Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Osiem dni przed letnim przesileniem pod jedną z największych europejskich budowli megalitycznych dochodzi do brutalnego mordu. Na oczach tłumu tajemniczych zakapturzonych postaci ginie mężczyzna w niewyobrażalnych męczarniach. Kilka godzin później światowej sławy poszukiwacz skarbów odbiera sobie życie, zostawiając synowi, młodemu archeologowi, tajemniczy list z zaszyfrowaną wiadomością. Przy pomocy nieustraszonej policjantki hrabstwa Wiltshire mężczyzna odkrywa wkrótce istnienie tajnej organizacji, od tysięcy lat związanej ze Stonehenge. Okazuje się, że jej charyzmatyczny i bezlitosny przywódca nie cofnie się nawet przed ofiarą z ludzi, byle odkryć zaklętą w kamieniach tajemnicę.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 460
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
DZIEDZICTWO STONEHENGE
Dziedzictwo Stonehenge
© Sam Christer 2011
© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023
Tytuł oryginału: The Stonehenge Legacy
ISBN: 978-9979-64-599-3
—
Mojemu synowi Elliottowi w jego ostatnim roku liceum.
Jestem dumny z tego, czego dokonałeś i jak tego dokonałeś.
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kamienie są wspaniałe
I mają magiczną moc.
Chorzy do nich jeżdżą
I je obmywają
A wraz z wodą odchodzi ich choroba.
Laghamon
1
NÓW, NIEDZIELA, 13 CZERWCA
STONEHENGE
KŁĘBY NOCNEJ MGŁY TOCZĄ SIĘ JAK BIEGACZE PUSTYNNE. Na płaskich, ciągnących się kilometrami polach hrabstwa Wiltshire zakapturzeni Patrzący wznoszą oczy ku niebu, by rozpoznać na nim pierwszy przebłysk ledwie widocznego srebrzystego sierpa. Jest nów, widać jedynie cień dziewiczej bieli pod ciężkim welonem czarnego aksamitu nieba.
Na horyzoncie blada twarz obraca się pod kapturem. Stara dłoń unosi pochodnię. Patrzący wymieniają ciche pospieszne słowa. Ofiara jest przygotowana. Odbyła przepisowy post. Siedem dni bez jedzenia. Bez światła, bez dźwięku, bez dotyku, bez zapachu. Jej ciało zostało oczyszczone z wszelkich nieczystości. Jej zmysły wyostrzyły się. Jest skupiona na swoim losie.
Patrzący są ubrani w ręcznie tkane szaty związane sznurem uplecionym z naturalnych włókien, na nogach mają buty z twardej skóry. Tak ubierali się starożytni, twórcy Bractwa.
Czyściciele zdejmują z mężczyzny brudne odzienie. Opuści ten świat tak, jak na niego przyszedł. Zsuwają z jego palca pierścień. Ściągają zegarek z jego ręki. A z szyi srebrny łańcuszek z symbolem jakiegoś fałszywego boga.
Niosą go, opierającego się z całych sił, do rzeki i zanurzają go w wodzie. Zimna woda wlewa się do jego ust, pieni się w jego płucach. Mężczyzna walczy jak schwytana na wędkę ryba, próbuje wyrwać się z ich rąk i uciec wraz z szybkim nurtem.
Ale tak się nie stanie.
Kiedy zostaje oczyszczony, wyciągają go, plującego, na brzeg. Nosiciele rzucają się na niego i przywiązują go pasami kory do noszy z sosnowego drzewa, szlachetnego drzewa, które towarzyszy im od epoki lodowcowej. Unoszą go wysoko na ramionach. Niosą go jak dumni i kochający krewni trumnę ze zwłokami ukochanego brata. Jest dla nich cenny.
Idą daleko — prawie cztery kilometry. Na południe od starożytnego obozowiska Durrington. Ku wielkiej alei, gdzie stoją ogromne, czterdziestotonowe bloki piaskowca.
Nosiciele nie skarżą się. Znają ból, jaki cierpieli ich przodkowie, przenosząc te ogromne głazy na odległość setek kilometrów. Astroarchitekci przemierzyli wzgórza i doliny, przekroczyli wzburzone morze. Rogami jeleni i łopatami z kości wołów wykopali rowy tam, gdzie teraz jest krąg. Za Nosicielami idą Podążający. Sami mężczyźni. Wszyscy ubrani identycznie, w szorstkie brązowe szaty z kapturem. Przybyli z całej Brytanii i Europy, z całego świata. Gdyż dziś w nocy złożona zostanie pierwsza ofiara nowego Mistrza Kręgu. Zaległa ofiara dla bogów. Taka, która odnowi duchową moc kamieni.
Nosiciele zatrzymują się przy Kamieniu Słońca, wielkim piaskowcu, który jest domem Boga Nieba. Wszystko w porównaniu z nim wydaje się małe, wyjąwszy ogromne kamienie stojące osiemdziesiąt metrów dalej.
Pośrodku megalitycznej bramy migocze ognisko, a jego płonące palce sięgają księżyca i oświetlają wznoszącego w górę ręce Mistrza Kręgu. Zamiera w tym geście, a potem zatacza rękami łuk, wtłaczając na powrót energię w niewidzialną ścianę wznoszącą się między nim a podkową z wielkich trylitów.
— Wielcy bogowie, czuję waszą obecność. Matko Ziemio, najbardziej odwieczna, Ojcze Niebieski, najwyższy z najwyższych, zebraliśmy się tu, by was czcić i klękać w waszej obecności.
Tajne bractwo zakapturzonych postaci w milczeniu osuwa się na kolana.
— My, wasze posłuszne dzieci, Podążający za Najświętszymi, zebraliśmy się tu, gdzie leżą kości naszych przodków, by oddać wam cześć i okazać nasze oddanie.
Mistrz klaszcze, a potem trzyma dłonie złożone jak do modlitwy wysoko nad głową. Jego palce celują w niebo. Nosiciele podnoszą się z kolan. Jeszcze raz unoszą na ramionach nagiego młodego mężczyznę przywiązanego do prymitywnych noszy.
— Dziękujemy wam, o wielcy bogowie, którzy opiekujecie się nami i nam błogosławicie. Składamy wam tę ofiarę, z szacunku dla was i zwyczajów naszych przodków.
Nosiciele rozpoczynają ostatnią wędrówkę między wielkimi kamiennymi lukami ku miejscu składania ofiar na linii przesilenia.
Kamień Ofiarny.
Kładą młodego mężczyznę na długiej szarej płycie. Mistrz Kręgu patrzy na niego i opuszcza złączone dłonie, by dotknąć czoła ofiary. Nie boi się spojrzeć w przerażone niebieskie oczy. Potrafi wygnać z siebie wszelkie współczucie. Niczym król, który skazuje na wygnanie zdrajcę.
Powoli okrąża złączonymi dłońmi twarz ofiary, powtarzając słowa rytuału.
— W imię naszych ojców, naszych matek, naszych obrońców i naszych nauczycieli, odpuszczamy ci twoje ziemskie grzechy i poprzez ofiarę z życia oczyszczamy twego ducha i przyspieszamy twoją podróż do wiecznego raju.
Dopiero teraz Mistrz Kręgu rozplata dłonie. Rozkłada szeroko ręce. Połowa jego sylwetki oświetlona jest białym blaskiem niewidocznego księżyca. Jego sylwetka na tle wielkich kamieni przybiera kształt krzyża.
W jego wyciągnięte dłonie Nosiciele wkładają święte narzędzia. Mistrz Kręgu ściska je, obejmuje palcami gładkie drewniane rękojeści, wyrzeźbione wiele wieków temu.
Pierwsza krzemienna siekierka uderza w głowę ofiary.
Potem druga.
I znowu pierwsza.
Ciosy spadają, póki głowa nie jest rozłupana jak skorupka jajka. Wraz ze śmiercią ofiary rozlega się triumfalny okrzyk zebranych. Mistrz cofa się, rozkładając szeroko ramiona, by wszyscy mogli zobaczyć ofiarną krew na jego szatach i rękach.
— Tak jak przelewaliście krew i łamaliście kości, by zbudować ten boski portal, my również przelaliśmy krew i łamaliśmy kości ku waszej czci.
Jeden po drugim Podążający podchodzą do kamienia. Zanurzają palce w krwi ofiary, kreślą nią znak na czołach. Potem podchodzą do trylitów i całują je.
Pobłogosławieni i okrwawieni kłaniają się i w milczeniu znikają wśród ciemnych pól hrabstwa Wiltshire.
2
PORANEK
TOLLARD ROYAL, CRANBORNE CHASE, SALISBURY
PROFESOR NATHANIEL CHASE SIEDZI ZA BIURKIEM W WYŁOŻONYM dębową boazerią gabinecie w swojej siedemnastowiecznej wiejskiej rezydencji i przez okno obserwuje, jak świt zmienia się w letni wschód słońca. Nigdy jeszcze nie przeoczył tej codziennej bitwy.
Kolorowy bażant kroczy dumnie przez trawnik w pierwszym świetle poranka po mokrej od rosy trawie. Za nim idą szare samice, udają brak zainteresowania i dziobią wypełnione łojem skorupy kokosa, wyłożone przez ogrodnika.
Samiec dumnie rozkłada skrzydła, tworząc opalizującą pelerynę. Jego głowa i szyja są jaskrawozielone, a podgardle i policzki połyskują fioletem. Charakterystyczna biała obroża na szyi nadaje mu wygląd kapłana, a jego głowa i dziób są w kolorze głębokiej czerwieni. Ubarwienie ptaka jest zbyt jaskrawe — to jakaś mutacja normalnego upierzenia. Profesor przygląda mu się uważnie i dochodzi do wniosku, że kilka pokoleń temu jego przodkowie skrzyżowali się z rzadkim bażantem pstrym.
Chase to człowiek sukcesu. Jego osiągnięcia są większe niż te, o jakich marzą zwykli ludzie. Wspaniały naukowiec, uznawany za jeden z najwybitniejszych umysłów Cambridge. Jego książki poświęcone archeologii i historii sztuki sprzedają się na całym świecie, a kupują je nie tylko ci, którzy muszą się z nich uczyć. Ale jego wielka fortuna i wyrafinowany, luksusowy styl życia nie są efektem ubocznym jego sukcesów naukowych. Porzucił Cambridge wiele lat temu i zajął się tropieniem, identyfikowaniem, kupowaniem i sprzedawaniem rzadkich dzieł sztuki na świecie. Dzięki temu zyskał stałe miejsce na liście najbogatszych ludzi świata i reputację rabusia grobów.
Teraz ma sześćdziesiąt lat. Zdejmuje okulary w brązowej oprawie i kładzie je na zabytkowym biurku. Sprawa jest pilna, ale może zaczekać, póki na zewnątrz nie skończy się widowisko.
Skromny harem bażanta przestaje się pożywiać i obdarza samca uwagą, jakiej on się domaga. Ptak rozpoczyna krótki, przerywany taniec i prowadzi niepozorne samice w kierunku wypielęgnowanego żywopłotu z ligustru. Chase bierze małą lornetkę, którą trzyma przy oknie. Początkowo widzi tylko szaroniebieskie niebo. Przesuwa przyrząd w dół i pole widzenia wypełniają zamazane ptaki. Ustawia ostrość, aż wszystko staje się wyraźne. Samiec jest teraz otoczony przez samice — wybucha świergotliwą pieśnią, wskazującą na zadowolenie. Po prawej stronie u stóp żywopłotu widać płytkie gniazdo.
Chase jest człowiekiem wrażliwym, przepełniają go uczucia. Widowisko za oknem ujmuje go tak bardzo, że jego oczy wypełniają łzy. Samiec wśród podziwiających go samic, w szczytowej formie, wibrujący kolorami i potencją, gotów założyć rodzinę. Pamięta takie dni.To uczucie.To ciepło.
Wszystko minęło.
We wnętrzu wielkiego domu nie ma żadnych zdjęć jego zmarłej żony Marie. Ani jego syna Gideona, który zerwał z nim wszelkie kontakty. Dom jest pusty. Dni, kiedy puszył się jak ten bażant za oknem, dawno przeminęły.
Odkłada lornetkę na parapet i wraca do pracy. Podnosi wieczne pióro z limitowanej serii Pelikan Caelum i waży je w dłoni. Jedno z zaledwie pięciuset osiemdziesięciu, jakie wyprodukowano dla upamiętnienia liczącej pięćdziesiąt osiem milionów kilometrów orbity, po jakiej Merkury obiega Słońce. Astronomia odgrywa ważną rolę w życiu Nathaniela Chase’a. Zbyt ważną, dochodzi do wniosku.
Zanurza czubek pióra w mosiężnym kałamarzu, napełnia je atramentem i wraca do pracy.
Godzinę zajmuje mu pisanie na cienkim drogim papierze z własnym znakiem wodnym. Uważnie czyta każde ukończone zdanie i rozważa wpływ, jaki wywrze ono na czytelnika. Osusza pismo bibułką, składa papier na trzy części, umieszcza go w kopercie, po czym ją lakuje — przykłada osobistą pieczęć. Ceremoniał to ważna sprawa. Szczególnie dzisiaj.
Kładzie list na środku wielkiego biurka i opiera się wygodnie w fotelu, równocześnie smutny i pełen ulgi, że już skończył.
Słońce wisi teraz nad sadem na końcu ogrodu. Innego dnia poszedłby na spacer po posiadłości, być może zjadł lunch w letnim domku, obserwując życie kipiące w ogrodach, a potem zdrzemnąłby się po południu. Innego dnia.
Otwiera dolną szufladę biurka i patrzy na to, co w niej leży. Potem zdeterminowany jednym ruchem wyjmuje rewolwer z czasów pierwszej wojny światowej, przykłada do skroni i pociąga za spust.
Za pochlapanym krwią oknem bażant krzyczy i podrywa się w szare niebo.
3
NASTĘPNEGO DNIA
UNIWERSYTET CAMBRIDGE
GIDEON CHASE DELIKATNIE ODKŁADA SŁUCHAWKĘ TELEFONU i patrzy niewidzącym wzrokiem w ścianę swojego gabinetu. Przeglądał właśnie raporty z wykopalisk w megalitycznej świątyni na Malcie.
Policjantka, która z nim rozmawiała, wyraziła się bardzo jasno.
— Pański ojciec nie żyje. Zastrzelił się.
Po prostu trudno byłoby powiedzieć to bardziej wprost. Żadnych zbędnych ozdobników. Żadnych eufemizmów. Słowa jak cios prosto w splot słoneczny, odbierający dech w piersiach. Rzecz jasna wtrąciła gdzieś jakieś „przykro mi” i coś w rodzaju kondolencji, ale wówczas już mózg tego zdolnego dwudziestoośmioletniego przyszłego profesora zdążył się odciąć od rzeczywistości.
Ojciec. Nie żyje. Zastrzelił się.
Trzy proste stwierdzenia składające się na ogromny obraz. Jedyne co zdołał z siebie wydusić w odpowiedzi to: „Och”. Poprosił ją, żeby powtórzyła wszystko jeszcze raz, żeby mieć pewność, że się nie przesłyszał. Nie, nie przesłyszał się. Po prostu tak go to oszołomiło, że nie był w stanie wykrztusić nic prócz tego „Och”.
Od lat się do siebie nie odzywali. Po najgorszej z ich kłótni Gideon wypadł z domu i przysiągł sobie, że nigdy więcej nie będzie rozmawiał z tym starym kozłem. I wcale nie było mu trudno dotrzymać słowa.
Samobójstwo.
Szok. Stary przez całe życie ględził o odwadze, śmiałości, pozytywnym myśleniu. Co mogłoby być większym tchórzostwem niż palnięcie sobie w łeb? Gideon krzywi się. Boże, to musiało strasznie wyglądać.
Krąży po swoim małym gabinecie, nadal oszołomiony. Policjantka chce, żeby przyjechał do Wiltshire i odpowiedział na kilka pytań. Pomógł wyjaśnić niewiadome. Ale on nie jest nawet pewien, czy zdoła odszukać drogę do wyjścia, nie wspominając już o Devizes.
Jak kostki domina przewracają się jego wspomnienia z dzieciństwa. Wielka choinka.Topniejący bałwan na frontowym trawniku. Mały Gideon zbiegający w piżamie na dół, żeby rozpakować prezenty. Ojciec bawiący się z nim, kiedy matka przygotowuje tyle jedzenia, że starczyłoby dla całej wioski. Pamięta, jak się całują pod jemiołą, a on ściska ich za nogi, aż biorą go na ręce między siebie. Potem nadchodzi cios. Jako sześciolatek przeżywa ból po stracie matki. Cisza cmentarza. Pustka w domu. Zmiana zachodząca w ojcu. Samotność w szkole z internatem.
Ma o czym myśleć podczas podróży na południe, do Wiltshire, hrabstwa gdzie urodziła się jego matka, miejsca, które zawsze z miłością nazywała „ziemią Thomasa Hardy ego”.
4
WILTSHIRE
NIEWIELU WIE O ISTNIENIU TEGO MIEJSCA. TAJEMNY LABIRYNT z kamienia, olbrzymia budowla wzniesiona przez prehistorycznych architektów. Wstęp do niego mają tylko ci, którzy przeszli inicjację.
Sanktuarium to cud, który niewielu ma prawo oglądać. Jest wielkie jak katedra, a jednak z zewnątrz to tylko wypukłość na polu, trudna do zauważenia. Ten klejnot starożytnej cywilizacji, dzieło ludzi, których umiejętności zaskakują największe współczesne umysły, kryje się pod ziemią.
Zbudowano je trzy tysiące lat przed Chrystusem. Jest tak stare, olbrzymie i niewiarygodne jak Wielka Piramida w Gizie.
W podziemnej krypcie spoczywają architekci, którzy wznieśli Stonehenge i to Sanktuarium. Ich kości złożono wśród ponad dwóch milionów bloków skalnych. Piramida w Gizie jest niemal idealnym ostrosłupem, a Sanktuarium to niemal idealna półkula, olbrzymia kopuła, zimny księżyc przecięty na pół.
W Pasażu Zejściowym rozlegają się kroki, brzmią tak, jakby w ogromnych komnatach padał deszcz. W blasku świec zapalonych w Mniejszej Sali zbiera się Wewnętrzny Krąg. Jest ich pięciu, reprezentują każdy z pięciu ogromnych trylitów w wewnętrznym kręgu Stonehenge. Wszyscy mają na sobie szaty z kapturami; to oznaka szacunku dla minionych pokoleń, które poświęciły życie, by stworzyć to święte miejsce.
Podczas inicjacji Podążający otrzymują nowe miano, nazwę konstelacji, która zaczyna się na tę samą literę co ich pierwsze imię. To kolejna stara tradycja, echo epoki, kiedy całym światem rządziły gwiazdy.
Smokjest wysoki, tęgi i emanuje siłą. Jest też najstarszy. Strażnik Wewnętrznego Kręgu. Jego imię wywodzi się od konstelacji, w której skład trzy tysiące lat temu wchodziła najważniejsza gwiazda półkuli północnej.
— Co powiedzieli? — Pod kapturem błyskają białe, idealnie równe zęby. — Co zamierzają zrobić?
„Oni” to policja Wiltshire, najstarsza policja hrabstwa w całym kraju.
Gołąb, najgrubszy z nich, mężczyzna po pięćdziesiątce, odpowiada.
— Zastrzelił się.
Mucha w zamyśleniu krąży po sali, a świece rzucają na ściany za nim widmowe cienie. Choć jest z nich najmłodszy, jego osobowość dominuje w komnacie.
— Nie spodziewałem się, że to zrobi. Był bardzo oddany sprawie, tak jak my.
— Był tchórzem — warczy Smok. — Wiedział, czego od niego oczekujemy.
Gołąb ignoruje ten wybuch.
— To będzie dla nas problem.
Smok zbliża się do niego.
— Potrafię czytać znaki równie dobrze jak ty. Mamy dość czasu, by przetrwać tę burzę, nim nadejdzie czas świętego połączenia.
— Zostawił list — uściśla Gołąb. — Kruk zna osobę, która prowadzi śledztwo. Zostawił wiadomość dla syna.
— Syna? — Smok pogrąża się w myślach, odnajduje niewyraźne wspomnienie. Nathaniel z dzieckiem, chudym chłopakiem z szopą czarnych włosów. — Zapomniałem, że miał syna. Został wykładowcą w Oksfordzie?
— W Cambridge. Teraz przyjedzie do domu — Gołąb zwraca uwagę na implikacje. — Do domu ojca. Kto wie, co tam znajdzie.
Smok marszczy brwi i wpatruje się nieruchomym wzrokiem w Muchę.
— Zrób, co trzeba. Wszyscy mieliśmy wysokie mniemanie o naszym bracie. Za życia był naszym największym sprzymierzeńcem. Musimy dopilnować, żeby po śmierci nie zmienił się w naszego najgorszego wroga.
5
STONEHENGE
WIECZORNA MGŁA SPOWIJA PODSTAWĘ KAMIENI, W MORZU CHMUR powstaje archipelag. Dla kierowców przemykających obok samochodów to dodatkowa atrakcja, ale dla Podążających to znacznie więcej.
Zapada półmrok. L’heure bleue. Święty półmrok, który pojawia się dwa razy na dobę jako brzask pomiędzy nocą a świtem oraz zmierzch pomiędzy zachodem słońca a nocą. Światło i mrok są wówczas w równowadze, a duchy ukrytego świata odnajdują swoją kruchą harmonię.
Mistrz Kręgu wie. Wie, że najpierw nadchodzi zmierzch nawigacyjny, kiedy to słońce znajduje się sześć do dwunastu stopni poniżej horyzontu, a żeglarze uzyskują pierwsze odczyty położenia gwiazd. Potem następuje zmierzch astronomiczny, a słońce znajduje się wtedy między dwunastym a osiemnastym stopniem poniżej horyzontu.
Stopnie. Geometria. Pozycja słońca. Święty trójkąt, o którym wiedzę ludzie tacy jak on przekazują z pokolenia na pokolenie. Stonehenge nie istniałby bez nich. Jego położenie nie jest przypadkowe. Obliczyli je najwięksi ze starożytnych augurów i astronomów, zaplanowały je najbystrzejsze z umysłów. Precyzja jego budowy jest tak wielka, że jego ukończenie zabrało ponad pięćset lat.
A teraz, ponad cztery tysiąclecia później, Podążający z równie wielkim oddaniem o niego dbają.
Mistrz Kręgu zajmuje swoją pozycję dokładnie w chwili, gdy zmierzch nawigacyjny przechodzi w zmierzch astronomiczny. Stoi tak nieruchomo jak otaczający go żołnierze z piaskowca, strzegąc, chroniąc.
Jest sam.
Jak starożytny haruspik czeka cierpliwie na bogów.
I wkrótce, wśród cichego szmeru głosów, przemawiają do niego. Przyjmuje ich mądrość i wie teraz, co ma czynić. Przestanie się martwić samobójstwem profesora, a zacznie się martwić jego synem. Sprawdzi, czy ofiara miała odpowiedni pogrzeb — byłoby katastrofą, gdyby szczątki pozostały odsłonięte. A przede wszystkim dopilnuje, by dopełnił się kolejny etap odnowy.
Ceremonia musi zostać ukończona.
Mleczna mgła ścieli się wokół jego nóg. W cudownym półświetle kamienie ożywają. Złudzenie wzrokowe? Trompe d’œil? Nie, wcale tak nie myśli. Cieniutki sierp księżyca w nowiu jest niewidoczny dla nieuczonych oczu, ale dla takich astronomów jak on stanowi drogowskaz we wszechświecie. Na bezkresie nieba rozwijają się gwiezdne mapy, pojawiają się niebieskie kręgi. Każdy atom jego ciała wyczuwa złożoność przejścia słońca od Beltane ku przesileniu letniemu.
Siedem dni do solstitium — chwili, kiedy słońce staje nieruchomo. Uwaga wszystkich skupi się na świcie, choć tak naprawdę ważne jest to, co nastąpi po nim.
Minie pięć dni od przesilenia i w żyznym wieczornym zmierzchu mistycznego wieczoru zaświeci pierwsza pełnia po solstitium. Czas odnowy. Wtedy będzie musiał powrócić do Najświętszych i dokończyć to, co zaczął.
Niebo ciemnieje. Mistrz szuka wzrokiem Polaris, Gwiazdy Polarnej, Gwiazdy Przewodniej, najjaśniejszego światła w konstelacji Ursae Minoris. Najbliższe światło boskości na biegunie niebios. Jego oczy padają na czarną kurtynę nieba, na prehistoryczną ziemię, na Kamień Ofiarny. Wzdryga się, kiedy słyszy polecenie Najświętszych.
Bogowie nie będą tolerować porażki.
6
DEVIZES, KWATERA GŁÓWNA POLICJI HRABSTWA WILTSHIRE
KOMISARZ WYDZIAŁU ŚLEDCZEGO MEGAN BAKER CHCE JUŻ zapomnieć o tym dniu, choć jeszcze długo się on nie skończy. Jest chuda jak szczapa, ma trzydzieści jeden lat i chore dziecko w domu, ale nie ma męża, który by jej pomógł, ponieważ go wykopała. Ma również koszmarną szefową, która ubrała ją w to paskudne samobójstwo. Więc musi zostać w pracy do późna, żeby spotkać się osobiście z pogrążonym w żałobie synem samobójcy. To plus niezapłacone rachunki, które coraz bardziej wypychają jej torebkę, wystarczą za pretekst, żeby znów zacząć palić. Ale nie zaczyna.
Rodzice obiecali, że wezmą Sammy — zawsze ją biorą i to nigdy nie jest „problem”, o ile nie uważa się za problem protekcjonalnego wykładu i pełnych nagany spojrzeń, kiedy odbiera się chorą czteroletnią córkę kilka godzin później, niż się obiecało.
Ale Megan nie zamierza się poddawać. Zawsze chciała być policjantką. I nadal — mimo nieudanego małżeństwa — właśnie tego chce.
Filiżanka kawy i kilka kawałków gumy do żucia odpędzają tęsknotę za nikotyną. Zaczyna dzwonić jej komórka, więc patrzy na wyświetlacz. ZS — skrót od Zdradliwy Sukinsyn. Nie mogła się zmusić, żeby wpisać na listę kontaktów imię i nazwisko byłego męża. Określenie Zdradliwy Sukinsyn wydało jej się bardziej odpowiednie. Jest komisarzem w innym wydziale, ale ich ścieżki nadal się krzyżują. Za często. W pracy i podczas bolesnych dla niej jego odwiedzin u dziecka.
ZS nie godzi się na stale pory wizyt. O, nie. To by kolidowało z jego przerżnę-wszystko-co-się-rusza stylem życia. Oczekuje, że będzie mu wolno zobaczyć się z Sammy za każdym razem, jak najdzie go ochota. A to naprawdę niesprawiedliwe. I w stosunku do ich córki, i w stosunku do niej.
Opanowuje przemożne pragnienie, żeby rąbnąć komórką w ścianę. Bierze ją z biurka na sekundę przed włączeniem się poczty głosowej.
— Tak? — warczy.
ZS nie ma czasu na uprzejmości.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś, że Sammy jest chora?
— Ma gorączkę, to wszystko. Nic jej nie będzie.
— Nagle jesteś lekarzem?
— A ty rodzicem?
Ciężkie westchnienie w słuchawce.
— Meg, martwię się o swoją córkę. Krzyczysz na mnie, jak nie dzwonię, a teraz krzyczysz na mnie, że dzwonię.
Megan liczy w myślach do dziesięciu. Udaje jej się wreszcie wypluć jego imię.
— Ken, Sammy nic nie jest. Dzieci ciągle łapią na placu zabaw jakieś wirusy. Ma wysoką gorączkę i w nocy trochę wymiotowała, to wszystko.
— Ale to nie odra czy coś takiego?
— Nie — Megan nagle ogarniają wątpliwości. — Nie sądzę. Mama z nią jest, nie ma powodu do zmartwień.
— Ty powinnaś z nią być. Kiedy mała dziewczynka jest chora, chce być z mamą, a nie z babcią.
— Wypchaj się, Ken. — Rozłącza się i czuje, jak wali jej serce. Zawsze jej to robi. Nakręcają. Doprowadza do furii.
Dzwoni telefon na biurku, a Megan o mały włos nie wyskakuje ze skóry.Tym razem to z recepcji. Gideon Chase czeka na dole. Megan mówi, że już idzie, i pociąga ostatni łyk zimnej kawy. Rozmowa z rodziną zmarłego nigdy nie jest przyjemna.
W recepcji nie ma nikogo, wyjąwszy wysokiego ciemnowłosego mężczyznę o zszokowanej bladej twarzy. Megan oddycha głęboko i podchodzi do niego.
— Jestem komisarz Baker. Megan Baker. — Wyciąga rękę i widzi, że brudny niebieski plaster na jej wskazującym palcu zaraz odpadnie.
— Gideon Chase — mruczy mężczyzna, ostrożnie podając jej rękę, żeby nie naruszyć żałosnego opatrunku. — Przepraszam, że tak późno. Korki.
Megan uśmiecha się ze współczuciem.
— Wiem, zawsze są straszne. Dziękuję, że przyjechał pan tak szybko. To musi być dla pana trudne. — Otwiera drzwi za pomocą karty. — Wejdźmy tutaj. Znajdziemy jakieś spokojne miejsce i porozmawiamy.
7
DEVIZES
DLA KAŻDEGO ARCHEOLOGA, A WIĘC I DLA GIDEONA CHASE’A, pierwsze wrażenie z danego miejsca jest szczególnie ważne. Spieczony słońcem czerwony egipski piach czy zielone pole na angielskiej wsi wiele mogą powiedzieć o potencjalnych odkryciach.Tanie, lite drewniane drzwi, które komisarz Baker otwiera przed nim, również dużo mówią.
Pokój jest ponury, z czarnymi płytkami na podłodze i porysowanymi szarymi ścianami. Równie zachęcający jak otwarty grób. Jedyną jasną rzeczą w tym pomieszczeniu jest policjantka. Rudobrązowe włosy, rdzawy sweter i czarne rozszerzane spodnie. Gideon siada na niewygodnym krześle i z ciekawości popycha stojący przed nim stół. Tak jak myślał — jest przykręcony do podłogi.
Megan Baker też potrafi błyskawicznie wyrobić sobie zdanie o człowieku. Ma za sobą szkolenie z budowania profilu psychologicznego sprawcy, więc natychmiast ocenia mężczyznę o ciemnych włosach ostrzyżonych w stylu Hugh Granta. Brązowe oczy, pełne usta i wyraziste kości policzkowe. Na palcach ani śladu plam po nikotynie, paznokcie obcięte, a nie ogryzione. Nie nosi obrączki. Wielu żonatych mężczyzn jej nie nosi, ale nie ci o surowych zasadach, a ten człowiek wręcz promieniuje tradycjonalizmem, czego widomy znak stanowi niebieski wełniany blezer ze skórzanymi łatami na łokciach. Taki strój jest charakterystyczny raczej dla mieszkańców college’ów niż domów komunalnych. Ten blezer nie pasuje ani do czarnego kaszmirowego płaszcza, ani do pogniecionej zielonej koszuli. Gdyby w jego życiu była kobieta, na pewno by mu o tym powiedziała.
Megan przesuwa po stole otwartą kopertę.
— To jest list, który zostawił pański ojciec.
Gideon patrzy na kopertę, ale ani drgnie. Papier jest pochlapany czymś ciemnym.
Megan uświadamia sobie, na co on patrzy.
— Przykro mi. Wydawało mi się, że przełożenie go do innej koperty nie będzie właściwe.
Nie będzie właściwe.
Wychowano go tak, by zawsze robił rzeczy właściwe. A jednak nie przygotowało go to na chwilę, w której ktoś wręczy mu kopertę pochlapaną krwią jego ojca.
— Wszystko w porządku?
Odsuwa palcami kosmyk włosów i patrzy na nią.
— Nic mi nie jest.
Oboje wiedzą, że to nieprawda.
Gideon patrzy na kopertę i na własne imię wypisane dużymi literami pewną ręką ojca.
GIDEON
Po raz pierwszy w życiu czuje zadowolenie, że jego ojciec był ekscentrykiem i pisał wiecznym piórem, a nie pisakiem czy długopisem jak reszta świata.
Przyłapuje się na tym, że myśli o nim z sympatią, i zastanawia się, czy to chwilowe, czy też jest to jeden ze skutków śmierci kogoś: nagle zaczynasz szanować rzeczy, którymi wcześniej pogardzałeś. Czy śmierć wyciera do czysta tablicę i zmusza cię, byś o tych, o których myślałeś źle, myślał tylko dobrze?
Dotyka rogu koperty. Podnosi ją nieco, ale nie odwraca.
Jeszcze nie.
Serce mu wali, jak zawsze wtedy, gdy kłócił się z ojcem. Czuje go w tym liście. Czuje jego obecność przez papier. Odwraca kopertę i otwiera ją. Kiedy wyjmuje list, ogarnia go irytacja, że policja przeczytała go przed nim. Rozumie, dlaczego tak się stało; musieli go przeczytać. Ale nie powinni. Był zaadresowany do niego. Był prywatny.
Najdroższy Gideonie,
mam nadzieję, że po śmierci dystans między nami będzie mniejszy niż za mojego życia.
Teraz, kiedy odszedłem, dowiesz się o mnie wielu rzeczy. Nie wszystkie będą dobre, ale i nie wszystkie będą złe. Być może odkryjesz też, jak bardzo Cię kochałem. W każdej chwili swego życia kochałem Cię i byłem z Ciebie dumny.
Mój najdroższy Synu, wybacz mi, że cię odsunąłem. Kiedy patrzyłem na Ciebie, widziałem Twoją Matkę. Masz jej oczy. Jej uśmiech. Jej łagodność i jej słodycz. Mój kochany, to było dla mnie zbyt bolesne, widziećją w każdym Twoim ruchu. Wiem, że popełniłem błąd, wysyłając Cię do tej szkoły i ignorując Twoje prośby, bym Cię zabrał do domu, ale proszę, uwierz mi, obawiałem się, że nie zdołam tego znieść, jeśli się ugnę.
Mój najsłodszy, cudowny Synu, jestem taki dumny z tego, kim się stałeś, i z tego, co osiągnąłeś.
Nie porównuj nas ze sobą. Jesteś lepszym człowiekiem, niż ja byłem kiedykolwiek, i mam nadzieję, że pewnego dnia zostaniesz dużo lepszym ojcem.
Pewnie się zastanawiasz, dlaczego odebrałem sobie życie. Odpowiedź niejestprosta. W życiu dokonujesz wyborów, ale po śmierci jesteś wedle nich osądzany. Nie zawsze dobrze. Mam jednak nadzieję, że Ty osądzisz mnie łagodnie.
Uwierz mi, moja śmierć była szlachetna i nie tak bezsensowna i tchórzliwa, jak może Ci się wydawać. Masz prawo zrozumieć, o czym mówię, ale również może Cię to nic nie obchodzić i możesz wieść życie, wcale o mnie nie myśląc.
Mam nadzieję, że wybierzesz to drugie.
Mój prawnik skontaktuje się z tobą. Dowiesz się, że wszystko, co zgromadziłem, jest teraz Twoje. Zrób z tym, co zechcesz, ale nalegam, nie okazuj nadmiernej dobroczynności.
Gideonie, kiedy byłeś mały, bawiliśmy się razem, pamiętasz?Ja chowałem skarb, a ty go szukałeś, kierując się wskazówkami ukrytymi w zagadkach. Największym skarbem jest kochać i być kochanym. Mam wielką nadzieję, że się o tym przekonasz.
Najlepiej będzie, jeśli nie zaczniesz szukać odpowiedzi na zagadki, ale rozumiem, że możesz tego pragnąć. Jeśli tak, masz moje błogosławieństwo, ale nalegam, bądź ostrożny. Nie ufaj nikomu prócz samego siebie.
Najdroższy Synu, jesteś dzieckiem równonocy. Spójrz dalej niż słońce przesilenia i skup się na wschodzie nowego księżyca.
Rzeczy, które w pierwszej chwili uznasz za złe, okażą się dobre. Rzeczy, które uznasz za dobre, okażą się złe. W życiu chodzi o właściwy osąd i o równowagę.
Wybacz mi, że mnie nie było, że nie okazałem Ci, jak bardzo kocham Ciebie i Twoją Matkę, że nigdy Ci tego nie powiedziałem.
Twój zawstydzony, skruszony i kochający ojciec
Nathanieł
Za dużo tego naraz. Za dużo, żeby to ogarnąć.
Przesuwa ostrożnie palcami po liście. Wyczuwa słowa „Najdroższy Gideonie”. Pozwala, by palce obu rąk spoczęły na zdaniu „Mój najsłodszy, cudowny Synu, jestem taki dumny z tego, kim się stałeś”. Wreszcie, niemal jakby odczytywał alfabet Braille’a, jego palce odszukują słowa, które poruszyły go najbardziej: „Wybacz mi, że mnie nie było, że nie okazałem Ci, jak bardzo kocham Ciebie i Twoją Matkę, że nigdy Ci tego nie powiedziałem”.
Do oczu napływają mu łzy. Ma dziwaczne wrażenie, że ojciec wyciąga do niego ręce. Jakby rozmawiali przez szybę podczas widzenia w więzieniu i kładli na niej ręce, żeby się pożegnać, jakby dotykali się emocjonalnie, ale nie fizycznie. Niewidzialna przegroda między życiem i śmiercią. List stał się szklaną szybą i właśnie przez nią ojciec postanowił się pożegnać.
Megan nie przeszkadza mu, tylko od czasu do czasu rzuca okiem na zegarek, tłumiąc narastające poczucie winy z powodu tego, że każe na siebie czekać chorej czterolatce. Widzi, jak wielkie wrażenie zrobił list samobójcy na Gideonie.
— Czy chce pan zostać sam?
Gideon nie reaguje. Rozpacz wypycha mu umysł jak wata.
Megan odchrząkuje.
— Panie Chase, robi się późno. Czy możemy umówić się na spotkanie jutro?
Gideon próbuje się otrząsnąć z odrętwienia.
— Słucham?
Megan uśmiecha się ze współczuciem.
— Jutro. — Wskazuje głową list. — Chcemy pana zapytać o kilka rzeczy. Podejrzewam, że pan również ma pytania.
Ma masę pytań i właśnie zaczynają się z niego wylewać.
— Jak umarł mój ojciec? — Na jego twarzy maluje się ból. — Mówiła pani, że się zastrzelił, ale co się dokładnie stało? Gdzie był? O której... — głos mu się łamie. — Kiedy to zrobił?
Megan nie ucieka się do uników.
— Zastrzelił się z niewielkiego rewolweru. — Nie może się powstrzymać od podania szczegółów. — Webley Mark IV z pierwszej wojny światowej.
— Nie wiedziałem, że miał broń.
— Była zarejestrowana na jego nazwisko. Strzelał z niej kilka razy na miejscowej strzelnicy.
Jego szok jeszcze się pogłębia.
Megan przechodzi do tej trudniejszej części.
— Może go pan zobaczyć. Przeprowadzono już oficjalną identyfikację zwłok. Dokonała jej sprzątaczka, która odkryła ciało, więc nie musi pan tego robić, ale jeśli chce pan zobaczyć ojca, mogę to załatwić.
Gideon nie jest pewien, co odpowiedzieć. Na pewno nie chce zobaczyć, co zostało z jego ojca po tym, jak strzelił sobie w głowę, ale czuje, że to jego obowiązek. Czy to będzie źle, jeśli tego nie zrobi? Czy to jest coś, czego się od niego oczekuje?
Megan odsuwa krzesło i wstaje. Jeśli nie przejmie inicjatywy, syn samobójcy każe jej tu siedzieć do północy.
— Przykro mi, naprawdę musimy skończyć na dzisiaj.
— Proszę mi wybaczyć. Wiem, że jest późno. — Bierze list, składa go i wkłada do poplamionej koperty. — Czy mogę go zabrać?
— Tak. Tak, oczywiście.
Ostrożnie wkłada kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
— Dziękuję. I dziękuję, że poświęciła mi pani czas o tak późnej porze.
— Nie ma sprawy. — Megan wyjmuje swoją wizytówkę. — Proszę do mnie zadzwonić rano. Umówimy się.
Gideon bierze wizytówkę i za Megan wychodzi z pokoju. Megan wyprowadza go przez drzwi z zamkiem na kartę prosto w chłód i mrok nocy, na puste ulice.
Kiedy drzwi zamykają się za nimi, Gideona ogarnia odrętwienie.
Otwiera stare audi i siedzi nieruchomo za kierownicą. Kluczyki dzwonią w jego drżącej ręce.
8
TOLLARD ROYAL, CRANBORNE CHASE, SALISBURY
POSIADŁOŚĆ ROZCIĄGA SIĘ NA NIEZWYKLE PIĘKNEJ, KREDOWEJ równinie ciągnącej się przez Dorset, Hampshire i Wiltshire, w pobliżu pałacu, gdzie kiedyś mieszkali Guy Ritchie i Madonna.
Gideon nigdy w niej nie był, więc odnalezienie jej po ciemku okazało się trudne i zabrało mu ponad godzinę. Żałuje, że nie przemyślał tego lepiej — mógł przecież wynająć pokój w hotelu albo poprosić policję, żeby znalazła mu jakiś nocleg. A teraz nie ma gdzie spać, chyba że włamie się do domu ojca.
Owoce wątpliwego zajęcia, jakiemu oddawał się jego nieżyjący ojciec, są imponujące. Dom musi być wart z dziesięć milionów funtów, może więcej. Niewykluczone, że „fach” ojca — rabowanie grobów, jak często określał go Gideon — był jednym z powodów, dla których odebrał sobie życie.
Przejeżdża przez wysoką stalową bramę i ciemny ogród, złowróżbny jak cmentarz. Kręty podjazd ma niemal pół mili i doprowadza do otoczonego murkiem gazonu ze wspaniałą fontanną pośrodku — jest oświetlona, ale nie działa. Ogrodowe lampki rzucają łagodny żółty blask na liście starych drzew. Gideon wyłącza silnik i siedzi przez chwilę, wpatrując się w stary dom. Jest jak skorupa — opróżniony z życia.
Wysiada i idzie wykładaną kamiennymi płytami ścieżką biegnącą wokół południowego skrzydła budynku. Choć nie ma kluczy, przekonuje sam siebie, że raczej nie wpadnie w tarapaty, jeśli włamie się do domu, który właśnie odziedziczył.
Nagle włączają się reflektory systemu alarmowego i strumień białego światła zmusza go do zmrużenia oczu. W żywopłocie otaczającym dom widzi gwałtowny ruch. Zapewne lisy albo króliki.
Dostrzega na ścianie skrzynkę alarmową. Najwidoczniej system nie został uzbrojony. Kiedy popełniasz samobójstwo, nie włączasz alarmu. A ponieważ policja nie raczyła zamknąć bramy, zapewne nikt nie zadzwonił też do firmy ochroniarskiej z prośbą o kod do alarmu i nie wyznaczył nikogo do pilnowania domu.
Zagląda przez szyby przylegającej do domu pięknej oranżerii, ale nie może się zmusić do stłuczenia szkła. Zagląda ponownie nieco dalej, do pralni połączonej z magazynem. Drzwi są nowoczesne. Nie tak kosztowne jak wszystko, co dotąd tu widział.
Powinien wystarczyć solidny kopniak. Gdzieś w okolice zamka. Przygląda się uważniej drzwiom. Najlepiej zrobić to dobrze, za jednym razem.
Zamek pod gałką wygląda na wyłamany.
Pcha drzwi, a te stają otworem.
— Cholera — przeklina policję. Otwarta brama, a teraz drzwi z wyłamanym zamkiem, które powinny być zabezpieczone.
Powietrze w środku jest stęchłe. Czy tędy weszła policja? Kop w drzwi i wtargnięcie do środka po telefonie od rozhisteryzowanej sprzątaczki?
Włącza światło i uświadamia sobie, że jego ostatnia myśl nie ma sensu. Sprzątaczka, która znalazła jego ojca, zapewne miała swój klucz. Policja nie musiała forsować drzwi.
Czyli ktoś się tu włamał.
Albo jeszcze gorzej — nadal tu jest.
9
MUCHA NIC NIE ZNALAZŁ.
Przetrząsnął bawialnię, przeszukał wszystkie osiem sypialni, kilka łazienek i dwa salony, ale na razie nie znalazł niczego, co miałoby dla niego jakąś wartość. Oczywiście dom pełen jest bajecznie kosztownych przedmiotów. Zwykły włamywacz pogwizdując radośnie, zarzucałby już na ramię worek pełen łupów, ale Mucha nie przyszedł tu po luksusowe dobra.
Książki, dzienniki, dokumenty, zdjęcia, pliki komputerowe i wszelkiego typu nagrania, oto czego szuka w tej jaskini piratów.
Zdążył już przetrząsnąć bibliotekę. Zdjął z półek, otworzył i wytrząsnął setki starych książek. Teraz idzie do gabinetu — miejsca gdzie, jak słyszał, profesor się zabił.
Podchodzi do okna i zaciąga grube czerwone zasłony. Oświetla latarką biurko, widzi starą lampkę z brązu i włącza ją. W jej łagodnym świetle dostrzega najpierw obrotowy fotel, potem wiktoriańskie biurko i dużą ciemnoczerwoną mapę krwi na kremowym bibularzu.
Wstrząsa się. Wydaje mu się, że panujący w domu mrok napiera na niego. Przytłacza go.
Trzask.
Mucha odwraca się gwałtownie do drzwi. Naturalne odgłosy starego domu?
Wyraźne trzeszczenie.
Wyłącza lampę. Odsuwa się od biurka i kieruje ku drzwiom. Opiera się o ścianę i stara się uspokoić gwałtowne bicie serca.
Cisza.
A potem znowu ciche trzeszczenie podłogi.
Wie, skąd dobiega ten dźwięk. W pokojach z tyłu domu są stare drewniane podłogi, wiele ma obluzowane skrzypiące klepki. Odkrył to, kiedy tu wszedł. Zdejmuje worek marynarski z ramienia i zanurza w nim rękę.
Jego palce zaciskają się na małym żelaznym łomie. Idealnym do wyłamania starych drzwi albo rozbicia komuś głowy.
Mija chwila.
Potem następna.
I następna.
Zaczyna się zastanawiać, czy jest tu sam czy jednak nie. Czy ktoś tu wszedł i go zobaczył. Może nawet wezwał gliny? Nie może tu tak dłużej stać i czekać. Przeszukuje kieszenie spodni i znajduje zapalniczkę. Skoro on tego nie znalazł, przynajmniej sprawi, że nie znajdzie tego nikt inny.
Podkrada się z powrotem do biurka, ostrożnie otwiera szufladę — znajduje w niej paczkę papieru do drukarki. Doskonale. Zrywa opakowanie i podpala papier, czeka, aż zacznie dymić i pojawią się płomienie. Potem przytyka palące się kartki do okiennej zasłony.
Stora zmienia się w ryczącą kolumnę ognia, dziki słup pomarańczu i czerni. Mucha cofa się o dwa kroki. Wokół niego unosi się dym.
Kiedy się odwraca, widzi wysoką sylwetkę w drzwiach.
Na chwilę rozbłyskuje światło, jakby ktoś nacisnął dwa razy włącznik, a potem ten ktoś zamyka drzwi gabinetu. Mucha upuszcza palący się papier i podbiega do grubych mahoniowych drzwi. Ktoś przekręca dwa razy klucz w zamku.
Jest w pułapce.
10
GIDEON NIE JEST BOHATEREM.
Po raz pierwszy i ostatni bił się w szkole — ale nawet nie była to prawdziwa bójka. Dostał kilka razy w twarz od klasowego awanturnika. Napastnik zostawił go z krwawiącym nosem i bez pieniędzy na słodycze.
Od tamtej pory mocno przybrał na wadze. Urósł, rozrósł się w barach — to pierwsze zawdzięczał genom, to drugie latom wiosłowania w Cambridge. Ale od tamtej strasznej chwili w szkole nauczył się wyczuwać niebezpieczeństwo i zrozumiał, że bystry umysł jest zawsze lepszy niż silne ręce napastnika.
Już zadzwonił pod 999. Teraz skrada się jak najciszej przez dom, żeby się upewnić, że nie zrobił z siebie głupka.
Uchyla drzwi gabinetu, a światło padające z korytarza oświetla wielki klucz tkwiący w zamku. Kiedy widzi, jak włamywacz podpala zasłony, zamyka go w gabinecie, żeby nie uciekł, zanim zjawi się policja.
Ale teraz nachodzą go wątpliwości.
Uwięził człowieka w palącym się pokoju i jeśli go nie wypuści, ten człowiek umrze. I co z tego? Coś w nim naprawdę zadaje to pytanie. Co z tego, że umrze? Czy świat naprawdę odczuje stratę jakiegoś kryminalisty, który włamuje się do domu zmarłego i okrada go, nim jeszcze biedak spocznie w grobie?
Gideon otwiera drzwi.
Gdy do pokoju wpada powietrze, płomienie z rykiem strzelają w górę. Gideon cofa się, osłaniając ramionami twarz. Przez płynną ścianę ognia rzuca się na niego ciemna postać. Wali nim o ścianę. Siła uderzenia rezonuje echem w jego kościach. Dostaje pięścią w lewą kość policzkową. I kolanem w krocze. Zgina się wpół z bólu. Napastnik kopie go w twarz.
Leży na podłodze, oddycha płytko, a z ust sączy mu się krew. Ostatnia rzecz, jaką widzi, nim pochłania go ciemność, to wielka ściana ognia i dymu, pochylająca się w jego stronę.
11
MUCHA BIEGNIE PRZEZ ROZLEGŁY TRAWNIK ZA DOMEM; SERCE tłucze mu się o żebra. Ponad rykiem pożaru słyszy syrenę — tylko jedną, o ile może to ocenić. Jest już dobrze po północy, zapewne nie przybędzie tłum mundurowych. W najlepszym razie przyślą jeden radiowóz, zapewne z dwójką policjantów.
Mimo to mądrze zrobił, że zaparkował na drodze daleko od domu. Trawnik to otwarta przestrzeń, ale wkrótce będzie się mógł schować przed światłami. Problem polega na tym, że ciemność jest niemal zupełna i nie może znaleźć tego miejsca, w którym wspiął się po murze — miejsca, które doprowadzi go do samochodu.
Przedziera się przez gęste krzaki róż i omal nie przewraca się na ogromnym kretowisku. Wreszcie odnajduje punkt orientacyjny — szklarnię o podwójnych szybach, której dolna połowa jest zbudowana z cegieł, a górna z mocnego drewna. Odlicza trzynaście kroków wzdłuż muru i znajduje miejsce, w którym przez niego przeszedł.
Ale pojawia się kolejny problem.
Dostał się na teren posiadłości, wspinając się na niewielkie drzewo po drugiej stronie. Skok z wysokości trzech metrów nie był trudny. Ma nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, więc bez problemu przerzucił worek nad murem, opuścił się na rękach, a potem skoczył.
Ale teraz nie może wrócić.
Bez względu na to, jak wysoko skacze, nawet z rozbiegu, nie udaje mu się złapać za szczyt muru. Zdejmuje z ramienia worek i gorączkowo szuka czegoś, na czym mógłby stanąć. Stary kompostownik, może łopata albo grabie, o które mógłby się zaprzeć, albo jeśli będzie miał szczęście, drabina.
Nic nie znajduje.
Ogląda się na ciemny trawnik. Płomienie wyrywają się na wolność z okien domu. Gliniarze mają pełne ręce roboty. Uspokaja się. Ma dość czasu, żeby stąd uciec, nie popełniając błędów.
Szklarnia.
Szarpie za drzwi. Zamknięte. Przez okno widzi drewniane stoły pełne roślin. Coś takiego wystarczy mu w zupełności. Wraca do worka i uświadamia sobie, że zostawił łom w gabinecie. Wszystko jedno. Wystarczy mu siła mięśni.
Mucha cofa się i uderza obcasem w szkło i drewnianą ramę. Otwiera drzwi i wchodzi do środka. Ma rację, drewniane stoły idealnie nadają się do jego celu. Wyszarpuje jeden z nich z ziemi, w którą się zapadł, zrzucając z niego dziesiątki sadzonek pomidorów. Znów ogląda się na dom.
W ciemności widzi zawieszoną w powietrzu podskakującą kulę światła. Latarka. Gliniarz z latarką obchodzi teren — i szybko się do niego zbliża.
Mucha zabił już kiedyś i jest gotów znów zabić, jeśli okaże się to konieczne. Odsuwa się na lewo od światła latarki i ciska duży kamień w ścianę szklarni.
— Stój! Policja!
Uśmiecha się z satysfakcją, kiedy światło latarki kieruje się w stronę, z której dobiega hałas. Chwilę później jest już za plecami policjanta — funkcjonariusz nieprzytomny osuwa się na ziemię.
Mucha wraca po stół i stawia go pod murem.
Dwadzieścia sekund później już go nie ma.
12
MEGAN NASŁUCHUJE POCIĄGANIA NOSEM I WYSILONEGO ODDECHU swej czteroletniej córki. Co pół godziny budzi się i kładzie rękę na czole dziecka. Sammy jest rozpalona. Po raz ósmy tej nocy Megan moczy flanelową szmatkę i delikatnie kładzie ją na głowie córki.
Dzwonek komórki wyrywa ją z półsnu. Odbiera, nim telefon obudzi Sammy.
— Komisarz Baker.
— Pani komisarz, mówi Jack Bentley z dyspozytorni.
— Proszę zaczekać — szepcze i wstaje z łóżka. — Jedną chwilę. — Wychodzi na podest schodów. — Dobra, proszę mówić.
— Mieliśmy incydent w Tollard Royal, jeden z interweniujących posterunkowych kazał mi do pani zadzwonić.
— To nie mój rejon, Jack. — Rzuca okiem w głąb korytarza. Jej matka stoi w progu sypialni i marszczy brwi.
— Wiem, proszę pani. Mamy pożar w jednej z tych wielkich rezydencji. I włamanie, jak wynika z raportu. Napastnik, uciekając z miejsca zdarzenia, zaatakował policjanta.
— I po to do mnie dzwonicie?
— Do szpitala trafił poszkodowany świadek. Znaleziono przy nim pani wizytówkę.
Megan odwraca się tyłem do oskarżycielskiego spojrzenia matki.
— Jak się nazywa? Jak wygląda?
— Nie mam rysopisu, ale sprawdziliśmy zaparkowany przed domem samochód, stare audi A4. Jest zarejestrowane na Gideona Chase’a z Cambridge.
Megan sądzi, że zna odpowiedź, ale mimo to pyta:
— A do kogo należy dom?
Bentley sprawdza w komputerze, słychać klekot klawiatury.
— Posiadłość jest zarejestrowana na Nathaniela Chase’a. Jak wynika z rejestru wyborców, to jedyny jej mieszkaniec.
— To był jedyny mieszkaniec. Mężczyzna, który trafił do szpitala, to jego syn. Widziałam się z nim kilka godzin temu. Przyjechał, ponieważ powiadomiłam go o śmierci ojca.
— Biedak. To nie był jego dzień, no nie? — Nagle Bentley doznaje olśnienia. — To ten profesor, co się zastrzelił?
— Właśnie.
— No tak. Zgłoszenie przyjęli dwaj posterunkowi, Robin Featherby i Alan Jones. Jonesowi opatrują obrażenia karku, a Featherby poprosił mnie, żebym do pani zadzwonił. Kazał przeprosić, że tak późno, ale uznał, że lepiej powiadomić panią teraz, niż dostać ochrzan jutro.
— I miał rację. Dzięki, Jack. Dobranoc.
Wyłącza telefon akurat w momencie, gdy matka wślizguje się do jej pokoju i sprawdza, co z Sammy. Zaraz się pokłócą, Megan po prostu to wie. Więc zamiast wrócić do pokoju, schodzi na dół, żeby zrobić herbatę.
Czekając, aż woda się zagotuje, przypomina sobie swoje krótkie spotkanie z Gideonem i dziwaczny, niepokojący list pożegnalny jego ojca. Nie ma takiej możliwości, żeby zajście w Tollard Royal było zwykłym włamaniem, które nie wyszło.
Po prostu nie ma takiej możliwości.
13
WTOREK, 15 CZERWCA
SALISBURY
KIEDY GIDEON OTWIERA OCZY, JEST JUŻ RANO. WYDAJE MU SIĘ, że jest w domu, we własnym łóżku. Dopiero po chwili uświadamia sobie, jak bardzo się myli. Jest w szpitalu. Było włamanie i pożar w domu jego zmarłego ojca, a lekarze ze szpitala okręgowego w Salisbury uparli się, żeby został na noc na „obserwacji”.
Próbuje usiąść, kiedy zjawia się siostra oddziałowa Suzie Willoughby.
— O, obudził się pan. Jak się pan czuje?
Gideon dotyka głowy, a ta odpowiada bólem.
— Obolały.
Pielęgniarka bierze kartę zawieszoną w nogach łóżka, patrzy na nią, a potem uważnie przygląda się Gideonowi.
— Ma pan guza, rozciętą wargę i paskudną ranę na lewym policzku, ale z rentgena wynika, że nic nie jest złamane.
— Powinienem być za to wdzięczny?
— Coś w tym sensie. — Patrzy na jego ranę. — Jest mniej zaczerwieniona niż w nocy, ale chyba powinniśmy założyć ze dwa szwy.
— Będzie dobrze. Wszystko mi się szybko goi.
Pielęgniarka widzi jego strach.
— Szycie nie boli. To nie tak jak kiedyś. Kiedy był pan ostatni raz szczepiony przeciwko tężcowi?
— Jak byłem mały.
— Więc damy panu zastrzyk i na wszelki wypadek zbadamy krew. Jak pańskie gardło?
Czuje się tak, jakby znów był w szkole z internatem, jakby badała go pielęgniarka, żeby ocenić, czy nie chce się przypadkiem wykręcić od lekcji.
— Trochę boli, ale nic mi nie jest. Myślę, że mogę już iść do domu.
Pielęgniarka rzuca mu spojrzenie mówiące, że nie może.
— Za jakieś dwadzieścia minut będzie obchód. Lekarz obejrzy pana i jeśli wszystko będzie w porządku, zostanie pan wypisany. — Poprawia cienkie koce. — Przyniosę panu coś na ból głowy i wodę do przepłukania gardła. Powinien pan dużo pić, to oczyszcza organizm. Nawdychał się pan dymu w tym pożarze. Zapewne będzie pan kaszlał przez kilka dni.
Gideon z wdzięcznością kiwa głową.
— Dziękuję.
Kiedy pielęgniarka wychodzi, myśli o tym, co powiedziała. Pożar. Teraz wszystko mu się przypomina: włamywacz w gabinecie ojca, płonące zasłony, bójka w korytarzu.
Pielęgniarka wraca z plastikowym kubkiem z wodą i dwoma fiolkami leków.
— Ma pan uczulenie na paracetamol albo ibuprofen?
— Nie.
Wysypuje mu na rękę dwie tabletki paracetamolu.
— Proszę to wziąć. Jeśli nie pomogą, lekarz przepisze panu coś silniejszego.
Musi wypić całą wodę, żeby je przełknąć. Vicky — jego eks — potrafiła połknąć garść tabletek, nawet nie popijając ich wodą, ale on musi pochłonąć pół Tamizy, żeby uporać się z jedną. Zabawne, że dziś o niej myśli. To zapewne z powodu uderzenia w głowę. Minął już prawie rok, odkąd zerwali ze sobą. Królowa Vic wróciła do Edynburga po obronieniu doktoratu, tak jak się zawsze odgrażała, a rozstanie uświadomiło im obojgu, że nadszedł czas, by pójść własnymi drogami. Szkoda, myśli Gideon. Czasami za nią tęskni. Na przykład teraz.
Siostra Willoughby nadal nad nim stoi.
— Przyjmie pan gościa?
Zadaje to pytanie niemal przepraszającym tonem.
Gideon nie jest pewien, co odpowiedzieć.
— Jakiego gościa?
— Z policji. Przyszła jakaś pani komisarz i czeka w recepcji. — W jej oczach pojawia się złośliwy błysk. — Nie musi pan z nią rozmawiać, jeśli źle się pan czuje. Mogę ją odesłać.
— Nie, w porządku. Zobaczę się z nią. Dziękuję.
Głowa protestuje łupaniem. Megan Baker to nie jest towarzystwo, o jakim marzy w tej chwili.
14
WEWNĘTRZNY KRĄG ZBIERA SIĘ W JEDNEJ Z ZEWNĘTRZNYCH komnat Sanktuarium. Wysokie do pasa świece z najczystszego wosku tworzą krąg; ich płomienie rzucają widmowy blask na to nieoczekiwane zebranie zwołane przez Mistrza.
Mucha stoi w środku kręgu. Hańba wisi jak kamień u jego szyi.
— Zawiodłeś — głos Smoka odbija się echem od kamiennych ścian. — Zawiodłeś swoich braci, zawiodłeś nasze Bractwo i wystawiłeś na niebezpieczeństwo wszystko, w co wierzymy.
Mucha wie, że nie należy protestować.
Głos Smoka jest okrutny.
— Oświeć nas, proszę, jakie to „prezenty” zostawiłeś policji.
Mucha recytuje bezbarwnym głosem.
— Worek z narzędziami. Był w nim łom, śrubokręt, młotek, taśma klejąca, przecinak do drutu...
— I DNA, żeby można cię było skazać za włamanie, podpalenie i zapewne również próbę zabójstwa — przerywa mu Smok.
— Nie znajdą mnie.
— Chwilowo.
— Nie jestem notowany — protestuje Mucha. — Moje odciski palców i DNA nie są nigdzie zarejestrowane.
Smok wymierza mu policzek.
— Jesteś nie tylko niekompetentny, ale i bezczelny. Okaż mi szacunek, na jaki zasługuję jako Strażnik Wewnętrznego Kręgu.
Mucha przykłada dłoń do piekącego policzka.
— Proszę o wybaczenie.
Smok patrzy w głąb ciemnej komnaty.
— Gołąb, czy możemy pozbyć się tych dowodów?
— Sprawić, by zaginęły?
Smok kiwa głową.
— Jeszcze nie. Ze względu na tego policjanta, którego zaatakował. Ale później tak. Jestem pewien, że to da się zrobić.
— Dobrze. — Smok odwraca się znów do Muchy. — Czy ktoś widział twoją twarz?
— Policjant nie, było ciemno. Ale syn tak. Jestem pewien, że mnie widział.
Smok rzuca w przestrzeń pytania:
— Czy wiemy, jak się miewa? Gdzie przebywa?
Najniższy z obecnych, rudowłosy brat znany jako Piec, odpowiada.
— Jest w szpitalu w Salisbury, zatrzymali go na noc, żadnych poważnych obrażeń. Wypiszą go jutro, może nawet jeszcze dziś.
Odzywa się Gołąb, jego głos jest spokojny, pewny.
— Patrzący będą go obserwować, kiedy wyjdzie.
— Dobrze. — Smok ma kolejne pytanie do Muchy. — Żebyśmy mieli jasność. Nie znalazłeś w tym domu nic, co ujawniłoby nas światu?
— Nic. Przeszukałem wszystkie pokoje, na dole i na górze. Były tam setki — może tysiące — książek, ale żadnych zapisków, dokumentów czy listów, które wspominałyby o Najświętszych czy naszym Bractwie.
Znów odzywa się Gołąb.
— Może do końca pozostał lojalny.
Smok tak nie uważa.
— Wiemy, jakim uczuciem darzyłeś naszego brata, ale jest ono źle ukierunkowane. Jego samobójstwo nastąpiło w wyjątkowo niedogodnym momencie. Było samolubne i może sprowadzić na nas zgubę. Wiedział, co planowaliśmy i czego od niego oczekiwaliśmy.
Smok znowu zwraca się do Muchy:
— Jesteś całkowicie pewien, że w tym domu nie ma żadnej wzmianki o nas i naszym Bractwie?
— Gdyby nawet była, to już jej nie ma. Jestem pewien, że ogień zniszczył wszystko w jego gabinecie.
Złość i niepokój Smoka rozwiewają się. Może wpadka z zapomnianym workiem to cena, jaką trzeba było zapłacić za oczyszczający ogień, który strzeże tajemnicy Bractwa? Ale pozostaje większy problem. Nathaniel Chase miał do odegrania ważną rolę. Kluczową w drugiej fazie ceremonii.
Po jego odejściu ktoś musi ją przejąć.
I to szybko.
15
MEGAN BAKER WYGŁADZA CIEMNOSZARĄ, DŁUGĄ ZA KOLANA SPÓDNICĘ od garsonki i siada na twardym krześle obok łóżka Gideona.
— Niech mi pan opowie, co się panu przytrafiło.
— Obawiam się, że niewiele pamiętam.
Megan patrzy na pielęgniarkę, która stoi u jej boku.
— Czy macie tu może jakieś odosobnione miejsce? Takie, w którym można spokojnie porozmawiać?
Pielęgniarka musi przez chwilę pomyśleć.
— Mamy pokój badań, tam w korytarzu. — Pokazuje kierunek. — Może pani z niego skorzystać. Proszę zawiesić kartkę na drzwiach, to nikt nie będzie państwu przeszkadzał.
Megan patrzy na Gideona.
— Może pan chodzić?
— Jasne. Nic mi nie jest. — Powoli opuszcza nogi z łóżka, uważając, żeby szpitalna piżama nie odsłoniła światu więcej, niż powinna. — Proszę mi wybaczyć mój strój. — Wskazuje pasiastą spraną flanelę, która kończy się spory kawałek nad jego kostkami.
Wchodzą do pokoju badań i pielęgniarka zostawia ich samych.
Megan wiesza na drzwiach kartkę „Badanie”, zamyka je i wysuwa zza biurka dwa krzesła.
— Więc co się panu przydarzyło, kiedy wyszedł pan z komisariatu?
Gideon czuje się głupio.
— Nie przemyślałem dobrze sprawy. Kiedy wyszedłem, uświadomiłem sobie, że nie mam gdzie nocować. Wtedy wpadło mi do głowy, żeby jechać do domu ojca i tam się przespać. Chyba coś mnie tam ciągnęło.
— To dość naturalne.
— Może. W każdym razie okazało się, że zamek w tylnych drzwiach jest wyłamany, więc zadzwoniłem pod 999 i wszedłem do środka, żeby się rozejrzeć.
Megan zakłada nogę na nogę.
— Powinien pan zaczekać na przyjazd radiowozu. Nie kazali panu czekać?
Nie pamięta, ale nie chce wpędzić nikogo w kłopoty.
— Przypuszczam, że tak. Ale ja chciałem zajrzeć do środka i sprawdzić, czy nie podniosłem fałszywego alarmu.
— Najwyraźniej nie był to fałszywy alarm.
— No właśnie. Zobaczyłem w gabinecie ojca jakiegoś człowieka. Podkładał ogień.
— Jak? Co dokładnie robił?
Obraz w mózgu archeologa staje się wyraźny.
— W jednej ręce, w lewej, miał plik papierów, podpalił go zapalniczką, taką tanią, wie pani...
— Jednorazową? Marki Bic?
— Coś w tym rodzaju. Podpalił papiery, a potem przytknął je do zasłon. Właśnie miał zamiar podpalić biurko ojca...
— Kiedy mu pan przeszkodził?
— Nie, niezupełnie. Najpierw tylko zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem klucz. A potem uświadomiłem sobie, że muszę go wypuścić, bo inaczej zginie.
— Niektórzy mogliby poczuć pokusę, żeby go tam zostawić.
— Też ją poczułem.
— Dobrze, że pan tego nie zrobił. Bo musiałabym dziś pana oskarżyć o popełnienie przestępstwa.
— Wiem.
Megan przygląda mu się. To naukowiec, nie wojownik. Jeden z tych mężczyzn, którzy sprawiają wrażenie wystarczająco wysokich i wysportowanych, żeby się obronić, ale nigdy się tego nie nauczyli.
— Więc otworzył pan drzwi, a on pana zaatakował?
— Właśnie. Odepchnął mnie, a ja złapałem go w pasie, jak w rugby. Tylko że nie zdołałem go powalić, a on zaczął mnie bić i kopać.
Megan patrzy na siniak. Ma niezwykły kształt.
— Rozciął panu paskudnie policzek. Sądząc ze śladu, miał na prawej ręce jakiś pierścionek, zapewne sygnet.
— Nie zauważyłem. Ale bolało.
— Wyobrażam sobie. — Podnosi torebkę z podłogi. — Czy mogę zrobić zdjęcie tego siniaka? Zarys jest bardzo wyraźny.
— Jasne.
Zdejmuje pokrowiec z maleńkiego cyber-shota, który przy sobie nosi, a potem oślepia Gideona fleszem.
— Przepraszam — mówi. — Jeszcze jedno.
Kolejny błysk i zamyka aparat.
— Pokażemy to technikom. — Wkłada aparat do torebki. — Jeśli złapiemy tego faceta od pierścionka, zostanie oskarżony o napaść, włamanie i podpalenie. Ładny triplet. Za coś takiego powinien długo posiedzieć.
— Powinien?
— Niestety, angielskie sądy łatwo się wzruszają łzawymi historyjkami o moczeniu łóżka w dzieciństwie, ojcach alkoholikach i tak dalej. Nazywają to okolicznościami łagodzącymi. Dobrze mu się pan przyjrzał?
Na twarzy Gideona pojawia się rozczarowanie.
— Nie, obawiam się, że nie. To wszystko stało się tak szybko i było naprawdę ciemno.
Megan skończyła psychologię i pracowała dwa lata u jednego z najlepszych brytyjskich speców od sporządzania profili. Widzi kłamstwo, nim jeszcze przesłuchiwany je wypowie. Marszczy brwi i stara się wyglądać na zdziwioną.
— Nie bardzo rozumiem. Zauważył pan zapalniczkę w jego ręku — bica — ale nie zauważył pan jego twarzy?
Gideon porusza się niespokojnie.
— Nie wiem. Myślę, że oślepiały mnie płomienie.
— Rozumiem. Ale pomimo światła, jakie dawał pożar — z papierów w jego ręku, z płonących zasłon — nie zauważył pan dość, żeby stworzyć przynajmniej przybliżony rysopis?
Gideon wzrusza ramionami.
— Przykro mi.
— Panie Chase, chcę panu pomóc. Ale musi mi pan zaufać.
Gideon jest wyraźnie zaskoczony.
— Ależ ufam. Dlaczego miałbym nie ufać?
Megan ignoruje jego pytanie.
— Jest pan pewien, że nic nie może pan nam powiedzieć o napastniku? Wzrost? Waga? Kolor włosów? Ubranie? Nic?
Gideon czuje, że jej oczy wwiercają się w niego, ale milczy. Ma zdjęcie tego człowieka, zrobił je komórką tuż przed zamknięciem drzwi. Włamywacz musiał tam się zjawić w związku z tajemnicami jego ojca. Gideon zamierza odkryć, co to za tajemnice, nim zrobi to policja.
Megan nadal czeka na odpowiedź.
Gideon kręci głową.
— Przykro mi. Po prostu nie mogę pani pomóc.
Obdarza go uśmiechem tak szerokim, że Gideon omal się nie wzdryga.
— Ależ pomoże pan — mówi lodowatym tonem. — Proszę mi wierzyć, pomoże pan.
16
STONEHENGE
OCHRONA STONEHENGE W ZASADZIE POLEGA NA POWSTRZYMYWANIU ludzi od wchodzenia na kamienie albo od oddawania na nie moczu. W tym celu English Heritage wzniosło płotki, barierki i słupki ze sznurami i dopuszcza ludzi do samych kamieni tylko przy specjalnych okazjach albo gdy mają pisemne zezwolenie.
Rządowa organizacja jest dobra w tym, co robi, ale nie ma pojęcia, jak oddani są niektórzy z zatrudnianych przez nią strażników. Tacy, którzy należą do Podążających za Najświętszymi, tacy jak Sean Grabb. Pilnują kręgu jeszcze długo po zakończeniu swojej zmiany.
Trzydziestopięcioletni Grabb jest jednym z tych facetów w koszulach z podwiniętymi rękawami i lekką nadwagą, którzy zawsze robią, co do nich należy, i nigdy nie żałują miłych słów swoim współpracownikom. Stoi na czele zespołu Patrzących, którzy bezustannie obserwują Stonehenge. Trzysta sześćdziesiąt stopni. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.
On i jego Patrzący nigdy nie przestają obserwować. Po części robią to otwarcie, podczas opłacanych przez Heritage zmian, a po części potajemnie, za pomocą zdalnie sterowanych kamer umieszczonych w strategicznych punktach terenu.
Grabb jest Patrzącym od dziesięciu lat. Wśród braci znany jest jako Strzelec. Poszedł w ślady swego ojca, dziadka i wszystkich innych znanych mu przodków z linii męskiej. Dzisiaj jest z nim dwudziestopięcioletni Lee Johns, świeży nabytek, który dopiero zostanie oficjalnie przyjęty w święte szeregi. Jest wysoki i chudy, ma twarz pokrytą trądzikiem, a po pracy chodzi w brudnych dżinsach i koszulkach z nazwami zespołów rockowych. Nie należy do bystrzaków i przeszedł już swoje, wie, co to narkotyki i bezdomność. Kiedy skończył dwadzieścia lat, społeczeństwo spisało go na straty. Przez jakiś czas szukał pociechy wśród kontestatorów i agitatorów, ale tak naprawdę nigdzie nie pasował.
Jego życie zaczęło nabierać znaczenia, dopiero kiedy w drodze do Glastonbury, gdzie miał nadzieję trochę zarobić na dilerce, zawędrował do Stonehenge. Nigdy nie dotarł na festiwal. Został, pomagał sprzątać i zgłaszał się do każdej pracy przy kamiennym kręgu.
Pracuje z Seanem od trzech lat. Są jak uczeń i mistrz. Sean jest jego patronem i regularnie dzieli się z nim swoją wiedzą, tak samo jak mazistą brązową herbatą z nieodłącznego termosu. Na każdej zmianie przepytuje protegowanego, aby się upewnić, że przyswoił on wszystko, co jest potrzebne, żeby zostać przyjętym do zamkniętego kręgu Podążających.
— Pytanie pierwsze — Grabb spojrzeniem nakazuje swemu uczniowi, aby się skupił. — Czym są kamienie i co oznaczają dla członków Bractwa?
Johns uśmiecha się — pytanie jest łatwe.
— Kamienie to nasi Najświętsi. Są źródłem całej naszej ziemskiej energii. Są naszymi obrońcami, naszymi opiekunami i naszą siłą życiową.
Grabb w nagrodę nalewa herbatę do brązowego kubka Lee.
— Dobrze. A dlaczego Najświętsi udzielają nam swoich błogosławieństw?
Johns ściska kubek z ciemnym eliksirem. Stoją przy barierce na parkingu.
— Jesteśmy Podążającymi, potomkami tych, którzy umieścili tutaj te głazy tysiące lat temu. Kości i krew naszych przodków żywiły Najświętszych w miejscu ich spoczynku. Pewnego dnia nasze szczątki podążą za nimi i dopełnią cyklu.
Para unosi się znad stalowego kubka z termosu Grabba. Popijając gorącą herbatę, pyta: