujesz? — zapytałem.

— Dziś wieczorem będziesz tragarzem — odparł Sebastian. — Joel, wytłumacz naszemu młodemu przyjacielowi, na czym będą polegały jego obowiązki.

Krępy mężczyzna z rzednącymi brązowymi włosami odkaszlnął i zaczął mówić, nerwowo szurając stopami.

— Czekasz na zewnątrz przy oknie, a kiedy ładowacze przekażą ci pakunki, weźmiesz je i zaniesiesz do powozów. — Odkaszlnął jeszcze dwukrotnie, po czym kontynuował instruktaż tonem kogoś, komu całą procedurę tłumaczono wiele razy. — Robisz to szybko, ale ostrożnie. Żadnego biegania. I nie możesz się potknąć ani przewrócić. Nie wolno upuścić worków ani nigdzie ich zostawiać, chyba że się pojawią gliny i będziesz musiał dać nogę.

Jego ostatnie słowa rozbawiły wszystkich obecnych. Kiedy śmiech ucichł, Sebastian spojrzał na mnie z przenikliwością, jakiej nie widziałem w jego oczach od naszego pierwszego spotkania nad rzeką.

— Zrobisz to, Terry? Czy to zadanie mieści się w twoich możliwościach i w twojej definicji uczciwej pracy?

— Zrobię nawet więcej, jeśli będzie trzeba.

— Owszem, ale nie dziś wieczorem. Zaczniesz od rzeczy najprostszych.

Nadszedł wieczór.

Wyruszyliśmy z niemal wojskowym drylem. Ponad tuzin krytych wozów wytoczyło się z naszej nadrzecznej bazy, uwożąc nas w gęstniejący mrok. Jechałem na końcu konwoju i zauważyłem, że każdy woźnica od swojego poprzednika utrzymywał odległość, której pokonanie zajęłoby dobre dwie minuty, prawdopodobnie po to, żeby niepotrzebnie nie przykuwać niczyjej uwagi. Po zrytych koleinami nieoświetlonych drogach i krętych górskich ścieżkach podróżowaliśmy kilka godzin.

Konwój zatrzymał się z tą samą precyzją, z którą jechał. Przez dobre dwadzieścia minut czekaliśmy bezczynnie w uciążliwym milczeniu. Tylko od czasu do czasu rozlegał się tłumiony dłonią kaszel. Wymagało to cierpliwości najwyższej próby.

W końcu wrócili zwiadowcy i szeptem przywołali nas do siebie. Wygramoliliśmy się z wozów, bezgłośnie zeskakując na ziemię i trawę. Instrukcje nie były konieczne. Każdy dobrze wiedział, co ma robić. Działaliśmy spokojnie, ale szybko.

W świetle księżyca, pochyleni nisko nad ziemią, stąpaliśmy ostrożnie po dywanie darni ścielącej się wokół dużego domu.

Zgodnie z instrukcją czekałem przy wschodnim skrzydle na sygnał latarnią. Kiedy go dostrzegłem, puściłem się pędem obładowany jutowymi workami do przenoszenia obrazów, przepastnymi torbami, w których kule zmiętych gazet tłumiły brzęk srebrnych kielichów, popielnic i talerzy, oraz uszytymi z miękkiej tkaniny sakiewkami na biżuterię pełnymi pierścieni, bransolet i naszyjników.

Zaatakowaliśmy jak szarańcza.

W ciągu godziny doszczętnie ogołociliśmy dom.

Kiedy załadowaliśmy ostatni wóz, płuca paliły mnie żywym ogniem, a nogi miałem jak z waty. Z twarzą błyszczącą od potu pokonałem półtora kilometra do rozdroża, miejsca zbiórki przed drogą powrotną.

Czekał tam już na nas Joel przy powozie ciągniętym przez cztery duże czarne konie. Wręczył nam piwo, po czym wspiął się na górę i usiadł obok woźnicy, a my czterej weszliśmy do środka, gdzie z ekscytacją rozmawialiśmy o skończonej robocie.

Kiedy wróciliśmy do fabryki, czekało na nas tyle piwa, że można by na nim zwodować okręt. Stoły w naszej siedzibie uginały się od potraw. Były zastawione wielkimi połciami wołowiny i wieprzowiny, olbrzymimi gomółkami sera oraz koszami owoców i chleba.

Były też kobiety. Blondynki. Brunetki. Rude. Młode. Stare. Wysokie i niskie. Czułem się zbyt zażenowany, żeby z którąś pójść. Zbyt skąpe sukienki i zbyt obfita seksualność odrzucały mnie raczej, niż podniecały.

Z każdym kolejnym kuflem świętowanie stawało się hałaśliwsze. Gdy po kilku godzinach zaczęły się śpiewy, ludziom Sebastiana puściły wszelkie hamulce. Zmaltretowali wiele przebojów wodewilowych na zmianę ze sprośnymi szantami. Kalka razy wykrzykiwali na całe gardło rymowankę, którą pamiętałe m jeszcze z Londynu:

I tu, i tam, od miasta bram.

Tak pieniądz chodzi po ulicy.

Z gospody Pod Orłem i wprost do lombardu.

Poszło dziś futro ze starej łasicy.

Przy ostatnim wersie metalowe kufle wędrowały w górę i stukały o siebie ze szczękiem. Trzeba je było opróżnić za jednym razem, po czym następowały nieznośne wrzaski. Brakowało tylko jednego głosu: Sebastiana.

Nie słyszałem go także następnego ranka, kiedy nawet ćwierkanie ptaków wydawało się nam zbyt głośne.

Wrócił dopiero późnym popołudniem, kiedy wytrzeźwieli już najwięksi pijacy. Widząc go, starsi mężczyźni poderwali się z miejsc i ruszyli ku niemu jak ćmy do światła. On z kolei zaprosił ich do ciepłego wnętrza swojej strzeżonej kwatery.

Liczyłem czas, po którym jeden za drugim wracali do wspólnego pomieszczenia — upłynęło ledwie kilka minut. Wszyscy się uśmiechali. Następnie do środka zaproszono młodych. Wyszli tak samo uradowani. Nikt się nie afiszował z pieniędzmi, które otrzymał, ale ich zachowanie wyraźnie świadczyło o tym, że za wykonaną pracę dostali sowitą zapłatę.

Ja wynagrodzenia nie dostałem. Ani grosza. W ogóle mnie nie wezwano do kwatery szefa.

Wynagrodzeni długo w nocy dyskutowali o tym, na co wydać świeżo otrzymany grosz. Ubrania czy kobiety? Spłacać długi czy gonić marzenia?

Położyłem się na łóżku, rozmyślając nad tym, co się wydarzyło. Nie obszedł mnie zbytnio fakt, że zostałem pominięty przy zapłacie. Zakładałem, że to część mojej inicjacji, że muszę się wkupić.

Niech tak będzie.

Nie to zajmowało moje myśli.

Zastanawiałem się nad tym, jak łatwy był nasz sukces i jakie pytania rodziły się w związku z tym.

Skok ułatwił nam plan architektoniczny budynku oraz precyzyjna informacja, w jakich godzinach nie będzie w nim nikogo oprócz starego zniedołężniałego kamerdynera, zaspanego kucharza i młodej pokojówki, którzy posłuchali zdrowego rozsądku i nie próbowali stawiać oporu. Zdziwiło mnie, że właściciel nie zostawił na straży swojego majątku żadnych osiłków. Doszedłem do wniosku, że albo Sebastian uciekł się do przekupstwa, albo posłał ludzi, którzy pozbyli się wartowników w inny sposób przed naszym przyjazdem.

Nikt z nas, oprócz Sebastiana i może Danny’ego, nie znał przewożących nas woźniców, a mimo to pozwolono im odjechać z całym łupem w środku nocy. Dokąd go zawieźli? Do jakichś magazynów przemysłowych, szop przy nabrzeżu czy budynków gospodarczych gdzieś na farmie? Tego nie wiedziałem. Czy oprócz nas dla Sebastiana pracował ktoś jeszcze? Inni ludzie niż ci, z którymi jadłem i nocowałem? A może to on pracował dla kogoś? Niemal na pewno tak właśnie było, choć nie mogłem wykluczyć jeszcze jednej ewentualności.

Może nic nie zostało ukradzione. Wszystkie te rzeczy zostały po prostu przewiezione w inne miejsce, a Sebastian opróżnił rezydencję z kosztowności na zlecenie właściciela, który następnie wyłudzi pieniądze od którejś z dużych londyńskich firm ubezpieczeniowych.

Prawdziwego motywu kradzieży nigdy nie poznałem. W kolejnych miesiącach dostałem godziwy udział w zyskach, kiedy z tragarza awansowałem na ładowacza, z ładowacza na selekcjonera, a z selekcjonera na włamywacza. W końcu trafiłem w szeregi zwiadowców, którzy pod nadzorem Danny’ego koordynowali wszystkie działania w terenie, organizowali transport i zarządzali ludźmi. Dzięki temu mogłem nareszcie używać bardziej mózgu niż pięści. Bałem się jednak, że zmięknę, że utracę siłę, a wraz z nią ochronę, jaką dawały mi mięśnie.

Co rano ćwiczyłem w pocie czoła. Jak tylko światło dnia zaczynało się przebijać przez wielkie fabryczne okna, zaczynałem dwugodzinny trening. Początkowo obejmował tylko bieganie oraz podnoszenie ciężkich kamieni i przysiady z nimi.

Jako chłopak boksowałem w londyńskim sierocińcu, zawsze więc kończyłem treningi zaciekłą walką na pięści z cieniem. Moi współmieszkańcy najpierw się ze mnie śmiali, potem jednak chcieli do mnie dołączyć. Sebastian kupił nam rękawice i zaczęliśmy sparingi. Pojawił się nawet pomysł, żeby zorganizować mecze i przyjmować zakłady, ale z powodów, które niebawem staną się oczywiste, odmówiłem uczestniczenia w tym przedsięwzięciu.

Często kąpałem się w rzece za fabryką, w której mieszkaliśmy. Pływać nauczyłem się po ucieczce z Londynu, kiedy odważałem się coraz głębiej zapuszczać w strumienie, rzeki i kanały, by potem w panice wracać na brzeg, na przemian topiąc się i rozpaczliwie machając ramionami.

Pewnego dnia wychodziłem z porannej kąpieli, kiedy zobaczyłem Sebastiana na spacerze z psami. Nieczęsto zdarzało mu się wychodzić o tak wczesnej porze.

— Dzień dobry! — krzyknąłem, ociekając wodą, bo dopiero sięgałem po ręcznik.

W podobnej sytuacji zwykle miał dla mnie uśmiech, teraz jednak tylko spojrzał na mnie twardym wzrokiem.

— Ubierz się, a potem przyjdź do mnie.

Odwrócił się, szarpiąc smycz psów, żeby poszły za nim. Dee i Dum skomleniem oprotestowały tak gwałtowne przerwanie oczekiwanego spaceru.

Wytarłem się do sucha i poszedłem za Sebastianem. Jego kwatera była jak zawsze pogrążona w ciemności, którą rozcinał tylko wąski strumień światła wpadający do środka między zasłonami. Sebastian siedział w fotelu z zagłówkiem, przez szparę wpatrując się we wstający dzień.

— Musisz się spakować i wyjechać, Terry. Natychmiast.

— Dlaczego?

— Bo ja ci tak mówię.

— Co zrobiłem nie tak?

Na moje pytanie odpowiedział mi obcy głos.

— Nic.

Dobiegał z głębi pomieszczenia.

— Co się dzieje?

Ruszyłem w stronę Sebastiana, ale on mnie powstrzymał, kręcąc głową.

— Dzieje się to, że stąd wyjeżdżasz, żeby pracować dla mnie — ciągnął nieznajomy. Po jego wymowie nie umiałem określić klasy społecznej ani regionu. Zdawało mi się, że słyszę obcy akcent, nie potrafiłem jednak go umiejscowić.

— To ja wybieram, dla kogo pracuję — zaoponowałem.

Mężczyzna częściowo wysunął się z cienia.

— Już nie.

Zamilkłem. Nieznajomy powoli wszedł w smugę światła.

Był tylko trochę niższy ode mnie. Dałem mu czterdzieści lat, choć mógł być starszy. Miał brązowe włosy, oczy w kolorze pieczonych kasztanów, ciemną brodę z siwymi pasemkami, przystrzyżoną na tyle starannie, że widać było delikatne kości policzkowe i mocną szyję. Szyty na miarę garnitur z wełny w brązową kratę spływał z szerokich ramion, zwężając się w pasie, który kiedyś był pewnie tak samo silny jak ramiona, teraz jednak zdradzał niedostatek ćwiczeń fizycznych oraz nadmiar jedzenia.

W dłoni trzymał zdobioną srebrem krótką fajkę z jakimś herbem na główce. Kciukiem wepchnął do niej tytoń, po czym się uśmiechnął.

— Chyba będę się do ciebie zwracał per Simeon. Simeon Lynch. W końcu tak brzmi twoje prawdziwe nazwisko.

Odwróciłem się i zacząłem biec.

Drzwi, przez które wszedłem, były teraz zamknięte. Gałka obracała się beznadziejnie pod moimi palcami, nie chciała się jednak przekręcić. Puściłem się pędem do okna — w razie konieczności wyskoczyłbym nawet przez zamknięte.

Sebastian podniósł się z fotela. Wystarczyło, by raz pociągnął za smycz, a spokojne dotychczas psy warknęły groźnie, szarpiąc się na uwięzi. Nieznajomy spokojnie podpalił fajkę. Białe spirale uniosły się i zaczęły wirować. Za jego plecami pojawili się kolejni mężczyźni. Nadzieja na ucieczkę prysnęła.

Kasztanowe oczy obserwowały mnie zza chmury świeżo wydmuchanego dymu.

— Nie przysparzaj nam już kłopotu, biegając tam i z powrotem, Simeonie. To tyleż bezskuteczne, co dziecinne.

— Nazywam się Perch — brnąłem. — Terry Perch. Z kimś mnie pan pomylił. Ten cały Simeon to nie jestem ja.

Cmoknął z niezadowoleniem, pokręcił głową i podszedł bliżej.

— Dobrze wiem, kim jesteś, młody człowieku. Lepiej nawet niż ty sam. — Jego dłoń chwyciła moje ramię i ścisnęła jak imadło. — Urodziłeś się w obskurnej ruderze w Londynie, a twoja matka, tamtejsza ladacznica, umarła, wydając na świat twoje nędzne istnienie.

Starałem się ukryć strach. Było w nim coś, co mnie mroziło. Paraliżowało mi język.

— Mam mówić dalej, Simeonie? O niej? O tobie? O tym, co zrobiłeś i dlaczego uciekłeś z Londynu?

— Nie! — warknąłem. Dotychczasowe rewelacje wystarczyły, żeby przyśpieszyć bicie mojego serca. Nie miałem pojęcia, skąd wiedział to wszystko, ale sam fakt, że dysponował taką wiedzą, sprawiał, że czułem się zagrożony.

— Mądry wybór — pochwalił, puszczając moje ramię. — Są w twoim życiu rzeczy, o których najlepiej nie mówić:.

— Co to za jeden? — zapytałem Sebastiana.

— Nie jest gliniarzem — odpowiedział uspokajającym tonem. — Szpiclem też nie.

— Z całą pewnością — potwierdził nieznajomy. — Nazywam się Moriarty. Profesor Brogan Moriarty.

16 DNI DO EGZEKUCJI

NEWGATE, 2 STYCZNIA 1900 ROKU

Kiedy odzyskałem przytomność, poczułem skutki razów, których nie żałowali mi podwładni Johncocka.

Uświadomiłem też sobie, że zostałem przeniesiony do innej celi. Założono mi opatrunki — niezbyt starannie, mógłbym dodać. Jeden z bandaży się zsunął, niemal całkowicie zasłaniając mi lewe oko, przez co mrugałem co chwila, ponieważ materiał ocierał o powiekę, co drażniło rzęsy. Ramiona wydały mi się dziwnie ciężkie, nie zaskoczył mnie więc fakt, że wokół nadgarstków i kostek mam łańcuchy. Tylko się domyślałem, że są przyczepione do masywnych obręczy w podłodze, widziałem bowiem ledwie kawałek sufitu oraz przeciwległej ściany. Leżałem na plecach z rozłożonymi ramionami i nogami, a w gardle piekło mnie tak, jakbym się napił gorącej smoły z tłuczonym szkłem.

Przez resztę dnia na zmianę odzyskiwałem i traciłem przytomność. Zdaje się, że mój umysł przebywał gdzieś w amorficznej przestrzeni między światami, kiedy usłyszałem zgrzyt klucza w zamku i pisk otwierających się drzwi.

Nastawiłem się na kolejne przykrości. Pewnie nowi strażnicy chcieli się na mnie wyżyć. Albo może więzienni lekarze zamierzali wypróbować na mnie jakieś leki, bo wiele razy słyszałem, że tak robią ze skazańcami. Ale usłyszałem odgłos stóp w miękkich butach, nie więziennych kamaszach. W głosie, który się odezwał, usłyszałem ogładę i wrażliwość niespotykaną u zwykłego klawisza.

— Wierzę, że nie jest pan człowiekiem pozbawionym inteligencji. Ze za pańskim okrucieństwem kryje się cywilizowany umysł. Zdolny do logicznego rozumowania.

Zmusiłem oczy, żeby się otworzyły. W moim ograniczonym polu widzenia mignęła ludzka głowa. Łańcuch krępujący moją prawą rękę niespodziewanie się napiął, po czym zrobił się luźny. Kilka sekund później to samo wydarzyło się po lewej stronie.

— Może pan usiąść — dodał cień. — Poluzowałem łańcuchy, żeby umożliwić panu poruszanie się. Ale proszę to zrobić powoli, bo inaczej niemal na pewno pan zemdleje.

Uniosłem ręce. Łańcuchy ślizgały się po mojej skórze jak ciężkie, zimne węże. Z trudem usiadłem. Ból w klatce piersiowej był nie do zniesienia. Krew uderzyła mi do głowy. Byłem jak zamroczony. Ale przynajmniej jedno się wyjaśniło: rozpoznałem mojego gościa.

Sherlock Holmes.

— Simeon Lynch — rzekł poważnym tonem. — Zatrzymany, postawiony przed sądem za dwa morderstwa i skazany na śmierć.

— Idź do diabła, Holmes!

Patrzyłem na niego badawczo, myśląc o tym, jak niewiele brakowało, żebym zabił tego legendarnego mistrza dedukcji. Moriarty posiadał kamienicę naprzeciwko skromnego mieszkania przy Baker Street, które zajmował Holmes. Przez trzy tygodnie zajmowałem pokój z widokiem na numer 22lb, by na polecenie Profesora śledzić każdy krok detektywa oraz jego pochlebczego biografa i kochającej gospodyni.

Mądry jak sowa i tak samo jak ona kochający noc detektyw niemal doszczętnie pozbawił mnie wtedy snu. W końcu wyśledziłem zarówno jego głównego dostawcę kokainy, jak i kobietę, z którą spędzał upojne noce w burdelu o nie najlepszej reputacji, mieszczącym się przy West Street. Odnotowałem wszystkie jego słabe punkty i gdybym tylko dostał takie polecenie, wywiązałbym się z obowiązku.

— Kilka razy mogłem pana zabić — rzuciłem.

— Cóż za niedorzeczność! — odparł z takim rozbawieniem, jakbym mu opowiedział śmieszną historyjkę. — Wiem, że pan mnie śledził, chodząc za mną krok w krok. Kryjąc się w cieniu albo gapiąc się przez okno, kiedy pracowałem i kiedy szukałem wytchnienia. Nigdy jednak, drogi panie, nie mógłby pan być kimkolwiek więcej niż tylko podglądaczem.

— Czego pan chce, Holmes? — Nie okazywałem zainteresowania, ale mój umysł pracował na najwyższych obrotach, starając się ustalić, po co detektyw do mnie przyszedł i jaką korzyść mógłbym z jego obecności odnieść.

— No cóż — zaczął zamyślonym głosem, podchodząc do mojej pryczy od strony, z której leżały nogi bezpiecznie unieruchomione przyczepionymi do podłogi łańcuchami. — Zadał mi pan dwa pytania, dlatego wymagają one dwóch różnych, choć powiązanych ze sobą odpowiedzi. Jak większość przyzwoitych ludzi chcę widzieć pana na szubienicy. Niestety, moim zadaniem jest przedstawienie oferty, która pozwoli panu uniknąć stryczka.

Przerwał, żeby ocenić moją reakcję, ale niczego po sobie nie pokazałem. Wpatrywałem się w średniowieczne żelazn e kajdany, w które mnie zakuto. Z pewnością były zbyt mocne, żeby je rozerwać bez pilnika i ciężkiego młota. Nie miałem szansy zaatakować Holmesa, wziąć go do niewoli ani jakkolwiek inaczej wykorzystać, żeby umożliwić sobie ucieczkę.

— Popełnił pan wiele zbrodni — ciągnął Holmes. — Tego jestem pewien. Podejrzewam jednak, że robił to pan wyłącznie na rozkaz Moriarty’ego. Ale to pan siedzi teraz samotnie w celi, a ten diabeł wcielony cieszy się na wolności urokami życia bogacza.

— Proszę przejść do rzeczy albo jeszcze lepiej od razu stąd wyjść. O ile mi wiadomo, nie mam aż tyle czasu, żeby go trwonić.

— Niech pan zostanie świadkiem koronnym. Jeśli ze szczegółami opowie pan policji o przestępczych działaniach tego drania, minister spraw wewnętrznych uruchomi procedurę ułaskawienia. Kara śmierci zostanie zamieniona na dożywotnie więzienie, a potem, jeśli pańskie zeznania doprowadzą do skazania Jamesa Moriarty’ego, będzie pan zapewne ułaskawiony.

Tylko mnie rozśmieszył. Nie miał pojęcia, jak wielkimi możliwościami dysponuje Brogan.

— Chce pan, żebym zeznawał przeciwko Jamesowi Moriarty’emu?

— Tak. Chcę tego z całego serca.

— Niepotrzebnie zdziera pan gardło.

— Mogę sobie na to pozwolić. W odróżnieniu od pana mam jeszcze wiele czasu, żeby je potem wykurować.

— Ależ pan ma cięty dowcip!

Opadłem z powrotem na pryczę i patrzyłem w sufit. W przeciwległym rogu pająk uplótł cienką, naprężoną sieć. Niedawno schwytana mucha jeszcze się w niej miotała. Walka była bezcelowa, ale ona się nie poddawała. Drapieżca podchodził do niej powoli. Niebawem zada jej śmierć. Ten rytuał znałem aż za dobrze.

— Daję panu szansę ocalenia życia. Może pan oczyścić swoją kartotekę i zacząć od nowa.

— Ma pan na myśli deportację?

— Niekoniecznie. Mamy też różne możliwości na ojczystej ziemi. Ale nawet życie na obczyźnie byłoby chyba lepsze niż śmierć?

Spojrzałem na Holmesa, zastanawiając się, kto jest pająkiem, a kto muchą. Łudził się, że złapie mnie w swoją sieć, ja jednak oceniałem sytuację inaczej. Byłem potrzebny. Niezbędny wymiarowi sprawiedliwości. Mogłem więc bezpiecznie odrzucić jego ofertę, przynajmniej na razie, ponieważ byłem pewien, że wróci złożyć ją ponownie, a podczas kolejnej wizyty mogła się nadarzyć okazja ucieczki bez konieczności składania wiarołomnych zeznań. Podjąłem decyzję.

— Proszę stąd wyjść, panie Holmes, i zabrać ze sobą pańską desperację.

Spojrzał na mnie gniewnie, po czym podszedł do drzwi i uderzył w nie pięścią, żeby wezwać strażników. Zanim nadeszli, dodał:

— Na koniec muszę pana o czymś jeszcze poinformować. Założyłem się mianowicie z moim przyjacielem doktorem Watsonem. To wojskowy, jak pan zapewne wie, i twierdzi, że ludzie pańskiego pokroju zachowują się po wojskowemu.

— Proszę wyjść!

— Jest przekonany, że wiedzę o Moriartym, jego zbrodniach oraz jego bandzie zabierze pan do grobu. Ja obstawiam przeciwnie Jest pan mordercą, Lynch. Śmiercią zajmuje się pan zawodowo, dlatego zna pan wartość swojego życia, która oczywiście jest dla pana większa od lojalności wobec kogokolwiek. Postawiłem więc dwadzieścia funtów na to, że po wstępnym wahaniu i tworzeniu pozorów przyjmie pan w końcu moją ofertę z zapałem początkującego złodzieja zostawionego bez nadzoru w szatni.

Drzwi się otworzyły i strażnik zapytał:

— Czy już, panie Holmes?

— Tak, właściwie tak — odpowiedział, po czym rzucił ostatni komentarz w moją stronę: — Jeszcze się te drzwi nie zdążą za mną zamknąć, a już zacznie pan rozważać moją propozycję, bo wie pan, że jest atrakcyjna. Niech pan użyje rozumu zamiast pięści, Lynch, a być może ocali pan głowę.

Drzwi zamknęły się z hukiem. Klucz zgrzytnął w zamku i znów byłem zamknięty.

Odwiedził mnie sam Sherlock Holmes, żeby osobiście złożyć mi propozycję. Czyż to nie było coś?

Pod sufitem pająk już pożerał muchę. Uśmiechnąłem się na ten widok. Kiedy stąd ucieknę, być może odwiedzę Sherlocka Holmesa z moją własną propozycją. Woli zginąć od noża? Czy może mam go zabić gołymi rękami?

MANCHESTER, 1885 ROK

Brogan Moriarty.

Nazwisko to nic mi nie mówiło, kiedy tamtego poranka w półmroku kwatery Sebastiana wypowiedział je mierzący mnie stalowym wzrokiem mężczyzna. W innym razie walczyłbym do upadłego, żeby tylko stamtąd uciec. Ale byłem młody, głupi i arogancki, błędnie więc uznałem, że jeśli poczekam na właściwy moment, to bez trudu, kiedy przyjdzie mi na to ochota, wymknę się temu człowiekowi i jego ludziom.

W dziennym świetle, już poza murami manchesterskiej fabryki, pierwszy z kompanów Moriarty’ego okazał się dobrze zbudowanym przystojnym mężczyzną w wieku około dwudziestu pięciu lat. Wyglądał na przedstawiciela jakiegoś szanowanego zawodu, na przykład wyższego urzędnika. Miał czarne włosy do ramion, szare oczy i garnitur z niebieskiego diagonalu skrojony tak samo perfekcyjnie jak uśmiech. Towarzyszył mu niższy, szczuplejszy kolega ubrany raczej przeciętnie — w zbyt obszerną szarą marynarkę, która wisiała na nim jak worek, zniszczoną brązową kamizelkę i postrzępione spodnie oraz kaszkiet o wiele za duży na jego zarośniętą głowę. Podejrzewałem, że jest chłopcem na posyłki trzymanym zawsze pod ręką, żeby biegać to tu, to tam, zależnie od woli pryncypała.

Wszyscy czterej wsiedliśmy do największej karety, jaką w życiu widziałem. Błyszczący czarny pojazd miał na drzwiach herb, a na przedzie lśniące mosiężne lampy. Nienagannie ubrany woźnica siedział na koźle wyprostowany jak struna, trzymając na wodzy cztery białe konie. Usadowiłem się tyłem do kierunku jazdy, naprzeciwko Moriarty’ego i obszarpanego chłopca na posyłki, podczas gdy elegancki mężczyzna zajął miejsce obok mnie. Wiedziałem już, jak sprawy stoją. Postanowiłem, że gdy tylko pojazd z jakiegokolwiek powodu się zatrzyma, otworzę drzwi, wyskoczę na zewnątrz i zniknę.

Profesor uchwycił moje spojrzenie.

— Chociaż dosyć często korzystam z kolei parowej, doceniając jej szybkość i wygodę, to jednak stare, dobre karety zapewniają mi prywatność, a ta jest nieoceniona. — Z dumą przesunął dłonią po panelu drzwi od swojej strony. — To dawny wóz pocztowy, dlatego mam w nim dość miejsca. Ale resory kazałem poprawić francuskiemu mechanikowi, ponieważ tylko Francuzi rozumieją, jak ważny jest komfort podróży.

— Skąd pan pochodzi? Mówi pan jak osoba z wyższych sfer, ale ma pan akcent, jakiego nie słyszałem nigdy wcześniej.

Kompani Profesora wybuchnęli gromkim śmiechem, ale przez jego usta przebiegł tylko dyskretny uśmieszek.

— Jestem Anglikiem tak samo jak ty, chłopcze, ale przez długi czas prowadziłem interesy w Ameryce, która jest dla mnie drugim domem. Dopiero co stamtąd wróciłem, dlatego słychać jeszcze amerykański akcent, którego nabyłem, spędzając tam znaczną część mojego dzieciństwa.

Nudziła mnie jego opowieść, błądziłem więc oczami po wnętrzu karety. Wypatrzyłem zestaw kryształowych szklanek i karafek umieszczony w wykładanym aksamitem pudełku przymocowanym skórzanymi pasami do schowka w drzwiach. Natychmiast przyszło mi do głowy, że znam wiele złodziejskich melin, w których za takie świecidełka zapłaciliby mi niezłą sumkę.

— Orzeźwimy się za chwilę — oznajmił Profesor tonem, jakby karcił mnie za to spojrzenie. — Najpierw jednak prezentacja.To panna Surrey Breed. — Oparł prawą dłoń na lewym kolanie siedzącego przy nim obdartusa, po czym się uśmiechnął. — Całkiem niezwykła młoda dama.

— Dama? — rzuciłem.

— A żebyś wiedział, że dama — odburknęła żulowskim żargonem z wyraźnym szkockim akcentem. — Nie udawaj pan głupiego i lepiej to sobie dobrze zapamiętaj! — Zdjęła za duży kaszkiet, wypięła z włosów szpilkę i wodospad czarnych loków spłynął na jej szczupłe ramiona. Teraz wyglądała bardzo kobieco i stwierdziłem, że jest niewiele starsza ode mnie. Z kokieterią odchyliła głowę, w jednej chwili odmieniając wyraz twarzy, głos i status społeczny. — Niechże pan przyzna, panie Lynch, że pierwsze wrażenie bywa niebezpiecznie złudne. — Teraz mówiła z nienagannym akcentem. — Trzeźwemu osądowi sytuacji nie sprzyjają założenia na temat czyjegoś statusu społecznego, a nawet płci, jeśli czynimy je tylko na podstawie pobieżnej obserwacji.

Profesor się zaśmiał.

— Panna Breed jest kulturalnym kameleonem, stworzeniem wręcz nieocenionym, zważywszy na pompatyczność czasów, w których żyjemy. — Skinieniem głowy wskazał mężczyznę siedzącego obok mnie. — To pan Sirius Gunn. Proszę nie dać się zwieść dobrym manierom, które od czasu do czasu prezentuje, ani też nienagannemu wyglądowi. Za tą uroczą maską kryje się diabeł, który zawstydziłby samego Szatana.

Gunn obojętnie uniósł kapelusz, ale się nie odezwał. Jednym przelotnym spojrzeniem wyraźnie dał mi do zrozumienia, że mu na mnie nie zależy. Odpowiedziałem wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, że gdybym tylko mógł, stłukłbym go na kwaśne jabłko i obrabował ze wszystkiego, co ma.

Spojrzałem za okno. Drzewa i pola umykały coraz szybciej, kiedy wspaniałe konie nabierały tempa. To znaczyło, że niebawem zostawimy Manchester daleko za sobą. Spojrzałem na Moriarty’ego.

— Dokąd jedziemy, panie Profesorze?

— O tym pomówimy za chwilę. Teraz jednak przyszła chyba pora, żeby się czegoś napić. — Odchylił się nieco w lewo, wyjął z uchwytów trzy szklaneczki i rozdał je. Sięgnął po kryształową karafkę i dodał: — Nieco aqua vitae zdecydowanie wzmocni determinację w podróży.

Wyjął korek z karafki, żeby wlać do mojej szklanki sporą ilość płynu w kolorze jasnego bursztynu.

— Proszę spróbować. — Zachęcająco skinął głową w moim kierunku. — Ciekawi mnie, jak oceni pan jakość trunku. — Nalał podobną ilość pozostałym dwojgu i sięgnął po szkło dla siebie.

Uniosłem szklankę do nosa, żeby powąchać zawartość. Jeszcze w sierocińcu nauczyłem się na własnej skórze, że potraw i napojów o złym zapachu najlepiej unikać, jeśli się nie chce spędzić reszty tygodnia w ubikacji. Potrafiłem jedynie ustalić, że czuję coś mocniejszego.

— Co to za alkohol?

— Whisky — odparła panna Breed, wracając do szkockiego akcentu. — Nie bądź głupi, tylko sobie łyknij, jak dają.

Wypiłem prawie wszystko jednym haustem niczym lekarstwo.

— Aqua vitae — dodał Profesor, z zadowoleniem wąchając swoją szklankę — to po łacinie „woda życia”. Terminem tym określa się także alkohole destylowane, a szkoccy gorzelnicy nazywają tak whisky. Zmieszana z wodą lub innymi płynami może zmieniać fizjologię.

Nie byłem pewien, o co mu chodzi, ale chciało mi się pić, wlałem więc w siebie resztkę alkoholu.

— Weźmy taki przykład — kontynuował. — Mózg wysyła teraz sygnał, że właściwie ugasił pan pragnienie. To przyjemne uczucie, prawda?

Skinąłem głową. Miał rację. Upłynęło sporo czasu, odkąd czegokolwiek się napiłem, a po porannych ćwiczeniach chciało mi się pić.

Moriarty miał zadowoloną minę.

— Jeszcze trochę?

Wyciągnąłem dłoń ze szklanką.Tym razem polał oszczędniej. Zatkał karafkę i wsunął ją z powrotem do uchwytu w pudelku, kiedy piłem.

— Teraz odprężasz się w przekonaniu, że organizm został nawodniony. To dlatego, że woda stanowi znaczną część naszego ciała, ściślej rzecz biorąc, ponad połowę, może nawet trzy czwarte.

Nie umiałem sobie tego wyobrazić, ale znów opróżniłem szklankę.

— Lepiej?

— Tak. Wydaje mi się, że jestem prawie całkowicie...Jak to było?... Nawodniony?

— Doskonale! — Uśmiechnął się, a następnie przysunął się trochę bliżej mnie i zaczął uważnie studiować moją twarz. — Źrenice już się rozszerzyły. Podejrzewam, że kręci ci się w głowie i czujesz się nieco osłabiony?

Nie zwróciłem uwagi na te odczucia, dopóki o nich nie wspomniał, ale znów miał rację.

Moriarty wyjął mi z dłoni szklankę.

— Już ją zabiorę. Jest droga i byłbym niepocieszony, gdyby się rozbiła. Bo widzisz, podałem ci środek uspokajający i właśnie teraz tracisz świadomość.

— Co?

— Do whisky dodałem toksyczny miód, zwany nektarem z rododendrona. Obniża ciśnienie krwi do poziomu, w którym odczuwa się silne zawroty głowy i traci przytomność. Taki prymitywny anestetyk.

Niemrawo przesunąłem się do drzwi.

Gunn ramieniem przygwoździł do oparcia moją klatkę piersiową. Próbowałem podnieść ręce, żeby z nim walczyć, ale kończyny miałem całkiem zdrętwiałe. Zsunąłem się z siedzenia.

— Nie ma co z tym walczyć — poradził Moriarty. — Teraz zaśniesz. Kiedy się obudzisz, będziemy już na miejscu.

Środek uspokajający zasznurował mi powieki. W ciemności nasz powóz uniósł się nad ziemię. Konie galopowały po chmurach. Powietrze zrobiło się rzadkie i zimne. Znaleźliśmy się wysoko w niebie, a wszystko pod nami sczerniało. Potem pojawiły się obrazy.

Tawerna. Sprośni mężczyźni stukający się kuflami, grający w karty, spierający się o wygraną. Ordynarne kobiety narzucające się z wulgarnym śmiechem. Ogłuszający hałas.

Nagle zapanowała cisza. Jedna z kobiet upadła, krzycząc z bólu, a jej twarz wykrzywiało cierpienie. Mężczyźni zaczęli się z niej śmiać. Kilka kobiet szarpało ją za ubranie. Wszędzie była krew. Wszędzie.

To była moja krew. Pępowinowa.

W wywołanym środkiem uspokajającym sennym koszmarze słyszałem krzyki mojej matki. Widziałem, jak jej oczy nieruchomieją i stają się martwe. Patrzyłem, jak wynoszą ciało z tawerny i rzucają na wóz. Potem koła zaturkotały na bruku, wioząc zwłoki mojej matki do zbiorowego grobu, w którym gniły zrzucone na stertę ciała nieznajomych, przysypane ziemią. Usłyszałem swój własny niemowlęcy krzyk.

I głos pochodzący z teraźniejszości, nie z przeszłości.

— Obudź się! No, już! Otwórz oczy!

Kobieta o postaci obdartego chłopca na posyłki poklepywała mnie po policzku.

Otworzyłem oczy.

Kołysała się nade mną latarnia.

— Odzyskuje przytomność — powiedziała.

— Wynieście go z karety! — rzucił Moriarty z bardzo daleka.

— Uważajcie na głowę! — dodała ona.

Czyjeś silne dłonie wyniosły mnie z karety na rześkie powietrze. Potem moje pięty uderzyły o stopień karety i poczułem, jak zdrętwiałe od toksyny nogi ciągną się po żwirze.

— Wnieście go do domu! — polecił Moriarty. — Do pokoju na dole. Niech odeśpi.

Poczułem kolejne dłonie. Chwyciły mnie za nogi. Podniosły. Znów płynąłem w powietrzu. Niżej, niżej, niżej. Mrugające lampy. Stopy uderzające o kamienne schody. Zatęchłe powietrze. Moje ciało uniosło się i opadło. Poczułem różne zapachy: zapałka, wosk. Zaskrzypiały drzwi.

— Tutaj.Trzymajcie go tutaj do rana.

Bezruch. Płaska powierzchnia. Pojękiwania i westchnienia ulgi mężczyzn, którzy nie musieli już mnie nieść. Po chwili zniknęły ich dłonie. Światło przygasło. Chłodna pościel otuliła moją twarz. Znów ogarnęła mnie ciemność.

15 DNI DO EGZEKUCJI

NEWGATE, 3 STYCZNIA 1900 ROKU

Ciemność.

Aż za dobrze wiedziałem, co potrafi. Jest prawdziwym sztukmistrzem. Demonem. Kochanków przykrywa pościelą, a trupy ziemią. Tutaj, w więzieniu, noc jest zatrudniona jako najokrutniejszy z oprawców.

Zasłaniając światło, pomaga strażnikom łamać nasz opór, a nam utrudnia identyfikację dróg ucieczki.

Także w tej nowej celi, gdzie dochodziłem do siebie po pobiciu. Ciemność trzymała wartę od ostatniego obchodu do pierwszych przebłysków poranka między kratami w oknie.

We śnie albo marzyłem o ucieczce, albo na powrót stawałem się dzieckiem. Ponownie zaprzyjaźniałem się z Mariem, włoskim kataryniarzem pracującym na rogu ulicy, przy której się urodziłem i gdzie bawiłem się co dzień z wyjątkiem niedziel. Znów wyciągałem ręce po owinięte w gazetowy papier łakocie albo bawiłem się drewnianymi zabawkami, z których starsi chłopcy już powyrastali. Oglądałem twarze ojca i matki, których nigdy nie znałem. Dorastałem z nimi. Starzałem się z nimi. Wkładałem wnuki w ich kochające objęcia.

Pierwsze, przepełnione ciemnością i chłodem godziny trzeciego dnia nowego wieku przyniosły mi sen tak sugestywny, że kiedy się obudziłem, wciąż widziałem obok siebie występujących w nim ludzi. Miałem wrażenie, że wyłaniają się z zakamarków mojej wyobraźni, trochę przy tym hałasując. Potykali się zdezorientowani, pokonując mrok celi.

Ich stopy szurały po kamiennej podłodze. Poczułem zapach potu i tytoniu.

To nie był sen.

Mój umysł szybko przeanalizował dostępne informacje. W zamku nie zgrzytnął klucz. Żaden wartownik nie przerwał mojego snu swoimi wrzaskami. Żaden lekarz nie żądał światła, żeby zbadać pacjenta.

Nie podniosłem się ani nie krzyknąłem. Ktokolwiek się skradał do mojej pryczy, nie mógł więc wiedzieć, że nie śpię i zdaję sobie sprawę z jego obecności. Palce mojej prawej dłoni powoli sięgnęły po łańcuch krępujący nadgarstek.

Usłyszałem szept.

Jeden szept oznaczał dwie osoby albo niebezpiecznego kretyna, który po ciemku rozmawia sam ze sobą.

Poczułem, jak o moją dłoń ociera się tkanina. Niewidoczny intruz stał więc tuż obok.

Usiadłem na pryczy.

Rozpaczliwym gestem cisnąłem pętlę z łańcucha przy prawej ręce w kierunku, z którego wcześniej dobiegł szept. Metal szczęknął o kość i rozległ się krzyk mężczyzny.

Gwałtownie szarpnąłem łańcuch. Usłyszałem rzężenie.

Poczułem przy pięści ludzkie ciało. Łańcuch owinął się wokół szyi. Moja ofiara się dusiła.

Gdzieś w pobliżu szczęknął metal i ktoś krzyknął. Drugi napastnik potknął się o kubeł na odchody.

Silniej chwyciłem utworzoną z łańcuchów pętlę. Schwytany mężczyzna rzęził. Ciągnąłem, aż wsunął się na pryczę. Leżał na plecach w poprzek mojej klatki piersiowej. Desperacko próbował mnie chwycić. Zmienił pozycję, a jego plecy wygięły się w luk.

Szarpnął się jeszcze raz, po czym przestał walczyć.

Jego mięśnie zwiotczały.

Drzwi się otworzyły i celę zalało żółtawe światło z korytarza.

Poluzowałem łańcuch i patrzyłem, jak głowa napastnika zsuwa się ze mnie, żeby bezwładnie opaść na podłogę.

Wyczerpany osunąłem się na pryczę.

Najwyraźniej nie odzyskałem jeszcze sił po laniu, które sprawili mi ludzie Johncocka. Upływały kolejne sekundy. Minęła minuta, może nawet więcej.

Dlaczego nie pojawili się strażnicy? Przecież snop światła wpadł do mojej celi po tym, jak jeden z nich otworzył drzwi?

Ale to był błędny wniosek. Martwy mężczyzna leżał tak, że cień przesłaniał jego twarz, widziałem jednak dość, żeby stwierdzić, że to nie ja go zabiłem. W miejscu, w którym pierś przebił metalowy pręt, krew wypływała z niego jak woda z górskiego źródła. Pręt niewątpliwie wbiłby się w moje serce, gdybym przypadkiem nie wciągnął czającego się intruza na pryczę, kiedy zahaczyłem go łańcuchem.

— Otwarte drzwi! — krzyknął w panice któryś ze strażników. — Cela numer pięć otwarta!

Rozległy się gwizdki. Przygotowałem się na najgorsze.

Bo za chwilę miało się rozpętać prawdziwe piekło.

DERBYSHIRE, REZYDENCJA MORIARTY’EGO, 1885 ROK

Pierwszego ranka w domu Brogana Moriarty’ego otworzyłem oczy w pomieszczeniu niezwykle okazałym — czegoś podobnego nie widziałem nigdy wcześniej. Głupota jednak nie pozwoliła mi zrozumieć, że znalazłem się w komfortowo umeblowanym więzieniu, gdzie jestem tylko rozpieszczanym przez dozorców więźniem.

— Dzień dobry — powiedział męski głos dobiegający spoza mojego pola widzenia.

Uniosłem głowę z poduszki. Jak tylko to zrobiłem, zabolała tak, jakby ktoś zdzielił mnie pięścią. Zmiąłem w palcach wyprasowaną białą pościel. W przeciwległym rogu pomieszczenia dostrzegłem elegancką drewnianą komodę, a na niej lusterko, emaliowaną miskę do mycia i duży, ozdobiony wzorem w wierzby dzbanek na wodę.

— Czuje pan mdłości albo zawroty głowy ? — zapytał starszy mężczyzna, pojawiając się w zasięgu mojego wzroku. Lekko przygarbiony, w okularach, miał siwe włosy, starannie przystrzyżoną siwą bródkę, pomarszczoną twarz i dobre oczy. Był ubrany w kamizelkę w brązowo-czerwoną kratę i brązowe spodnie. Rękawy białej koszuli podwinął aż do kościstych łokci.

Usiadł na łóżku i przedstawiając się, z zaciekawieniem patrzył mi w oczy.

— Jestem doktor Reuss. Muszę pana zbadać. — Sięgnął do mojego nadgarstka, po czym szybkim ruchem wyjął z kieszeni kamizelki złoty zegarek. — Proszę się odprężyć. Wsłucha się pan w tykanie zegarka, a ja tymczasem sprawdzę, jak bije pańskie serce.

Przez dobrą minutę obserwowałem, jak on obserwuje swój zegarek.

— Nic panu nie jest — oznajmił wreszcie, wsuwając zegarek z powrotem do kieszeni. Bez dalszych komentarzy podniósł się i wyszedł.

Słuchałem odgłosujego kroków. W korytarzu dołączyło do nich czyjeś lżejsze stąpanie. Ściszone głosy nakładały się na siebie. Potem poufna rozmowa zamieniła się w ciche pomruki. Wysilałem słuch, ale nie potrafiłem zrozumieć, o czym rozmawiają.

Niepewnym krokiem podszedłem do miski i dzbanka. Nalałem wody. Sprawdziłem, czy dziwnie nie pachnie, a następnie pochyliłem się, żeby obmyć twarz. Rozpryskiwane całymi garściami chłodne krople przyniosły ulgę piekącym oczom i bolącej głowie. Resztę wody z dzbanka wypiłem.

Dosyć szybko ćmiący ból głowy ustąpił. Zdjąłem z mosiężnego wieszaka biały ręcznik i wycierając się, wyglądałem przez duże okno.

Trawa. Niekończąca się trawa. A na niej ogrody w ogrodach. Labirynty strzyżonych żywopłotów oddzielały róże od drzew owocowych, żwirowanych ścieżek, fontann, sadzawek, altan, grządek warzywnych i trawników.Trawniki rozciągały się dalej, niż mogłem sięgnąć wzrokiem. Cały horyzont za to zajmowały najróżniejsze wzgórza — duże i małe, łagodne i urwiste. Nigdzie jednak nie zauważyłem żadnych domów, fabryk ani buchających dymem kominów.

Nie było to więc najgorsze miejsce pobytu. Z pewnością nie. Uznałem, że kiedy lepiej się rozejrzę i być może też wypcham jakiś worek kradzionymi dobrami na sprzedaż, to wyjadę stamtąd bogatszy o jeszcze jedno doświadczenie.

Różne myśli zaczynały mi błądzić po głowie, kiedy w drzwiach stanął Sirius Gunn.

— Widzę, że już wstałeś — oznajmił z uśmiechem na gładko ogolonej twarzy. — Nasza Różyczka obudziła się ze snu.

— Różyczka?

— To imię baśniowej księżniczki, która spała przez sto lat.

— Daleko mi do księżniczki. Do bajek też. Gdzie ja jestem?

— W hrabstwie Derbyshire. Ściślej rzecz biorąc, na wyżynie o wyjątkowo pięknym krajobrazie znanej jako Peak District. A teraz zbierz całą swoją ignorancję i chodź za mną.

Wyszedł. Chciałbym mieć dość siły, żeby go dopaść i złamać mu ten idealny nos. Ale nie miałem. Byłem słabszy niż nowo narodzony koziołek. Tylko z wielkim bólem mogłem poruszać nogami. Moje mięśnie się zbuntowały, a stopy wlokły się kulawo.

Zanim minąłem korytarz i wspiąłem się po kamiennych schodach, moja twarz lśniła od potu. Za rogiem oparty o ścianę czekał Gunn z uśmieszkiem przyklejonym do twarzy.

— Może cię wziąć na ręce, chłopczyku?

— Mam nadzieję, że zdechniesz i pójdziesz do piekła! — Klepnąłem w ścianę ręką powoli odzyskującą sprawność.

— Do piekła? — Zaśmiał się sarkastycznie. — I ty, i ja już jesteśmy w piekle. — Postawił krok w moją stronę. — Nie wiesz, po co tu trafiłeś, Lynch? Kim jest Moriarty? Dlaczego akurat ty zostałeś wybrany?

— Jestem tutaj, ponieważ... — Z trudem łapałem oddech. — Ponieważ ty i ten amerykański bydlak dodaliście mi czegoś do alkoholu i nie miałem wyboru.

— On nie jest Amerykaninem, ty idioto! Jego matka była Amerykanką, a on ten cholerny kraj kocha. Ale jest Brytyjczykiem. A teraz idziemy dalej, ignorancie.

Odszedł, a ja krzyknąłem za nim.

— Nazwij mnie tak za kilka dni, ty fircykowata cioto, a daję słowo, że nie będziesz potem taki przystojniutki.

Zatrzymał się i cofnął kilka kroków.

— Niebawem rozpocznie się twoja edukacja, Simeonie Lynchu. Wybijemy ci z głowy takie brutalne pomysły i wygładzimy zgrzebny charakterek, żeby choć przypominał coś przyjemnego. A teraz chodź ze mną! I odzywaj się uprzejmie albo każę wypłukać karbolem tę twoją wulgarną gębę.