Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Trzymająca w napięciu powieść autora "Dziedzictwa Stonehenge", przetłumaczonego na 35 języków, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, intrygujących tajemnic i szokujących odkryć. Na plaży w Los Angeles fale wyrzucają zwłoki zamordowanej w bestialski sposób kobiety. Prowadzący tę sprawę policjanci, porucznik Mitzi Fallon i detektyw Nick Karakandez z wydziału zabójstw, odkrywają, że była to znana hollywoodzka scenarzystka Tamara Jacobs pracująca ostatnio nad filmem fabularnym o Całunie Turyńskim. Okoliczności wskazują, że pisarka mogła zginąć, ponieważ toku pracy nad filmem posiadła jakiś mroczny sekret na temat tej najbardziej zagadkowej relikwii chrześcijaństwa. Niebawem okazuje się, że w Los Angeles grasuje seryjny morderca, który po zabiciu ofiar owija je całunem. Czy to on zamordował scenarzystkę, czy też za jej śmiercią kryją się siły znacznie potężniejsze od pojedynczego szaleńca? Szukając odpowiedzi na to pytanie, wraz z bohaterami trafiamy do Libanu, Włoch, Szwajcarii oraz Francji i poznajemy sekrety historii Całunu Turyńskiego. Na bieg wypadków nie pozostaje też bez wpływu pewna rozmowa, do której doszło w apartamentach papieskich w Pałacu Apostolskim.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 497
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Tajemnica Całunu Turyńskiego
© Sam Christer 2012
© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023
Tytuł oryginału: The Turin Shroud Secret
ISBN: 978-9979-64-600-6
Donnie i Billy’emu z podziękowaniem
za bezcenny dar czasu oraz zrozumienia
Jedną po drugiej wyznawcy wyszarpują cegły z murów odwiecznego sanktuarium. Świadomie uwalniają przerażająco morderczą siłę, która ocali wszystko, co dla nich święte — albo zniszczy to na zawsze.
Ten kupił płótno, zdjął Jezusa [z krzyża], owinął w płótno i złożył w grobie, który wykuty był w skale. Przed wejście do grobu zatoczył kamień.
BIBLIA TYSIĄCLECIA
ŚRODA WIECZOREM
BEVERLY HILLS, LOS ANGELES
MA WIELE POWODÓW, ŻEBY ZABIJAĆ. Co więcej, lada chwila zabije po raz kolejny.
To potrzeba. Żądza. Jak popęd seksualny. Nękający przymus. Albo mu ulega, albo nieustannie o tym myśli. Fantazjuje. Planuje. W wyobraźni przeprowadza próbę generalną. Zabijanie jest dla niego tak samo konieczne, jak zaczerpnięcie oddechu. Tak samo nieuniknione. Tylko przyjemniejsze. Niezapomniane.
Z tą pójdzie mu jak z płatka. Jest idealna. Najlepsza dotychczas. Zresztą jak wszystkie niezabite. Bo tak właśnie je nazywa. Nie widzi w nich ani ludzi, ani kolejnych ofiar.
Są jeszcze niezabite.
Spokojna okolica. Samotna kobieta. Nie ma pojęcia, że on wślizgnął się po cichu do jej domu i do jej życia, kiedy pracowała w swoim pięknym ogrodzie na tyłach budynku.
Leży przyczajony już od wielu godzin, niezauważony jak pies w ulubionej kryjówce, strzygąc uszami na każdy odgłos domowej krzątaniny. Wyobraża sobie czynności towarzyszące dźwiękom.
Cichy brzęk szkła — niezabita sprząta po spożytej samotnie kolacji.
Delikatny trzask — zamyka zmywarkę do naczyń.
Głośny grzechot. Kostki lodu spadają z dozownika na drzwiach lodówki stojącej tuż przy wejściu do kuchni. Zabierze do łóżka szklankę wody.
Cichy trzask, jeszcze jeden, a po nim wyraźniejsze stuknięcie. Gasi światło i zamyka drzwi.
Tup, tup. Tup, tup. Odgłosy kroków. Idzie na górę, ciężko stąpając. Chciałaby pewnie jak najszybciej zasnąć w swoim wielkim miękkim łóżku.
Pstryknięcie. Lampka nocna zalewa sypialnię żółtym blaskiem.
Plusk wody. Czyli bierze prysznic. Gorący i przyjemny. Krople oczyszczą jej ciało, zanim się położy.
Odświeżą ją przed śmiercią.
On czeka. Odlicza sekundy i minuty. Siedem tysięcy dwadzieścia sekund. Dwanaście długich minut. Słyszy warkot suszarki do włosów. Nie wolno się kłaść do snu z mokrymi włosami. To niezdrowe.
Teraz telewizor. Muzyka. Film. Wiadomości. Kobieta skacze po kanałach. Szuka czegoś, co pozwoli jej zapomnieć o ciężkim dniu. The Tonight Show. Conan. Doktor House.
Delikatny trzask: elektryczność statyczna na ekranie telewizora plazmowego.
Cisza.
Ostatnie pstryknięcie. Lampa.
Ciemność.
On nadal czeka. Pod łóżkiem. Napawając się słabnącym echem ostatnich dźwięków — jak białym opłatkiem rozpuszczającym się na języku po przyjęciu komunii.
Niebawem słyszy cichy szept jej oddechu, westchnienia delikatne jak miękkie światło przełamujące ciemność nieba o świcie. Sen przygotowuje ją dla Boga. I dla niego. Opuszcza swoją kryjówkę. Powoli. Z gracją. Ostrożnie. Śmiertelnie niebezpieczne zwierzę wyczołgujące się z ukrycia. Odsłonięte w dziczy. Skradające się do ofiary. Rozedrgane od niecierpliwości.
Kładzie rękę na jej szyi, a drugą zakrywa jej usta. Oczy niezabitej otwierają się z przerażeniem. Uśmiecha się do niej i szepcze:
— Dominus vobiscum.
Pan z tobą.
CZWARTEK RANO
MANHATTAN BEACH, LOS ANGELES
JEST LISTOPAD, ALE TEMPERATURA NA wydmach przekracza trzydzieści stopni. W Kalifornii tak bywa. Złota jesień rekompensuje kiepskie lato. Trzydziestoletni, potężnie zbudowany detektyw wydziału zabójstw Nick Karakandez, ubrany w wytarte dżinsy i skórzaną kurtkę pilotkę, stoi na szczycie wydmy. Przysłania dłonią swoje zielononiebieskie oczy, wbijając wzrok w roziskrzone kłębowisko Pacyfiku.
Patrzy w dal, dostrzegając to, czego nie widzą inni. A już na pewno widzi więcej niż oblepione piaskiem zwłoki, nad którymi pochylają się technicy kryminalistyczni oraz lekarz sądowy. Więcej niż wystające nad falami głowy ludzi gapiących się z wody.
Nick widzi przyszłość.
Dokładnie rzecz biorąc to, co się wydarzy za miesiąc. Jego łódź idzie w morze pod wybrzuszonymi żaglami, znad rufy wystaje wędka, albo nawet dwie, a takie zajęcia jak ta biedna topielica są już tylko odległym wspomnieniem.
— Nick! Rusz wreszcie dupę i zejdź tu na dół!
Tylko jedna kobieta na świecie odzywa się do niego w taki sposób. Nick opuszcza dłoń. Mrużąc oczy, patrzy na swoją koleżankę i szefową, porucznik Mitzi Fallon.
— Idę, już idę. Daj mi tylko trochę czasu!
Trzydziestodziewięcioletnia matka dwóch córek znajduje się niecałe dwadzieścia metrów przed nim, na dole zagłębienia w miękkim kalifornijskim piasku.
— Hej, Wielka Stopo! Jesteś szybszym od błyskawicy gliniarzem z wydziału zabójstw, jak cię uczyłam? Czy może leniwcem trójpalczastym, a ja się na tobie nie poznałam?
Nie udaje mu się zapanować nad śmiechem.
— Jestem błyskawicznie działającym gliniarzem, pani porucznik. Po czym się poznaje trójpalczastego leniwca?
— To ssak z krótką szyją i tłustą dupą. Ma sześćdziesiąt milionów lat. Większość czasu przesypia.
— Pękam z zazdrości!
Mitzi kopie mu tyłek, odkąd zaczął pracować w wydziale zabójstw pięć lat temu. Teraz człapie obok niej w kierunku trzepoczącej taśmy rozciągniętej dziesięć metrów od krawędzi oceanu. Niebawem miejsce zbrodni zniknie. Zmyje je przypływ, ten odwieczny pomocnik morderców.
Pokazują legitymacje funkcjonariuszowi zabezpieczającemu teren, nakładają ochraniacze na buty i dołączają do lekarki sądowej Amy Chang, która kontynuuje rodzinne tradycje chińskiej medycyny oraz dysponuje umysłem tak wielkim jak deficyt budżetowy stanu Kalifornia.
— Witam panią doktor — szczebiocze Mitzi. — Jest choćby cień szansy, że nasza biedna denatka zmarła w normalnych okolicznościach? Dziś wieczorem muszę być na meczu piłki nożnej.
Lekarka nie podnosi wzroku. Dobrze zna ich obydwoje. Zbyt dobrze.
— Nie widzę najmniejszej. Chyba że za normalną uznamy sytuację, w której przed wrzuceniem ciała do wody ktoś wyrywa ofierze dwa zęby, wydłubuje oko i podcina gardło.
— O cholera, pewnie jakiś nieuważny dentysta. — Nick pochyla się nad zwłokami.
— Beknie za to Obama. Nie powinien był majstrować przy systemie ubezpieczeń zdrowotnych — dodaje Mitzi.
— Ale dopadł bin Ladena.To daje mu do ręki kartę „Wychodzisz z więzienia”, przynajmniej jeśli chodzi o mnie.
Amy spogląda na nich, kręcąc głową z udawanym niesmakiem.
— Żartownisie! Może jednak byście okazali choć odrobinę szacunku dla tego, co się tutaj dzieje?
Nick patrzy lekarce w oczy. Coś między nimi iskrzy. Delikatnie, ale jednak. Detektyw odpowiada bez chwili wahania.
— Ależ tkwią w nas całe tony szacunku, tylko dobrze go ukrywamy. Czarny humor to jedyny sposób, jaki mamy, żeby chronić swoją delikatną osobowość.
Amy zmusza go spojrzeniem, żeby odwrócił wzrok.
— Chyba raczej wyrazić chore myśli.
Porucznik Fallon okrąża technika kryminalistycznego przesiewającego piasek w poszukiwaniu czegokolwiek, co może się wiązać z denatką, a zostało zasypane lub zadeptane. Obchodzi zwłoki, oglądając je pod różnymi kątami, jakby były współczesnym dziełem sztuki, którego sensu nie dostrzega.
— Miała przy sobie jakieś dokumenty?
— Żadnych — odpowiada Amy. — Nie sądziłaś chyba, że aż tak dopisze wam szczęście.
— Trzeba mieć nadzieję. — Mitzi ponownie okrąża zwłoki.Tym razem wolniej, pochylając się, żeby obejrzeć dokładniej twarz i dłonie ofiary. — Możesz określić, jak długo była w wodzie?
Amy znów podnosi wzrok.
— Daruj sobie, Mitzi. Muszę zmierzyć temperaturę ciała i sprawdzić pływy oceaniczne. Pytasz o wiele za wcześnie, żeby otrzymać uprzejmą odpowiedź.
Amy wciska termometr do mózgu przez oczodół. Dzięki temu określi czas zgonu z dokładnością do trzech godzin. Odwraca głowę, żeby spojrzeć na odbijające się od brzegu fale. Po konsultacji ze specjalistą oceanologiem ustali z dużą dozą pewności, gdzie i kiedy ofiara spotkała swoją śmierć. Notuje temperaturę ciała, a następnie sięga po nożyczki, żeby obciąć paznokcie — umieszcza je w plastikowej torebce.
Mitzi wciąż się nad nią pochyla, lekarka czuje się więc w obowiązku coś jej jednak przekazać.
— Mówimy tu o kilku godzinach spędzonych w wodzie, w każdym razie krócej niż jeden dzień.Tyle możesz dostać teraz. — Wstaje, otrzepuje się z piasku i gestem przywołuje dwóch sanitariuszy czekających z workiem na zwłoki. Takich samych używają marines, bo materiał przepuszcza na zewnątrz wodę, ale zatrzymuje wszystko inne. — Możecie ją już zapakować.
— Jaki zboczeniec mógł to zrobić? — Oczy Nicka raz jeszcze omiatają zmasakrowane ciało ofiary.
— Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. — Amy zdejmuje fioletowe rękawice gumowe i zatrzaskuje swoją metalową walizkę. — Jakiś nieźle walnięty zboczeniec, który już to robił i niebawem zaatakuje ponownie.
WCZESNE POPOŁUDNIE
CENTRUM LOS ANGELES
PUNKTY GASTRONOMICZNE W CENTRACH handlowych są dla wszystkich. Amatorzy zakupów i pracownicy biurowi przepychają się tam jak bydło przy żłobie. Zestresowana obsługa wykrzykuje kolejne zamówienia, waląc palcami w klawisze kas, na których widnieją symbole potraw.
Około dwudziestopięcioletni mężczyzna o ciemnooliwkowej cerze i jeszcze ciemniejszych oczach czeka cierpliwie w samym środku tego tłumu. Wyspa spokoju na szalejącym morzu nieludzkiej niegrzeczności. Obojętnie czeka na swoją kolej, po czym płaci za zupę miso, pudełko sushi oraz czarną kawę. Dzięki takiej diecie jest raczej chudy niż umięśniony — szczupły, gdyby ktoś chciał opisywać go uprzejmymi słowami. Zbyt drobny i zbyt szczupły dla kobiet, które zazwyczaj lubią przebywać w towarzystwie dużych barczystych facetów. Także dzięki niej w fabryce, gdzie pracuje, zyskał przydomek Rybiego Łba.
— Pomogę panu. — Rzuca się rozsunąć stoliki i krzesła, żeby starszy mężczyzna mógł w tej kulinarnej dżungli manewrować wózkiem inwalidzkim, a potem postawić tacę z jedzeniem na wolnym miejscu.
— To bardzo uprzejme z pańskiej strony. — Staruszek dziękuje skinieniem głowy, szykując się do jedzenia.
— Ależ to drobiazg. — Młody mężczyzna zabiera swój posiłek do stolika kilka metrów dalej. Uśmiecha się do jakiejś starszej pary, dolewając sos sojowy do pikantnego chrzanu wasabi. Miesza go pałeczkami i macza w nim kawałek tuńczyka, po czym przenosi wzrok na tłum ludzi przelewający się obok. Fascynują go. Wszyscy. Bez wyjątku.
Nauczyciel ciągnie za sobą sznur dzieci innej rasy. Chińczycy, myśli, małe cherubinki idące parami równym rzędem. Wszystkie trzymają się za ręce i wszystkie ubrane są w pomarańczowe bluzy oraz identyczne czapki, przez co wyglądają jak lalki, które dopiero co zeszły z linii produkcyjnej. Kiedyś widział plakat, z którego wynikało, że angielskiego uczy się pięć razy tyle Chińczyków, ile liczy mieszkańców cała Anglia. Świat się zmienia. On sam także. Czuje to. Odgaduje instynktownie.
Jego oczy przenoszą się na dojrzałą blondynkę w kostiumie, po omacku szukającą w małej czarnej torebce telefonu komórkowego, który właśnie się rozdzwonił. Tygrysica nie pierwszej młodości. Eleganckie ciuchy i dobra dieta nie ukryją tego, co wiek oraz kalifornijska pogoda robią z cerą i włosami. Kobieta znajduje iPhone’a w ostatniej chwili, ale nie wygląda na zadowoloną. Nie jest to telefon od męża ani kochanka. Raczej desperacki jęk kolegi błagającego o pomoc w pracy, z której dopiero co wyszła na przerwę.
Młody mężczyzna uśmiecha się, kiedy blondynka go mija. Dostrzega coś znajomego w jej oczach. Strzela palcami i uświadamia sobie co. Przypomina mu kobietę, którą odwiedził wczorajszej nocy.
Żeby ją zamordować.
MANHATTAN BEACH, LOS ANGELES
CIĘŻKI KARAWAN KOSTNICY SĄDOWEJ, biały dodge z zaciemnionymi oknami, zostawia koleiny w czystym piasku, znikając ze swoim smutnym ładunkiem. Tłum ciekawskich plażowiczów krokiem zombie wraca do ręczników i leżaków, jakby nic się nie stało. Życie toczy się dalej, nawet po śmierci.
Nick Karakandez wychodzi zza taśmy odgradzającej miejsce znalezienia zwłok, żeby jak po linie kroczyć wzdłuż linii oddzielającej ląd od oceanu, gdzie ciemna woda zalewa biały piasek i zaraz tajemniczo znika, cofając się w spienionej fali. Północno-wschodni wiatr się nasila. Nick wbija wzrok w roziskrzony horyzont.
Zakończył właśnie karierę w wydziale zabójstw.
Ściślej rzecz biorąc, zakończył karierę policyjną w ogóle. Złożył wymówienie. Ten wysportowany mężczyzna z imponującą muskulaturą i o wzroście metr osiemdziesiąt trzy podjął decyzję o odejściu ze służby wiele lat wcześniej, po incydencie, o którym woli nie rozmawiać — nawet najbardziej zawzięty gliniarz poddałby się po czymś takim. Od tamtej pory dreptał w miejscu, zachowywał pozory, wypełniając czas pracą, dopóki nie uzbiera dość pieniędzy, żeby uzyskać licencję kapitana jachtowego i przeprowadzić remont na swoim małym slupie. Za trzydzieści dni zacznie nowe życie, wypływając w stronę zachodzącego słońca.
Mitzi ogląda się na znikające za nimi taśmy, w kierunku mundurowych, którym kazała zacząć przepytywanie ciekawskich zombie.
— Jak twoim zdaniem pan Zboczeniec ją tu wyrzucił? Nie znaleźliśmy przecież na miejscu żadnych śladów opon, a piasek jest tak miękki jak moje bebechy.
Nick wskazuje na wschód, na grupkę czarnoskórych, którzy zbiegają z drogi wzdłuż plaży w kierunku przysadzistego budynku na końcu molo.
— Widzisz ten okrąglak? Zgaduję, że podjechał samochodem najdalej, jak się dało, a następnie otworzył bagażnik i po prostu wrzucił ciało do oceanu.
— Potrafię to sobie wyobrazić. Na oko kobieta nie ważyła więcej niż czterdzieści kilogramów. Łatwo byłoby ją przetransportować. — Mitzi przenosi wzrok na kraniec pomostu, gdzie nad falami stoi budynek z laboratorium morskim i akwarium, wielka atrakcja dla miejscowych bogaczy oraz ich dzieci. Niestety tylko miejscowych bogaczy. Jej bliźniaczki reagują alergicznie na wszystko, co się wiąże z nauką. Wolą grać w nogę, bawić się grami komputerowymi oraz gryźć chłopców z sąsiedztwa.
Gdy razem z Nickiem wleką się noga za nogą do molo, Mitzi przypomina sobie o czymś w wyglądzie martwej kobiety.
— Zauważyłeś, że ofiara miała biżuterię? — Mitzi sięga do obrączki, którą nosi od prawie dwóch dekad, i obraca ją na palcu kilka razy, żeby zwrócić uwagę Nicka. — Miała pierścionek z kamieniem tak wielkim, że rozbiłaby na nim obozowisko grupka skautów.
— A więc nie był to rabunek — konstatuje Nick. — Miała tak brutalne obrażenia, że sprawca z pewnością by się nie zawahał, żeby obciąć jej palec, gdyby chciał wziąć to świecidełko dla siebie.
— Skoro nie rabunek, to co? Porwanie, które się wymknęło spod kontroli?
— Może, ale wtedy byłoby coś wiadomo o żądaniu okupu. Nawet jeśli mąż dał się zastraszyć i nie zgłosił sprawy do nas. Oczywiście przy założeniu, że jest jakiś mąż.
Mitzi przywołuje w myślach obraz zwłok.
— Taak, to nie jest takie oczywiste. Porywacze zabijają ofiarę po zakończeniu negocjacji w sprawie pieniędzy, nie przed. Ale wtedy już rodzina się trzęsie bardziej niż barani ogon i zawsze przybiega do nas. Gdyby chodziło o porwanie, to coś by się nam obiło o uszy.
Pokonują ostatni fragment plaży przed molo. Nick dochodzi do wniosku, że morderstwo wygląda na robotę profesjonalisty, nawet jeśli ten profesjonalista jest szaleńcem.
— Kiedy ostatni raz widziałem coś podobnego, sprawa dotyczyła Włochów w dolinie San Fernando — oznajmia. — Pocięli jednego ze swoich, bo im się postawił. Zwyczajna zemsta, mówiąc po prostu.
Mitzi marszczy brwi.
— Myślisz, że denatka miała związek z przestępczością zorganizowaną?
— Całkiem możliwe. Przypuśćmy na chwilę, że jest żoną jakiegoś gangstera i on się dowiaduje, że mu przyprawiła rogi. — Nick podnosi rękę, żeby zatrzymać Mitzi. — Początkowo kobieta nie chce powiedzieć, kto ją bzyka, ale w końcu się poddaje i wychodzi na jaw, że nasz pan Casanova to brat albo najlepszy przyjaciel mężusia. Bum! — Nick klaszcze w dłonie. — Mafioso się wkurza. Dochodzi do wniosku, że nie ma wyboru, i zleca komuś, żeby najpierw dał jej nauczkę, a potem ją wykończył.
— To się nazywa chora wyobraźnia!
— Sama ją we mnie wyrabiałaś. — Nick przenosi wzrok na szerokie molo prowadzące do ośmiokątnego budynku z czerwoną dachówką. Po obydwu stronach biegną barierki z czterech metalowych prętów każda. Najwyższy sięga mu do piersi. Miał więc rację. Wystarczy podjechać tu samochodem, żeby bez problemu zrzucić ciało do wody.
Mitzi kuca.
— Sporo tu śladów opon. — Przesuwa dłonią w powietrzu, wskazując przed siebie. — I dzięki Bogu całkiem przyjemna warstewka piasku, która zachowała ślady niemal wszystkiego, co się ostatnio tędy przewinęło.
— Każę mundurowym zagrodzić wejście na molo i wezwę techników, żeby zabezpieczyli odciski stóp. — Nick sięga po telefon komórkowy, przysiada na barierce i dzwoni.
Mitzi wyjmuje mały aparat fotograficzny, który zawsze nosi przy sobie, żeby pstryknąć kilka zdjęć. Czasem technicy docierają zbyt późno i dowody znikają. Lepiej dmuchać na zimne.
Dziesięć minut później pojawia się policjant w poplamionej potem bluzie mundurowej, ze sporą nadwagą i czerwoną twarzą.Towarzyszy mu młody fotograf. Mitzi instruuje ich, co mają robić, tymczasem Nick odchodzi kilka metrów i patrzy, jak fale przełamują się wokół pomostów wspierających molo. Biała piana tworzy na wodzie obrazy. Abstrakcyjne, otwarte na różne interpretacje. Niektórzy dopatrują się w nich galopujących koni, wikingów albo morskich bogów.
Nick rozpoznaje żonę i synka, których stracił.
Leżą skąpani w morzu własnej krwi. Ich wywrócone oczy wyglądają jak nieświeże przegrzebki.
Nick nawet nie próbuje usunąć ich obrazu sprzed oczu — jak zawsze, kiedy tych dwoje pojawia się niespodziewanie, choć przecież ich widok rani jego serce i przytłacza go poczuciem winy.
Karolina chciała, żeby wyszedł na chwilę z wózkiem. Maks płakał, a spacer wokół domu zawsze go uspokajał. Ale Nick wisiał na telefonie — dzwonili z pracy, chociaż to był jego wolny dzień. Miała dość czekania i sama wyprowadziła synka na spacer. Dwie przecznice dalej zaszła do sklepu spożywczego. Gdyby znalazł się tam Nick, wszystko potoczyłoby się inaczej. Od razu by wiedział, co jest grane: ćpun usiłujący obrabować kasę sklepową, roztrzęsiony i paranoiczny, to tykająca ludzka bomba, która w każdej chwili może eksplodować. Ale właściciel okazał się dupkiem, postanowił zgrywać bohatera i sięgnął po strzelbę przymocowaną do spodu lady. Klienci wpadli w panikę, zaczęli krzyczeć. Rozpętała się awantura.
Istny Armagedon.
Jak tylko spod lady wysunęła się lufa, ćpun zakatrupił wszystkich. Potem stał ogłupiały. Kiedy przyjechała policja, nadal się gapił na ofiary rzezi, którą urządził. Szaleństwo jednego menela zabiło dwunastu przyzwoitych ludzi i zamieniło w pasmo udręki życie ich rodzin oraz bliskich.
— Jeśli zabójca zrzucił ją w tym miejscu, to nie jest tutejszy.— Mitzi znów chodzi tam i z powrotem.
— Co mówiłaś? — Myśli Nicka nadal błądzą wokół wydarzenia sprzed trzech lat.
— Ocean. — Mitzi wskazuje nad barierkę, żeby zwrócić jego uwagę. — To płycizna. Sprawca prawdopodobnie sądził, że woda tutaj jest głębsza. Przerzucił ją przez barierkę z przekonaniem, że ciało zniknie na zawsze.
— Niewykluczone, że był wtedy przypływ — odpowiada Nick, gdy jego mózg i ciało wreszcie się łączą w tej samej strefie czasowej. — Albo facet miał to gdzieś. Możliwe, że chciał tylko ukryć zwłoki na taki czas, żeby zdążyć zniknąć z miasta.
— Dobry jesteś — chwali go Mitzi z uśmiechem, który pozwala zrozumieć, dlaczego przed dziesięciu laty każdy gliniarz na komendzie nadkładał drogi, żeby tylko przejść obok jej biurka. — Będzie mi cię brakowało, kiedy zaczniesz łowić kraby przed kamerami „Najniebezpieczniejszego zawodu świata”.
Śmieje się.
— Czy Discovery Channel nie pokazuje niczego poza tym cholernym serialem?
— W każdym razie niczego, co warto by oglądać.
Idą jedno za drugim wzdłuż krawędzi mola, tuż przy barierce, żeby nie zadeptać śladów opon jeszcze bardziej. Nick powoli okrąża budynek akwarium i laboratorium morskiego, osłaniając oczy, kiedy patrzy w niebo. W końcu znajduje to, czego szuka.
— Kamery dla surferów. — Wskazuje na dwie małe kamery zamontowane na długich prętach. — Przekazują obraz w czasie rzeczywistym, możesz go obejrzeć w Internecie.
— Zabij mnie, zanim moje życie stanie się tak nudne, że zacznę choćby rozważać taką ewentualność.
— Co kto lubi, Mitzi. — Nick wskazuje na kolejny stalowy pręt, na którego szczycie znajduje się kamera ochrony. — Za to jestem pewien, że ten obraz bardziej przypadnie ci do gustu. — Naśladując gest, którym prezenterzy telezakupów zwykle wskazują jakieś bzdety oferowane telewidzom tylko przez najbliższe dziesięć minut, wyciąga dłoń przed siebie. — Dostępny wyłącznie dla urodziwych i utalentowanych gliniarzy z Los Angeles kanał, który wyemituje wyjątkowe nagranie zabójcy kobiety z Big Rock. Taką przynajmniej mamy nadzieję.
PÓŹNE POPOŁUDNIE
AMY CHANG PRZEBIERA SIĘ, wkłada lateksowe rękawice i wchodzi do nowo wyposażonej kostnicy. To zimna piwnica pełna stali nierdzewnej, skąpana w jasnym, zielonkawoniebieskim świetle. Stalowe lodówki na zwłoki, stalowe zlewy, wózki, stoliki oraz narzędzia stłoczono wokół ustawionego pośrodku stołu sekcyjnego z niegustownymi kranami i odpływami, które beznamiętnie przepuszczają resztki płynów ustrojowych zmieszanych z krwią zmarłego. Jak na gust Amy zdecydowanie za dużo tu trupio mdłego metalu. Zupełnie inny świat w porównaniu z eleganckim mieszkaniem tej samotnej trzydziestodwulatki, gdzie próżno by szukać choćby kawałka stali, jeśli nie liczyć noży w uroczej kuchni z oknem wychodzącym na mały, ale zadbany ogród.
Używana ledwie od tygodnia kostnica już śmierdzi detergentami. Amy patrzy ze współczuciem na ciało przygotowane do sekcji. Dla niej te ludzkie szczątki nadal są osobą; zdesperowaną kobietą, która liczy na jej pomoc i wiedzę.
— Klim więc jesteś, kochanie? Co mi powiesz? Jakie sekrety zachowałaś dla nas?
Już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że ofiara cierpiała straszliwy ból, zanim w końcu zmarła. Wszystkie rany zadano przed śmiercią. Między rozwartymi wargami widać brakujące zęby, a tam, gdzie powinno się znajdować lewe oko, zieje pusty oczodół — potworne świadectwo tortur, którym ją poddano.
Amy przygotowuje miejsce do pracy. Ustawia zamontowaną pod sufitem bezcieniową lampę operacyjną i wkłada na głowę opaskę z maleńką kamerą wideo. Chce zarejestrować wszystko, co mówi i robi podczas sekcji zwłok.
— Ofiara jest dobrze odżywioną kobietą w wieku około pięćdziesięciu lat. Przed śmiercią odniosła rozległe obrażenia twarzy, utraciła oko i obydwa górne siekacze. Niedawno przeszła operację plastyczną. Widać ślady po niedawnym wygładzaniu zmarszczek wokół oczu i na szyi.
Lekarka posępnieje, kiedy uświadamia sobie nadzieje ofiary: decydując się na kontakt ze skalpelem, chciała wyglądać lepiej, stać się atrakcyjniejsza.
— Niewiele wspólnego z chirurgią estetyczną mają obrażenia na lewym i prawym policzku, wszystkie zgodne z obrazem skutku serii ciosów, prawdopodobnie na odlew wierzchem i spodnią częścią dłoni. Tępe obrażenia na lewym policzku, możliwe uderzenie pięścią. Wskutek urazu powstała otwarta rana odsłaniająca kość policzkową. — Amy skupia uwagę na szyi. — Ofiara krwawiła z poprzecznej rany ciętej o długości około ośmiu centymetrów. Ostrze uszkodziło naczynia krwionośne w pochewce naczyń szyjnych. Nawet gdyby ta rana nie okazała się śmiertelna, ofiara zmarłaby z powodu zatoru powietrznego.
Amy zwraca uwagę na precyzję ciosu. Nie ma mowy o niepewności. Cięcie świadczy o bezwzględności oraz pewności siebie sprawcy.
Podnosi wymanikiurowane dłonie denatki. Nie pierwszy raz ich dotyka. Na plaży obcięła jej paznokcie, które przesłała do badań toksykologicznych oraz testów na mikroślady, a potem pobrała odciski palców.
— Żadnych widocznych ran obronnych, ale wokół nadgarstków powstały otarcia mogące sugerować, że ofiara była związana. — Amy sięga po lepką taśmę, żeby zdjąć z poszarzałej skóry maleńkie skręcone pasemka, zapewne pozostałości liny albo sznurka. Cofa się nieco i ogląda uważnie cały tors, szczególnie starannie stopy, kolana, łokcie i dłonie. — Żadnych otarć ani zadrapań na naturalnych powierzchniach kontaktowych. Żadnych śladów, które by wskazywały, że ciało było wleczone po jakiejkolwiek powierzchni.
Następnie bada pusty, czerwony, poraniony oczodół. Zabójca musiał czymś podważyć gałkę oczną, żeby ją stamtąd wyłuskać.
Tylko czym?
W oczodole nie widać wyżłobień, które wskazywałyby, że wciśnięto tam jakiś metal. Amy uzmysławia sobie, co się stało. Morderca wyłupił oko palcami! Wcisnął kciuk pod gałkę oczną, a następnie wypchnął ją na zewnątrz. Potem przeciął odsłonięte mięśnie i końcówki nerwowe. Coś takiego mógł zrobić tylko wyjątkowy potwór. Amy krzywi się, choć przy pracy robi to bardzo rzadko. W kącikach cienkich fioletowych ust zmarłej dostrzega otarcia, które świadczą, że jej krzyk tłumił knebel.
W zamontowanym na ścianie aparacie telefonicznym odzywa się dzwonek i zapala lampka sygnalizacyjna, a po chwili zaczyna działać automatyczna sekretarka. Amy kontynuuje oględziny. Skupia się na brakujących zębach. Prawdopodobnie zostały wyrwane przed usunięciem gałki ocznej. Ponownie zagląda do ust denatki. Dostrzega ślady na trzonowcach i podniebieniu twardym. Wetknięto coś do środka, żeby trzymała rozwarte szczęki, podczas gdy zabójca robił swoje. Amy przechyla głowę denatki do tyłu i przesuwa ramię lampy. Szczypcami wyciąga małe odłamki białego plastiku spomiędzy górnych i dolnych zębów trzonowych. Wygląda na to, że sprawca umieścił w ustach ofiary piłkę golfową, żeby zyskać swobodny dostęp do przednich zębów.
Amy widziała na stole sekcyjnym wiele drastycznych obrażeń, ale teraz żołądek podchodzi jej do gardła, ponieważ rozpoznaje charakterystyczne skutki ataku najniebezpieczniejszego drapieżnika na świecie: seryjnego mordercy.
PÓŹNO WIECZOREM
CARSON, LOS ANGELES
CIEMNOWŁOSY MĘŻCZYZNA O KRZACZASTYCH brwiach i oliwkowej cerze upewnia się, że zamknął drzwi frontowe i tylne wejście oraz zasłonił okna. Nie chciałby paść ofiarą włamania — byłaby to nieznośna ironia.
Przechodzi do urządzonej po spartańsku kuchni. Otwiera starą spiżarkę, w której znajdują się tylko trzy produkty: mleko UHT — takie z terminem przydatności do spożycia od sześciu do dziewięciu miesięcy — opakowanie jajek oraz tubka margaryny o niskiej zawartości tłuszczu. Kiedy jest naprawdę głodny, używa wszystkich trzech składników, żeby usmażyć omlet. Jeśli nie, jak dziś wieczorem, pije tylko mleko. Ryba i zupa na lunch, jajka i mleko na kolację. To cała jego dieta.
Dziwnie się czuje, kiedy chodzi po domu, pijąc mleko prosto z kartonu. Jest nieswój. Wytrącony z równowagi. Podenerwowany. Nie zaskakuje go to jednak. Dzień po zawsze tak jest — sprzeczne odczucia i zmieszanie. Nadchodzi okres niepokoju pomieszanego z uniesieniem.
Dawniej męczyły go wahania nastroju. Ale to przeszłość. Teraz nabrał doświadczenia — rozumie, że po każdym zabójstwie nadchodzi szok. Jak wstrząs następczy. Jak odrzut po użyciu broni palnej. Szarpnięcie kolby powoduje siniaki na mięśniach ramienia. Tak samo jest z odebraniem komuś życia, tylko że uderzenia doznają mięśnie psychiki: najpierw pojawiają się fioletowe siniaki poczucia winy, które potem żółkną ze strachu przed złapaniem, aż w końcu świadomość zwycięstwa barwi je na rdzawoczerwono.
Mijający dzień spędził jak zawsze, wykonując pracę poniżej własnych możliwości dla ludzi, którzy nie potrafią go ani zrozumieć, ani docenić. Tego zresztą nie potrafi raczej nikt. Rutyna jest jednak ważna. Zmiana zachowania zwraca uwagę węszących wszędzie policjantów. Poza tym nauczył się, że po zabójstwie dobrze jest się znaleźć między ludźmi, wejść w ludzką falę przepływającą bezmyślnie tam i z powrotem między domem a pracą. To odwraca uwagę i wypełnia czas. Sprawia mu to przyjemność, ale też bardzo sobie ceni kamuflaż pospolitości — niezbędne przebranie, które daje mu monotonna codzienność.
Teraz jednak zapadła noc. A nocą wszystko się zmienia. Czuje się inaczej. Jest inny.To czas energii i mocy. Może wtedy napawać się zabójstwem. Zmrok przynosi usprawiedliwienie, uzasadnienie tego, co robi i kim jest. Przez cały dzień czeka, aż zgaśnie słońce, żeby uwolnić w sobie czystą energię.
Dom, w którym mieszka, spowija ciemność. Jak zawsze. Grube zasłony nigdy się nie rozsuwają. Z żadnej oprawy nie wy staje żarówka. Wcale nie ma prądu. Gazu też nie. Do ogrzewania i gotowania, jeśli w ogóle gotuje, używa ognia.
Blade migotliwe płomyki świec towarzyszą mu w sypialni, kiedy się rozbiera do naga i szykuje do snu. Nie ma łóżka. Kołdry. Poduszki.
Za to w rogu przechowuje z pietyzmem kilka przedmiotów. Rozchyla złożoną chustę, wyjmuje swoją świętą stalową hostię i czyni nią znak krzyża najpierw na piersi, a potem na udach i ramionach. Wyciera ostrze, zanim jeszcze pojawi się krew, następnie całuje je, po czym unosi wysoko, jak ksiądz pokazujący wiernym konsekrowany biały opłatek. Gdy po jego piersi zaczynają spływać czerwone smużki, układa hostię z powrotem na chuście i z pietyzmem składa ją na czworo.
Kładzie się na plecach, przyciskając stopy do jednej listwy przypodłogowej i układając lewe ramię prostopadle do drugiej. Starannie podtyka prześcieradło pod pięty, żeby następnie ciasno się otulić cienkim materiałem, całkowicie się pod nim chowając, od stóp do głów.
Ciepło. Szczelnie. Bezpiecznie.
Jakby spowijał go całun.
PIĄTEK RANO
KOMISARIAT PRZY 77 ULICY, LOS ANGELES
POMIESZCZENIA WYDZIAŁU ZABÓJSTW ŚMIERDZĄ jedzonymi późno w nocy burrito i wyglądają jak pobojowisko po całowakacyjnej imprezie studenckiej, która dopiero co się zakończyła. W bezkresnym morzu rozwalanych przez mężczyzn śmieci przydziałowe metalowe biurko Mitzi Fallon wygląda jak wyspa zamieszkana przez rozbitka cierpiącego na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne.
— Kolejna kawa. — Akcentując pierwsze słowo, Nick stawia na blacie biurka pani porucznik kubek z napisem „Najlepsza Mama na świecie”, który bliźniaczki kupiły jej na Dzień Matki dwa lata temu. — Co ci się stało z ręką? — Głową wskazuje opatrunek na dwóch palcach.
— Ta tłusta niezdara mój mąż przewrócił się na mnie, kiedy figlowaliśmy. — Mitzi próbuje poruszyć palcami. — Może jednak celibat nie jest taki zły.
— Oszczędź mi szczegółów.
Pani porucznik podnosi kubek do ust.
— To ma być moja ostatnia kofeina dzisiejszego ranka. Nie pozwól, żebym wypiła więcej kawy. — Przenosi wzrok na ekran płaskiego monitora, na którym zapis kamery monitoringu wyświetla się z prędkością trzydzieści dwa razy szybszą od normalnej.
— Wydarzyło się coś interesującego? — pyta Nick.
— Owszem, mniej więcej trzy godziny temu moja chęć życia ześwirowała i rzuciła się z tego mola.
Nick sadowi się na krześle obok niej.
— Przed chwilą rozmawiałem z mundurowymi. Nie znaleźli właściwie nic.
— I to ma być wiadomość?
— Chyba nie. Słowo honoru, że niektórzy z tych kolesiów są za młodzi, żeby bez opieki przejść przez ulicę.
Mitzi wybucha śmiechem.
— Kto by pomyślał, że taki z ciebie weteran! Powinieneś się liczyć ze słowami, bo sam masz jeszcze za dużo mleka pod nosem, żeby wyzywać innych od nowicjuszy. — Zerka na duży zegar ścienny przy gabinecie kapitana. — Jeszcze jedna taśma i muszę coś zjeść. Pójdziesz ze mną?
— Pewnie, że tak. Ale żadnej pizzy. Muszę zacząć dbać o formę przed wielką wyprawą.
— Już jesteś w niezłej formie. Wystarczy, że wskoczysz do wody podczas rejsu, a zaczną cię podrywać wszystkie podstarzałe wielorybice.
— Bardzo śmieszne! — Nick klepie się dłonią po niewielkiej wypukłości w miejscu, gdzie kiedyś miał mięśnie jak sześciopak. — Zredukuję węglowodany, powstrzymam się od piwa i daruję sobie pizzę, a wrócę do formy. Głodny i znudzony, ale wrócę. Jakoś to będzie.
— Marna perspektywa. „Jakoś to będzie” to ziemia niczyja. Ciężka sprawa. Albo będziesz tłusty jak Świnia i szczęśliwy, albo wygłodzony i wyrzeźbiony na siłowni. Opcja „jakoś to będzie” sprawdza się tylko w małżeństwie.
— Chyba zapomniałaś, że byłem żonaty.
— Udało ci się raz, to ci się uda i drugi. — Mitzi podnosi wzrok z nadzieją, że nie zobaczy na jego twarzy dawnego cierpienia. — Tylko się z tobą drażnię. Jesteś ciągle niezłym towarem. Nie tylko dla wielorybic. Nie musisz się więc martwić.
Dzwoni telefon na biurku Nicka. Detektyw odsuwa krzesło do tyłu i sięga po słuchawkę, przekładając ramię nad stertą papierów wielką jak wierzchołek wulkanu.
— Karakandez.
Mitzi siorbie kawę, obserwując swojego partnera. Szkoda, że nie chce się z żadną spotykać. Jest naprawdę niezłą partią. Uprzejmy, skromny i cholernie uczciwy. Przystojny, ale nie na tyle zapatrzony w siebie, żeby się dołować, jak coś pójdzie nie po jego myśli. Mitzi się uśmiecha. Tak, gdy Nick Karakandez w końcu wylezie ze swojej skorupy, jakaś dziewczyna wygra los na loterii.
Nick odkłada słuchawkę, sięga po notatnik, w którym coś bazgrze, i przysuwa się z powrotem do biurka pani porucznik.
Mitzi gestem wskazuje na notatnik.
— Co tam masz?
Nick podnosi kartkę.
— Zobacz, kim jest nasza ofiara.
Mitzi wpatruje się w pełne zawijasów bazgroły.
— Tamara Jacobs. — Wzrusza ramionami. — Ze niby mam ją znać?
— Powinnaś, przynajmniej według tego faceta od odcisków palców. Jest scenarzystką filmową. Ma na koncie duże produkcje, kostiumowe dramaty historyczne, ale też romansidła, o starożytnych Rzymianach i brytyjskich monarchach. Lubisz te klimaty?
— Żartujesz? Jedyny brytyjski dramat kostiumowy, jaki potrafię znieść, to Harry Potter. — Przysuwa do siebie klawiaturę i wpisuje w Google „Tamara Jacobs”.
Wyświetla się strona Hollywood Reporter ze zdjęciem legitymacyjnym, pod którym zamieszczono spory tekst grubą czcionką.
Nick odchyla się do tyłu, żeby lepiej widzieć ekran.
— Jaki ma tytuł jej nowy film?
— Całun — odpowiada Mitzi. — Pracowała nad filmem pod tytułem Całun. Może więc jednak polubię jej twórczość.
PIĄTEK PO POŁUDNIU
BEVERLY HILLS, LOS ANGELES
ZONY RODEM ZE STEPFORD i mężowie niczym z serialu Mad Men sprzed drzwi wejściowych swoich bezpiecznych domów obserwują, jak radiowozy burzą spokój cichej bocznej uliczki, przy której mieszkała Tamara Jacobs.
Mundurowi odgradzają teren, który może się okazać miejscem zbrodni — jeśli to tutaj ofiara spotkała swojego zabójcę, została uprowadzona albo nawet zamordowana.
Przez całą wieczność nikt nie reaguje na dzwonek przy wejściu do wartej sześć milionów dolarów rezydencji nieżyjącej pisarki. Mitzi każe dwóm policjantom wyważyć tylne drzwi. Ona i Nick ostrożnie wchodzą do wielkiej kuchni pełnej mahoniowych szafek i marmurowych blatów. Obydwoje trzymają broń gotową do strzału, chociaż są pewni na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że dom stoi pusty. Ale właśnie przez ten jeden procent życie straciło bardzo wielu gliniarzy.
— Czysto! — krzyczy Mitzi zza rogu.
— Czysto! — odpowiada jak echo Nick, przemierzając salon.
Morderca tu był. Nick jest pewien. Czuje to specyficzne mrowienie.
Najpierw przeszukują pomieszczenia na parterze. Żadnych śladów walki. Następnie sprawdzają wszystkie pięć sypialni z łazienkami oraz osobne pomieszczenie, które okazuje się garderobą pełną ubrań, butów i torebek. Nie dostrzegają niczego niezwykłego.
Mitzi otwiera drzwi szafy zajmującej całą jedną ścianę i cofa się zszokowana widokiem.
— Jeezu! Tyle towaru nie mają nawet na półkach w Bloomingdale’s. Ile ciuchów może nosić jedna kobieta?
Nick nie przejawia zainteresowania bogactwem sukienek, topów, spódnic i bluzek.
— Schodzę na dół sprawdzić gabinet. Pisarze to dziwacy. Zobaczmy, jak wygląda jej środowisko naturalne.
Mitzi rzuca ostatnie zazdrosne spojrzenie na efektowne kiecki, po czym rusza za partnerem. W kuchni pracują już technicy kryminalistyczni i fotograf. Nic nie wskazuje, że ktoś się włamał do środka, zanim zrobili to policjanci. Żadnych podważonych łomem framug, rozwierconych zamków ani wybitych szyb. Może więc jednak zabójcy wcale tu nie było.
Gabinet jeszcze bardziej niż pomieszczenia na piętrze świadczy o skłonności lokatorki do luksusu. Dąb na ścianach od podłogi po sufit, zrobione na zamówienie biurko, eleganckie krzesło obciągnięte brązową skórą — na oko antyk. Półki uginają się od wszelkiego rodzaju publikacji encyklopedycznych. Nick zgaduje, że Tamara należała do starej szkoły, polegała więc na drukowanych książkach raczej niż na źródłach internetowych. Zależało jej, by opierać swoją pracę na mocnych podstawach.
Dopiero po chwili Nick uświadamia sobie, czego brakuje. Jest drukarka, jest skaner oraz całe mnóstwo starannie pospinanych przewodów i ładowarek.
Nie ma jednak komputera.
Instynktowne mrowienie, które poczuł wcześniej, wraca z większą silą, kiedy otwiera szafkę. W biurku nie znajduje peceta. Ale w końcu to żadne zaskoczenie. Pisarze często wolą laptopy od komputerów stacjonarnych — są poręczniejsze i dzięki nim można zanotować myśli nawet w podróży, te dziwaczne albo te wspaniałe. Nie dostrzega jednak dodatkowych kabli ani stacji dokującej. Przeszukuje kolejne szafki. W jednej odkrywa dyski instalacyjne oraz gwarancję jedenastocalowego MacBooka Air. Niezły sprzęt. O wiele lepszy od starego Della, pod którym wypaczyły się nogi stolika w jego mieszkaniu. Nadal jednak coś nie daje mu spokoju.
Pisarze robią kopie zapasowe. Każdy profesjonalista zabezpiecza swoje dane. Zawsze. Na różnych nośnikach.
Nick szuka dalej, nie znajduje jednak nawet jednego pendrive’a, nie mówiąc już o jakimś profesjonalnym nośniku wagi ciężkiej jak Iomega czy Tandberg.
Był tutaj. Wyczyścił jej gabinet.
— Nick, chodź coś zobaczyć! — W głosie Mitzi słychać smutek raczej niż podniecenie.
Nick wie, że znalezisko mu się nie spodoba, cokolwiek to jest. Opuszcza hektary dębiny, żeby wejść na bujną białą łąkę dywanu w salonie.
— Martwy kot. — Mina zdradza, że jako dziewczynka Mitzi miała swojego ulubionego kotka. — Wygląda na to, że został zabity.
Tom Hix, ubrany w kombinezon ochronny czterdziestoletni brodaty technik kryminalistyczny, w wyciągniętej przed siebie ręce trzyma białego persa.
— Na futrze widać ślad po sznurku albo lince, oczy są wybałuszone — oznajmia. — Powiedziałbym, że ktoś założył mu stryczek, może nawet machał nim przez jakiś czas w powietrzu.
Mitzi kręci głową.
— Chory bydlak.
— Zapomniałaś dodać, że intrygujący. — Nick uważnie obserwuje, jak Tom wsuwa martwe zwierzę do dużej papierowej torby. — Niewielu nosi przy sobie linkę i wie, jak nią zabijać.
Technik opisuje torbę.
— Dostarczymy trupa do biegłego weterynarza. To pierwszorzędny fachowiec. Jeśli zachował się jakikolwiek ślad DNA, to go zdejmie. Ustali też, jak zwierzę zginęło.
Nick wraca do pracy. Najpierw przeszukuje stertę listów, potem uważnie ogląda mały telefon bezprzewodowy stojący na bazie przy parapecie. Na wyświetlaczu widnieje informacja o czternastu nagranych wiadomościach. Nick podnosi srebrną słuchawkę, ogląda ikony na wyświetlaczu i znajduje symbol książki telefonicznej. Trzysta sześć pozycji, alfabetycznie według nazwisk. Wpisuje „Jacobs” i na wyświetlaczu pojawia się tylko jedna osoba — Dylan. Wzrok Nicka wraca do sterty listów na biurku, na której leży koperta zaadresowana do państwa D.T. Jacobsów. Podnosi ją i stwierdza, że została otwarta. Wewnątrz znajduje biały kartonik zapełniony ozdobnymi złotymi literami: zaproszenie na bal charytatywny. Nick podnosi telefon oraz zaproszenie, żeby mogła je zobaczyć Mitzi.
— Chyba znaleźliśmy mężusia kobiety z Big Rock.
Mitzi zostawia technika kryminalistycznego, wciąż mając przed oczami zabitego kota. Mąż Tamary Jacobs albo jest zabójcą i wie, że kobieta nie żyje, albo jego życie zaraz legnie w gruzach.
— Zadzwoń do niego, jeśli masz numer.
Nick ponownie sięga po słuchawkę, znajduje wpis i dzwoni. Pokój cichnie. Wszystkie oczy skierowane są na niego, on zaś słucha, jak sygnał połączenia rozchodzi się w eterze. Na wyświetlaczu nie pokazuje się żaden numer, tylko nazwisko Dylan Jacobs — może się znajdować tuż za rogiem albo na innym kontynencie. Nick czeka z bijącym sercem.
Sygnał cichnie.
Odzywa się głęboki baryton. „Mówi Dylan. Nie mogę w tej chwili rozmawiać. Zostaw swój numer, a oddzwonię, kiedy to będzie możliwe”.
Nick się rozłącza.
— Poczta głosowa. Spróbuję ponownie z komendy, przynajmniej będę mógł nagrać rozmowę.
Mitzi kiwa głową.
— W porządku. Zabierz telefon, sprawdź, kto się łączył z tym numerem, i zbierz informacje o dzwoniących. Przeszukanie domu mogę dokończyć bez ciebie.
Nick odłącza telefon i macha ręką, ruszając do drzwi. Zatrzymuje go jednak pewna myśl, odwraca się więc.
— Nie ma zdjęć.
Mitzi rzuca mu spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
— Co powiedziałeś?
— W całym domu nie ma nawet jednego zdjęcia małżonków. Ani w gabinecie, ani w sypialni, ani gdziekolwiek indziej.
Mitzi przywołuje w pamięci spostrzeżenia z pomieszczeń na piętrze.
— Masz rację. W garderobie i w szafach nie było żadnych męskich ubrań, a w łazience żadnych przyborów do golenia, same damskie kosmetyki. Nie znaleźliśmy nawet śladu obecności Dylana Jacobsa.
SYDNEY, AUSTRALIA
DWUDZIESTOSIEDMIOLETNI WIKTOR HEGADUS wierci się niecierpliwie na krawędzi leżaka stojącego ledwie kilkadziesiąt centymetrów od krawędzi prywatnego basenu.
Mnóstwo spraw zaprząta jego umysł.
Nic dziwnego, że boli go głowa. Niedługo ten ból zamieni się w migrenę. Wiktor czuje to wyraźnie. Jedynym ratunkiem jest teraz dla niego sen — choćby krótka drzemka, która dodałaby mu sił. Ale nie zaśnie. Zbyt wiele rzeczy go trapi. Przecież jutro zaczyna się remont. Wiktor zastanawia się, czy nie powinien wstrzymać prac, dopóki ponownie nie przemyśli planów rozbudowy — przecież chodzi o całe skrzydło dla gości, z osobnym basenem i podwórzem.
Południowe słońce wpełza na jego stopy. Mężczyzna wstaje i poprawia parasol, zapewniając sobie bezpieczny cień. Nie chce się spiec. Czerwona i sucha skóra wyglądałaby okropnie.
Odzywa się telefon pod leżakiem obok niego. Stara się ignorować dzwonek, jak wcześniej tego poranka. W końcu jednak poczucie winy zmusza go, żeby odebrał.
— Numer Dylana. Kto mówi?
Żadnej odpowiedzi — tylko trzaski, jakby dopiero łączono rozmowę.
— Halo! — Wiktor wrzeszczy gniewnie do słuchawki.
— Czy jest tam może pan Jacobs? Muszę z nim porozmawiać.
— To niemożliwe. Kto mówi?
— Nazywam się Karakandez, Nick Karakandez. Muszę omówić z panem Jacobsem pewną ważną sprawę. Czy może mnie pan z nim połączyć albo podać mi numer telefonu, pod którym go zastanę?
— Pan Jacobs w tej chwili medytuje. Nie chce, żeby mu przeszkadzano. — Wiktor bez słowa pożegnania przerywa rozmowę, wycisza sygnał telefonu i ze złością rzuca aparat pod sąsiedni leżak.
Skoro Dylan nie potrafi znaleźć czasu, żeby być z nim, to on na pewno nie pozwoli mu marnować go na rozmowy z obcymi.
KOMISARIAT PRZY 77 ULICY, LOS ANGELES
OPROGRAMOWANIE TRAKSCAN GENERUJE NA monitorze komputera Nicka okno z informacją, że telefon odebrano w prywatnej willi niedaleko Tower Street w Gordon’s Bay w Nowej Południowej Walii. Detektyw przeszukuje komputerową bazę danych Interpolu, wchodzi na stronę policji Nowej Południowej Walii, odnajduje jednostkę obejmującą swoim działaniem obszar Gordon’s Bay, po czym wybiera numer kontaktowy.
— Komisarz Hawking. W czym mogę pomóc?
Nick wszystko mu wyjaśnia.
Trzydzieści minut później uzbrojeni policjanci zajmują stanowiska wokół wartej kilka milionów willi z widokiem na tropikalne wody Morza Tasmana i komisarz Hawking oddzwania.
— Gotowe, detektywie. Pański facet nigdzie się nie ruszył przez ostatnie pół godziny, a teraz może trafić tylko w szeroko rozłożone ramiona moich funkcjonariuszy.
Centrum Los Angeles
Ciemnowłosy młody mężczyzna szybko otwiera drzwi swojego starego forda explorera i ciężko opada na fotel za wysłużoną kierownicą. Właśnie zakończył dzień w fabryce. Długie godziny ciężkiej uczciwej pracy. Miejsce jego codziennej harówki znajduje się dziesięć mil od tego, gdzie dokonał ostatniego zabójstwa — jego dom jeszcze dalej, tylko w przeciwnym kierunku. Myśl o tym uspokaja go, gdy uruchamia silnik i wyrusza w długą drogę, żeby się ułożyć do snu.
Jazda samochodem dobrze na niego działa. Lubi poznawać okoliczne osiedla — przejeżdżać obok niezabitych. Obserwować, jak spacerują z dziećmi, psami, najbliższymi.
Wyobraża sobie, jakie jest ich życie. Jaka byłaby ich śmierć. Jak wielkie dobro i miłosierdzie mógłby im okazać — gdyby tylko miał okazję. Kilka lat temu jakiś gliniarz opisał go w telewizji jako wykolejeńca, który zabija z zimną krwią, jest pozbawiony zasad oraz niezdolny do żadnych uczuć. Ten gliniarz nie mógł być dalszy od prawdy. Przecież on się kieruje miłością. Bożą miłością.
Włącza radio. Nie przerywając jazdy, szuka wiadomości. Słucha, czy mówią coś o nim. Nic. Doznaje ulgi. To znaczy, że nie urządzili obławy i nic nie zakłóci jego działania. Anonimowość jest jego tarczą, poprzez nią Bóg okazuje mu aprobatę — albo udziela swojego błogosławieństwa, jak kto woli. Przyczyny tego upatruje w swoim modus operandi, sposobie działania, który przyjął. Dziwne, że łacińskie sentencje i zwroty przetrwały we współczesnym świecie. Szczątki dawnej cywilizacji rozsypywane przez wieki na różnych kontynentach znajdują się na skąpanych we krwi ulicach Miasta Aniołów.
Młody mężczyzna zwalnia i czyni znak krzyża, mijając swój kościół parafialny. Instynktownie szepcze kolejne łacińskie słowa: In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Ich rytm dodaje mu otuchy. Powtarza je więc wciąż od nowa — jak zafascynowane dziecko mogłoby obracać w dłoni gładki kamień. Potem przechodzi do swoich ulubionych: Dominus vobiscum. Wymawia je po wielekroć, za każdym razem z inną intonacją.
Muszą brzmieć miękko, wyraźnie i spokojnie, podniośle. Przecież będą ostatnimi, które usłyszy jego ofiara.
KOMISARIAT PRZY 77 ULICY, LOS ANGELES
Gdy Nick po raz kolejny dzwoni za granicę, w Kalifornii jest ósma wieczorem w piątek, w Sydney zaś druga po południu w sobotę. Wybierając numer, znajduje Gordon’s Bay w mapach Google. Na ekranie monitora przemierza przepiękny półwysep, podziwiając morski brzeg wokół Dunningham Reserve i Bundock Park oraz ekskluzywne domy multimilionerów na północnym cyplu.
Tym razem telefon Dylana Jacobsa odbiera właściciel i nie wydaje się, żeby medytacja oraz popołudniowe słońce pomogły mu się odprężyć.
— Jacobs — rzuca do słuchawki poirytowanym tonem.
— Nazywam się Nick Karakandez, panie Jacobs. — Głos gliniarza jest ciepły i przyjazny. — Najpierw jednak się upewnię, że rozmawiam z tym Dylanem Jacobsem, mężem hollywoodzkiej pisarki Tamary Jacobs.
— O co chodzi, panie Karikeneez?
— Karakandez. Porucznik Ka-ra-kan-dez z policji w Los Angeles.
— No więc rozmawia pan z Dylanem Jacobsem. Tamara jest moją żoną. — W jego głosie nie ma już agresji. — W jakiej sprawie pan do mnie telefonuje, poruczniku?
— Przy Manhattan Beach znaleziono zwłoki kobiety. Przykro mi o tym mówić, ale z fotografii, które uzyskaliśmy, wynika, że to Tamara Jacobs.
— Mój Boże! To nie może być...
— Przepraszam, że informuję o tym przez telefon, ale jestem detektywem w wydziale zabójstw i prowadzę śledztwo w tej sprawie.
Jacobs mówi z trudem.
— To nieprawda! To po prostu nie może być prawda. Jest pan pewien, że chodzi o Tamarę?
Nick ocenia głos po drugiej stronie linii i dochodzi do wniosku, że szok jest autentyczny.
— Jestem pewien, o ile to możliwe bez identyfikacji zwłok przez członka rodziny. — Jedna rzecz nie daje mu jednak spokoju, musi więc o niej wspomnieć. — Wysłuchałem wszystkich wiadomości na automatycznej sekretarce domowego telefonu pańskiej żony. Żadnej z nich nie zostawił pan, choć żona zniknęła na ponad dwadzieścia cztery godziny.
Jacobs wzdycha przeciągle.
— Nie kontaktujemy się ze sobą często. Może raz w tygodniu. Czasem i to nie. Od lat pozostajemy w separacji. Mieszkam tutaj, w Sydney, ze swoim partnerem. Zdaje się, że już pan z nim rozmawiał.
Dopiero teraz Nick rozumie, o co chodzi: bogaty żonaty mężczyzna w jesieni życia ujawnia swoją prawdziwą orientację seksualną. Zapewne dla dobra żony godzi się utrzymywać pozory heteroseksualnej przyzwoitości tak długo, jak to tylko możliwe.
— Panie Jacobs, za chwilę zapuka do pana funkcjonariusz policji Nowej Południowej Walii, żeby okazać panu fotografie zwłok, które zeskanowaliśmy i przesłaliśmy mu mailem. Musimy uzyskać od pana oficjalne potwierdzenie, że to pańska żona. Rozumie pan?
— Rozumiem. Czyli jest jednak możliwość, że się mylicie?
— To raczej mało prawdopodobne. Identyfikacja jest czystą formalnością.
— Ach tak.
— Proszę przyjąć wyrazy współczucia i przeprosiny za taki sposób działania, ale nie mieliśmy wyboru. Chciałbym też, żeby ten policjant zadał panu kilka pytań, które pozwolą nam określić, czy może pan jakoś pomóc w ustaleniu, kto jest odpowiedzialny za śmierć pańskiej żony. Czy zechce pan to dla nas zrobić?
Śmierć pańskiej żony.Te słowa są tak szokujące, że odbierają Dylanowi Jacobsowi mowę. Od dłuższego czasu nie dzielił życia z Tamarą, nie potrafi jednak się pogodzić z faktem, że nigdy już jej nie zobaczy. Nigdy już nie będzie mógł się zastanawiać, co ona teraz porabia, ani mieć nadziei, że mu wybaczyła i znalazła szczęście bez niego.
— Halo, słyszał pan, panie Jacobs?
Jacobs wciąż walczy z myślami, gdy kiwa głową do słuchawki.
— Tak — wykrztusza z siebie w końcu. — Słyszałem pana. — Odkłada słuchawkę, czując pustkę.
Świat się zmienił. Jego żona nie żyje. Nie jest już żonaty.
SOBOTA RANO
INGLEWOOD, KALIFORNIA
O ÓSMEJ NICK ZWLEKA SIĘ Z łóżka bardziej zmęczony, niż kiedy się kładł. Zasnął nad ranem, a potem jeszcze się budził cztery albo pięć razy. Bezsenność jest normą od śmierci Karoliny i Maksa. Włącza telewizor, żeby coś gadało w tle — wirtualne towarzystwo. W tak małym mieszkaniu usłyszy dźwięk pod prysznicem.
Nick zaczyna się wycierać ręcznikiem, kiedy dzwoni komórka. Nie patrząc na wyświetlacz, wie, że to Mitzi. Tylko ona telefonuje do niego w weekendy, a wczoraj wieczorem było już za późno, żeby zrelacjonować jej przebieg rozmowy z Jacobsem. Pewnie więc nie może się doczekać nowych informacji.
— Dzień dobry — mówi, osuszając mokre włosy. — Właśnie wyszedłem spod prysznica i miałem zamiar zrobić sobie kawę.
— Chcesz powiedzieć, że złapałam cię nago?
— Z gołym tyłkiem i w całej atletycznej okazałości.
— Wystarczy, i tak się czerwienię. Jak poszło ci wczoraj z Jacobsem? Nick rzuca ręcznik i zaczyna się ubierać jedną ręką, nie przerywając rozmowy.
— Okazuje się, że mąż jest gejem i mieszka w Sydney z młodszym o połowę partnerem.
— No co ty?
— Na to wychodzi. Australijscy gliniarze ustalili, że Jacobs rozstał się z żoną kilka lat temu, kiedy ujawnił, że jest homoseksualistą. Ale się nie rozwiódł.
— Dlaczego nie?
— Pewności nie mam. Dylan zeznał, że on i Tamara nie chcieli, żeby ludzie ją wyśmiewali, a ponieważ od zawsze pracował poza krajem, postanowili podtrzymywać historyjkę, że służbowo przebywa za granicą.
— Ma swój dom w Australii?
— Tak, na południu Francji i na Bali też. Pracuje w nieruchomościach. Sprzedaje najlepsze posiadłości znanym i bogatym, a przy okazji znajduje coś ciekawego także dla siebie.
— Niezły układzik.
— Gliniarze z Nowej Południowej Walii okazali się bardzo pomocni. Przesłałem im jedno ze zdjęć, które technicy zabezpieczyli w domu Tamary. Jacobs dokonał identyfikacji.
— Gdzie był pan potentat od nieruchomości w chwili zabójstwa?
— W Sydney. Nie wyjeżdżał stamtąd od miesiąca. Jego zeznania się potwierdziły. Nie mógł tego zrobić.
— Żadnego motywu?
— Nie wydaje mi się. Dał nam kontakt do prawników. Już dzwoniłem. Dylan Jacobs ponad rok temu podpisał z żoną ugodę w sprawie rezydencji w Los Angeles oraz podziału papierów wartościowych i oszczędności. Pozostawali w nietypowych, ale przyjacielskich stosunkach.
W tle ich rozmowy słychać dwie kłócące się nastolatki.
— Dajcie spokój! — ucisza je Mitzi, zasłaniając dłonią mikrofon. — Ojciec się zdenerwuje, jak go obudzicie. — Mitzi czeka, aż dziewczęta się zamkną, i wraca do rozmowy z Nickiem. — Przepraszam, muszę kończyć. Jedna i druga ma dzisiaj imprezę i już się nakręciły. Jedziesz na łódź?
— Czytasz w moich myślach.
— Dobrego dnia.
— Tobie też. Mam nadzieję, że dziewczynki będą się dobrze bawiły. Odkłada słuchawkę. Wyobraża sobie, jak Mitzi pakuje Jade i Amber do wysłużonego kombiaka, podczas gdy ten leniwy palant jej mąż gnije w łóżku, żeby odespać, bo jak co piątek poszedł w tango. Naprawdę mogła trafić o wiele lepiej.
Nick przygotowuje kawę rozpuszczalną, myśląc o mężu swojej szefowej. Mitzi wyznała mu kiedyś, że ją uderzył. Przyłożył jej, bo wracając z rundki po barach zobaczył, że z ich domu wychodzi sąsiad. Idiota dodał dwa do dwóch i wyszło mu pięć. Mitzi skopała mu wtedy tyłek i na tym się skończyło. Ale Nick zastanawia się teraz, czy opatrunek, który widział na jej palcach, nie był przypadkiem wynikiem kolejnej szamotaniny. Nalewa sobie soku pomarańczowego i bez mleka zjada trochę płatków z bakaliami — dziwaczny nawyk z czasów kawalerskich, kiedy w jego kuchni często brakowało wszystkiego oprócz płatków śniadaniowych. Jeśli Mitzi rzeczywiście ma problemy, to mu o nich powie. A wtedy on z wielką przyjemnością przemówi jej mężowi do rozsądku.
Jest chwila po dziewiątej, kiedy Nick zatrzaskuje za sobą drzwi frontowe i wyrusza w trzydziestominutową podróż na Terminal Island, na wschód od San Pedro po zachodniej stronie Long Beach. Marina Al Larson przy Seaside Avenue podlega pod port Los Angeles i ma ponad sto slipów dla jednostek o długości od dwudziestu do pięćdziesięciu stóp. Dokładnie pośrodku cumuje źródło dumy i radości detektywa Karakandeza. Jedyne, co trzyma go przy zdrowych zmysłach.
„Reunion” nie jest jachtem, za którym odwracałyby się głowy. Prawdę mówiąc, dziewięciotonowy Hillyard jest prawdziwą Brzydulą Betty wśród łodzi. Żadna supermodelka w bikini ani książę z reputacją znanego playboya nawet nie przystanęliby przy niej, a co dopiero weszli na pokład. Ale po śmierci żony i syna Nick tak się zakochał w tej przerdzewiałej balii, że ocalił jej żeliwny kil i ożebrowanie z dębiny białej przed kursem na stocznię złomową. Odnawianie łodzi dobrze działało na jego duszę, choć niekoniecznie na stan portfela. Wszystkie oszczędności utopił w remoncie: ożebrowanie, uszczelnienie, nowy centralny kokpit ze sterem, trzy kabiny wykończone mahoniem oraz wymiana włókna szklanego nad pokładem z grubych sosnowych desek.
Nick spędza przedpołudnie, zajmując się dziesięciometrowym masztem i lakierując tylny pomost. Koło trzynastej schodzi na ląd, żeby przegryźć coś ciepłego. Kawałek dalej na nabrzeżu dostrzega sylwetkę, która wydaje mu się znajoma. Spóźniony refleks, ale przecież po raz pierwszy widzi ją w dżinsach i swetrze.
— Doktor Chang?
Amy Chang odwraca się od wody. Jej kruczoczarne włosy obijają się o ramiona, między jej miękkimi różowymi wargami błyska śnieżna biel, a zielonobrązowe oczy iskrzą.
— Detektyw Karakandez. — Wymawia jego nazwisko ciepłym głosem, podchodząc do niego z rękami w kieszeniach, delikatnie uderzając biodrem o przewieszoną przez ramię płową torbę. — Ptaszyna ćwierkała, że trzymasz tu swoją łódź.
Nick śledzi ją wzrokiem.
— Ptaszyna się nie myli. Ale jestem pewien, że ty nie żeglujesz. Mam rację?
— Owszem. Nigdy w życiu nie byłam na morzu. Chyba że liczy się przejażdżka promem w San Francisco.
— Prom się nie liczy. Co więc sprowadza cię nad wodę?
Amy się uśmiecha.
— Świeże powietrze. Chcę oczyścić głowę. Na chwilę zapomnieć o pracy.
— To na pewno świetne miejsce. — Nick ruchem głowy wskazuje metalowego wieloryba przycumowanego z prawej strony. — Moja łódź. Ślicznotka, prawda?
Amy uśmiecha się ironicznie.
— Trafniejsze byłoby chyba stwierdzenie, że się wyróżnia.
Nick wybucha śmiechem.
— Właśnie idę coś przekąsić i napić się kawy. Może znajdziesz czas, żeby do mnie dołączyć?
— No pewnie! — Amy staje obok niego. Stado mew podrywa się z pokładu i wzbija w niebo.
Nick odwraca się do niej, kiedy idą.
— Ta ćwierkająca ptaszyna, która ci doniosła, że trzymam tutaj łódź, nie nazywa się przypadkiem Mitzi?
Amy kładzie palec na ustach.
— Jako detektyw powinieneś wiedzieć, że nie wypada prosić o ujawnienie źródeł informacji.
Wciąż jeszcze się śmieją, kiedy wchodzą do baru. W środku jest gwarno jak w piekle po Sądzie Ostatecznym. Salę wypełniają po brzegi rodziny skuszone perspektywą weekendu nad wodą przy całkiem przyzwoitej pogodzie.
Los uśmiecha się do nich i zajmują przed chwilą zwolniony stolik na samym końcu sali. Zamawiają kawę, po zapiekance z serem i tuńczykiem oraz miskę frytek na spółkę. Amy zapewniała go co prawda, że chce się oderwać od pracy, ale sprawy zawodowe są jedynym wspólnym tematem, jaki mają, przekazuje mu więc najświeższe wiadomości na temat prowadzonego śledztwa.
— Rozmawiałam z ekspertem od pływów. Okazuje się, że kobietę z plaży wrzucono do oceanu w czwartek nad ranem. Facet uważa, że około drugiej, może trzeciej.
— Jakieś sugestie co do miejsca, skąd wrzucono ją do wody?
— Z molo. Sprawca prawdopodobnie sądził, że woda porwie ciało w głębiny.
— Udało ci się określić godzinę zgonu?
— Wiesz przecież, jak to działa, Nick. Czasu zgonu nie da się precyzyjnie ustalić. Na podstawie temperatury zwłok określam mniej więcej trzygodzinne okno. W tym wypadku mamy przedział między pierwszą lub pierwszą trzydzieści a czwartą lub czwartą trzydzieści. Biorąc pod uwagę siłę fali i miejsce, w którym wylądowały zwłoki, opowiadałabym się za mniej więcej pierwszą trzydzieści.
Nick odrywa kawałek podrumienionego żółtego sera z brzegu zapiekanki.
— Jest pisarką. Mieszka w Beverły Hills.
— Była pisarką.
— Była. — Nick zlizuje tłuszcz z palca i wskazuje na niebo. — Może nadal jest. Niewykluczone, że właśnie w tej chwili pracuje z Szekspirem i Orsonem Wellesem.
— Miło tak myśleć. — Amy moczy frytkę w majonezie, a potem w keczupie. — Zginęła w domu?
Nick przerywa jedzenie.
— Wygląda na to, że we własnym salonie. Nie zauważyłem żadnych śladów, kiedy tam byłem, ale technicy znaleźli kropelki krwi na suficie.
— Tej samej?
— Nie przeprowadzili jeszcze testu DNA, ale grupa jest ta sama.
Amy znacząco kiwa głową.
— Na meblach, podłodze i ścianach nie było krwi, prawda?
— Faktycznie. — Nick odgaduje jej myśli. — Owszem, sądzimy, że sprawca przyszedł przygotowany.
— Wynalazca folii plastikowej ma niejedno na sumieniu, ktokolwiek to jest.
— Mnie to mówisz? — Nick wypija mały łyk kawy. — Znaleźliśmy jej kota. Sprawca zabił także jego. Przysłali ci go już?
Amy kiwa głową i sięga do miski po kolejną frytkę.
— Trzymam w lodówce. Biegły weterynarz zajmie się nim w poniedziałek rano.
— Czy kontakt ze śmiercią cię dołuje?
— Czasami. Poza twoją pisarką dostałam w tym tygodniu siedem ciał. Trzy wypadki drogowe, samobójstwo, postrzał z jadącego samochodu, gwałt z morderstwem i zabójstwo, prawdopodobnie dzieło seryjnego mordercy.
Nick wyciera palce w serwetkę.
— Nie mogę się doczekać, kiedy wyrzucę z mojego życia wszystkie te gnidy, zostawiając wszystkich seryjnych morderców, gangsterów, ćpunów i gwałcicieli miliony mil za sobą.
Amy przygląda mu się uważniej.
— A więc to prawda. Naprawdę zamierzasz zrezygnować ze służby?
— Już to zrobiłem. Z końcem miesiąca przechodzę do historii. Zaraz potem żenię się z tą kostropatą łodzią, przy której się spotkaliśmy, i obydwoje wypływamy, żeby zacząć nowe życie.
— Mam nadzieję, że obydwoje będziecie szczęśliwi. — Amy uśmiecha się łagodnie. — Ale szkoda. Zawsze myślałam, że będę mieć chłopaka, który nie ma nic wspólnego z policją.
Nick wierci się niecierpliwie na krześle.
— Jak już się pożegnam ze służbą, to może będę potrafił inaczej zareagować na takie słowa. Teraz jestem jeszcze zbyt... — Szuka odpowiednich słów.
Amy wypowiada je za niego.
— Zbyt poobijany. Wiem. O tym też ćwierkała ptaszyna. — Kładzie dłoń na jego ręce. — Bez ciśnienia, Nick. Po prostu pamiętaj o mnie, gdy nadejdzie ten czas. Jeśli nadejdzie.
NIEDZIELA
CARSON, LOS ANGELES
PORA NADAL WCZESNA, A MIESZKAŃCY Renton Street już są na zewnątrz. Myją samochody i okna, zbierają z trawników śmieci, które przywiał wiatr, doglądając wszystkiego, co życie pozwoliło im zgromadzić.
Lokator zniszczonego domu w rogu ślepej ulicy pokonuje krótki odcinek między drzwiami frontowymi a przerdzewiałą zieloną skrzynką na listy przy końcu podjazdu. Ten niemiły obowiązek wykonuje raz w tygodniu. Zawsze tuż po śniadaniu, w drodze do kościoła.
Adresatem korespondencji w skrzynce pocztowej jest John James. Pseudonim ten przybrał z zachowaniem procedur prawa, odrzucając swoje prawdziwe nazwisko. James to najczęstszy wybór rodziców chłopca w Stanach Zjednoczonych, a na drugim miejscu listy znajduje się John. Ponieważ chciał zniknąć w tłumie, za najlepsze uznał połączenie tych dwóch imion.
JJ mieszka sam i wiele rzeczy robi siłą nawyku. Nawyki są ważne. Mają wiele wspólnego z rytuałem. Przypominają ofiarowanie. JJ nigdy nie opuścił ani jednego dnia pracy. Zawsze też uczestniczy w niedzielnej mszy po łacinie. Religijność oraz poświęcenie znaczą najwięcej w jego bardzo dziwnym i niezwykłym prywatnym życiu.
Kościół pod wezwaniem Świętego Patryka jest jednym z nielicznych, gdzie można jeszcze wysłuchać tradycyjnej mszy. JJ zawsze wybiera tę samą ławkę. W środkowym rzędzie. Na samym końcu. Miejsce wręcz idealne. Może się pojawić ostatni i wyjść pierwszy. Zanim pozostali zaczną dreptać bezładnie, tarasując przejście.
Przez chwilę siedzi w samochodzie, obserwując, jak niezabici podchodzą do siebie, całują się i ściskają sobie dłonie, po czym uśmiechnięci machają do siebie, idąc każdy w swoją grzeszną stronę.
Kłamcy. Oszuści. Krętacze. JJ nie da się zwieść pozorom.
Uruchamia silnik explorera i odjeżdża, obracając w ustach słowa Pisma Świętego, niczym dziecko landrynkę, której smak chce zachować na zawsze: hostiam puram, hostiam sanctam, hostiam immaculatam — ofiarę czystą, ofiarę świętą, ofiarę niepokalaną.
Sąsiedzi wciąż czyszczą i myją, gdy wraca. Ignoruje ich. Wchodzi do domu, od razu do sypialni na górze. Prosto do stalowej hostii. Staje goły. Nagi przed oczami Boga. Powoli pokrywa skórę na piersi, nogach i ramionach misterną siecią krzyży. Stal wchodzi wystarczająco głęboko, żeby skaleczyć do krwi, ale nie dość głęboko, żeby ranę trzeba było szyć.
Nie zawsze tak potrafił. Na początku zdarzyło się, że przeciął tętnicę udową i omal nie umarł.Teraz ma większą wprawę. Zachowuje większą ostrożność. Byłoby straszne, gdyby umarł przed czasem. Zanim wypełni swój obowiązek. W dużym lustrze przymocowanym od wewnętrznej strony drzwi sypialni ogląda mozaikę krwawiących ran. „Omnis honor et gloria — wszelką cześć i chwałę”. Powtarza te słowa szeptem, wciąż od nowa. Powoli i wyraźnie. Starannie. Oddzielając długimi pauzami.
Gdy mantra wypełnia jego umysł, sięga po długie białe prześcieradło, żeby ciasno się nim owinąć. To święte uczucie — świeżość tkaniny, zapach mydła, widok krwi, która powoli przesiąka przez niebiańską biel.
JJ zwija się w kłębek na podłodze, wyobrażając sobie, że umiera i idzie prosto do nieba.
PONIEDZIAŁEK
CULVER CITY, KALIFORNIA
DZIESIĄTA RANO. KALIFORNIJSKIE SŁOŃCE jest jasne jak w komiksie. Wisząca nad końcem świata kula skwarnej pomarańczowej energii już o tej porze leje żar na wszystkich i wszystko pod sobą.
Nick daje popalić ptaszynie Mitzi w drodze do wytwórni filmowej, gdzie pracowała Tamara Jacobs.
— Nie potrzebuję swatki! To było naprawdę żenujące, kiedy Chang się tam pojawiła.
— Oczywiście, że nie było! — Mitzi macha ręką. — Idiota z ciebie. Amy jest sama i lubi cię na tyle, żeby przejechać pół miasta na spotkanie, do którego mogło przecież nie dojść. Miałeś w ręku wygrany los i podarłeś go na strzępki, zamiast odebrać nagrodę. Jesteś najtępszym dupkiem, jakiego znam!
— Nie powinnaś tak ze mną pogrywać.
— Może i nie. — Mitzi patrzy na niego, wyraźnie okazując niezadowolenie. — Otwórz wreszcie oczy i rozejrzyj się dookoła, Nick. Amy Chang jest ładna, mądra i do wzięcia. Znam ją, odkąd tu przyjechała. To dobry przyjaciel i cudowna kobieta. Możesz mi wierzyć, że nie znajdziesz wielu podobnych do niej.
— Proszę cię! Wiem, że Amy jest miła, ale pozwól, że sam będę decydował.
— Zanim dojrzejesz do tej decyzji, dawno już minie twój termin przydatności do spożycia i będziesz za stary, żeby się zdecydować na cokolwiek albo kogokolwiek. Trzeba tobą pokierować i to jest właśnie moje zadanie. Jestem twoją szefową.
— Nie poza pracą. — Nick gryzie się w język, żeby nie powiedzieć, że akurat ona raczej nie powinna udzielać rad na temat związków męsko-damskich. Nick wie, że Mitzi ma dobre intencje, cokolwiek robi i mówi. Jej serce zawsze jest na właściwym miejscu. — Trzy tygodnie! — Uderza dłonią w deskę rozdzielczą. — Już nie mogę się doczekać! Za trzy tygodnie będę cywilem!
— Dzięki. — Mitzi czuje się urażona. — Też będzie mi ciebie brakowało. — Wygarnęłaby mu jeszcze trochę, podkreślając, jakim jest niewdzięcznym sukinsynem, ale dojechali już na miejsce.
Mitzi podnosi okulary przeciwsłoneczne i pokazuje legitymację strażnikowi przy wjeździe na teren Anternous Films Inc. Mężczyzna podnosi czerwono-biały szlaban, gestem informując, że mogą wjeżdżać.
Zatrzymują auto i czekają w rozgrzewającym kości słońcu, myśląc o tym, jak bardzo chcieliby szybko zakończyć sprawę, która zaczyna już grozić przekroczeniem granic naprawdę poważnego śledztwa.
Pojawienie się umundurowanego ochroniarza przerywa te rozważania. Mężczyzna zaprasza ich do wózka elektrycznego w kolorze kremowym, którym następnie wiezie ich do budynku z czerwonej cegły otoczonego nienagannie utrzymanymi trawnikami.
Lśniąca winda z polerowanego mosiądzu i luster bez choćby jednej smugi zabiera ich na wyłożone luksusową niebieską wykładziną najwyższe piętro, gdzie za podwójnymi ręcznie rzeźbionymi drzwiami z orzecha włoskiego przyjmuje ich dyrektor naczelny.
Brandon Nolan ma sześćdziesiąt kilka lat i wyrobił sobie nazwisko trzy dekady temu jako prężny agent, wyjątkowo skuteczny w pozyskiwaniu środków na realizację filmów. Bez butów ma niecałe metr siedemdziesiąt wzrostu. Jest jednym z najważniejszych ludzi od produkcji w Tinsel Town, a media robią wiele hałasu wokół tego, że zawsze się umawia z kobietami młodszymi od siebie co najmniej o połowę i wyższymi co najmniej o trzynaście centymetrów.
— Wejdźcie państwo, proszę usiąść. Jak mogę wam pomóc?